Wpisy archiwalne w kategorii
>300km
Dystans całkowity: | 95991.83 km (w terenie 220.00 km; 0.23%) |
Czas w ruchu: | 3907:07 |
Średnia prędkość: | 24.18 km/h |
Maksymalna prędkość: | 79.00 km/h |
Suma podjazdów: | 658111 m |
Suma kalorii: | 379570 kcal |
Liczba aktywności: | 196 |
Średnio na aktywność: | 489.75 km i 20h 02m |
Więcej statystyk |
Poniedziałek, 23 sierpnia 2010Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wycieczka, Ultramaraton
Bałtyk-Bieszczady Tour cz.II
Iłża - Ostrowiec Świętokrzyski - Nowa Dęba - Rzeszów - Sanok - Lesko - Ustrzyki Dolne - Ustrzyki Górne
W sumie w Iłży spędzam niemal 6h, spałem ze 3-3,5h, zjadłem duży obiad i ok. 20 ruszam dalej na trasę, akurat w tym momencie dojechał do Iłży Marek. Ten odpoczynek bardzo dobrze mi zrobił - jedzie się dużo sprawniej, wiatr znacznie zmalał. Przed Ostrowcem zaliczam kilka fajnych górek, jazda nad Kamienną za to nieciekawa - masa małych muszek, wpadających do oczu. W samym Ostrowcu na podjeździe zatrzymuje mnie Andrzej Włodarczyk - złapał gumę, nie ma już dętek i łatek. Wspólnie próbujemy coś zrobić, ale dziura była na tyle mała, że nie sposób było ją wykryć (do tego hałas samochodów i szczekających psów). Daję mu więc swoją dętkę, udało się ją założyć na bardzo dopasowane do opon obręcze. Za Ostrowcem sporo górek, na podjeździe do Opatowa z kolei mnie dopada pech - guma w tylnym kole. Z pozoru błaha awaria - ale miałem z tym straszną przeprawę, straciłem na naprawę aż 1h10min. Ogromne problemy stwarzało dopasowanie opon do obręczy - trzeba było się strasznie nasiłować żeby je poprawnie założyć (a wtedy łatwo o przycięcie dętki). Tak więc albo dętka zaczynała wyłazić, albo gdzieś się skręcała, albo odkleiła się łatka (bo nie miałem już zapasu) itd. a w końcu okazało się, że otwór przez który nastąpiło przebicie - jest na tyle spory, że robi się pęcherz - jednym słowem opona do wyrzucenia. Na szczęście miałem zapasową oponę (a długo się zastanawiałem czy ją zabrać, oszczędzając na wadze). Zapasowa opona - była to tzw. ultradźwiękówka (Supersonic :)), czyli chyba najlżejsza seryjna opona na rynku, zaledwie 160g, więc bałem się jak wytrzyma dalszą trasę, tym bardziej że jeszcze w czasie kilku pompowań ukręcił się lekko "grzybek" w preście i musiałem jechać z niedokręconym zaworem - na szczęście dalej nie było już z tym problemów.
Ruszam więc dalej, na punkcie w Lipniku myję ręce po naprawie, tutaj spotykam się z Markiem (jadł obiad w Iłży) - i dalej jedziemy razem, dopiero pierwszy raz na trasie wyścigu. Noc wręcz wymarzona do jazdy, wspaniały księżyc (zachód dopiero koło 4), niemal bez chmur. Z Markiem jedziemy wspólnie mniej więcej do Łoniowa, tutaj zaczął trochę zostawać, bardzo męczył go brak snu, więc musiał zrobić kilka postojów na przystankach, ja za to po odpoczynku w Iłży czułem się świetnie. Dalszy kawałek trasy pokonuję w towarzystwie Roberta Woźniaka (jechał w kategorii solo, więc oczywiście trzymał się za mną w przepisowej odległości). Odcinek z Łoniowa nad Wisłę - bardzo kiepski asfalt, ogromne koleiny, nocą trzeba tu było uważać. Za Wisłą jest już lepiej, sprawnie bez postojów docieramy na punkt do Nowej Dęby, na stacji Orlenu, gdzie miał być jest tylko informacja, że będzie 1km dalej na Statoilu, faktycznie było to ze 2,5km - ale grunt że był. Trochę podjedliśmy, wypiliśmy herbatę, kupiłem coca-colę - ruszyliśmy dalej (w międzyczasie dotarł tu Marek, w tym miejscu widzieliśmy się na trasie ostatni raz). Kawałek do Rzeszowa dość upierdliwy, droga nieciekawa, to już koniec nocy, więc wielogodzinna jazda w ciemnościach mocno nuży; Robert został gdzieś za Kolbuszową, więc dalej jadę już sam (jak się okazało do samej mety). W Rzeszowie jest już widno, na punkcie kawałek za miastem pusto, ale jest woda i jedzenie na zewnątrz, dopiero po jakiś 10min pojawia się pani z baru.
Wyjazd z Rzeszowa fatalny, akurat zaczyna się poranny szczyt i na drodze do Barlinka są setki samochodów. Tutaj też zaczynają prawdziwe góry, przed Domaradzem jest ostra ścianka pod 9%, tutaj pierwszy raz muszę jechać na małej tarczy - na dalszej trasie to już norma. Po skręcie na Brzozów - duża ulga, samochodów o niebo mniej, do tego coraz piękniejsze widoki. W Brzozowie bardzo fajny punkt kontrolny, w remizie strażackiej, można było zjeść ciepły żurek, co po całonocnej jeździe bez ciepłego posiłku bardzo dobrze mi zrobiło. Do Sanoka dalej przyjemnie, natomiast odcinek Sanok - Lesko bardzo trudny, bardzo duży ruch, do tego masa krótkich ale naprawdę ostrych ścianek (m.in. serpentynki za Zagórzem), bardzo przeszkadza też naprawdę silny południowy wiatr. W Lesku robię sobie postój w cukierni na lody, bo jest już pod 30'C (za to nie stawałem na punkcie w Sanoku). W miasteczku mijam Grzegorza Buraczyńskiego - jak wszyscy bardzo zmęczonego, ale i bardzo zmotywowanego coraz już bliższą metą. Za Leskiem jeszcze kilka ostrych ścianek (gdzieś tu ten jeden raz przekraczam 60km/h :), po tym droga łagodnieje, zaczyna się trochę dłuższy (ale łagodny) podjazd pod przełączkę przed Ustrzykami Dolnymi, tutaj też czuje się siłę bocznego wiatru, boję się jak to będzie z końcówką, czyli 50km niemal równo na południe.
Z przełączki 500m zjazd do Ustrzyk i wjeżdżam na doskonale znaną obwodnicę bieszczadzką, bardzo przyjemną drogę, którą pokonywałem niedawno na wyjeździe sakwiarskim z Gosią i Marcinem. Pierwsza część to łagodny podjazd pod Żłóbek, po drodze zatrzymuję się na ostatnim punkcie kontrolnym w zajeździe "Gęsi Zakręt", przed moim odjazdem dociera Grzegorz Buraczyński, chwilę jeszcze pogadaliśmy. Podjazd pod Żłóbek (640m) idzie bez większych problemów, równie sprawnie zaliczam najcięższą i najwyższą górę całej trasy - czyli podjazd przed Lutowiskami na 750m, jazda po górach zawsze była moją mocniejszą stroną. Na szczycie w nagrodę można sobie obejrzeć wspaniałą panoramę najwyższego pasma Bieszczad. Szybkim zjazdem wracam na wysokość 550m - i tu zaczyna się ściana płaczu, ok. 20km do Ustrzyk Górnych, droga łagodnie wznosi się w górę (na 650m). I tutaj południowy wiatr pokazuje co naprawdę potrafi, na dużych podjazdach osłaniały od niego góry, tutaj ma pole do popisu. Ale nie było wyboru - trzeba było się przemęczyć; jak na ciężki wyścig przystało - równie ciężka końcówka. Mozolnie odliczałem pozostałe do mety kilometry - aż w końcu po ponad 1000km w nogach o 14.27 docieram na metę w Ustrzykach Górnych!
Na mecie czekał na mnie świetny żurek (dla chętnych też piwo, ja jednak wybrałem herbatę, bo bałem się że nawet piwko mnie szybko zetnie z nóg :)). Po pół godziny z dętką na szyi dociera Grzegorz Buraczyński (na ostatnim kawałku guma!), a godzinę po mnie jest i Marek Piluch (Transatlantyk). Chwilę pogadaliśmy o przeżyciach z trasy, no i szybko na camping w Ustrzykach. Marka tak szybko ścięło z nóg, że ledwo po wejściu do domku już spał jak zabity :)), ja jeszcze wziąłem prysznic. Po jakiś 3h snu idziemy do knajpy na obiad, w międzyczasie docierają na metę kolejni zawodnicy, obiad zjedliśmy z pechowcem spod Ostrowca - Andrzejem Włodarczykiem.
Podsumowanie:
Z wyścigu jestem bardzo zadowolony, przede wszystkim udało mi się ukończyć tą morderczą trasę, która od paru lat chodziła mi po głowie. Czas i miejsce (choć to sprawa drugorzędna) także okazały się sporo lepsze niż zakładałem przed startem (licząc optymistycznie, że dobrze będzie jak dojadę w poniedziałek przed zmierzchem). Na chwilę obecną z czasem 54:20 mam 27 miejsce, a to na moje możliwości doskonały wynik, tutaj jest Zdjęcia z wyścigu
Iłża - Ostrowiec Świętokrzyski - Nowa Dęba - Rzeszów - Sanok - Lesko - Ustrzyki Dolne - Ustrzyki Górne
W sumie w Iłży spędzam niemal 6h, spałem ze 3-3,5h, zjadłem duży obiad i ok. 20 ruszam dalej na trasę, akurat w tym momencie dojechał do Iłży Marek. Ten odpoczynek bardzo dobrze mi zrobił - jedzie się dużo sprawniej, wiatr znacznie zmalał. Przed Ostrowcem zaliczam kilka fajnych górek, jazda nad Kamienną za to nieciekawa - masa małych muszek, wpadających do oczu. W samym Ostrowcu na podjeździe zatrzymuje mnie Andrzej Włodarczyk - złapał gumę, nie ma już dętek i łatek. Wspólnie próbujemy coś zrobić, ale dziura była na tyle mała, że nie sposób było ją wykryć (do tego hałas samochodów i szczekających psów). Daję mu więc swoją dętkę, udało się ją założyć na bardzo dopasowane do opon obręcze. Za Ostrowcem sporo górek, na podjeździe do Opatowa z kolei mnie dopada pech - guma w tylnym kole. Z pozoru błaha awaria - ale miałem z tym straszną przeprawę, straciłem na naprawę aż 1h10min. Ogromne problemy stwarzało dopasowanie opon do obręczy - trzeba było się strasznie nasiłować żeby je poprawnie założyć (a wtedy łatwo o przycięcie dętki). Tak więc albo dętka zaczynała wyłazić, albo gdzieś się skręcała, albo odkleiła się łatka (bo nie miałem już zapasu) itd. a w końcu okazało się, że otwór przez który nastąpiło przebicie - jest na tyle spory, że robi się pęcherz - jednym słowem opona do wyrzucenia. Na szczęście miałem zapasową oponę (a długo się zastanawiałem czy ją zabrać, oszczędzając na wadze). Zapasowa opona - była to tzw. ultradźwiękówka (Supersonic :)), czyli chyba najlżejsza seryjna opona na rynku, zaledwie 160g, więc bałem się jak wytrzyma dalszą trasę, tym bardziej że jeszcze w czasie kilku pompowań ukręcił się lekko "grzybek" w preście i musiałem jechać z niedokręconym zaworem - na szczęście dalej nie było już z tym problemów.
Ruszam więc dalej, na punkcie w Lipniku myję ręce po naprawie, tutaj spotykam się z Markiem (jadł obiad w Iłży) - i dalej jedziemy razem, dopiero pierwszy raz na trasie wyścigu. Noc wręcz wymarzona do jazdy, wspaniały księżyc (zachód dopiero koło 4), niemal bez chmur. Z Markiem jedziemy wspólnie mniej więcej do Łoniowa, tutaj zaczął trochę zostawać, bardzo męczył go brak snu, więc musiał zrobić kilka postojów na przystankach, ja za to po odpoczynku w Iłży czułem się świetnie. Dalszy kawałek trasy pokonuję w towarzystwie Roberta Woźniaka (jechał w kategorii solo, więc oczywiście trzymał się za mną w przepisowej odległości). Odcinek z Łoniowa nad Wisłę - bardzo kiepski asfalt, ogromne koleiny, nocą trzeba tu było uważać. Za Wisłą jest już lepiej, sprawnie bez postojów docieramy na punkt do Nowej Dęby, na stacji Orlenu, gdzie miał być jest tylko informacja, że będzie 1km dalej na Statoilu, faktycznie było to ze 2,5km - ale grunt że był. Trochę podjedliśmy, wypiliśmy herbatę, kupiłem coca-colę - ruszyliśmy dalej (w międzyczasie dotarł tu Marek, w tym miejscu widzieliśmy się na trasie ostatni raz). Kawałek do Rzeszowa dość upierdliwy, droga nieciekawa, to już koniec nocy, więc wielogodzinna jazda w ciemnościach mocno nuży; Robert został gdzieś za Kolbuszową, więc dalej jadę już sam (jak się okazało do samej mety). W Rzeszowie jest już widno, na punkcie kawałek za miastem pusto, ale jest woda i jedzenie na zewnątrz, dopiero po jakiś 10min pojawia się pani z baru.
Wyjazd z Rzeszowa fatalny, akurat zaczyna się poranny szczyt i na drodze do Barlinka są setki samochodów. Tutaj też zaczynają prawdziwe góry, przed Domaradzem jest ostra ścianka pod 9%, tutaj pierwszy raz muszę jechać na małej tarczy - na dalszej trasie to już norma. Po skręcie na Brzozów - duża ulga, samochodów o niebo mniej, do tego coraz piękniejsze widoki. W Brzozowie bardzo fajny punkt kontrolny, w remizie strażackiej, można było zjeść ciepły żurek, co po całonocnej jeździe bez ciepłego posiłku bardzo dobrze mi zrobiło. Do Sanoka dalej przyjemnie, natomiast odcinek Sanok - Lesko bardzo trudny, bardzo duży ruch, do tego masa krótkich ale naprawdę ostrych ścianek (m.in. serpentynki za Zagórzem), bardzo przeszkadza też naprawdę silny południowy wiatr. W Lesku robię sobie postój w cukierni na lody, bo jest już pod 30'C (za to nie stawałem na punkcie w Sanoku). W miasteczku mijam Grzegorza Buraczyńskiego - jak wszyscy bardzo zmęczonego, ale i bardzo zmotywowanego coraz już bliższą metą. Za Leskiem jeszcze kilka ostrych ścianek (gdzieś tu ten jeden raz przekraczam 60km/h :), po tym droga łagodnieje, zaczyna się trochę dłuższy (ale łagodny) podjazd pod przełączkę przed Ustrzykami Dolnymi, tutaj też czuje się siłę bocznego wiatru, boję się jak to będzie z końcówką, czyli 50km niemal równo na południe.
