Wpisy archiwalne w kategorii
>200km
Dystans całkowity: | 150814.69 km (w terenie 220.00 km; 0.15%) |
Czas w ruchu: | 6222:14 |
Średnia prędkość: | 23.99 km/h |
Maksymalna prędkość: | 80.19 km/h |
Suma podjazdów: | 1011035 m |
Suma kalorii: | 470843 kcal |
Liczba aktywności: | 434 |
Średnio na aktywność: | 347.50 km i 14h 22m |
Więcej statystyk |
Sobota, 3 czerwca 2017Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2017, Ultramaraton, >500km
Maraton Podróżnika
Maraton Podróżnika już na stałe wszedł do kalendarza polskich imprez ultra - i moim zdaniem jest to jedna z lepszych imprez, trasy są ciekawe i często bardzo wymagające, puszczone po drogach bez większego ruchu. W 2017 wybrana została trasa w Karkonosze, w której tworzeniu miałem pewien udział, trasa bardzo wymagająca i mocno górzysta, z ikoną polskich podjazdów, czyli przełęczą Karkonoską na czele.
Pogoda na starcie jak na wszystkich wcześniejszych trzech Podróżnikach - bardzo dobra, jadę w przedostatniej grupie, m.in. z Waxmundem, Gavkiem i Krzyśkiem Sobieckim. Od początku ostre tempo, które dyktuje głównie dwójka w koszulkach Brower - Michał Więcki i Paweł Ilba, którzy w ostatnim BBT mieli świetny czas w okolicach 40h. Trasa pagórkowata, chwilami już muszę walczyć by na podjazdach utrzymać się w grupie, doganiamy większość ludzi z wcześniejszych grup. W Strzelinie zaczął mi przycierać o koło czujnik kadencji, na chwilkę stanąłem by go poprawić, ale akurat trafiło się czerwone światło i grupa na 300-400m mi odjechała, nieźle się namęczyłem by ich dogonić, na pierwszych 50km średnią mieliśmy 35,2km/h. Za Jaworem zaczyna się pierwszy większy podjazd na ok.400m, tutaj dogania nas ostatnia, najmocniejsza grupa, do której podłącza się parę osób z naszej grupy. Dla mnie było już za mocno, więc odpuszczam i dalej jadę zgodnie z planem swoim tempem.
Na odcinku do Kaczorowa jadę trochę z Byczysem, któremu zaczął nawalać GPS, na szczęście udało się go namówić do poprawnej pracy, bo na tej trasie bez GPS byłoby cienko. Po ponad 100km zaczyna się jedna z dwóch wisienek na torcie Podróżnika - czyli podjazd na przełęcz Rędzińską, ze 3km z nachyleniem średnim ok. 12%, z maksami 15-17%. Na dole doganiają mnie Rysiek Herc i Wojtek Gubała, okazało się, że mieli starą wersję trasy, która niedługo przed maratonem została zmieniona, by uniknąć odcinków z budową S-3; stracili na tym 7km i ze 20min, teraz ostro gonią czołówkę. Ja wjeżdżam swoim tempem, na maraton założyłem specjalnie kasetę MTB, by mieć komfortowy zakres biegów na tak ciężkie ściany. Na szczycie na uczestników czeka Jelona robiąc fotki zdechniętym kolarzom ;)). Maraton był tak fajnie zaplanowany, że trasa 300km podjeżdżała przełęcz Rędzińską z drugiej strony, tak więc na zjeździe z przełęczy spotykałem właśnie podjeżdżające "trzysetki", mignęli mi m.in. Księgowy i Zbyszek.
Na Rędzińskiej spotykam Ryśka Herca, który na razie odpuścił jazdę z bardzo mocnym Wojtkiem, razem jedziemy przez przełęcz Kowarską, aż do podnóży przełęczy Karkonoskiej. W Podgórzynie tankujemy wodę, która schodzi szybko, bo temperatura jest koło 30 stopni, przed sklepem spotykamy Michała i Pawła, którzy ruszają trochę przed nami. Na podjeździe każdy jedzie swoim tempem, Rysiek szybko mi ucieka. Przełęcz Karkonoska to duże wyzwanie nawet na świeżo, a my mamy już nogach prawie 150km z 2000m w pionie i ze średnią 29km/h, do tego środek dnia i największy upał - i to wszystko się zdecydowanie czuje, zupełnie co innego niż na świeżo. Mimo lekkich przełożeń podjazd strasznie daje w kość, a nachylenia po 23% wykańczają, na dole wyprzedzam wpychającego Michała, mi się udało całość wjechać, aczkolwiek przed ostatnią ścianą ponad 20% na jakieś 20 sekund stanąłem by odzipnąć. Na samej przełęczy doganiam Pawła, który wpychał końcówkę i nie odpoczywając wjeżdżam do Czech, wiedząc, że odpocząć można doskonale na świetnym, ponad 20km zjeździe. Po drodze doganiam przebierającego się Ryśka i już razem jedziemy spory odcinek po Czechach.
Kawałek za Vrchlabi mignął nam Wojtek ruszający ze stacji, my tankujemy szybko schodzącą wodę kawałek dalej, już na podjeździe do Cernego Dulu. Na drugiej części podjazdu Rysiek mi odjeżdża, spotykam też Szafara, który startował z pierwszej grupy, 30min przede mną, trochę jedziemy w zasięgu wzroku. Z Trutnova trasa odbija na Polskę i po paru krótkich podjazdach docieram do na trzeci PK w Lubawce. A stąd już blisko na punkt żywnościowy w Mieroszowie, w połowie trasy na 250km. Punkt świetnie zorganizowany, obsługiwany przez mamę Emesa, Dewunską, Oszeja i oczywiście mojego Kota - wielkie podziękowania za pracę i włożony wysiłek w organizację maratonu! Dzięki bardzo sprawnej obsłudze pobyt na punkcie jest ekspresowy, nie więcej niż 10min mi poleciało, a zjadłem dobry makaron z gulaszem, pogadałem też z Przemkiem; w międzyczasie na punkt dotarli Michał i Paweł.
Zaraz za punktem kolejny raz wjeżdżam do Czech, ten odcinek bardzo przyjemny - z drogi dobrze widać Skalne Miasto, zaliczyć trzeba jeden niewielki podjazd i potem do Kudowy jest już głównie w dół, po fajnych, bocznych drogach. W Kudowie na czwartym PK, gdy pisałem SMS do relacji i sprawdzałem sytuacje na wyścigu dogonili mnie Michał i Paweł, zaraz za nimi ruszyłem, od tego miejsca aż na metę jechaliśmy już wspólnie. Podjazd Drogą Stu Zakrętów dość łatwy, nachylenia po 5-7%, ale długi, bo trzeba wjechać ok. 400m w pionie, załapaliśmy się jeszcze na widok na Szczeliniec Wielki za dnia, na zjeździe już powoli zaczyna łapać zmierzch. Droga do Bystrzycy lekko pagórkowata, kawałek przed miastem nieoczekiwanie doganiamy Kosmę, Ryśka i Gavka, którzy zatrzymywali się na stacji benzynowej. Rysiek i Gavek szybko nam odjechali, ale Kosma dołączył do naszej ekipy i razem jechaliśmy na metę. Za Bystrzycą ostatnia trudna ściana wyścigu - czyli Puchaczówka, podjazd wymagający z nachyleniami pod 10% i prawie 500m w pionie. Paweł I Michał odjeżdżają, my z Kosmą jedziemy wolniejszym tempem, gdy na przełęczy ich nie było przestraszyłem się, bo wcześniej pożyczałem Michałowi kabelek do ładowania Garmina, a w moim już niewiele zostało, na szczęście Michał pamiętał o tym i czekali na dole, w Stroniu, gdzie się przebierali na nocną jazdę, bo zrobiło się już chłodno, koło 12 stopni.