Z przełączki 500m zjazd do Ustrzyk i wjeżdżam na doskonale znaną obwodnicę bieszczadzką, bardzo przyjemną drogę, którą pokonywałem niedawno na wyjeździe sakwiarskim z Gosią i Marcinem. Pierwsza część to łagodny podjazd pod Żłóbek, po drodze zatrzymuję się na ostatnim punkcie kontrolnym w zajeździe "Gęsi Zakręt", przed moim odjazdem dociera Grzegorz Buraczyński, chwilę jeszcze pogadaliśmy. Podjazd pod Żłóbek (640m) idzie bez większych problemów, równie sprawnie zaliczam najcięższą i najwyższą górę całej trasy - czyli podjazd przed Lutowiskami na 750m, jazda po górach zawsze była moją mocniejszą stroną. Na szczycie w nagrodę można sobie obejrzeć wspaniałą panoramę najwyższego pasma Bieszczad. Szybkim zjazdem wracam na wysokość 550m - i tu zaczyna się ściana płaczu, ok. 20km do Ustrzyk Górnych, droga łagodnie wznosi się w górę (na 650m). I tutaj południowy wiatr pokazuje co naprawdę potrafi, na dużych podjazdach osłaniały od niego góry, tutaj ma pole do popisu. Ale nie było wyboru - trzeba było się przemęczyć; jak na ciężki wyścig przystało - równie ciężka końcówka. Mozolnie odliczałem pozostałe do mety kilometry - aż w końcu po ponad 1000km w nogach o 14.27 docieram na metę w Ustrzykach Górnych!
Na mecie czekał na mnie świetny żurek (dla chętnych też piwo, ja jednak wybrałem herbatę, bo bałem się że nawet piwko mnie szybko zetnie z nóg :)). Po pół godziny z dętką na szyi dociera Grzegorz Buraczyński (na ostatnim kawałku guma!), a godzinę po mnie jest i Marek Piluch (Transatlantyk). Chwilę pogadaliśmy o przeżyciach z trasy, no i szybko na camping w Ustrzykach. Marka tak szybko ścięło z nóg, że ledwo po wejściu do domku już spał jak zabity :)), ja jeszcze wziąłem prysznic. Po jakiś 3h snu idziemy do knajpy na obiad, w międzyczasie docierają na metę kolejni zawodnicy, obiad zjedliśmy z pechowcem spod Ostrowca - Andrzejem Włodarczykiem.
Podsumowanie:
Z wyścigu jestem bardzo zadowolony, przede wszystkim udało mi się ukończyć tą morderczą trasę, która od paru lat chodziła mi po głowie. Czas i miejsce (choć to sprawa drugorzędna) także okazały się sporo lepsze niż zakładałem przed startem (licząc optymistycznie, że dobrze będzie jak dojadę w poniedziałek przed zmierzchem). Na chwilę obecną z czasem 54:20 mam 27 miejsce, a to na moje możliwości doskonały wynik, tutaj jest Zdjęcia z wyścigu
Dane wycieczki:
DST: 317.60 km AVS: 22.47 km/h
ALT: 2397 m MAX: 61.90 km/h
Temp:26.0 'C
Sobota, 21 sierpnia 2010Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wycieczka, >500km, Ultramaraton
Bałtyk-Bieszczady Tour cz.I
Świnoujście - Drawsko Pomorskie - Piła - Bydgoszcz - Toruń - Włocławek - Gąbin - Sochaczew - Grójec - Radom - Iłża
W nocy kiepsko spałem (może ze 3h) - ale adrenalina robi swoje i rano specjalnie śpiący nie jestem. Duże śniadanie - i uczestnicy na własną rękę przepływają promami z powrotem na Wolin. Tam ustawiamy się do kolejki po GPS-y, każdy uczestnik BB Tour taki wiezie - w celu znacznego usprawnienia relacji on-line oraz by w razie kłopotów z zabłądzeniem organizatorzy mogli znacznie szybciej pomóc. O 8 rano, po strzale z armaty startujemy z rampy promu i przejeżdżamy z kilometr po mieście na start ostry. Tutaj startujemy już wg listy, ja jadę w drugiej 15-os grupie.
Na starcie - od razu dzida do przodu i cała moja taktyka na wyścig w jednej chwili bierze w łeb :). Miałem jechać spokojnym tempem koło 25km/h, nawet ostrzegałem Marka (który był bardziej napalony na szybką jazdę na początku) by nie przeszarżować. Ale emocje biorą górę - i postanowiłem spróbować utrzymać się przez chwilę z przodu. Tempo ostre, często ponad 35km/h, wielu postanowiło mocno docisnąć by szybko dogonić pierwszą grupę. Udało się to nam jeszcze na Wolinie, miałem kilka momentów zwątpienia, ale udało mi się utrzymać w czołowej grupie. Za Wolinem zaczyna się dawać we znaki południowy wiatr, wieje mocno z boku, sporo więcej przeszkadza niż pomaga, jedziemy głównie na wachlarzach, czasem tak szerokich, że zajmujemy niemal całą jezdnię, parę razy nas otrąbiono, nawet organizator dał nam ostrzeżenie :). Pod Golczewem spotykam Mietka z forum (w końcu się zmaterializował :)), chwilę nam potowarzyszył, natrępnie poczekał na grupkę w której jechał Marek. Na pierwszym punkcie kontrolnym w Płotach zbieram nowe doświadczenia - o żadnym większym odpoczynku nie ma mowy, wpadamy jak po ogień, nabieramy wodę do bidonów, podpisujemy listę, łapiemy w biegu torebki z jedzeniem - i od razu w drogę, pewnie dwóch minut nawet tu nie zabawiliśmy, jemy już w trakcie jazdy. Przed Drawskiem jest kilka pagórków, na których utrzymanie się w grupie kosztowało mnie mnóstwo sił (bo na górki 2-3% często ciągnie się tempem 30km/h), punkt kontrolny na 130km wygląda bardzo podobnie jak w Płotach. Dalsza trasa też podobna - sporo bocznego wiatru, lekkie pagóreczki i wysokie tempo, do tego dochodzi upał 30 stopni. Mam tutaj spore problemy z wodą - standardowo wiozłem bidon 0.5 litra i butelkę coca-coli, przy moim zwykłym tempie taki zestaw zupełnie starczał - ale teraz w ogóle nie stajemy, a napić się w trakcie jazdy tempem ponad 30km/h z butelki zakręcanej na korek - wcale nie jest takie proste, od razu traci się ze 20-30m i później trzeba się nieźle naszarpać, żeby dogonić grupę; na taką jazdę zdecydowanie lepsze są dwa duże bidony. A do następnego punktu w Pile było aż 100km (na ok. 230km) - tak więc wszyscy docieramy tam już z wywieszonymi językami, tutaj postój jest już trochę dłuższy (z 10min), wypijam ponad litr, nabieram wodę, jem snickersy - i znowu wio w drogę! Pierwsza część odcinka do Bydgoszczy idzie mi jeszcze całkiem nieźle, ale w drugiej zaczynam już coraz mocniej odczuwać trudy trasy i bardzo mocnego tempa, coraz trudniej utrzymać się w czołowej grupce (a jest nas już chyba tylko 9). Coraz mocniej łapią mnie skurcze na podjazdach, wreszcie jakieś 10km przed Bydgoszczą zostaję z tyłu. Na pierwszym dużym punkcie kontrolnym (ponad 300km) łapie mnie taki skurcz, że przez dobre dwie minuty nie mogłem zsiąść z roweru - to niestety jest cena jaką musiałem zapłacić za jazdę tak szaleńczym jak na mnie tempem (średnia na ponad 300km koło 33km/h, z czego większość z przeszkadzającym wiatrem). Na punkcie wszyscy robią większy odpoczynek - porządny posiłek (schabowy), można się umyć i trochę odpocząć.
Na dalszą trasę ruszam już sam, swoim tempem, przez pierwsze kilometry dalej mam skurcze, w ogóle nie można stanąć na pedały, przechodzi to dopiero już nocą, gdzieś przed Toruniem. Nocna jazda idzie całkiem sprawnie, nie mam problemów z orientacją, wiem czego się spodziewać, nie zaskakuje mnie nawierzchnia - procentuje przejechanie tego kawałka w ramach przygotowań do wyścigu. Na punktach w Toruniu i Włocławku robię typowe przerwy po jakieś 20min, nie jadąc w grupie - mogę też stawać na trasie, żeby się np. załatwić, przelać wodę, czy poprawić coś w rowerze - to jednak spory bonus jazdy solo. W jeździe pomaga też jasny księżyc, który zachodzi dopiero gdzieś koło 2. Jeszcze postój w Gąbinie (gdzie uczestnikami wyścigu bardzo interesował się miejscowy pijaczek :)). Pod Sochaczewem zaczyna już świtać, na punkcie koło Guzowa jest już widno. Odcinek do Grójca dość pagórkowaty, trochę daje się we znaki wiatr. Z Grójca do Wsoli jadę wg regulaminu drogami technicznymi, niestety byłem jednym z nielicznych frajerów którzy wybrali ten wariant, większość jechała ekspresówką, zyskując na tym pewnie z 20-30min (krótszy dystans i przede wszystkim o niebo lepsza zasłona przed wiatrem - sporo ekranów + pchające rower pędem powietrza rozpędzone samochody). We Wsoli jestem trochę po 10, tutaj robię dłuższy postój, kąpię się, jem rosół i jajecznicę, trochę odpoczywam. Swój dramat przeżywa tu dotychczasowy lider - Jan Lipczyński (pierwszy na punkcie, mimo jazdy w kategorii solo). Niestety kontuzja ścięgien powoduje, że mimo wspaniałej jazdy jest zmuszony wycofać się z wyścigu, a szkoda - bo miał czas pozwalający realnie myśleć o poprawieniu dotychczasowego rekordu trasy.
rzez Radom jedzie się nieciekawie, pojechałem drogą w remoncie (całkowicie zerwana nawierzchnia na ok. 2km), myślę że to mimo wszystko szybszy wariant od jazdy pokręconymi objazdami. Dalej droga jest już dobra, ale jedzie się bardzo marnie - przede wszystkim równo czołowy wiatr, trochę górek, do tego oczy się same zamykają, odpoczywam po drodze kilka razy, w lasku z 10min. Ale do zajazdu Viking udało mi się dociągnąć, tutaj postanawiam się przespać - bo czas był ku temu najwyższy.
Zdjęcia z wyścigu
Świnoujście - Drawsko Pomorskie - Piła - Bydgoszcz - Toruń - Włocławek - Gąbin - Sochaczew - Grójec - Radom - Iłża
W nocy kiepsko spałem (może ze 3h) - ale adrenalina robi swoje i rano specjalnie śpiący nie jestem. Duże śniadanie - i uczestnicy na własną rękę przepływają promami z powrotem na Wolin. Tam ustawiamy się do kolejki po GPS-y, każdy uczestnik BB Tour taki wiezie - w celu znacznego usprawnienia relacji on-line oraz by w razie kłopotów z zabłądzeniem organizatorzy mogli znacznie szybciej pomóc. O 8 rano, po strzale z armaty startujemy z rampy promu i przejeżdżamy z kilometr po mieście na start ostry. Tutaj startujemy już wg listy, ja jadę w drugiej 15-os grupie.
Na starcie - od razu dzida do przodu i cała moja taktyka na wyścig w jednej chwili bierze w łeb :). Miałem jechać spokojnym tempem koło 25km/h, nawet ostrzegałem Marka (który był bardziej napalony na szybką jazdę na początku) by nie przeszarżować. Ale emocje biorą górę - i postanowiłem spróbować utrzymać się przez chwilę z przodu. Tempo ostre, często ponad 35km/h, wielu postanowiło mocno docisnąć by szybko dogonić pierwszą grupę. Udało się to nam jeszcze na Wolinie, miałem kilka momentów zwątpienia, ale udało mi się utrzymać w czołowej grupie. Za Wolinem zaczyna się dawać we znaki południowy wiatr, wieje mocno z boku, sporo więcej przeszkadza niż pomaga, jedziemy głównie na wachlarzach, czasem tak szerokich, że zajmujemy niemal całą jezdnię, parę razy nas otrąbiono, nawet organizator dał nam ostrzeżenie :). Pod Golczewem spotykam Mietka z forum (w końcu się zmaterializował :)), chwilę nam potowarzyszył, natrępnie poczekał na grupkę w której jechał Marek. Na pierwszym punkcie kontrolnym w Płotach zbieram nowe doświadczenia - o żadnym większym odpoczynku nie ma mowy, wpadamy jak po ogień, nabieramy wodę do bidonów, podpisujemy listę, łapiemy w biegu torebki z jedzeniem - i od razu w drogę, pewnie dwóch minut nawet tu nie zabawiliśmy, jemy już w trakcie jazdy. Przed Drawskiem jest kilka pagórków, na których utrzymanie się w grupie kosztowało mnie mnóstwo sił (bo na górki 2-3% często ciągnie się tempem 30km/h), punkt kontrolny na 130km wygląda bardzo podobnie jak w Płotach. Dalsza trasa też podobna - sporo bocznego wiatru, lekkie pagóreczki i wysokie tempo, do tego dochodzi upał 30 stopni. Mam tutaj spore problemy z wodą - standardowo wiozłem bidon 0.5 litra i butelkę coca-coli, przy moim zwykłym tempie taki zestaw zupełnie starczał - ale teraz w ogóle nie stajemy, a napić się w trakcie jazdy tempem ponad 30km/h z butelki zakręcanej na korek - wcale nie jest takie proste, od razu traci się ze 20-30m i później trzeba się nieźle naszarpać, żeby dogonić grupę; na taką jazdę zdecydowanie lepsze są dwa duże bidony. A do następnego punktu w Pile było aż 100km (na ok. 230km) - tak więc wszyscy docieramy tam już z wywieszonymi językami, tutaj postój jest już trochę dłuższy (z 10min), wypijam ponad litr, nabieram wodę, jem snickersy - i znowu wio w drogę! Pierwsza część odcinka do Bydgoszczy idzie mi jeszcze całkiem nieźle, ale w drugiej zaczynam już coraz mocniej odczuwać trudy trasy i bardzo mocnego tempa, coraz trudniej utrzymać się w czołowej grupce (a jest nas już chyba tylko 9). Coraz mocniej łapią mnie skurcze na podjazdach, wreszcie jakieś 10km przed Bydgoszczą zostaję z tyłu. Na pierwszym dużym punkcie kontrolnym (ponad 300km) łapie mnie taki skurcz, że przez dobre dwie minuty nie mogłem zsiąść z roweru - to niestety jest cena jaką musiałem zapłacić za jazdę tak szaleńczym jak na mnie tempem (średnia na ponad 300km koło 33km/h, z czego większość z przeszkadzającym wiatrem). Na punkcie wszyscy robią większy odpoczynek - porządny posiłek (schabowy), można się umyć i trochę odpocząć.
Na dalszą trasę ruszam już sam, swoim tempem, przez pierwsze kilometry dalej mam skurcze, w ogóle nie można stanąć na pedały, przechodzi to dopiero już nocą, gdzieś przed Toruniem. Nocna jazda idzie całkiem sprawnie, nie mam problemów z orientacją, wiem czego się spodziewać, nie zaskakuje mnie nawierzchnia - procentuje przejechanie tego kawałka w ramach przygotowań do wyścigu. Na punktach w Toruniu i Włocławku robię typowe przerwy po jakieś 20min, nie jadąc w grupie - mogę też stawać na trasie, żeby się np. załatwić, przelać wodę, czy poprawić coś w rowerze - to jednak spory bonus jazdy solo. W jeździe pomaga też jasny księżyc, który zachodzi dopiero gdzieś koło 2. Jeszcze postój w Gąbinie (gdzie uczestnikami wyścigu bardzo interesował się miejscowy pijaczek :)). Pod Sochaczewem zaczyna już świtać, na punkcie koło Guzowa jest już widno. Odcinek do Grójca dość pagórkowaty, trochę daje się we znaki wiatr. Z Grójca do Wsoli jadę wg regulaminu drogami technicznymi, niestety byłem jednym z nielicznych frajerów którzy wybrali ten wariant, większość jechała ekspresówką, zyskując na tym pewnie z 20-30min (krótszy dystans i przede wszystkim o niebo lepsza zasłona przed wiatrem - sporo ekranów + pchające rower pędem powietrza rozpędzone samochody). We Wsoli jestem trochę po 10, tutaj robię dłuższy postój, kąpię się, jem rosół i jajecznicę, trochę odpoczywam. Swój dramat przeżywa tu dotychczasowy lider - Jan Lipczyński (pierwszy na punkcie, mimo jazdy w kategorii solo). Niestety kontuzja ścięgien powoduje, że mimo wspaniałej jazdy jest zmuszony wycofać się z wyścigu, a szkoda - bo miał czas pozwalający realnie myśleć o poprawieniu dotychczasowego rekordu trasy.
rzez Radom jedzie się nieciekawie, pojechałem drogą w remoncie (całkowicie zerwana nawierzchnia na ok. 2km), myślę że to mimo wszystko szybszy wariant od jazdy pokręconymi objazdami. Dalej droga jest już dobra, ale jedzie się bardzo marnie - przede wszystkim równo czołowy wiatr, trochę górek, do tego oczy się same zamykają, odpoczywam po drodze kilka razy, w lasku z 10min. Ale do zajazdu Viking udało mi się dociągnąć, tutaj postanawiam się przespać - bo czas był ku temu najwyższy.
Zdjęcia z wyścigu
Dane wycieczki:
DST: 695.10 km AVS: 27.95 km/h
ALT: 2496 m MAX: 55.70 km/h
Temp:26.0 'C
Czwartek, 5 sierpnia 2010Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wycieczka
Warszawa - Warka - Radom - Ostrowiec Świętokrzyski - Opatów - Łoniów - Nowy Korczyn - Nowe Brzesko - Kraków
W planach miał to być długi wypad w Góry Świętokrzyskie - a wyszło trochę inaczej :)
Ruszam przed 4, jest jeszcze ciemno, jakąś godzinkę jadę z włączonymi lampkami. Świt bardzo przyjemny, nadwiślańskie łąki ubrane w poranną mgłę - wygląda to naprawdę fajnie, na drogach ruch zerowy. Do Warki małe pagóreczki, dalej więcej leśnych odcinków, temperatura przyjemna w okolicach 20'C. Odcinek z Brzózy do Radomia nieco poprawiony, więcej dobrego asfaltu, mniej dziur.
Sam Radom mijam właściwie bokiem - bo wjeżdżam na obwodnicę miasta, tędy ma prowadzić trasa Imagisu. Początkowo kiepska droga, później kawałek z poboczem; wreszcie zaczyna się dwukilometrowy remont, trzeba się przeprawiać po szutrowo-kamienistych odcinkach; niemniej da się przejechać nawet na szosowych kołach, a objazd wymagałby nadrobienia wielu kilometrów + błądzenie. Za to za objazdem - asfalt właściwie szklanka i zero ruchu, co utrzymuje się spory kawałek; pobocza brak aż prawie do Ostrowca. Kawałek przed Iłżą zaczynają się pagóreczki, samo miasto bardzo fajnie położone - w głębokiej kotlince, a nad nim królują ruiny zamku. Jakieś 10km za Iłżą kilka ścianek na 240m, ze szczyciku roztacza się ładny widok na masyw Gór Świętokrzyskich. Później zjeżdża się do doliny Kamiennej i już wzdłuż rzeki do Ostrowca. Tutaj dochodzę do wniosku, że ciekawej będzie jechać do Krakowa, niż znanymi trasami z powrotem do Radomia (w którym ostatnio trochę za często bywam :).
Sam Ostrowiec dość duży, aczkolwiek urodą nie grzeszy, przy wyjeździe z miasta dość długa ścianka, a cały podjazd to w sumie 100m. Pagórkowato też w rejonie Opatowa, od Klimontowa już więcej w dół. Góry to wielkie nie są; niemniej na odcinku Radom - Łoniów jest ok. 650-700m podjazdów, a to już trochę męczy. W Łoniowie skręcam na południowy zachód i odtąd zaczyna się przyjemna jazda, bo mam wiatr w plecy (na kawałku do Łoniowa sporo przeszkadzał). Droga dobra, choć ruchliwa i bez pobocza. Kilometry szybko lecą, droga wcale nie taka płaska jakby to bliskość Wisły wskazywała, jest kilka dłuższych ścianek. Za Nowym Korczynem na zjeździe udało mi się wykręcić aż 74,6km/h, nachylenie wcale nie było ogromne (rzędu 7%) - ale wiatr zrobił swoje! Wjazd do Krakowa niespecjalny, długie kilometry trzeba się przebijać przez brzydką Nową Hutę, ale na szczęście jest nowy asfalt, gdy byłem tu parę lat temu - były po prostu fatalne dziury. na pociąg wyrobiłem się bez problemów, tanie połączenie IR (45zł z rowerem) po Magistrali (czyli nieco ponad 3h jazdy) - to bardzo fajna sprawa.
Zdjęcia
W planach miał to być długi wypad w Góry Świętokrzyskie - a wyszło trochę inaczej :)
Ruszam przed 4, jest jeszcze ciemno, jakąś godzinkę jadę z włączonymi lampkami. Świt bardzo przyjemny, nadwiślańskie łąki ubrane w poranną mgłę - wygląda to naprawdę fajnie, na drogach ruch zerowy. Do Warki małe pagóreczki, dalej więcej leśnych odcinków, temperatura przyjemna w okolicach 20'C. Odcinek z Brzózy do Radomia nieco poprawiony, więcej dobrego asfaltu, mniej dziur.
Sam Radom mijam właściwie bokiem - bo wjeżdżam na obwodnicę miasta, tędy ma prowadzić trasa Imagisu. Początkowo kiepska droga, później kawałek z poboczem; wreszcie zaczyna się dwukilometrowy remont, trzeba się przeprawiać po szutrowo-kamienistych odcinkach; niemniej da się przejechać nawet na szosowych kołach, a objazd wymagałby nadrobienia wielu kilometrów + błądzenie. Za to za objazdem - asfalt właściwie szklanka i zero ruchu, co utrzymuje się spory kawałek; pobocza brak aż prawie do Ostrowca. Kawałek przed Iłżą zaczynają się pagóreczki, samo miasto bardzo fajnie położone - w głębokiej kotlince, a nad nim królują ruiny zamku. Jakieś 10km za Iłżą kilka ścianek na 240m, ze szczyciku roztacza się ładny widok na masyw Gór Świętokrzyskich. Później zjeżdża się do doliny Kamiennej i już wzdłuż rzeki do Ostrowca. Tutaj dochodzę do wniosku, że ciekawej będzie jechać do Krakowa, niż znanymi trasami z powrotem do Radomia (w którym ostatnio trochę za często bywam :).
Sam Ostrowiec dość duży, aczkolwiek urodą nie grzeszy, przy wyjeździe z miasta dość długa ścianka, a cały podjazd to w sumie 100m. Pagórkowato też w rejonie Opatowa, od Klimontowa już więcej w dół. Góry to wielkie nie są; niemniej na odcinku Radom - Łoniów jest ok. 650-700m podjazdów, a to już trochę męczy. W Łoniowie skręcam na południowy zachód i odtąd zaczyna się przyjemna jazda, bo mam wiatr w plecy (na kawałku do Łoniowa sporo przeszkadzał). Droga dobra, choć ruchliwa i bez pobocza. Kilometry szybko lecą, droga wcale nie taka płaska jakby to bliskość Wisły wskazywała, jest kilka dłuższych ścianek. Za Nowym Korczynem na zjeździe udało mi się wykręcić aż 74,6km/h, nachylenie wcale nie było ogromne (rzędu 7%) - ale wiatr zrobił swoje! Wjazd do Krakowa niespecjalny, długie kilometry trzeba się przebijać przez brzydką Nową Hutę, ale na szczęście jest nowy asfalt, gdy byłem tu parę lat temu - były po prostu fatalne dziury. na pociąg wyrobiłem się bez problemów, tanie połączenie IR (45zł z rowerem) po Magistrali (czyli nieco ponad 3h jazdy) - to bardzo fajna sprawa.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 362.80 km AVS: 26.87 km/h
ALT: 1618 m MAX: 74.60 km/h
Temp:22.0 'C
Piątek, 9 lipca 2010Kategoria Wycieczka, Rower szosowy, >300km, >200km, >100km
Bydgoszcz - Toruń - Włocławek - Gostynin - Gąbin - Sochaczew - Błonie - Warszawa
Po długim zastanowieniu się i zmianie planów wyprawowych - postanowiłem w końcu wziąć udział w rajdzie Bałtyk - Bieszczady (dawny Imagis). 1008km ze Świnoujścia aż do Ustrzyk Górnych, trasa praktycznie przez całą Polskę, a nie nudne pętle jak większość wyścigów szosowych. Oczywiście ścigać się nie zamierzam, moim jedynym celem jest ukończenie tej trasy (limit 72h).
Ta wycieczka miała na celu sprawdzenie jakości dróg w rejonie kujawsko-mazowieckim, który na Imagisie trzeba pokonywać nocą, więc lepiej wiedzieć czego można się spodziewać. O 6.30 ruszam z Centralnego pociągiem, w Bydgoszczy jestem o 10.30. Szybko kieruję się w stronę obwodnicy, tam moja trasa łączy się z tą z Imagisu. Pierwszy kawałek to dobry asfalt, ale bez pobocza, ruch dość duży. Po skrzyżowaniu z krajówką na Poznań (w tym rejonie jest pierwszy duży punkt kontrolny) zaczyna się nowo wybudowana szosa ekspresowa, ale można jechać starą drogą, gdzie ruch jest symboliczny. Ekspresówka ma jakieś 10km, przy jej końcu trzeba nadrobić z 500m by wjechać na szosę na Toruń (uwaga bo łatwo zabłądzić!) Do skrętu na Makowiska dobry asfalt bez pobocza (cały czas lasy). Za Makowiskami z 10-15km z poboczem, następnie do Torunia już bez, niemal cały czas lasy (co nocą nie jest za przyjemne).
W Toruniu też trzeba uważać - bo łatwo się pomylić i wjechać na ekspresową obwodnice Torunia, a trasa Imagisu prowadzi przez lewobrzeżną część miasta, ja o tej godzinie miałem spore korki, nawierzchnia w mieście kiepska. Trasa do Włocławka to krajowa "jedynka" - ruch bardzo duży, ale cały czas pobocze, asfalt w kratkę - są i dziury, jest i gładka szklanka' przed Włocławkiem duże roboty drogowe, kilka odcinków z wahadłowym ruchem, może do sierpnia to zakończą. Sam Włocławek - marniutki, kiepska nawierzchnia, jedyny plus - miasto ciągnie się bardzo długo, na wjeździe jest obskurna dzielnica przemysłowa, ale nocą oznacza to długi odcinek w oświetlonym terenie. W mieście straszne korki w potwornym upale, zjechałem do centrum na lody i dłuższy postój.
Z Włocławka jeszcze leśny kawałek "1" po czym w Kowalu skręcam na Gostynin. Tutaj z nawierzchnią różnie - początek dość dziurawy (a w upale 36'C sporo podtopionego asfaltu), od granicy Mazowsza idealnie, przed Gostyninem znów gorzej. Do Łącka mini góreczka, przed samym miasteczkiem nieprzyjemny sfrezowany odcinek (jest szansa, że do sierpnia go zrobią). Do Gąbina małe pagóreczki, tam odpoczywam po raz drugi; kawałek do Sochaczewa elegancki, poza początkiem płaściutko. 7km przed Sochaczewem wjazd na cholernie ruchliwą obwodnicę Warszawy dla tirów, brak pobocza daje się we znaki. Z Sochaczewa już nocą wracałem szosą poznańską, w Błoniach chciałem jeszcze odpocząć, ale komary tak dawały się we znaki, że musiałem ruszyć dalej, do domu dotarłem równo o północy.
Fotek niestety brak, komórka na razie w naprawie.
Po długim zastanowieniu się i zmianie planów wyprawowych - postanowiłem w końcu wziąć udział w rajdzie Bałtyk - Bieszczady (dawny Imagis). 1008km ze Świnoujścia aż do Ustrzyk Górnych, trasa praktycznie przez całą Polskę, a nie nudne pętle jak większość wyścigów szosowych. Oczywiście ścigać się nie zamierzam, moim jedynym celem jest ukończenie tej trasy (limit 72h).