W Lądku szukamy wody, bo Michał i Paweł już spory kawałek jadą na pustych bidonach, ale w nocy to niełatwa sprawa, od jakiegoś lokalsa dowiedzieliśmy się, że jest tu niedaleko kranik, który udało się nam zlokalizować. Ale okazało się, że jak to w uzdrowisku to jakaś specjalna woda, może i lecznicza, ale ohydna w smaku, zalatująca szambem ;)). Ale że wyboru nie mieliśmy trzeba było nabrać tego, ja jeszcze miałem trochę zwykłej wody, do butelki nabrałem na zapas tego szamba ;). Za miastem ostatnia większa przełęcz - Lądecka, stąd po raz trzeci wjeżdżamy do Czech, tym razem na ledwie kilkanaście km. Ale na zjeździe zaczynają się problemy z moim tylnym kołem - bębenek zaczyna zawijać łańcuch, przy tym nieludzko wyjąc, wkurzające, bo koło było nowe. Efekt jest taki, że przez całe pozostałe ponad 100km na metę cały czas muszę kręcić, w ogóle nie można dawać nogom odpocząć. A na tak długich dystansach, jak się ma już kilkaset km w nogach to mocno to przeszkadza, na zjazdach bardzo rzadko się dokręca, wtedy nogom i kolanom daje się odpocząć, a teraz nawet podnieść się z siodełka, by odciążyć tyłek mogłem jedynie pod górę. A do tego jak na złość, gdy wjechaliśmy do Polski zaczął się zdecydowanie najgorszy odcinek maratonu, czyli strasznie dziurawe dolnośląskie drogi, więc telepało potężnie, a siedzenie nieźle obrywało.
Po kilkunastu km jazdy w Polsce w miejscowości Stolec mijamy kończącą się imprezę, postanawiamy spróbować załatwić normalną wodę - udaje się doskonale, nie dość, że dostaliśmy wreszcie normalną wodę zamiast syfu z Lądka to jeszcze załapaliśmy się na niezłą wyżerkę, ze świetnymi krokietami, po batonowo-żelowej diecie dobre, normalne jedzenie smakowało znakomicie, jednym słowem nie ma to jak udana wyżerka w Stolcu :)).
Końcowy odcinek to żmudna rąbanina po dziurach na metę, kilometry się dłużyły, dopiero za Niemczą drogi zaczynały się poprawiać, powoli zaczyna też świtać. Na końcowym odcinku przed ostatnią górką maratonu czyli przełęczą Tąpadła mijamy ekipę "trzysetek" w której jedzie Zbyszek. Ostatnia ścianka, krótki zjazd - i o 5.18 meldujemy się na mecie. Wraz z Michałem i Pawłem zajęliśmy 6 miejsceex aequo(na 65 które wystartowały na 500km, a jechało wiele mocnych osób) z czasem 20h 48min, do zwycięzców Tomka Niepokoja i Ryśka Herca tracąc 59min.
Start bardzo udany, przed maratonem zakładałem że jak na tak trudnej trasie uda się złamać 24h to będzie wielki sukces, a tymczasem udało się zejść poniżej 21h, tracąc tylko godzinę do zwycięzców. Złożyła się na to dobra jazda po górach i mała ilość postojów, niewiele czasu marnowałem na regulacje pozycji na rowerze, bez bólu się nie obeszło, ale nie było to nic z czym sobie rady nie można dać rady ;). Podziękowania dla organizatorów, świetnej obsługi na punkcie, dla chłopaków z którymi jechaliśmy ostatni odcinek na metę i dla wszystkich uczestników maratonu. Impreza kolejny raz wypaliła, mimo bardzo selektywnej trasy maraton ukończyło aż 60 osób z 65, które stanęły na starcie.
Maraton Podróżnika już na stałe wszedł do kalendarza polskich imprez ultra - i moim zdaniem jest to jedna z lepszych imprez, trasy są ciekawe i często bardzo wymagające, puszczone po drogach bez większego ruchu. W 2017 wybrana została trasa w Karkonosze, w której tworzeniu miałem pewien udział, trasa bardzo wymagająca i mocno górzysta, z ikoną polskich podjazdów, czyli przełęczą Karkonoską na czele.
Pogoda na starcie jak na wszystkich wcześniejszych trzech Podróżnikach - bardzo dobra, jadę w przedostatniej grupie, m.in. z Waxmundem, Gavkiem i Krzyśkiem Sobieckim. Od początku ostre tempo, które dyktuje głównie dwójka w koszulkach Brower - Michał Więcki i Paweł Ilba, którzy w ostatnim BBT mieli świetny czas w okolicach 40h. Trasa pagórkowata, chwilami już muszę walczyć by na podjazdach utrzymać się w grupie, doganiamy większość ludzi z wcześniejszych grup. W Strzelinie zaczął mi przycierać o koło czujnik kadencji, na chwilkę stanąłem by go poprawić, ale akurat trafiło się czerwone światło i grupa na 300-400m mi odjechała, nieźle się namęczyłem by ich dogonić, na pierwszych 50km średnią mieliśmy 35,2km/h. Za Jaworem zaczyna się pierwszy większy podjazd na ok.400m, tutaj dogania nas ostatnia, najmocniejsza grupa, do której podłącza się parę osób z naszej grupy. Dla mnie było już za mocno, więc odpuszczam i dalej jadę zgodnie z planem swoim tempem.
Na odcinku do Kaczorowa jadę trochę z Byczysem, któremu zaczął nawalać GPS, na szczęście udało się go namówić do poprawnej pracy, bo na tej trasie bez GPS byłoby cienko. Po ponad 100km zaczyna się jedna z dwóch wisienek na torcie Podróżnika - czyli podjazd na przełęcz Rędzińską, ze 3km z nachyleniem średnim ok. 12%, z maksami 15-17%. Na dole doganiają mnie Rysiek Herc i Wojtek Gubała, okazało się, że mieli starą wersję trasy, która niedługo przed maratonem została zmieniona, by uniknąć odcinków z budową S-3; stracili na tym 7km i ze 20min, teraz ostro gonią czołówkę. Ja wjeżdżam swoim tempem, na maraton założyłem specjalnie kasetę MTB, by mieć komfortowy zakres biegów na tak ciężkie ściany. Na szczycie na uczestników czeka Jelona robiąc fotki zdechniętym kolarzom ;)). Maraton był tak fajnie zaplanowany, że trasa 300km podjeżdżała przełęcz Rędzińską z drugiej strony, tak więc na zjeździe z przełęczy spotykałem właśnie podjeżdżające "trzysetki", mignęli mi m.in. Księgowy i Zbyszek.