Ta wycieczka miała na celu sprawdzenie jakości dróg w rejonie kujawsko-mazowieckim, który na Imagisie trzeba pokonywać nocą, więc lepiej wiedzieć czego można się spodziewać. O 6.30 ruszam z Centralnego pociągiem, w Bydgoszczy jestem o 10.30. Szybko kieruję się w stronę obwodnicy, tam moja trasa łączy się z tą z Imagisu. Pierwszy kawałek to dobry asfalt, ale bez pobocza, ruch dość duży. Po skrzyżowaniu z krajówką na Poznań (w tym rejonie jest pierwszy duży punkt kontrolny) zaczyna się nowo wybudowana szosa ekspresowa, ale można jechać starą drogą, gdzie ruch jest symboliczny. Ekspresówka ma jakieś 10km, przy jej końcu trzeba nadrobić z 500m by wjechać na szosę na Toruń (uwaga bo łatwo zabłądzić!) Do skrętu na Makowiska dobry asfalt bez pobocza (cały czas lasy). Za Makowiskami z 10-15km z poboczem, następnie do Torunia już bez, niemal cały czas lasy (co nocą nie jest za przyjemne).
W Toruniu też trzeba uważać - bo łatwo się pomylić i wjechać na ekspresową obwodnice Torunia, a trasa Imagisu prowadzi przez lewobrzeżną część miasta, ja o tej godzinie miałem spore korki, nawierzchnia w mieście kiepska. Trasa do Włocławka to krajowa "jedynka" - ruch bardzo duży, ale cały czas pobocze, asfalt w kratkę - są i dziury, jest i gładka szklanka' przed Włocławkiem duże roboty drogowe, kilka odcinków z wahadłowym ruchem, może do sierpnia to zakończą. Sam Włocławek - marniutki, kiepska nawierzchnia, jedyny plus - miasto ciągnie się bardzo długo, na wjeździe jest obskurna dzielnica przemysłowa, ale nocą oznacza to długi odcinek w oświetlonym terenie. W mieście straszne korki w potwornym upale, zjechałem do centrum na lody i dłuższy postój.
Z Włocławka jeszcze leśny kawałek "1" po czym w Kowalu skręcam na Gostynin. Tutaj z nawierzchnią różnie - początek dość dziurawy (a w upale 36'C sporo podtopionego asfaltu), od granicy Mazowsza idealnie, przed Gostyninem znów gorzej. Do Łącka mini góreczka, przed samym miasteczkiem nieprzyjemny sfrezowany odcinek (jest szansa, że do sierpnia go zrobią). Do Gąbina małe pagóreczki, tam odpoczywam po raz drugi; kawałek do Sochaczewa elegancki, poza początkiem płaściutko. 7km przed Sochaczewem wjazd na cholernie ruchliwą obwodnicę Warszawy dla tirów, brak pobocza daje się we znaki. Z Sochaczewa już nocą wracałem szosą poznańską, w Błoniach chciałem jeszcze odpocząć, ale komary tak dawały się we znaki, że musiałem ruszyć dalej, do domu dotarłem równo o północy.
Fotek niestety brak, komórka na razie w naprawie.
Dane wycieczki:
DST: 305.50 km AVS: 26.15 km/h
ALT: 748 m MAX: 52.60 km/h
Temp:32.0 'C
ZLATA PRAHA
Warszawa - Żyrardów - Skierniewice - Jeżów - Łódź - Łask - Widawa - Wieruszów - Kępno - Namysłów - Oława - Strzelin - Dzierżoniów - Przeł. Walimska (757m) - Mieroszów - [CZ] - Trutnov - Nove Zamky - Nova Paka - Jicin - Dymokury - Nymburk - Praga
Czerwiec to najlepszy miesiąc na bardzo długie trasy - dobra pogoda i przede wszystkim krótkie noce, wiele osób wtedy wybiera się na kilkusetkilometrowe wypady; postanowiłem spróbować i ja.
Cel bardzo ambitny - Praga, ponad 600km to już ekstremalny wysiłek. Wyruszam z Warszawy po 8, już na pierwszych kilometrach daje się odczuć lekkie niewyspanie (spałem tylko jakieś 4-5h), zastanawiam się czy jest sens jechać na tak morderczą trasę. Ale miałem wykupiony bilet na autokar z Pragi i szkoda było mi tracić te pieniądze. Po jakiś 2h poprawia się pogoda, z porannych 15'C robi się 20-23'C, jest słońce i już nie czuję się senny. Wiatr miał być północny, ale bardziej wieje (i to całkiem mocno) z północnego-zachodu, co chwilami jednak sporo przeszkadza - bo jadę głównie na zachód. Pierwsze kilometry raczej nudne, dopiero za Skierniewicami trochę górek, na pierwszy postój staję po 100km w Jeżowie. Odcinek do Łodzi pagórkowaty, w sumie wjeżdża się na 260m, w mieście zrobiłem krótką rundkę po Piotrkowskiej i wyjeżdżam drogą na Pabianice. Ten kawałek trochę nadspodziewanie mnie zmęczył, sporo małych górek i długa jazda przez miasto (ciągłe ruszanie) zrobiło jednak swoje. Do Łaska nieciekawa droga, za miastem skręcam na Widawę, wreszcie jest puściutko, sporo ładnych leśnych odcinków, kawałek za miastem drugi większy postój.
Dalej jadę boczną drogą do Złoczewa, gdzie wjeżdżam na krajową 14, po kilkunastu km łączy się z drogą Warszawa - Wrocław, ruch spory, ale jest wygodne pobocze, do tego pod wieczór wyraźnie zmniejszył się wiatr, co bardzo pomaga, bo do Kępna jadę równo na zachód. W Kępnie robię długi postój na ciepły posiłek w pizzeri, zasiedziałem się aż ponad godzinę. Odcinek do Namysłowa jadę już nocą, pierwszy odcinek w lesie ma bardzo kiepską nawierzchnię co mocno przeszkadza, coraz mocniej zaczynam też odczuwać problemy ze snem. W samym Namysłowie mam największy kryzys na tym wypadzie, gdyby był stąd pociąg o jakiejś sensownej godzinie - wróciłbym do domu. Brak snu tak daje się we znaki, że jadę kawałek za miasto i próbuję się przespać w krzakach, musiałem się ubrać szczelnie w gore-tex i zapiąć całkowicie kaptur, bo komarów były masy. Ale nadal było zimno (8'C) i niewygodnie, tak więc oka nie zmrużyłem. Rezygnuję więc z takiego wątpliwego odpoczynku i postanawiam dociągnąć do Oławy, skąd już blisko do Wrocławia. Na tym kawałku nieco odżyłem, więc postanawiam jednak spróbować dojechać do Pragi, tym bardziej, że świt już blisko. Na stacji benzynowej kupuję litrowego Tigera, co trochę pomogło w walce z bezsennością.
Niespecjalną drogą jadę do Strzelina, wreszcie zaczyna dnieć, powoli na horyzoncie pojawiają się pierwsze góry, już z daleka widać bardzo charakterystyczny masyw Ślęzy. Przed Dzierżoniowem zaliczam pierwszy większy podjazd na 300m, na postój staję w Pieszycach, dalej zaczynają się już prawdziwe góry. Podjazd na przełęcz Walimską pokonuję w miarę sprawnie, nachylenie tak 5-7%, jest też spory odcinek brukowanej nawierzchni. Jedzie się głównie w lesie, ale jest parę ładnych polan z których roztaczają się szersze panoramy okolicy. Zjazd nieprzyjemny - tu odcinków z kostką jest dużo więcej, na dole postanawiam zmienić nieco trasę, miałem jechać przez Okraj, ale widzę że będzie to ryzykowne i mógłbym się nie wyrobić na autobus w Pradze. Jadę więc do Mieroszowa, zaliczając ponad 200m podjazdu po fatalnej nawierzchni, z Mieroszowa do granicy elegancka dróżka, ale po czeskiej stronie znowu same dziury, aż do skrętu na Trutnov.
Odcinek do Trutnova bardzo przyjemny, fajne górki, w rejonie Adrspachu piękne skały przypominające nasze Góry Stołowe. W Trutnovie dłuższy postój, po czym kontynuuję pagórkowatą drogę w stronę Jicina, odcinek od Novej Paki pokonywałem w zeszłym roku podczas letniej wyprawy. Coraz częściej zaczynam stawać, każdy pretekst staje się dobry by usiąść na parę minut, czasem już nawet co 20km :). Przed Jicinem kończą się góry, odcinek do Dymokury jedzie się elegancko z mocnym wiatrem, ale zmęczenie i brak snu daje znać o sobie, marzę tylko by wreszcie dociągnąć do tej Pragi. Za Dymokurami już zupełnie płasko, zbliżam się do doliny Łaby, rzekę przekraczam w Nymburku. Z tego miasta już do samej Pragi jadę nieciekawą drogą ze sporym ruchem, stawałem chyba tylko raz, bo z czasem było już bardzo kiepsko.
Wjazd do Pragi elegancki - droga przechodzi w dwujezdniową, po czasie pojawia się na niej nawet pas rowerowy, tak więc niemal do samego centrum wbijam się bezproblemowo. Pod dworzec docieram jakieś 40min przed odjazdem autokaru, niestety nie było już czasu na rundkę po pięknym centrum Pragi - jednego z najładniejszych miast Europy; wolałem nie ryzykować spóźnienia, zawsze trzeba brać jakiś margines na poszukiwanie autokaru, załadunek itd. Za rower zapłaciłem 20E, trochę sporo, ale za to nikt nie robił łaski, że go zabierze, sama podróż też wygodniejsza i szybsza niż koleją.
Wyjazd bardzo męczący - ale mimo poważnego kryzysu udało mi się wytrzymać, dystanse ponad 600km to już ekstremum, mniej więcej granica moich możliwości, na dłuższe jednorazowe trasy nie zamierzam się wybierać. Dużym błędem była jazda po źle przespanej nocy, brak snu dawał mi się mocno we znaki. Do tego trasa bardzo górzysta, 2700m podjazdów wg licznika CM434, wg GPS z jednometrowym progiem aż 4000m), do tego większość gór skoncentrowana po 400 kilometrze trasy.
Kilka fotek z trasy
Warszawa - Żyrardów - Skierniewice - Jeżów - Łódź - Łask - Widawa - Wieruszów - Kępno - Namysłów - Oława - Strzelin - Dzierżoniów - Przeł. Walimska (757m) - Mieroszów - [CZ] - Trutnov - Nove Zamky - Nova Paka - Jicin - Dymokury - Nymburk - Praga
Czerwiec to najlepszy miesiąc na bardzo długie trasy - dobra pogoda i przede wszystkim krótkie noce, wiele osób wtedy wybiera się na kilkusetkilometrowe wypady; postanowiłem spróbować i ja.
Cel bardzo ambitny - Praga, ponad 600km to już ekstremalny wysiłek. Wyruszam z Warszawy po 8, już na pierwszych kilometrach daje się odczuć lekkie niewyspanie (spałem tylko jakieś 4-5h), zastanawiam się czy jest sens jechać na tak morderczą trasę. Ale miałem wykupiony bilet na autokar z Pragi i szkoda było mi tracić te pieniądze. Po jakiś 2h poprawia się pogoda, z porannych 15'C robi się 20-23'C, jest słońce i już nie czuję się senny. Wiatr miał być północny, ale bardziej wieje (i to całkiem mocno) z północnego-zachodu, co chwilami jednak sporo przeszkadza - bo jadę głównie na zachód. Pierwsze kilometry raczej nudne, dopiero za Skierniewicami trochę górek, na pierwszy postój staję po 100km w Jeżowie. Odcinek do Łodzi pagórkowaty, w sumie wjeżdża się na 260m, w mieście zrobiłem krótką rundkę po Piotrkowskiej i wyjeżdżam drogą na Pabianice. Ten kawałek trochę nadspodziewanie mnie zmęczył, sporo małych górek i długa jazda przez miasto (ciągłe ruszanie) zrobiło jednak swoje. Do Łaska nieciekawa droga, za miastem skręcam na Widawę, wreszcie jest puściutko, sporo ładnych leśnych odcinków, kawałek za miastem drugi większy postój.
Dalej jadę boczną drogą do Złoczewa, gdzie wjeżdżam na krajową 14, po kilkunastu km łączy się z drogą Warszawa - Wrocław, ruch spory, ale jest wygodne pobocze, do tego pod wieczór wyraźnie zmniejszył się wiatr, co bardzo pomaga, bo do Kępna jadę równo na zachód. W Kępnie robię długi postój na ciepły posiłek w pizzeri, zasiedziałem się aż ponad godzinę. Odcinek do Namysłowa jadę już nocą, pierwszy odcinek w lesie ma bardzo kiepską nawierzchnię co mocno przeszkadza, coraz mocniej zaczynam też odczuwać problemy ze snem. W samym Namysłowie mam największy kryzys na tym wypadzie, gdyby był stąd pociąg o jakiejś sensownej godzinie - wróciłbym do domu. Brak snu tak daje się we znaki, że jadę kawałek za miasto i próbuję się przespać w krzakach, musiałem się ubrać szczelnie w gore-tex i zapiąć całkowicie kaptur, bo komarów były masy. Ale nadal było zimno (8'C) i niewygodnie, tak więc oka nie zmrużyłem. Rezygnuję więc z takiego wątpliwego odpoczynku i postanawiam dociągnąć do Oławy, skąd już blisko do Wrocławia. Na tym kawałku nieco odżyłem, więc postanawiam jednak spróbować dojechać do Pragi, tym bardziej, że świt już blisko. Na stacji benzynowej kupuję litrowego Tigera, co trochę pomogło w walce z bezsennością.
Niespecjalną drogą jadę do Strzelina, wreszcie zaczyna dnieć, powoli na horyzoncie pojawiają się pierwsze góry, już z daleka widać bardzo charakterystyczny masyw Ślęzy. Przed Dzierżoniowem zaliczam pierwszy większy podjazd na 300m, na postój staję w Pieszycach, dalej zaczynają się już prawdziwe góry. Podjazd na przełęcz Walimską pokonuję w miarę sprawnie, nachylenie tak 5-7%, jest też spory odcinek brukowanej nawierzchni. Jedzie się głównie w lesie, ale jest parę ładnych polan z których roztaczają się szersze panoramy okolicy. Zjazd nieprzyjemny - tu odcinków z kostką jest dużo więcej, na dole postanawiam zmienić nieco trasę, miałem jechać przez Okraj, ale widzę że będzie to ryzykowne i mógłbym się nie wyrobić na autobus w Pradze. Jadę więc do Mieroszowa, zaliczając ponad 200m podjazdu po fatalnej nawierzchni, z Mieroszowa do granicy elegancka dróżka, ale po czeskiej stronie znowu same dziury, aż do skrętu na Trutnov.