Na Rędzińskiej spotykam Ryśka Herca, który na razie odpuścił jazdę z bardzo mocnym Wojtkiem, razem jedziemy przez przełęcz Kowarską, aż do podnóży przełęczy Karkonoskiej. W Podgórzynie tankujemy wodę, która schodzi szybko, bo temperatura jest koło 30 stopni, przed sklepem spotykamy Michała i Pawła, którzy ruszają trochę przed nami. Na podjeździe każdy jedzie swoim tempem, Rysiek szybko mi ucieka. Przełęcz Karkonoska to duże wyzwanie nawet na świeżo, a my mamy już nogach prawie 150km z 2000m w pionie i ze średnią 29km/h, do tego środek dnia i największy upał - i to wszystko się zdecydowanie czuje, zupełnie co innego niż na świeżo. Mimo lekkich przełożeń podjazd strasznie daje w kość, a nachylenia po 23% wykańczają, na dole wyprzedzam wpychającego Michała, mi się udało całość wjechać, aczkolwiek przed ostatnią ścianą ponad 20% na jakieś 20 sekund stanąłem by odzipnąć. Na samej przełęczy doganiam Pawła, który wpychał końcówkę i nie odpoczywając wjeżdżam do Czech, wiedząc, że odpocząć można doskonale na świetnym, ponad 20km zjeździe. Po drodze doganiam przebierającego się Ryśka i już razem jedziemy spory odcinek po Czechach.
Kawałek za Vrchlabi mignął nam Wojtek ruszający ze stacji, my tankujemy szybko schodzącą wodę kawałek dalej, już na podjeździe do Cernego Dulu. Na drugiej części podjazdu Rysiek mi odjeżdża, spotykam też Szafara, który startował z pierwszej grupy, 30min przede mną, trochę jedziemy w zasięgu wzroku. Z Trutnova trasa odbija na Polskę i po paru krótkich podjazdach docieram do na trzeci PK w Lubawce. A stąd już blisko na punkt żywnościowy w Mieroszowie, w połowie trasy na 250km. Punkt świetnie zorganizowany, obsługiwany przez mamę Emesa, Dewunską, Oszeja i oczywiście mojego Kota - wielkie podziękowania za pracę i włożony wysiłek w organizację maratonu! Dzięki bardzo sprawnej obsłudze pobyt na punkcie jest ekspresowy, nie więcej niż 10min mi poleciało, a zjadłem dobry makaron z gulaszem, pogadałem też z Przemkiem; w międzyczasie na punkt dotarli Michał i Paweł.
Zaraz za punktem kolejny raz wjeżdżam do Czech, ten odcinek bardzo przyjemny - z drogi dobrze widać Skalne Miasto, zaliczyć trzeba jeden niewielki podjazd i potem do Kudowy jest już głównie w dół, po fajnych, bocznych drogach. W Kudowie na czwartym PK, gdy pisałem SMS do relacji i sprawdzałem sytuacje na wyścigu dogonili mnie Michał i Paweł, zaraz za nimi ruszyłem, od tego miejsca aż na metę jechaliśmy już wspólnie. Podjazd Drogą Stu Zakrętów dość łatwy, nachylenia po 5-7%, ale długi, bo trzeba wjechać ok. 400m w pionie, załapaliśmy się jeszcze na widok na Szczeliniec Wielki za dnia, na zjeździe już powoli zaczyna łapać zmierzch. Droga do Bystrzycy lekko pagórkowata, kawałek przed miastem nieoczekiwanie doganiamy Kosmę, Ryśka i Gavka, którzy zatrzymywali się na stacji benzynowej. Rysiek i Gavek szybko nam odjechali, ale Kosma dołączył do naszej ekipy i razem jechaliśmy na metę. Za Bystrzycą ostatnia trudna ściana wyścigu - czyli Puchaczówka, podjazd wymagający z nachyleniami pod 10% i prawie 500m w pionie. Paweł I Michał odjeżdżają, my z Kosmą jedziemy wolniejszym tempem, gdy na przełęczy ich nie było przestraszyłem się, bo wcześniej pożyczałem Michałowi kabelek do ładowania Garmina, a w moim już niewiele zostało, na szczęście Michał pamiętał o tym i czekali na dole, w Stroniu, gdzie się przebierali na nocną jazdę, bo zrobiło się już chłodno, koło 12 stopni.
W Lądku szukamy wody, bo Michał i Paweł już spory kawałek jadą na pustych bidonach, ale w nocy to niełatwa sprawa, od jakiegoś lokalsa dowiedzieliśmy się, że jest tu niedaleko kranik, który udało się nam zlokalizować. Ale okazało się, że jak to w uzdrowisku to jakaś specjalna woda, może i lecznicza, ale ohydna w smaku, zalatująca szambem ;)). Ale że wyboru nie mieliśmy trzeba było nabrać tego, ja jeszcze miałem trochę zwykłej wody, do butelki nabrałem na zapas tego szamba ;). Za miastem ostatnia większa przełęcz - Lądecka, stąd po raz trzeci wjeżdżamy do Czech, tym razem na ledwie kilkanaście km. Ale na zjeździe zaczynają się problemy z moim tylnym kołem - bębenek zaczyna zawijać łańcuch, przy tym nieludzko wyjąc, wkurzające, bo koło było nowe. Efekt jest taki, że przez całe pozostałe ponad 100km na metę cały czas muszę kręcić, w ogóle nie można dawać nogom odpocząć. A na tak długich dystansach, jak się ma już kilkaset km w nogach to mocno to przeszkadza, na zjazdach bardzo rzadko się dokręca, wtedy nogom i kolanom daje się odpocząć, a teraz nawet podnieść się z siodełka, by odciążyć tyłek mogłem jedynie pod górę. A do tego jak na złość, gdy wjechaliśmy do Polski zaczął się zdecydowanie najgorszy odcinek maratonu, czyli strasznie dziurawe dolnośląskie drogi, więc telepało potężnie, a siedzenie nieźle obrywało.
Po kilkunastu km jazdy w Polsce w miejscowości Stolec mijamy kończącą się imprezę, postanawiamy spróbować załatwić normalną wodę - udaje się doskonale, nie dość, że dostaliśmy wreszcie normalną wodę zamiast syfu z Lądka to jeszcze załapaliśmy się na niezłą wyżerkę, ze świetnymi krokietami, po batonowo-żelowej diecie dobre, normalne jedzenie smakowało znakomicie, jednym słowem nie ma to jak udana wyżerka w Stolcu :)).
Końcowy odcinek to żmudna rąbanina po dziurach na metę, kilometry się dłużyły, dopiero za Niemczą drogi zaczynały się poprawiać, powoli zaczyna też świtać. Na końcowym odcinku przed ostatnią górką maratonu czyli przełęczą Tąpadła mijamy ekipę "trzysetek" w której jedzie Zbyszek. Ostatnia ścianka, krótki zjazd - i o 5.18 meldujemy się na mecie. Wraz z Michałem i Pawłem zajęliśmy 6 miejsceex aequo(na 65 które wystartowały na 500km, a jechało wiele mocnych osób) z czasem 20h 48min, do zwycięzców Tomka Niepokoja i Ryśka Herca tracąc 59min.
Start bardzo udany, przed maratonem zakładałem że jak na tak trudnej trasie uda się złamać 24h to będzie wielki sukces, a tymczasem udało się zejść poniżej 21h, tracąc tylko godzinę do zwycięzców. Złożyła się na to dobra jazda po górach i mała ilość postojów, niewiele czasu marnowałem na regulacje pozycji na rowerze, bez bólu się nie obeszło, ale nie było to nic z czym sobie rady nie można dać rady ;). Podziękowania dla organizatorów, świetnej obsługi na punkcie, dla chłopaków z którymi jechaliśmy ostatni odcinek na metę i dla wszystkich uczestników maratonu. Impreza kolejny raz wypaliła, mimo bardzo selektywnej trasy maraton ukończyło aż 60 osób z 65, które stanęły na starcie.
Dane wycieczki:
DST: 492.70 km AVS: 25.27 km/h
ALT: 6086 m MAX: 61.20 km/h
Temp:21.0 'C
Środa, 17 maja 2017Kategoria >100km, >200km, Canyon 2017, Wypad
Majówka - dzień 2
Początek dnia to górki Roztocza, zaliczam dwie ostrzejsze ścianki powyżej 300m. Nawierzchnie pozostawiają wiele do życzenia, ale jest to cena, którą warto zapłacić za minimalny ruch samochodowy. Ten rejon południowo-wschodniej Polski to jedno z miejsc z najmniejszą w kraju gęstością zaludnienia - co widać od razu na drogach, kontrast do wprost zawalonego metalowymi puszkami Mazowsza jest wielki. Przez pierwszą część dnia jadę pod wiatr, który w nocy zmienił się na wschodni, ale psychicznie jestem dobrze nastawiony, bo wiem że po nawrotce zacznie mi znów pomagać. W Gorajcu wjeżdżam na trasę tegorocznego Pięknego Wschodu, postanowiłem sobie ten fajny kawałek przejechać na spokojnie i w dobrej pogodzie. No i był to dobry pomysł, bo ekstra się jechało, a po nawrocie pod ukraińską granicą doszedł dodatkowo wiatr w plecy. Za Cieszanowem wyraźnie się wypłaściło, jadę długim pasem łąk, nocuję w lesie ok. 20km za Tarnogrodem.
Zdjęcia
Początek dnia to górki Roztocza, zaliczam dwie ostrzejsze ścianki powyżej 300m. Nawierzchnie pozostawiają wiele do życzenia, ale jest to cena, którą warto zapłacić za minimalny ruch samochodowy. Ten rejon południowo-wschodniej Polski to jedno z miejsc z najmniejszą w kraju gęstością zaludnienia - co widać od razu na drogach, kontrast do wprost zawalonego metalowymi puszkami Mazowsza jest wielki. Przez pierwszą część dnia jadę pod wiatr, który w nocy zmienił się na wschodni, ale psychicznie jestem dobrze nastawiony, bo wiem że po nawrotce zacznie mi znów pomagać. W Gorajcu wjeżdżam na trasę tegorocznego Pięknego Wschodu, postanowiłem sobie ten fajny kawałek przejechać na spokojnie i w dobrej pogodzie. No i był to dobry pomysł, bo ekstra się jechało, a po nawrocie pod ukraińską granicą doszedł dodatkowo wiatr w plecy. Za Cieszanowem wyraźnie się wypłaściło, jadę długim pasem łąk, nocuję w lesie ok. 20km za Tarnogrodem.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 218.20 km AVS: 25.87 km/h
ALT: 1174 m MAX: 62.70 km/h
Temp:22.0 'C
Wtorek, 16 maja 2017Kategoria >100km, >200km, Canyon 2017, Wypad
Majówka - dzień 1
Startuję koło 8.30, pierwsze kilometry to świetnie mi znana trasa do Warki. Jedzie się bardzo fajnie - wiatr w plecy i wreszcie doskonała pogoda, na którą w tym roku przyszło nam długo czekać. Tym razem do Kazimierza jadę lewobrzeżnym wariantem, IMO sporo ciekawszym niż płaska jak stół droga do Dęblina. Zaliczam Czarnolas, a kawałek dalej docieram do Janowca na prom, którym przepływam Wisłę. W Kazimierzu odpoczynek nad rzeką i ruszam w kierunku na Roztocze. Końcówka jazdy to już pierwsze roztoczańskie górki, ekstra wygląda pofalowana okolica z dużą ilością kwitnącego właśnie rzepaku. Miejscówka noclegowa też ekstra - fajnie położony na wzniesieniu sad.
Zdjęcia
Startuję koło 8.30, pierwsze kilometry to świetnie mi znana trasa do Warki. Jedzie się bardzo fajnie - wiatr w plecy i wreszcie doskonała pogoda, na którą w tym roku przyszło nam długo czekać. Tym razem do Kazimierza jadę lewobrzeżnym wariantem, IMO sporo ciekawszym niż płaska jak stół droga do Dęblina. Zaliczam Czarnolas, a kawałek dalej docieram do Janowca na prom, którym przepływam Wisłę. W Kazimierzu odpoczynek nad rzeką i ruszam w kierunku na Roztocze. Końcówka jazdy to już pierwsze roztoczańskie górki, ekstra wygląda pofalowana okolica z dużą ilością kwitnącego właśnie rzepaku. Miejscówka noclegowa też ekstra - fajnie położony na wzniesieniu sad.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 221.10 km AVS: 27.70 km/h
ALT: 1033 m MAX: 55.60 km/h
Temp:21.0 'C
Sobota, 29 kwietnia 2017Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2017, Ultramaraton
Ultramaraton Piękny Wschód
To mój drugi start w Pięknym Wschodzie, w zeszłym roku do samego końca nie było pewne czy nie będzie zupełnego załamania pogodowego - podobnie było i teraz. Ale tak jak w zeszłym roku wyklarowało się to w miarę sensownie, oczywiście żadnych wypasów nie było, ale też nie dramatycznie słabo (jak na przykład dzień wcześniej, gdy lało na potęgę przy ledwie kilku stopniach).