Odcinek do Trutnova bardzo przyjemny, fajne górki, w rejonie Adrspachu piękne skały przypominające nasze Góry Stołowe. W Trutnovie dłuższy postój, po czym kontynuuję pagórkowatą drogę w stronę Jicina, odcinek od Novej Paki pokonywałem w zeszłym roku podczas letniej wyprawy. Coraz częściej zaczynam stawać, każdy pretekst staje się dobry by usiąść na parę minut, czasem już nawet co 20km :). Przed Jicinem kończą się góry, odcinek do Dymokury jedzie się elegancko z mocnym wiatrem, ale zmęczenie i brak snu daje znać o sobie, marzę tylko by wreszcie dociągnąć do tej Pragi. Za Dymokurami już zupełnie płasko, zbliżam się do doliny Łaby, rzekę przekraczam w Nymburku. Z tego miasta już do samej Pragi jadę nieciekawą drogą ze sporym ruchem, stawałem chyba tylko raz, bo z czasem było już bardzo kiepsko.
Wjazd do Pragi elegancki - droga przechodzi w dwujezdniową, po czasie pojawia się na niej nawet pas rowerowy, tak więc niemal do samego centrum wbijam się bezproblemowo. Pod dworzec docieram jakieś 40min przed odjazdem autokaru, niestety nie było już czasu na rundkę po pięknym centrum Pragi - jednego z najładniejszych miast Europy; wolałem nie ryzykować spóźnienia, zawsze trzeba brać jakiś margines na poszukiwanie autokaru, załadunek itd. Za rower zapłaciłem 20E, trochę sporo, ale za to nikt nie robił łaski, że go zabierze, sama podróż też wygodniejsza i szybsza niż koleją.
Wyjazd bardzo męczący - ale mimo poważnego kryzysu udało mi się wytrzymać, dystanse ponad 600km to już ekstremum, mniej więcej granica moich możliwości, na dłuższe jednorazowe trasy nie zamierzam się wybierać. Dużym błędem była jazda po źle przespanej nocy, brak snu dawał mi się mocno we znaki. Do tego trasa bardzo górzysta, 2700m podjazdów wg licznika CM434, wg GPS z jednometrowym progiem aż 4000m), do tego większość gór skoncentrowana po 400 kilometrze trasy.
Kilka fotek z trasy
Dane wycieczki:
DST: 635.30 km AVS: 24.62 km/h
ALT: 2751 m MAX: 57.60 km/h
Temp:20.0 'C
Piątek, 28 maja 2010Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wycieczka
ŚCIANA WSCHODNIA
Warszawa - Góra Kalwaria - Stoczek - Łuków - Radzyń Podl. - Parczew - Włodawa - Sobibór - Chełm
Na kolejny wypad wybrałem się wspólnie z Rafałem z Łukowa, umówiliśmy się na spotkanie w jego mieście, przez które mam przejeżdżać. Ruszam o 4 rano, pogoda taka sobie - sporo chmur i 12'C. Ale wiatr korzystny, ruch o tej godzinie zerowy, więc jedzie się szybko, szczególnie po odbiciu na wschód za Górą Kalwarią. Trasa dość nudna, jedynie w rejonie Stoczka trochę malutkich górek. Od Stoczka zaczęła się też naprawdę szybka jazda, na 30km do Łukowa średnia koło 30km/h. Tam spotykam się z Rafałem i zatrzymuję na pierwszy postój. Dalej już wspólnie kierujemy się na Radzyń, droga też nie za ciekawa, ale dobrej jakości. Przyjemniej robi się dopiero za Radzyniem, gdy skręcamy na boczniejszą trasę do Parczewa. Nie brakuje pięknych szpalerów drzew, jest nawet mała górka z której mamy szerszą perspektywę na okolicę.
Sam Parczew mijamy bokiem, wiatr cały czas sprzyja, więc jedzie się bardzo sprawnie. Pociągnęliśmy jeszcze kilkanaście km do do Kodeńca, gdzie robimy kolejny popas. Analizując trasę i czas postanawiamy zmienić nieco trasę i z Włodawy do Chełma pojechać nad samą granicą, nie krótszą główną drogą, w międzyczasie okazało się, że o tej godzinie nie ma sensownego pociągu z Chełma do Łukowa, czego niestety przed wyjazdem nie sprawdziliśmy; Rafał więc będzie musiał pokonać odcinek z Dęblina do Łukowa rowerem, większością w nocy.
Odcinek do Włodawy niebrzydki, tereny coraz mniej zamieszkałe, sporo lasów, ale też i sporo dziurawych dróg. Po samej Włodawie zrobiliśmy krótką rundkę, miasteczko prezentuje się całkiem sympatycznie. Za Włodawą zaczynają się ładne tereny wokół jeziora Białego, całkiem nieźle zagospodarowane turystycznie, zjeżdżamy nawet na chwilę nad samą taflę jeziora. Kawałek dalej skręcamy na Sobibór i przez dobrych parę km jedziemy boczną drogą przez piękne sosnowe lasy. A warto dodać, że przed Włodawą wyszło wreszcie słońce, w taką pogodę aż chce się jechać, długi dystans w nogach wtedy wcale nie przeszkadza! Sam Sobibór robi na nas oczywiście bardzo przygnębiające wrażenie, w czasie wojny był tu niemiecki obóz zagłady, w którym wymordowano ponad 250 tysięcy ludzi. Takie liczby po prostu powalają na kolana, pokazują czym naprawdę była wojna, kim naprawdę byli Niemcy i jakie mamy szczęście, że urodziliśmy się te 70-80 lat później. A wrażenie dodatkowo potęguje niesamowity kontrast pomiędzy urodą tego miejsca (przepiękne lasy, zupełnie puściutko) - a tym co miało tu miejsce.
Za Sobiborem kończy się asfalt i parę km pod granicę musimy się przebijać szutrówką, na szczęście dość przyzwoitą. Następnie kontynuujemy jazdę wzdłuż granicy, szkoda tylko, że Bugu nie widać. Nawierzchnia w kratkę - są odcinki idealne, są mocno dziurawe. Odpoczywamy w Woli Uhruskiej, tam orientujemy się, że wcale tak dużo czasu nie mamy, trochę za długo oglądaliśmy Sobibór. Ostatni odcinek jedziemy więc w miarę szybko, bez postojów, w większości bocznymi drogami, w pięknej słonecznej pogodzie. Do Chełma wjeżdżamy od północnego wschodu, okazało się że mamy jeszcze parę minut, więc zrobiliśmy krótką rundkę po centrum, z efektownym ostrym podjazdem po kostce na malowniczy chełmski rynek. Dużym zaskoczeniem był też dworzec PKP w Chełmie - takiego nie powstydziłoby się żadne miasto w Niemczech, dość mocno kontrastuje z typową infrastrukturą PKP. Podróż pociągiem urozmaicona, w Lublinie żegnam się z Rafałem, do Warszawy jadę TLK, w przedziale toczy się zażarta debata pomiędzy ateistą i zwolennikiem Radia Maryja :))
Dzięki Rafałowi za bardzo fajną wycieczkę, mimo że to był dla niego dopiero początek sezonu (w tym roku zdawał maturę, więc nie było za wiele czasu na rower) - na tak długiej trasie dawał sobie doskonale radę.
Parę fotek z trasy
Warszawa - Góra Kalwaria - Stoczek - Łuków - Radzyń Podl. - Parczew - Włodawa - Sobibór - Chełm
Na kolejny wypad wybrałem się wspólnie z Rafałem z Łukowa, umówiliśmy się na spotkanie w jego mieście, przez które mam przejeżdżać. Ruszam o 4 rano, pogoda taka sobie - sporo chmur i 12'C. Ale wiatr korzystny, ruch o tej godzinie zerowy, więc jedzie się szybko, szczególnie po odbiciu na wschód za Górą Kalwarią. Trasa dość nudna, jedynie w rejonie Stoczka trochę malutkich górek. Od Stoczka zaczęła się też naprawdę szybka jazda, na 30km do Łukowa średnia koło 30km/h. Tam spotykam się z Rafałem i zatrzymuję na pierwszy postój. Dalej już wspólnie kierujemy się na Radzyń, droga też nie za ciekawa, ale dobrej jakości. Przyjemniej robi się dopiero za Radzyniem, gdy skręcamy na boczniejszą trasę do Parczewa. Nie brakuje pięknych szpalerów drzew, jest nawet mała górka z której mamy szerszą perspektywę na okolicę.
Sam Parczew mijamy bokiem, wiatr cały czas sprzyja, więc jedzie się bardzo sprawnie. Pociągnęliśmy jeszcze kilkanaście km do do Kodeńca, gdzie robimy kolejny popas. Analizując trasę i czas postanawiamy zmienić nieco trasę i z Włodawy do Chełma pojechać nad samą granicą, nie krótszą główną drogą, w międzyczasie okazało się, że o tej godzinie nie ma sensownego pociągu z Chełma do Łukowa, czego niestety przed wyjazdem nie sprawdziliśmy; Rafał więc będzie musiał pokonać odcinek z Dęblina do Łukowa rowerem, większością w nocy.
Odcinek do Włodawy niebrzydki, tereny coraz mniej zamieszkałe, sporo lasów, ale też i sporo dziurawych dróg. Po samej Włodawie zrobiliśmy krótką rundkę, miasteczko prezentuje się całkiem sympatycznie. Za Włodawą zaczynają się ładne tereny wokół jeziora Białego, całkiem nieźle zagospodarowane turystycznie, zjeżdżamy nawet na chwilę nad samą taflę jeziora. Kawałek dalej skręcamy na Sobibór i przez dobrych parę km jedziemy boczną drogą przez piękne sosnowe lasy. A warto dodać, że przed Włodawą wyszło wreszcie słońce, w taką pogodę aż chce się jechać, długi dystans w nogach wtedy wcale nie przeszkadza! Sam Sobibór robi na nas oczywiście bardzo przygnębiające wrażenie, w czasie wojny był tu niemiecki obóz zagłady, w którym wymordowano ponad 250 tysięcy ludzi. Takie liczby po prostu powalają na kolana, pokazują czym naprawdę była wojna, kim naprawdę byli Niemcy i jakie mamy szczęście, że urodziliśmy się te 70-80 lat później. A wrażenie dodatkowo potęguje niesamowity kontrast pomiędzy urodą tego miejsca (przepiękne lasy, zupełnie puściutko) - a tym co miało tu miejsce.
Za Sobiborem kończy się asfalt i parę km pod granicę musimy się przebijać szutrówką, na szczęście dość przyzwoitą. Następnie kontynuujemy jazdę wzdłuż granicy, szkoda tylko, że Bugu nie widać. Nawierzchnia w kratkę - są odcinki idealne, są mocno dziurawe. Odpoczywamy w Woli Uhruskiej, tam orientujemy się, że wcale tak dużo czasu nie mamy, trochę za długo oglądaliśmy Sobibór. Ostatni odcinek jedziemy więc w miarę szybko, bez postojów, w większości bocznymi drogami, w pięknej słonecznej pogodzie. Do Chełma wjeżdżamy od północnego wschodu, okazało się że mamy jeszcze parę minut, więc zrobiliśmy krótką rundkę po centrum, z efektownym ostrym podjazdem po kostce na malowniczy chełmski rynek. Dużym zaskoczeniem był też dworzec PKP w Chełmie - takiego nie powstydziłoby się żadne miasto w Niemczech, dość mocno kontrastuje z typową infrastrukturą PKP. Podróż pociągiem urozmaicona, w Lublinie żegnam się z Rafałem, do Warszawy jadę TLK, w przedziale toczy się zażarta debata pomiędzy ateistą i zwolennikiem Radia Maryja :))
Dzięki Rafałowi za bardzo fajną wycieczkę, mimo że to był dla niego dopiero początek sezonu (w tym roku zdawał maturę, więc nie było za wiele czasu na rower) - na tak długiej trasie dawał sobie doskonale radę.
Parę fotek z trasy
Dane wycieczki:
DST: 308.80 km AVS: 25.99 km/h
ALT: 1094 m MAX: 46.30 km/h
Temp:19.0 'C
Sobota, 22 maja 2010Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wycieczka
LWÓW
Warszawa - Góra Kalwaria - Garwolin - Ryki - Nałęczów - Bychawa - Szczebrzeszyn - Zwierzyniec - Tomaszów Lubelski - Hrebenne - [UA] - Zółkiew - Lwów - Horodok - Szegini - [PL] - Przemyśl
W maju pogodę mamy tragiczną, więc postanowiłem wykorzystać jedno z nielicznych okienek pogodowych na bardzo długą szosową trasę, która już od pewnego czasu chodziła mi po głowie.
Ruszam o 19, początek szybki, z wiatrem. W Górze Kalwarii jak zwykle korek, odkąd jakiś mózg wybudował rondo na skrzyżowaniu z bardzo ruchliwą drogą z Grójca - całe miasto stoi w korku, podobnie jest i w Konstancinie. Kawałek za Górą przekraczam Wisłę - rzeka rozlana szeroko, woda podchodzi już pod wały, do przelania brakuje ok. pół metra. Przez problemy z powodzią nie mogłem jechać nadwiślańską drogą przez Dęblin, Puławy i Kazimierz - bo wały w kilku miejscach puściły i droga 801 w kilku miejscach była nieprzejezdna; zamiast tego musiałem pojechać szosą lubelską. Jadę więc do Pilawy, tam łapie mnie zmierzch. Szosa lubelska, mimo że ruchliwa - na rower bardzo wygodna, cały czas jest szerokie, ponad dwumetrowe pobocze, z którego samochody w ogóle nie korzystają, obwodnica Garwolina to parę km jazdy po szosie ekspresowej. Jedzie się sprawnie, aczkolwiek bardzo nudno, kilka zakrętów, kilka króciutkich podjazdów - tyle tu ciekawego; po drodze mijała mnie duża kolumna wojska przewożąca na jakiś ogromnych ciężarówkach sprzęt (prawdopodobnie do walki z powodzią).