Rano drogi są jeszcze mokre, ale deszczyk jedynie minimalny i już wyraźnie kończący swój całonocny koncert, zimno, ledwie 4-5'C. Startuję w piątej grupie o 7.20. Pierwsze kilometry to sprawna jazda, tempo akurat 30-32km/h, bez niepotrzebnego szarpania. Ale za dobrze to wyglądało by mogło długo potrwać - już po 20-25km mocno mnie przycisnęło i musiałem stanąć by się wysikać, mimo że tuż przed startem sikałem, niestety takie uroki jazdy na zimnie. No i w efekcie straciłem prawie dwie minuty do grupy. Goniłem grupę kilkanaście km, ale tylko niepotrzebnie się wyżyłowałem, ciężko jest dojść jadącą powyżej 30km/h grupę, gdy wiatr sporo przeszkadza. Bo wiatr jest wyraźnie odczuwalny, boczno-przeszkadzający, mocno wychładza. Po ok. 50km odpuściłem sobie pogoń i zacząłem jechać swoim własnym tempem; później jeszcze powtórka z rozrywki gdy dogoniła mnie część kolejnej grupy i znowu musiałem zjechać na sikanie ;). W Piaskach staję na ok. 10min by poważniej zmienić pozycję w rowerze, bo znowu dał się we znaki gnębiący mnie w tym sezonie ból szyi, w międzyczasie mija mnie Krzysiek Sobiecki. Za Piaskami trasa wreszcie zaczyna się robić ciekawsza, bo dotąd były wyjątkowe nudy, przed Żółkiewką pojawiają się pierwsze górki. W samym miasteczku na 100km jest ulokowany pierwszy punkt kontrolny, dobrze zaopatrzony; zabawiłem tu bardzo krótko i szybko ruszyłem na dalszą trasę. Po paru górkach zauważyłem przed sobą małą grupkę, więc znowu zacząłem cisnąć, by móc skorzystać z jazdy grupowej. Mocno się żyłując doszedłem grupę, ale była to skórka za wyprawkę, bo straciłem tyle sił, że utrzymać się w niej było bardzo trudno. Po tym ostatecznie dałem sobie spokój z jazdą w grupie na siłę i postanowiłem jechać swoje, a z grupami łączyć się jedynie wtedy gdy mi pasuje tempo, gdy jadą za szybko czy za wolno - od razu opuszczać ekipę; bo jazda za mocnym tempem zawsze się odezwie i straty będą większe niż przy jeździe solo.
Zaliczam największy podjazd maratonu za Szczebrzeszynem (od tej strony dość łagodny), kawałek dalej spotykam ruszającą z przystanku po odpoczynku dwójkę (tych samych co ich dogoniłem za Żółkiewką, właśnie płacili za za mocne tempo), później jeszcze jedna osoba nas doszła i razem przejechaliśmy odcinek na drugi punkt w Józefowie. Tereny coraz fajniejsze, za Szczebrzeszynem krótki odcinek słabego asfaltu, ale dalej była świetna szosa, wiatr w plecy, też ładne lasy - więc jechało się z przyjemnością. W Józefowie również krótko stałem i nie czekając na grupę ruszyłem, minęli mnie w Cieszanowie, gdy znowu poprawiałem rower. Do Horyńca jechało się sprawnie, wiatr pomagał; za Lubaczowem zaczyna się najładniejszy odcinek maratonu - taka klasyka Ściany Wschodniej, puste tereny przygraniczne, bardzo niewiele jest takich miejsc w Polsce, tak słabo zaludnionych i nie zeszpeconych wątpliwej jakości "architekturą" polskich wsi. Zaczynam już czuć dystans w nogach, punkt w Horyńcu był mniej więcej w połowie maratonu, więc uznałem że pora wreszcie na odpoczynek i ciepły posiłek.
Obiad smaczny, gulasz który sprawnie "wszedł", ruszam dalej po 25min. Za Horyńcem ekstra kawałek do Narola, zielone łąki na wzgórzach, piękna cerkiew, klimatyczny biały kościół - ekstra się jechało ten kawałek. Przed Narolem łapie mnie dość mocna grupka, postanowiłem z nią kawałek pojechać, tempo było solidne, szczególnie na podjazdach, których w tym rejonie nie brakowało. Odpuściłem sobie na drugiej ścianie za Tomaszowem, bo już za wiele sił zaczynało mnie kosztować utrzymanie się w grupie, trochę bez sensu jechali, górki zaliczając tempem 1100m/h, a później długo siedząc na punktach; tak więc z Tyszowiec ruszam przed nimi, dogonili mnie dopiero w Hrubieszowie. Od Tyszowiec zaczyna się już nocna jazda, zimno, temperatury 4-5'C (w dzień też cieplej jak 7-8'C nie było). Ale drogi puste i sensownie się jedzie. Na punkcie w Hrubieszowie słabiutka zupa, ale przyjemnie było posiedzieć w cieple, robię też większe przestawienie roweru, bo ciągle coś mnie pobolewa. Ale sukcesu tymi zmianami nie odniosłem, więc szybko staję kilka kilometrów za miastem na poprawkę ;). Wtedy minęła mnie ekipa z którą wcześniej jechałem, a następnie nadjechała Agata Wójcikiewicz, która tradycyjnie w ogóle się nie zatrzymuje na trasie. Jako że akurat skończyłem poprawkę ruszyłem i przejechałem za światełkiem Hipci kilkanaście km, oczywiście nie jadąc na kole (jechała w kategorii solo), bo tempo mieliśmy bardzo podobne, bez niepotrzebnego szarpania. Przed Wojsławicami okazało się, że nawet Hipcia czasami się na chwilę zatrzymuje, więc pojechałem dalej już bez światełka przed sobą. Za Wojsławicami mocno pagórkowaty odcinek do Chełma, to już ostatnie większe pagóreczki maratonu. Sam Chełm tym razem przejeżdżamy głównymi drogami, bez wjazdu na piękną starówkę, stamtąd jeszcze kilkanaście km na ostatni punkt maratonu w Wierzbicy, ulokowany na stacji benzynowej.
Tutaj wiele nie zabawiłem, ruszyłem jeszcze przed Agatą i podobnie jak za Hrubieszowem, gdy za kilkanaście km poprawiałem rower minęła mnie najpierw grupka z którą jechałem pod Tomaszowem, a następnie Hipcia. Hipcię dość szybko dogoniłem, narzekała, że słabo jej się jedzie, zimno to nie są jej warunki, niemniej godzinę ze startu już do mnie odrobiła ;)). Ostatni odcinek na metę strasznie mi się dłużył, jechaliśmy przez zupełną "ciemną dupę", świateł w mijanych wioseczkach było co kot napłakał, więc jazda była dość monotonna. Do tego po zjeździe z krajówki w Kołaczach zaczął się mocno dziurawy asfalt, a że tyłek już solidnie odczuwałem - dał mi mocno popalić, z dużą ulgą przyjąłem w Sosnowicy koniec tego "odcinka specjalnego". Rok temu, gdy jechaliśmy tędy na początku maratonu - to nawet nie odnotowałem faktu dziur, tutaj gdy było w nogach już 450km to była inna rozmowa ;)). W samej końcówce ujrzałem za sobą zbliżające się coraz bardziej światełko, widać Hipcia rozpoczęła finisz przed metą, więc musiałem i ja mocniej docisnąć ;)). Na metę docieram jeszcze przed świtem, już solidnie zmęczony, z mocno dającym się we znaki siedzeniem, szczęśliwy że wreszcie będzie można odpocząć w cieple.
Maraton ukończyłem na 29 miejscu (ukończyło 88 osób) z czasem 20h54min. Z wyniku jestem umiarkowanie zadowolony, płaskie maratony, z małymi pagóreczkami nigdy nie były moją specjalnością, lepiej wypadam w bardziej górzystych, więc na cuda tu nie liczyłem. Subiektywnie oceniając warunki były nieco gorsze niż rok temu, trochę zimniej i trochę więcej wiatru, też troszkę więcej górek, a czas uzyskałem właściwie identyczny. Do tego wtedy jechałem solo połowę dystansu, tutaj tak się złożyło, że aż ok. 400km. Trasa tegorocznego maratonu (której bylem głównym autorem) moim zdaniem sporo lepsza niż rok temu, ładne tereny Ściany Wschodniej w rejonie Horyńca. Trochę dziur na trasie było - ale tak się jeździ po Lubelszczyźnie, ciężko puścić tej długości trasę tak by była jednocześnie ciekawa i z idealnymi szosami.
To mój drugi start w Pięknym Wschodzie, w zeszłym roku do samego końca nie było pewne czy nie będzie zupełnego załamania pogodowego - podobnie było i teraz. Ale tak jak w zeszłym roku wyklarowało się to w miarę sensownie, oczywiście żadnych wypasów nie było, ale też nie dramatycznie słabo (jak na przykład dzień wcześniej, gdy lało na potęgę przy ledwie kilku stopniach).
Rano drogi są jeszcze mokre, ale deszczyk jedynie minimalny i już wyraźnie kończący swój całonocny koncert, zimno, ledwie 4-5'C. Startuję w piątej grupie o 7.20. Pierwsze kilometry to sprawna jazda, tempo akurat 30-32km/h, bez niepotrzebnego szarpania. Ale za dobrze to wyglądało by mogło długo potrwać - już po 20-25km mocno mnie przycisnęło i musiałem stanąć by się wysikać, mimo że tuż przed startem sikałem, niestety takie uroki jazdy na zimnie. No i w efekcie straciłem prawie dwie minuty do grupy. Goniłem grupę kilkanaście km, ale tylko niepotrzebnie się wyżyłowałem, ciężko jest dojść jadącą powyżej 30km/h grupę, gdy wiatr sporo przeszkadza. Bo wiatr jest wyraźnie odczuwalny, boczno-przeszkadzający, mocno wychładza. Po ok. 50km odpuściłem sobie pogoń i zacząłem jechać swoim własnym tempem; później jeszcze powtórka z rozrywki gdy dogoniła mnie część kolejnej grupy i znowu musiałem zjechać na sikanie ;). W Piaskach staję na ok. 10min by poważniej zmienić pozycję w rowerze, bo znowu dał się we znaki gnębiący mnie w tym sezonie ból szyi, w międzyczasie mija mnie Krzysiek Sobiecki. Za Piaskami trasa wreszcie zaczyna się robić ciekawsza, bo dotąd były wyjątkowe nudy, przed Żółkiewką pojawiają się pierwsze górki. W samym miasteczku na 100km jest ulokowany pierwszy punkt kontrolny, dobrze zaopatrzony; zabawiłem tu bardzo krótko i szybko ruszyłem na dalszą trasę. Po paru górkach zauważyłem przed sobą małą grupkę, więc znowu zacząłem cisnąć, by móc skorzystać z jazdy grupowej. Mocno się żyłując doszedłem grupę, ale była to skórka za wyprawkę, bo straciłem tyle sił, że utrzymać się w niej było bardzo trudno. Po tym ostatecznie dałem sobie spokój z jazdą w grupie na siłę i postanowiłem jechać swoje, a z grupami łączyć się jedynie wtedy gdy mi pasuje tempo, gdy jadą za szybko czy za wolno - od razu opuszczać ekipę; bo jazda za mocnym tempem zawsze się odezwie i straty będą większe niż przy jeździe solo.
Zaliczam największy podjazd maratonu za Szczebrzeszynem (od tej strony dość łagodny), kawałek dalej spotykam ruszającą z przystanku po odpoczynku dwójkę (tych samych co ich dogoniłem za Żółkiewką, właśnie płacili za za mocne tempo), później jeszcze jedna osoba nas doszła i razem przejechaliśmy odcinek na drugi punkt w Józefowie. Tereny coraz fajniejsze, za Szczebrzeszynem krótki odcinek słabego asfaltu, ale dalej była świetna szosa, wiatr w plecy, też ładne lasy - więc jechało się z przyjemnością. W Józefowie również krótko stałem i nie czekając na grupę ruszyłem, minęli mnie w Cieszanowie, gdy znowu poprawiałem rower. Do Horyńca jechało się sprawnie, wiatr pomagał; za Lubaczowem zaczyna się najładniejszy odcinek maratonu - taka klasyka Ściany Wschodniej, puste tereny przygraniczne, bardzo niewiele jest takich miejsc w Polsce, tak słabo zaludnionych i nie zeszpeconych wątpliwej jakości "architekturą" polskich wsi. Zaczynam już czuć dystans w nogach, punkt w Horyńcu był mniej więcej w połowie maratonu, więc uznałem że pora wreszcie na odpoczynek i ciepły posiłek.
Obiad smaczny, gulasz który sprawnie "wszedł", ruszam dalej po 25min. Za Horyńcem ekstra kawałek do Narola, zielone łąki na wzgórzach, piękna cerkiew, klimatyczny biały kościół - ekstra się jechało ten kawałek. Przed Narolem łapie mnie dość mocna grupka, postanowiłem z nią kawałek pojechać, tempo było solidne, szczególnie na podjazdach, których w tym rejonie nie brakowało. Odpuściłem sobie na drugiej ścianie za Tomaszowem, bo już za wiele sił zaczynało mnie kosztować utrzymanie się w grupie, trochę bez sensu jechali, górki zaliczając tempem 1100m/h, a później długo siedząc na punktach; tak więc z Tyszowiec ruszam przed nimi, dogonili mnie dopiero w Hrubieszowie. Od Tyszowiec zaczyna się już nocna jazda, zimno, temperatury 4-5'C (w dzień też cieplej jak 7-8'C nie było). Ale drogi puste i sensownie się jedzie. Na punkcie w Hrubieszowie słabiutka zupa, ale przyjemnie było posiedzieć w cieple, robię też większe przestawienie roweru, bo ciągle coś mnie pobolewa. Ale sukcesu tymi zmianami nie odniosłem, więc szybko staję kilka kilometrów za miastem na poprawkę ;). Wtedy minęła mnie ekipa z którą wcześniej jechałem, a następnie nadjechała Agata Wójcikiewicz, która tradycyjnie w ogóle się nie zatrzymuje na trasie. Jako że akurat skończyłem poprawkę ruszyłem i przejechałem za światełkiem Hipci kilkanaście km, oczywiście nie jadąc na kole (jechała w kategorii solo), bo tempo mieliśmy bardzo podobne, bez niepotrzebnego szarpania. Przed Wojsławicami okazało się, że nawet Hipcia czasami się na chwilę zatrzymuje, więc pojechałem dalej już bez światełka przed sobą. Za Wojsławicami mocno pagórkowaty odcinek do Chełma, to już ostatnie większe pagóreczki maratonu. Sam Chełm tym razem przejeżdżamy głównymi drogami, bez wjazdu na piękną starówkę, stamtąd jeszcze kilkanaście km na ostatni punkt maratonu w Wierzbicy, ulokowany na stacji benzynowej.