Na pierwszy postój staję pod kościołem w Rykach, potem jeszcze ok. 40km szosą lubelską i zjeżdżam na boczną drogę do Nałęczowa. Od razu zaczynają się ostrzejsze górki, a ruchu nie ma praktycznie żadnego. W samym Nałęczowie park zdrojowy był o dziwo otwarty, oprócz mnie nie było żywej duszy, na brzegu urzędowały sobie natomiast dwa piękne łabędzie. Po krótkim postoju ruszam dalej, pagórkowatą trasą przez Bełżyce, przed Bychawą już powoli zaczyna świtać, tam też odpoczywam po już prawie 200km w nogach. Za Bychawą jeszcze górki, dalej do Szczebrzeszyna i Zwierzyńca już płasko. Od Zwierzyńca zaczyna się najładniejszy kawałek dzisiejszej trasy, wybrałem wariant przez Krasnobród, nie Józefów - co było bardzo dobrym pomysłem - piękna dolina Wieprza, malowniczo meandrującego przy drodze (wszędzie ogłoszenia o spływach kajakowych), sporo lasów, w Krasnobrodzie stawy i kąpieliska.
Za Krasnobrodem wjeżdża się wyżej, na ponad 300m, większość w lesie, droga niespecjalnej jakości. Dopiero w Tomaszowie wraca doskonała szosa, na granicę do Hrebennego jedzie się bardzo przyjemnie, lekkie pagóreczki i sporo lasów, piękna słoneczna pogoda. Zatrzymuję się też w Bełżcu - gdzie w czasie wojny był obóz zagłady, niemieckie zwierzęta zamordowały tu przeszło pół miliona ludzi, ogromne pole kamieni otaczające ostatnią drogę ofiar robi porażające wrażenie.
W Hrebennem przekraczam granicę ukraińską, to już nie unijna pseudo-granica, tutaj trzeba swoje odczekać - i tak dobrze, że nie było problemów z przejazdem rowerem (jest tu tylko przejście samochodowe, nie piesze), wypisali mi tylko talon na rower. Za granicą jest jeszcze kawałek dobrego asfaltu, typowa pokazówka, ale już od Rawy Ruskiej zaczyna się kiepściutka, bardzo dziurawa droga. Wyraźniej biedniej niż w Polsce, co widać po mijanych domach i samochodach na ulicach. Do tego trasa do Lwowa potwornie nudna, tylko połacie łąk i brzydkie liściaste lasy, jedynym ciekawszym momentem była wizyta w ładnej Żółkwi, biorącej swą nazwę od założyciela - słynnego hetmana Stanisława Żółkiewskiego, zwycięzcy spod Kłuszyna, zdobywcy samej Moskwy; wzoru cnót prawdziwego rycerza, podczas panicznego odwrotu spod Cecory, spowodowanego buntem części wojska 73-letni hetman odmówił ucieczki (mimo, że miał taką możliwość) walczył do końca wraz z wiernymi żołnierzami i bohatersko poległ z bronią w ręku. Ale w Żółkwi pomnika hetmana nie widziałem, może dlatego, że w walkach z Kozakami był dużo skuteczniejszy niż ci co się później z Chmielnickim (ten ma pomnik chyba w każdym mieście na Ukrainie :) mierzyli.
Z Żółkwi do Lwowa nieprzyjemny kawałek, robi się spory ruch, droga mocno dziurawa, dochodzi też sporo górek. W samym Lwowie - po prostu masakra, dużo fatalnie brukowanych ulic, po których na rowerze (szczególnie szosowym) po prostu nie sposób jechać, trzeba lawirować chodnikami. Uznałem więc, że nie ma sensu tłuczenie się po mieście (które już i tak zwiedzałem wcześniej), dojechałem tylko do centrum, pod piękny park koło teatru, zapchany ludźmi po uszy. Wyjazd z miasta na Szegini jeszcze gorszy, długi podjazd po tej fatalnej kostce, był to jedyny moment, gdy musiałem jechać na mniejszej tarczy.
Za miastem wreszcie zaczęła się przyjemniejsza jazda, przede wszystkim wyraźniejszy wiatr w plecy (z którym musiałem się zmagać jadąc do Lwowa), niestety coraz mocniej daje się we znaki kolano, ustawienia siodełka nie do końca wyeliminowały problem, prawdopodobnie była to wina bardzo już rozwalonego buta, który nie trzymał stopy w płaszczyźnie poziomej. W Horodoku odpoczywam, za miastem bardzo przyjemny odcinek do Sudowej Wiszni (i szosy lepsze i przede wszystkim widoki ładniejsze od tych na drodze Hrebenne - Lwów). Niestety od Lwowa siedziała mi na plecach ciemna chmura i parę km za Sudową dorwała mnie porządna ulewa. Przeczekałem deszcz, ale przez burzę dalsza jazda zrobiła się dużo trudniejsza - śliskie drogi, zimniej o 10'C (jakieś 12-13'C) i co najgorsze - wiatr zmienił się dokładnie o 180 stopni!
Dalsza jazda do granicy to już takie zamulanie, byleby dojechać, drogi znowu bardzo marne, sporo góreczek, z 15km w deszczu, z ulgą dojeżdżam do Medyki, gdzie przejściem pieszym wracam do Polski. Odcinek do Przemyśla - wreszcie normalna droga, kto pomstuje na jakość polskich szos - powinien zrobić sobie wycieczkę na Ukrainę, od razu mu przejdzie :)). W Przemyślu miałem nocować i wracać o 5.20 pociągiem, ale że w schronisku był komplet pojechałem nocnym PKS (w przeciwieństwie do nocnego PKP nie trzeba bać się kradzieży), kierowcy rower w ogóle nie przeszkadzał.
Wyjazd udany (cel zrealizowany), aczkolwiek trochę zepsuty przez burzę w końcówce i problemy z kolanem, które pod koniec trasy dawała się już mocno we znaki, a wiatr w sumie więcej przeszkadzał niż pomagał. Błędem była jednak jazda po Ukrainie, na tak długich dystansach jazda po kiepściutkich drogach nie ma sensu, człowiek jest już wystarczająco zmęczony, by sobie nie dokładać więcej problemów. Lwów - fajny jako cel, ale na rower to najtragiczniejsze miasto w jakim byłem, łudziłem się, że może od czasu mojej ostatniej wizyty (z 10 lat temu) coś się zmieniło - ale jeśli się zmieniło to raczej na gorsze, cała Ukraina po prostu stoi w miejscu, smutno patrzeć jak kraj z takim potencjałem (ogromne czarnoziemy, sporo przemysłu) schodzi do poziomu trzeciego świata; nie będzie wielką niespodzianką jak im odbiorą prawo organizacji Euro 2012.
Parę zdjęć z wyjazdu
Warszawa - Góra Kalwaria - Garwolin - Ryki - Nałęczów - Bychawa - Szczebrzeszyn - Zwierzyniec - Tomaszów Lubelski - Hrebenne - [UA] - Zółkiew - Lwów - Horodok - Szegini - [PL] - Przemyśl
W maju pogodę mamy tragiczną, więc postanowiłem wykorzystać jedno z nielicznych okienek pogodowych na bardzo długą szosową trasę, która już od pewnego czasu chodziła mi po głowie.
Ruszam o 19, początek szybki, z wiatrem. W Górze Kalwarii jak zwykle korek, odkąd jakiś mózg wybudował rondo na skrzyżowaniu z bardzo ruchliwą drogą z Grójca - całe miasto stoi w korku, podobnie jest i w Konstancinie. Kawałek za Górą przekraczam Wisłę - rzeka rozlana szeroko, woda podchodzi już pod wały, do przelania brakuje ok. pół metra. Przez problemy z powodzią nie mogłem jechać nadwiślańską drogą przez Dęblin, Puławy i Kazimierz - bo wały w kilku miejscach puściły i droga 801 w kilku miejscach była nieprzejezdna; zamiast tego musiałem pojechać szosą lubelską. Jadę więc do Pilawy, tam łapie mnie zmierzch. Szosa lubelska, mimo że ruchliwa - na rower bardzo wygodna, cały czas jest szerokie, ponad dwumetrowe pobocze, z którego samochody w ogóle nie korzystają, obwodnica Garwolina to parę km jazdy po szosie ekspresowej. Jedzie się sprawnie, aczkolwiek bardzo nudno, kilka zakrętów, kilka króciutkich podjazdów - tyle tu ciekawego; po drodze mijała mnie duża kolumna wojska przewożąca na jakiś ogromnych ciężarówkach sprzęt (prawdopodobnie do walki z powodzią).
Na pierwszy postój staję pod kościołem w Rykach, potem jeszcze ok. 40km szosą lubelską i zjeżdżam na boczną drogę do Nałęczowa. Od razu zaczynają się ostrzejsze górki, a ruchu nie ma praktycznie żadnego. W samym Nałęczowie park zdrojowy był o dziwo otwarty, oprócz mnie nie było żywej duszy, na brzegu urzędowały sobie natomiast dwa piękne łabędzie. Po krótkim postoju ruszam dalej, pagórkowatą trasą przez Bełżyce, przed Bychawą już powoli zaczyna świtać, tam też odpoczywam po już prawie 200km w nogach. Za Bychawą jeszcze górki, dalej do Szczebrzeszyna i Zwierzyńca już płasko. Od Zwierzyńca zaczyna się najładniejszy kawałek dzisiejszej trasy, wybrałem wariant przez Krasnobród, nie Józefów - co było bardzo dobrym pomysłem - piękna dolina Wieprza, malowniczo meandrującego przy drodze (wszędzie ogłoszenia o spływach kajakowych), sporo lasów, w Krasnobrodzie stawy i kąpieliska.
Za Krasnobrodem wjeżdża się wyżej, na ponad 300m, większość w lesie, droga niespecjalnej jakości. Dopiero w Tomaszowie wraca doskonała szosa, na granicę do Hrebennego jedzie się bardzo przyjemnie, lekkie pagóreczki i sporo lasów, piękna słoneczna pogoda. Zatrzymuję się też w Bełżcu - gdzie w czasie wojny był obóz zagłady, niemieckie zwierzęta zamordowały tu przeszło pół miliona ludzi, ogromne pole kamieni otaczające ostatnią drogę ofiar robi porażające wrażenie.
W Hrebennem przekraczam granicę ukraińską, to już nie unijna pseudo-granica, tutaj trzeba swoje odczekać - i tak dobrze, że nie było problemów z przejazdem rowerem (jest tu tylko przejście samochodowe, nie piesze), wypisali mi tylko talon na rower. Za granicą jest jeszcze kawałek dobrego asfaltu, typowa pokazówka, ale już od Rawy Ruskiej zaczyna się kiepściutka, bardzo dziurawa droga. Wyraźniej biedniej niż w Polsce, co widać po mijanych domach i samochodach na ulicach. Do tego trasa do Lwowa potwornie nudna, tylko połacie łąk i brzydkie liściaste lasy, jedynym ciekawszym momentem była wizyta w ładnej Żółkwi, biorącej swą nazwę od założyciela - słynnego hetmana Stanisława Żółkiewskiego, zwycięzcy spod Kłuszyna, zdobywcy samej Moskwy; wzoru cnót prawdziwego rycerza, podczas panicznego odwrotu spod Cecory, spowodowanego buntem części wojska 73-letni hetman odmówił ucieczki (mimo, że miał taką możliwość) walczył do końca wraz z wiernymi żołnierzami i bohatersko poległ z bronią w ręku. Ale w Żółkwi pomnika hetmana nie widziałem, może dlatego, że w walkach z Kozakami był dużo skuteczniejszy niż ci co się później z Chmielnickim (ten ma pomnik chyba w każdym mieście na Ukrainie :) mierzyli.
Z Żółkwi do Lwowa nieprzyjemny kawałek, robi się spory ruch, droga mocno dziurawa, dochodzi też sporo górek. W samym Lwowie - po prostu masakra, dużo fatalnie brukowanych ulic, po których na rowerze (szczególnie szosowym) po prostu nie sposób jechać, trzeba lawirować chodnikami. Uznałem więc, że nie ma sensu tłuczenie się po mieście (które już i tak zwiedzałem wcześniej), dojechałem tylko do centrum, pod piękny park koło teatru, zapchany ludźmi po uszy. Wyjazd z miasta na Szegini jeszcze gorszy, długi podjazd po tej fatalnej kostce, był to jedyny moment, gdy musiałem jechać na mniejszej tarczy.
Za miastem wreszcie zaczęła się przyjemniejsza jazda, przede wszystkim wyraźniejszy wiatr w plecy (z którym musiałem się zmagać jadąc do Lwowa), niestety coraz mocniej daje się we znaki kolano, ustawienia siodełka nie do końca wyeliminowały problem, prawdopodobnie była to wina bardzo już rozwalonego buta, który nie trzymał stopy w płaszczyźnie poziomej. W Horodoku odpoczywam, za miastem bardzo przyjemny odcinek do Sudowej Wiszni (i szosy lepsze i przede wszystkim widoki ładniejsze od tych na drodze Hrebenne - Lwów). Niestety od Lwowa siedziała mi na plecach ciemna chmura i parę km za Sudową dorwała mnie porządna ulewa. Przeczekałem deszcz, ale przez burzę dalsza jazda zrobiła się dużo trudniejsza - śliskie drogi, zimniej o 10'C (jakieś 12-13'C) i co najgorsze - wiatr zmienił się dokładnie o 180 stopni!
Dalsza jazda do granicy to już takie zamulanie, byleby dojechać, drogi znowu bardzo marne, sporo góreczek, z 15km w deszczu, z ulgą dojeżdżam do Medyki, gdzie przejściem pieszym wracam do Polski. Odcinek do Przemyśla - wreszcie normalna droga, kto pomstuje na jakość polskich szos - powinien zrobić sobie wycieczkę na Ukrainę, od razu mu przejdzie :)). W Przemyślu miałem nocować i wracać o 5.20 pociągiem, ale że w schronisku był komplet pojechałem nocnym PKS (w przeciwieństwie do nocnego PKP nie trzeba bać się kradzieży), kierowcy rower w ogóle nie przeszkadzał.
Wyjazd udany (cel zrealizowany), aczkolwiek trochę zepsuty przez burzę w końcówce i problemy z kolanem, które pod koniec trasy dawała się już mocno we znaki, a wiatr w sumie więcej przeszkadzał niż pomagał. Błędem była jednak jazda po Ukrainie, na tak długich dystansach jazda po kiepściutkich drogach nie ma sensu, człowiek jest już wystarczająco zmęczony, by sobie nie dokładać więcej problemów. Lwów - fajny jako cel, ale na rower to najtragiczniejsze miasto w jakim byłem, łudziłem się, że może od czasu mojej ostatniej wizyty (z 10 lat temu) coś się zmieniło - ale jeśli się zmieniło to raczej na gorsze, cała Ukraina po prostu stoi w miejscu, smutno patrzeć jak kraj z takim potencjałem (ogromne czarnoziemy, sporo przemysłu) schodzi do poziomu trzeciego świata; nie będzie wielką niespodzianką jak im odbiorą prawo organizacji Euro 2012.