Tutaj wiele nie zabawiłem, ruszyłem jeszcze przed Agatą i podobnie jak za Hrubieszowem, gdy za kilkanaście km poprawiałem rower minęła mnie najpierw grupka z którą jechałem pod Tomaszowem, a następnie Hipcia. Hipcię dość szybko dogoniłem, narzekała, że słabo jej się jedzie, zimno to nie są jej warunki, niemniej godzinę ze startu już do mnie odrobiła ;)). Ostatni odcinek na metę strasznie mi się dłużył, jechaliśmy przez zupełną "ciemną dupę", świateł w mijanych wioseczkach było co kot napłakał, więc jazda była dość monotonna. Do tego po zjeździe z krajówki w Kołaczach zaczął się mocno dziurawy asfalt, a że tyłek już solidnie odczuwałem - dał mi mocno popalić, z dużą ulgą przyjąłem w Sosnowicy koniec tego "odcinka specjalnego". Rok temu, gdy jechaliśmy tędy na początku maratonu - to nawet nie odnotowałem faktu dziur, tutaj gdy było w nogach już 450km to była inna rozmowa ;)). W samej końcówce ujrzałem za sobą zbliżające się coraz bardziej światełko, widać Hipcia rozpoczęła finisz przed metą, więc musiałem i ja mocniej docisnąć ;)). Na metę docieram jeszcze przed świtem, już solidnie zmęczony, z mocno dającym się we znaki siedzeniem, szczęśliwy że wreszcie będzie można odpocząć w cieple.
Maraton ukończyłem na 29 miejscu (ukończyło 88 osób) z czasem 20h54min. Z wyniku jestem umiarkowanie zadowolony, płaskie maratony, z małymi pagóreczkami nigdy nie były moją specjalnością, lepiej wypadam w bardziej górzystych, więc na cuda tu nie liczyłem. Subiektywnie oceniając warunki były nieco gorsze niż rok temu, trochę zimniej i trochę więcej wiatru, też troszkę więcej górek, a czas uzyskałem właściwie identyczny. Do tego wtedy jechałem solo połowę dystansu, tutaj tak się złożyło, że aż ok. 400km. Trasa tegorocznego maratonu (której bylem głównym autorem) moim zdaniem sporo lepsza niż rok temu, ładne tereny Ściany Wschodniej w rejonie Horyńca. Trochę dziur na trasie było - ale tak się jeździ po Lubelszczyźnie, ciężko puścić tej długości trasę tak by była jednocześnie ciekawa i z idealnymi szosami.
Dane wycieczki:
DST: 510.30 km AVS: 27.14 km/h
ALT: 2634 m MAX: 55.20 km/h
Temp:5.0 'C
Poniedziałek, 27 marca 2017Kategoria >100km, >200km, Canyon 2017, Wypad
Wiosną do Budapesztu - dzień 4
Ruszam na mrozie, ujemna temperatura utrzymywała się koło 30km, ale szybko rozgrzałem się na podjeździe pod Przysłop. W Szczawnicy ostatnie w Polsce zakupy - po czym wjeżdżam na piękny szlak przełomem Dunajca. W lato mocno oblężony - dzisiaj praktycznie pusty, spotkałem ledwie kilkanaście osób. A za Szczawnicą zaczęła się wreszcie klarować pogoda - wyszło słońce, więc przejazd szlakiem miał wiele uroku, na koniec piękne widoki - z jednej strony na Trzy Korony, z drugiej na zaśnieżone Tatry.
Podjazd na Magurskie Sedlo (pierwszy raz tu jechałem) dość łatwy, natomiast zjazd pierwsza klasa - długie, mocno nachylone proste, daje się przekroczyć 70km/h, a w tle podziwiać Tatry. Dziś najbardziej górzysty dzień wyjazdu - za Popradem zaliczam długą serię podjazdów przez Niżne Tatry, poza główny ok. 400m w pionie jest też wiele mniejszych ścianek. Ale twardo trzymałem się planu, przejechałem całe Karpaty, kręciłem do 22 by dojechać pod węgierską granicę, tak by jutro nie mieć problemów z wyrobieniem się na autobus.
Zdjęcia z wyjazdu
Ruszam na mrozie, ujemna temperatura utrzymywała się koło 30km, ale szybko rozgrzałem się na podjeździe pod Przysłop. W Szczawnicy ostatnie w Polsce zakupy - po czym wjeżdżam na piękny szlak przełomem Dunajca. W lato mocno oblężony - dzisiaj praktycznie pusty, spotkałem ledwie kilkanaście osób. A za Szczawnicą zaczęła się wreszcie klarować pogoda - wyszło słońce, więc przejazd szlakiem miał wiele uroku, na koniec piękne widoki - z jednej strony na Trzy Korony, z drugiej na zaśnieżone Tatry.
Podjazd na Magurskie Sedlo (pierwszy raz tu jechałem) dość łatwy, natomiast zjazd pierwsza klasa - długie, mocno nachylone proste, daje się przekroczyć 70km/h, a w tle podziwiać Tatry. Dziś najbardziej górzysty dzień wyjazdu - za Popradem zaliczam długą serię podjazdów przez Niżne Tatry, poza główny ok. 400m w pionie jest też wiele mniejszych ścianek. Ale twardo trzymałem się planu, przejechałem całe Karpaty, kręciłem do 22 by dojechać pod węgierską granicę, tak by jutro nie mieć problemów z wyrobieniem się na autobus.