Parę zdjęć z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 491.10 km AVS: 24.53 km/h
ALT: 2666 m MAX: 52.10 km/h
Temp:18.0 'C
Środa, 7 kwietnia 2010Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wypad
Dookoła Tatr
I dzień - Warszawa - Grójec - Drzewica - Końskie - Jędrzejów - Kraków - Myślenice - Lubień - Czarny Dunajec - Kościelisko
Duży głód roweru po zimie zaowocował kolejnym wypadem; tym razem ruszam na lekko na rowerze szosowym, wspólnie z Damianem mamy zamiar objechać Tatry, spotkanie wyznaczyliśmy sobie w Skomielnej. Pierwszy dzień bardzo wymagający - do Zakopanego na rowerze z samej Warszawy. Ruszam przed 23. Pogoda średnia, minimalna mżawka, ale drogi suche. No i najważniejsze - jest dobry wiatr, a to na tak długiej trasie kluczowe. Do Grójca sporo świateł , ale dość dziurawa droga, dalej jest już ciemnej, ale ruch na drogach jest nadspodziewanie mały - więc jedzie się bardzo sprawnie. Jedynym problemem są psy, których parę razy mnie atakowały, niestety ciągle na wsiach część ludzi spuszcza je na noc, czy źle zamyka. A stwarzają niebezpieczne sytuacje, bo już taki mają instynkt, że rowerzystę najczęściej gonią, pół biedy jak jeszcze szczekają, ale najgorsze są takie o których obecności przekonujemy się dopiero, gdy są metr od nas. W Mogielnicy orientuję się, że za kiepsko działający napęd odpowiada źle założona kaseta, którą przekładałem bo miałem problemy z bębenkiem. Nie miałem przy sobie odpowiednich narzędzi, skontaktowałem się więc SMS-em z Damianem, prosząc go by przywiózł odpowiednie klucze, póki co zębatki w kasecie kręcą się krzywo, na części biegów łańcuch skacze. Przed Łopusznem zaczyna już dnieć, a to na takiej trasie zawsze wielki zastrzyk motywacyjny, wielogodzinna jazda nocą jest bardzo nużąca psychicznie, dlatego powrót światła dziennego przyjmuje się z wielką ulgą. Pogoda niespecjalna, wszędzie chmury, dość chłodno (w nocy 5-6'C) - ale ciągle utrzymuje się dość przyzwoity wiatr, choć powoli słabnie.
W Jędrzejowie dłużej odpoczywam, z czasem stoję przyzwoicie, nie muszę się specjalnie spieszyć. Trasa coraz ciekawsza - przede mną szosa krakowska i większe górki, jedzie się przyjemnie, duży dystans niespecjalnie czuję w nogach, dlatego kilometry szybko lecą. Jeszcze króciutki postój w Miechowie, parę ścianek i docieram do Krakowa. Po kontakcie z Damianem wiem że nie muszę się specjalnie spieszyć, więc w Krakowie długo odpoczywam w McDonaldzie, spokojnie pojeździłem sobie po pięknym centrum miasta. Wyjazd z Krakowa niespecjalny, ale zakopianka już bez remontów, jedzie się sprawnie. Aczkolwiek trasa bardzo górzysta, a jak się ma 300km w nogach to czuje się to mocno. A górek jest tu całe mnóstwo, Pogórze Wielickie jest terenem wyjątkowo wrednym na rower, krótkie ale ostre ścianki wycinają dużo bardziej niż dłuższe ale łagodniejsze podjazdy. Tak więc do Myślenic docieram już mocno zjechany, płaski odcinek do Lubienia jadę już nieco "przymulony", chwilkami zaczyna lekko popadywać, a jeszcze do tego mało brakowałoby żeby mnie potrącił samochód (niestety z mojej winy).
Po chwilowym kryzysie i postoju za Lubieniem - zdecydowanie odżywam i długi 300m podjazd w stronę Skomielnej zaliczam bez problemu, nawet wyjechałem ze 2km w stronę Damiana jadącego od strony Jordanowa. W Skomielnej stajemy pod sklepem i biorę się za naprawę kasety przywiezionymi przez Damiana narzędziami (m.in. samodzielnie skonstruowanym bacikiem). Bez problemów naprawiam awarię, kwestia była tylko w złym dokręceniu (a to ze względu na zmodyfikowaną kasetę z zębatką 11T nie jest takie proste). Po tym wreszcie napęd działa idealnie - a to w górach podstawa. Zjeżdżamy do Chabówki, gdzie skręcamy na Czarny Dunajec, zaliczając po drodze podjazd na 700m. Po zjeździe wjeżdżamy na rozległą równinę Podhala i szybko kierujemy się na Chochołów, bo zmierzch już blisko. Gdy docieramy pod same Tatry wita nas typowo zimowa pogoda, wszędzie śnieg, czuję się niczym na ostatniej wyprawie w Alpy. A widoki mamy przepiękne, bo zza chmur zaczynają przeglądać ośnieżone tatrzańskie szczyty, jadąc głównie na północ mamy je cały czas przed oczami. Już nieźle zmęczeni zaliczamy podjazd do Kir (950m) i jeszcze parę mniejszych ścianek przed naszą kwaterą (nocujemy w tym samym miejscu co rok temu, bardzo przyzwoita miejscówka), obiad jemy w pizzeri, postanawiając następnego dnia zamiast zrobić pełną pętlę dookoła Tatr - pojechać w Pieniny; zmęczony całą nocą na rowerze i wielkim dystansem zasypiam jak drewno :).
Zdjęcia z wyjazdu
Zdjęcia Damiana który miał normalny aparat nie tylko komórkę
Tych którzy jeszcze nie widzieli zapraszam także na relację z mojego marcowego wypadu w Alpy
I dzień - Warszawa - Grójec - Drzewica - Końskie - Jędrzejów - Kraków - Myślenice - Lubień - Czarny Dunajec - Kościelisko
Duży głód roweru po zimie zaowocował kolejnym wypadem; tym razem ruszam na lekko na rowerze szosowym, wspólnie z Damianem mamy zamiar objechać Tatry, spotkanie wyznaczyliśmy sobie w Skomielnej. Pierwszy dzień bardzo wymagający - do Zakopanego na rowerze z samej Warszawy. Ruszam przed 23. Pogoda średnia, minimalna mżawka, ale drogi suche. No i najważniejsze - jest dobry wiatr, a to na tak długiej trasie kluczowe. Do Grójca sporo świateł , ale dość dziurawa droga, dalej jest już ciemnej, ale ruch na drogach jest nadspodziewanie mały - więc jedzie się bardzo sprawnie. Jedynym problemem są psy, których parę razy mnie atakowały, niestety ciągle na wsiach część ludzi spuszcza je na noc, czy źle zamyka. A stwarzają niebezpieczne sytuacje, bo już taki mają instynkt, że rowerzystę najczęściej gonią, pół biedy jak jeszcze szczekają, ale najgorsze są takie o których obecności przekonujemy się dopiero, gdy są metr od nas. W Mogielnicy orientuję się, że za kiepsko działający napęd odpowiada źle założona kaseta, którą przekładałem bo miałem problemy z bębenkiem. Nie miałem przy sobie odpowiednich narzędzi, skontaktowałem się więc SMS-em z Damianem, prosząc go by przywiózł odpowiednie klucze, póki co zębatki w kasecie kręcą się krzywo, na części biegów łańcuch skacze. Przed Łopusznem zaczyna już dnieć, a to na takiej trasie zawsze wielki zastrzyk motywacyjny, wielogodzinna jazda nocą jest bardzo nużąca psychicznie, dlatego powrót światła dziennego przyjmuje się z wielką ulgą. Pogoda niespecjalna, wszędzie chmury, dość chłodno (w nocy 5-6'C) - ale ciągle utrzymuje się dość przyzwoity wiatr, choć powoli słabnie.
W Jędrzejowie dłużej odpoczywam, z czasem stoję przyzwoicie, nie muszę się specjalnie spieszyć. Trasa coraz ciekawsza - przede mną szosa krakowska i większe górki, jedzie się przyjemnie, duży dystans niespecjalnie czuję w nogach, dlatego kilometry szybko lecą. Jeszcze króciutki postój w Miechowie, parę ścianek i docieram do Krakowa. Po kontakcie z Damianem wiem że nie muszę się specjalnie spieszyć, więc w Krakowie długo odpoczywam w McDonaldzie, spokojnie pojeździłem sobie po pięknym centrum miasta. Wyjazd z Krakowa niespecjalny, ale zakopianka już bez remontów, jedzie się sprawnie. Aczkolwiek trasa bardzo górzysta, a jak się ma 300km w nogach to czuje się to mocno. A górek jest tu całe mnóstwo, Pogórze Wielickie jest terenem wyjątkowo wrednym na rower, krótkie ale ostre ścianki wycinają dużo bardziej niż dłuższe ale łagodniejsze podjazdy. Tak więc do Myślenic docieram już mocno zjechany, płaski odcinek do Lubienia jadę już nieco "przymulony", chwilkami zaczyna lekko popadywać, a jeszcze do tego mało brakowałoby żeby mnie potrącił samochód (niestety z mojej winy).
Po chwilowym kryzysie i postoju za Lubieniem - zdecydowanie odżywam i długi 300m podjazd w stronę Skomielnej zaliczam bez problemu, nawet wyjechałem ze 2km w stronę Damiana jadącego od strony Jordanowa. W Skomielnej stajemy pod sklepem i biorę się za naprawę kasety przywiezionymi przez Damiana narzędziami (m.in. samodzielnie skonstruowanym bacikiem). Bez problemów naprawiam awarię, kwestia była tylko w złym dokręceniu (a to ze względu na zmodyfikowaną kasetę z zębatką 11T nie jest takie proste). Po tym wreszcie napęd działa idealnie - a to w górach podstawa. Zjeżdżamy do Chabówki, gdzie skręcamy na Czarny Dunajec, zaliczając po drodze podjazd na 700m. Po zjeździe wjeżdżamy na rozległą równinę Podhala i szybko kierujemy się na Chochołów, bo zmierzch już blisko. Gdy docieramy pod same Tatry wita nas typowo zimowa pogoda, wszędzie śnieg, czuję się niczym na ostatniej wyprawie w Alpy. A widoki mamy przepiękne, bo zza chmur zaczynają przeglądać ośnieżone tatrzańskie szczyty, jadąc głównie na północ mamy je cały czas przed oczami. Już nieźle zmęczeni zaliczamy podjazd do Kir (950m) i jeszcze parę mniejszych ścianek przed naszą kwaterą (nocujemy w tym samym miejscu co rok temu, bardzo przyzwoita miejscówka), obiad jemy w pizzeri, postanawiając następnego dnia zamiast zrobić pełną pętlę dookoła Tatr - pojechać w Pieniny; zmęczony całą nocą na rowerze i wielkim dystansem zasypiam jak drewno :).
Zdjęcia z wyjazdu
Zdjęcia Damiana który miał normalny aparat nie tylko komórkę
Tych którzy jeszcze nie widzieli zapraszam także na relację z mojego marcowego wypadu w Alpy
Dane wycieczki:
DST: 398.50 km AVS: 25.09 km/h
ALT: 3813 m MAX: 67.90 km/h
Temp:7.0 'C
Niedziela, 27 grudnia 2009Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wycieczka
Warszawa - Pułtusk - Ciechanów - Mława - Działdowo - Iława - Susz - Dzierzgoń - Malbork
Do wyjazdu zmobilizowała mnie ostatnia trasa Mikiego, który wraz z kolegą przejechał ponad 300km w grudniu, postanowiłem również zmierzyć się z takim dystansem. Jako cel wybrałem Malbork, trasa do tego miasta jest bardzo wygodna jak na taki długi kawał, bowiem jedzie się prawie cały czas wzdłuż linii kolejowej, więc w razie jakiś problemów (o co na tak długiej trasie nietrudno) - jest sporo miejsc w których można się wycofać.
Na trasę ruszam bardzo wcześnie, już o 4.35, podobnie jak przed tygodniem jadę przez Nieporęt, Serock i Pułtusk do Ciechanowa. Ale tym razem jedzie się dużo łatwiej, temperatura tylko -1'C, nie -14'C. Wiatr jest generalnie z południowego zachodu, za Serockiem wyraźnie sprzyja. Nocą aż tak wiele się nie najechałem - do Serocka droga jest oświetlona, dalej już powoli zaczyna dnieć. Za Pułtuskiem skręcam na zachód i ten kawałek już trochę męczący, do tego bardzo nudny. W Ciechanowie zatrzymuję się na pierwszy odpoczynek na stacji kolejowej (by odpocząć w cieple). Do Mławy już ciekawiej, pierwszy raz mam okazję jechać ten odcinek za dnia (dotąd pokonywałem go dwa razy, ale nocą) - jednak przy świetle słonecznym to zupełnie inna sprawa. Jest trochę górek, wjeżdża się na 180m. Sama Mława dość duża, zabudowania ciągną się niemal do Iłowa - ważnego węzła kolejowego. Do Działdowa raczej płasko, kawałek za tym miastem skręcam na boczne drogi wyprowadzające mnie na trasę do Nowego Miasta Lubawskiego. W lesie na trasie robię drugi postój - i orientuję się, że marnie stoję z czasem, trzeba się porządnie sprężać by wyrobić się na pociąg w Malborku. Kawałek do skrętu na Lubawę dał mi w kość, bo wiatr zmienił się w międzyczasie na zachodni.
Parę słów o prognozach pogody, jednym słowem - są diabła warte, sprawdzałem przed wyjazdem warunki na new.meteo.pl - wiatr miał być południowy, a zachmurzenie pełne, z niskimi chmurami. A tym czasem wieje z zachodu, a słońce jest właściwie cały czas, nawet na jeden dzień nie można niczego być pewnym, dłuższe prognozy to już w ogóle loteria.
Po skręcie do Lubawy jest już lepiej, dalej ładny leśny dojazd do Iławy, samo miasteczko bardzo fajne, piękne wkomponowane w otaczający je Jeziorak - jedno z największych polskich jezior. Tu staję na ostatni odpoczynek, z czasem bardzo marnie - mam zaledwie 3h10min na 74km, a to oznacza zdrowe zasuwanie, bez jakichkolwiek postojów. Za Iławą łapie mnie zmierzch, do Susza docieram już po ciemku. Odcinek do Dzierzgonia mocno pagórkowaty, są fragmenty z niespecjalną drogą, w samym mieście (jak zapamiętałem z wrześniowej trasy po Mazurach) - długi zjazd do kotlinki na poziom jakiś 10m, po którym następuje dłuższy podjazd (7%). Za Dzierzgoniem droga skręca na zachód, ale na szczęście teraz zaczęło wiać z południa i aż tak nie przeszkadza. Niemniej z czasem bardzo krucho, odpalam podświetlenie w GPS na stałe, by na bieżąco monitorować prędkość, dystans i czas. 30km do Malborka to był ciężki kawałek chleba, nieprzeciętnie się naszarpałem, cały czas w dolnym chwycie, bardzo głodny; widać już taki urok tras do Malborka (ostatnim razem jadąc tu zmęczyłem się jeszcze bardziej walcząc o średnią powyżej 30km/h). Ale sukces odniosłem, na dworzec docieram 10min przed odjazdem (a okazało się, że pomyliłem godziny i miałem jeszcze kolejne 10min), na całe szczęście końcówka trasy była na północny zachód i wiatr trochę pomagał.
Wypad udany - dałem radę zaliczyć tak długą trasę w grudniu, pogoda właściwie nic mi nie przeszkadzała, temperatury miałem rzędu -1'C do 1'C - a to jednak zupełnie inna bajka niż pułap -10'C, przy odpowiednim ubraniu jedzie się niewiele gorzej niż w lecie. Trasa była nietypowa ze względu na bardzo małą liczbę postojów - wyjechałem o 4.35, a dojechałem o 18.20, więc 306km pokonałem w niecałe 14h (sam czas jazdy do Malborka to 12h). Wymaga to dużego samozaparcia na trasie i rzadkich postojów, ja na początku trochę za dużo czasu straciłem i w końcówce musiałem lecieć na łeb, na szyję. Nawet najeść się nie było czasu, całą trasę pokonałem na 3 kanapkach i dwóch czekoladach :)) W Malborku byłem głodny jak prawdziwy wilk, na szczęście jeszcze zdążyłem zrobić zakupy w sklepie.
Zdjęcia z wyjazdu
Do wyjazdu zmobilizowała mnie ostatnia trasa Mikiego, który wraz z kolegą przejechał ponad 300km w grudniu, postanowiłem również zmierzyć się z takim dystansem. Jako cel wybrałem Malbork, trasa do tego miasta jest bardzo wygodna jak na taki długi kawał, bowiem jedzie się prawie cały czas wzdłuż linii kolejowej, więc w razie jakiś problemów (o co na tak długiej trasie nietrudno) - jest sporo miejsc w których można się wycofać.
Na trasę ruszam bardzo wcześnie, już o 4.35, podobnie jak przed tygodniem jadę przez Nieporęt, Serock i Pułtusk do Ciechanowa. Ale tym razem jedzie się dużo łatwiej, temperatura tylko -1'C, nie -14'C. Wiatr jest generalnie z południowego zachodu, za Serockiem wyraźnie sprzyja. Nocą aż tak wiele się nie najechałem - do Serocka droga jest oświetlona, dalej już powoli zaczyna dnieć. Za Pułtuskiem skręcam na zachód i ten kawałek już trochę męczący, do tego bardzo nudny. W Ciechanowie zatrzymuję się na pierwszy odpoczynek na stacji kolejowej (by odpocząć w cieple). Do Mławy już ciekawiej, pierwszy raz mam okazję jechać ten odcinek za dnia (dotąd pokonywałem go dwa razy, ale nocą) - jednak przy świetle słonecznym to zupełnie inna sprawa. Jest trochę górek, wjeżdża się na 180m. Sama Mława dość duża, zabudowania ciągną się niemal do Iłowa - ważnego węzła kolejowego. Do Działdowa raczej płasko, kawałek za tym miastem skręcam na boczne drogi wyprowadzające mnie na trasę do Nowego Miasta Lubawskiego. W lesie na trasie robię drugi postój - i orientuję się, że marnie stoję z czasem, trzeba się porządnie sprężać by wyrobić się na pociąg w Malborku. Kawałek do skrętu na Lubawę dał mi w kość, bo wiatr zmienił się w międzyczasie na zachodni.
Parę słów o prognozach pogody, jednym słowem - są diabła warte, sprawdzałem przed wyjazdem warunki na new.meteo.pl - wiatr miał być południowy, a zachmurzenie pełne, z niskimi chmurami. A tym czasem wieje z zachodu, a słońce jest właściwie cały czas, nawet na jeden dzień nie można niczego być pewnym, dłuższe prognozy to już w ogóle loteria.
Po skręcie do Lubawy jest już lepiej, dalej ładny leśny dojazd do Iławy, samo miasteczko bardzo fajne, piękne wkomponowane w otaczający je Jeziorak - jedno z największych polskich jezior. Tu staję na ostatni odpoczynek, z czasem bardzo marnie - mam zaledwie 3h10min na 74km, a to oznacza zdrowe zasuwanie, bez jakichkolwiek postojów. Za Iławą łapie mnie zmierzch, do Susza docieram już po ciemku. Odcinek do Dzierzgonia mocno pagórkowaty, są fragmenty z niespecjalną drogą, w samym mieście (jak zapamiętałem z wrześniowej trasy po Mazurach) - długi zjazd do kotlinki na poziom jakiś 10m, po którym następuje dłuższy podjazd (7%). Za Dzierzgoniem droga skręca na zachód, ale na szczęście teraz zaczęło wiać z południa i aż tak nie przeszkadza. Niemniej z czasem bardzo krucho, odpalam podświetlenie w GPS na stałe, by na bieżąco monitorować prędkość, dystans i czas. 30km do Malborka to był ciężki kawałek chleba, nieprzeciętnie się naszarpałem, cały czas w dolnym chwycie, bardzo głodny; widać już taki urok tras do Malborka (ostatnim razem jadąc tu zmęczyłem się jeszcze bardziej walcząc o średnią powyżej 30km/h). Ale sukces odniosłem, na dworzec docieram 10min przed odjazdem (a okazało się, że pomyliłem godziny i miałem jeszcze kolejne 10min), na całe szczęście końcówka trasy była na północny zachód i wiatr trochę pomagał.
Wypad udany - dałem radę zaliczyć tak długą trasę w grudniu, pogoda właściwie nic mi nie przeszkadzała, temperatury miałem rzędu -1'C do 1'C - a to jednak zupełnie inna bajka niż pułap -10'C, przy odpowiednim ubraniu jedzie się niewiele gorzej niż w lecie. Trasa była nietypowa ze względu na bardzo małą liczbę postojów - wyjechałem o 4.35, a dojechałem o 18.20, więc 306km pokonałem w niecałe 14h (sam czas jazdy do Malborka to 12h). Wymaga to dużego samozaparcia na trasie i rzadkich postojów, ja na początku trochę za dużo czasu straciłem i w końcówce musiałem lecieć na łeb, na szyję. Nawet najeść się nie było czasu, całą trasę pokonałem na 3 kanapkach i dwóch czekoladach :)) W Malborku byłem głodny jak prawdziwy wilk, na szczęście jeszcze zdążyłem zrobić zakupy w sklepie.
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 322.00 km AVS: 25.45 km/h
ALT: 1648 m MAX: 42.30 km/h
Temp:1.0 'C
Poniedziałek, 30 listopada 2009Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wypad
III dzień - Kraków - Kazimierza Wlk. - Busko-Zdrój - Szydłów - Raków - Sw. Katarzyna - Suchedniów - Wąchock - Radom - Brzóza - Warka - Góra Kalwaria - Warszawa
Początkowo planowałem dziś dojechać do Kielc, ale wreszcie udało mi się przyzwoicie wyspać i już na trasie za Krakowem zaczynam się zastanawiać czy nie spróbować dociągnąć do samej Warszawy, w czym wydatnie może pomóc korzystny wiatr. Ruszam już krótko po 5.30 - pierwszy odcinek do Proszowic nieprzyjemny, jeszcze ciemno, duży ruch i marniutki, dziurawy asfalt. Gór też sporo, poza tym wiatr wcale nie pomaga, wręcz przeszkadza, bo generalnie bardziej wieje ze wschodu niż z południa. W Kazimierzy Wlk. staję w barze na frytki i hamburgera, w czasie posiłku obserwuję miejscową klientelę - na co najmniej 20 osób nie było jednej która by nie zamówiła setki :)).
Za Kazimierzą dalej sporo górek, wypłaszcza się dopiero koło Wiślicy, za Buskiem (miasto mijam bokiem) wjeżdżam na boczne drogi i niebrzydką trasą przez Paloki docieram do Szydłowa zjego pięknymi murami obronnymi. Dalej znana trasa do Rakowa i tu skręcam drogę 764. Wreszcie zaczyna się szybka jazda, mocny wiatr naprawdę sprzyja. Ale i górki coraz większe - w końcu wjeżdżam w Góry Świętokrzyskie. Po 12km skręcam na Widełki by zliczyć rejon najwyższych szczytów Cisowsko-Orłowińskiego PK, niestety po paru kilometrach kończy się asfalt i zaczyna fatalna kostka z którą już miałem do czynienia podczas tegorocznego przejazdu przez rezerwat Wykus. Ale tym razem jest to znacznie krótszy odcinek (ok 2km) za to bardzo ostry, zjazd z przełęczy 10%. Trzęsło tak, że urwała mi się lampka (PowerLedy są mocowane na fatalnych gumkach) - musiałem po drodze kupować zipy na które jakoś umocowałem lampkę, całe szczęście że stało się to jeszcze za dnia. Po przeprawie terenowej szybko wracam na główne drogi i zaliczam podjazd do Świętej Katarzyny (krótka wizyta w Świętokrzyskim PN), dalej Bodzentyn i Suchedniów; cały czas po górkach, gdy docieram do Wąchocka jestem już porządnie zjechany, mam już 200km i ponad 2000m podjazdów w nogach. W Wąchocku jedyny bar był zamknięty, ale trafiłem na piekarnię, gdzie sprzedawano smaczne hot-dogi za zaledwie 1zł!
Już nocą ruszam dalej, za Wąchockiem ostatnia większa górka, potem wreszcie się porządnie wypłaszcza, docieram na Mazowsze, wiatr się zmienia - teraz wieje równo z południa, co mnie bardzo urządza. W Radomiu staję na długi postój, który mi bardzo dobrze zrobił - bo ostatnie 100km jechało mi się wyraźnie lepiej niż ciężki odcinek w Górach Świętokrzyskich, wiatr bardzo pomagał, średnia od Radomia wzrosła o 0,5km/h. Ruch na drogach nie był wielki, do tego w nocnej jeździe bardzo pomagał jasny księżyc (prawie pełnia), chwilami było tak jasno, że w zupełnie nieoświetlonym terenie widziałem wskazania licznika. Do Warszawy docieram krótko przed 23, bardzo już zmęczony, ale i zadowolony z tak długiej trasy, zrobić taki dystans w listopadzie nie jest łatwo, dzisiaj nocą musiałem w sumie jechać aż ze 160km.
Zdjęcia z wypadu
Początkowo planowałem dziś dojechać do Kielc, ale wreszcie udało mi się przyzwoicie wyspać i już na trasie za Krakowem zaczynam się zastanawiać czy nie spróbować dociągnąć do samej Warszawy, w czym wydatnie może pomóc korzystny wiatr. Ruszam już krótko po 5.30 - pierwszy odcinek do Proszowic nieprzyjemny, jeszcze ciemno, duży ruch i marniutki, dziurawy asfalt. Gór też sporo, poza tym wiatr wcale nie pomaga, wręcz przeszkadza, bo generalnie bardziej wieje ze wschodu niż z południa. W Kazimierzy Wlk. staję w barze na frytki i hamburgera, w czasie posiłku obserwuję miejscową klientelę - na co najmniej 20 osób nie było jednej która by nie zamówiła setki :)).
Za Kazimierzą dalej sporo górek, wypłaszcza się dopiero koło Wiślicy, za Buskiem (miasto mijam bokiem) wjeżdżam na boczne drogi i niebrzydką trasą przez Paloki docieram do Szydłowa zjego pięknymi murami obronnymi. Dalej znana trasa do Rakowa i tu skręcam drogę 764. Wreszcie zaczyna się szybka jazda, mocny wiatr naprawdę sprzyja. Ale i górki coraz większe - w końcu wjeżdżam w Góry Świętokrzyskie. Po 12km skręcam na Widełki by zliczyć rejon najwyższych szczytów Cisowsko-Orłowińskiego PK, niestety po paru kilometrach kończy się asfalt i zaczyna fatalna kostka z którą już miałem do czynienia podczas tegorocznego przejazdu przez rezerwat Wykus. Ale tym razem jest to znacznie krótszy odcinek (ok 2km) za to bardzo ostry, zjazd z przełęczy 10%. Trzęsło tak, że urwała mi się lampka (PowerLedy są mocowane na fatalnych gumkach) - musiałem po drodze kupować zipy na które jakoś umocowałem lampkę, całe szczęście że stało się to jeszcze za dnia. Po przeprawie terenowej szybko wracam na główne drogi i zaliczam podjazd do Świętej Katarzyny (krótka wizyta w Świętokrzyskim PN), dalej Bodzentyn i Suchedniów; cały czas po górkach, gdy docieram do Wąchocka jestem już porządnie zjechany, mam już 200km i ponad 2000m podjazdów w nogach. W Wąchocku jedyny bar był zamknięty, ale trafiłem na piekarnię, gdzie sprzedawano smaczne hot-dogi za zaledwie 1zł!
Już nocą ruszam dalej, za Wąchockiem ostatnia większa górka, potem wreszcie się porządnie wypłaszcza, docieram na Mazowsze, wiatr się zmienia - teraz wieje równo z południa, co mnie bardzo urządza. W Radomiu staję na długi postój, który mi bardzo dobrze zrobił - bo ostatnie 100km jechało mi się wyraźnie lepiej niż ciężki odcinek w Górach Świętokrzyskich, wiatr bardzo pomagał, średnia od Radomia wzrosła o 0,5km/h. Ruch na drogach nie był wielki, do tego w nocnej jeździe bardzo pomagał jasny księżyc (prawie pełnia), chwilami było tak jasno, że w zupełnie nieoświetlonym terenie widziałem wskazania licznika. Do Warszawy docieram krótko przed 23, bardzo już zmęczony, ale i zadowolony z tak długiej trasy, zrobić taki dystans w listopadzie nie jest łatwo, dzisiaj nocą musiałem w sumie jechać aż ze 160km.
Zdjęcia z wypadu
Dane wycieczki:
DST: 347.40 km AVS: 25.23 km/h
ALT: 2675 m MAX: 59.10 km/h
Temp:8.0 'C