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 258.40 km AVS: 22.40 km/h
ALT: 2721 m MAX: 71.80 km/h
Temp:9.0 'C
Sobota, 25 marca 2017Kategoria >100km, >200km, Canyon 2017, Wypad
Wiosną do Budapesztu - dzień 2
Noc chłodna, rano dojeżdżam niecałe 20km do Ostrowa, parę minut po tym jak Kot dotarł na dworzec. Po krótkiej regeneracji ruszamy na trasę, szybko zaczyna się robić cieplej, wiatr też korzystny. W pierwszej części dnia mamy dużo bocznych dróg i niestety dużo dziur. Po wjeździe do śląskiego jedzie się już sporo lepiej, nasza trasa wykręciła tak, że wiatr był zdecydowanie korzystny, a lepsze drogi pozwoliły na szybszą jazdę. Zmierzch łapie nas po przekroczeniu szosy katowickiej, Jurę zaliczamy więc tym razem po ciemku, z licznych górek obserwując światełka miasteczek. Widać też niestety charakterystyczne dla pagórkowatych terenów problemy ze smogiem, wielu ludzi pali niskiej jakości opałem, a sporo wręcz śmieciami smrodząc na całą okolicę, a dymy utrzymują się w małych kotlinkach. Na ostatnie kilometry wyjeżdża nam naprzeciw Zbyszek, z którym wspólnie pokonujemy ostatnie kilometry. Końcówka przyjemna (choć i chłodna), ekstra było widać podświetlony zamek w Ogrodzieńcu, zarówno z daleka, jak i z bliska; dzięki nocnej wizycie nie mieliśmy doczyniena ze zwykłą dla takich miejsc komerchą. Po odwiedzinach zamku jedziemy do Marka, który wraz z żoną Ulą bardzo mile nas ugościli.
Zdjęcia z wyjazdu
Noc chłodna, rano dojeżdżam niecałe 20km do Ostrowa, parę minut po tym jak Kot dotarł na dworzec. Po krótkiej regeneracji ruszamy na trasę, szybko zaczyna się robić cieplej, wiatr też korzystny. W pierwszej części dnia mamy dużo bocznych dróg i niestety dużo dziur. Po wjeździe do śląskiego jedzie się już sporo lepiej, nasza trasa wykręciła tak, że wiatr był zdecydowanie korzystny, a lepsze drogi pozwoliły na szybszą jazdę. Zmierzch łapie nas po przekroczeniu szosy katowickiej, Jurę zaliczamy więc tym razem po ciemku, z licznych górek obserwując światełka miasteczek. Widać też niestety charakterystyczne dla pagórkowatych terenów problemy ze smogiem, wielu ludzi pali niskiej jakości opałem, a sporo wręcz śmieciami smrodząc na całą okolicę, a dymy utrzymują się w małych kotlinkach. Na ostatnie kilometry wyjeżdża nam naprzeciw Zbyszek, z którym wspólnie pokonujemy ostatnie kilometry. Końcówka przyjemna (choć i chłodna), ekstra było widać podświetlony zamek w Ogrodzieńcu, zarówno z daleka, jak i z bliska; dzięki nocnej wizycie nie mieliśmy doczyniena ze zwykłą dla takich miejsc komerchą. Po odwiedzinach zamku jedziemy do Marka, który wraz z żoną Ulą bardzo mile nas ugościli.
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 240.20 km AVS: 23.47 km/h
ALT: 1323 m MAX: 52.60 km/h
Temp:10.0 'C
Wtorek, 28 lutego 2017Kategoria Wycieczka, Canyon 2017, >200km, >100km
Malbork
Wczorajsza piękna wiosenna pogoda zachęciła mnie do dłuższej trasy. Ruszam o 6, rano ledwie 4'C. Przebijam się przez budzącą się do życia Warszawę, lewym brzegiem Wisły jadę do Modlina, na Ciechanów kieruję się bocznymi drogami wzdłuż gdańskiej linii kolejowej. Po zimie daje się zauważyć pogorszenie się stanu nawierzchni na tej i tak już niespecjalnej drodze. Ale wiatr pomaga i sprawnie docieram do Ciechanowa, gdzie podkusiło mnie by ominąć centrum, w efekcie czego wpakowałem się na kilometr bruku ;). Za Ciechanowem droga zauważalnie odbija w kierunku zachodnim, a wieje z południa, nawet lekko skręcając na wschód, więc wiatr już zaczynam czuć, tyle samo przeszkadza co pomaga.
W Mławie postój na posiłek po czym ruszam na drugą, znacznie ciekawszą część trasy. Za Działdowem zaczynają się już pierwsze jeziorka (jeszcze skutem lodem), ekstra kawałek po pagóreczkach Rybno - Lubawa. Niestety na horyzoncie pojawia się coraz więcej ciemnych chmur i wkrótce zaczyna popadywać. Na główny postój chciałem dociągnąć do Iławy i zjeść obiad nad Jeziorakiem, ale w tych warunkach zdecydowałem się stanąć na przystanku przed Lubawą by mieć zadaszenie. Droga do Iławy ruchliwa, parę kilometrów przed miastem pojawia się dobrej jakości asfaltowa ścieżka, więc na nią wjechałem, co niestety było błędem, bo choć nawierzchnia gładka to było tam kupę piachu, co przy lekkim deszczu i mokrej drodze doszczętnie zasyfiło mi rower. Deszcz za Iławą się skończył, zresztą wiele to nie padało, ale już do końca trasy były mokre drogi i jak to po zimie kupa syfu na szosach, szczególnie wesoło było w paru miastach z wyślizganym brukiem ;)). Do Malborka docieram z bezpiecznym zapasem czasowym, chwilę posiedziałem nad Nogatem pod kapitalnie prezentującym się, podświetlonym zamkiem krzyżackim, po czym udałem się na dworzec.
Traska udana, jazdę trochę zepsuł deszcz na ostatnich 100km - ale takie uroki tej pory roku ;))
Zdjęcia
Wczorajsza piękna wiosenna pogoda zachęciła mnie do dłuższej trasy. Ruszam o 6, rano ledwie 4'C. Przebijam się przez budzącą się do życia Warszawę, lewym brzegiem Wisły jadę do Modlina, na Ciechanów kieruję się bocznymi drogami wzdłuż gdańskiej linii kolejowej. Po zimie daje się zauważyć pogorszenie się stanu nawierzchni na tej i tak już niespecjalnej drodze. Ale wiatr pomaga i sprawnie docieram do Ciechanowa, gdzie podkusiło mnie by ominąć centrum, w efekcie czego wpakowałem się na kilometr bruku ;). Za Ciechanowem droga zauważalnie odbija w kierunku zachodnim, a wieje z południa, nawet lekko skręcając na wschód, więc wiatr już zaczynam czuć, tyle samo przeszkadza co pomaga.
W Mławie postój na posiłek po czym ruszam na drugą, znacznie ciekawszą część trasy. Za Działdowem zaczynają się już pierwsze jeziorka (jeszcze skutem lodem), ekstra kawałek po pagóreczkach Rybno - Lubawa. Niestety na horyzoncie pojawia się coraz więcej ciemnych chmur i wkrótce zaczyna popadywać. Na główny postój chciałem dociągnąć do Iławy i zjeść obiad nad Jeziorakiem, ale w tych warunkach zdecydowałem się stanąć na przystanku przed Lubawą by mieć zadaszenie. Droga do Iławy ruchliwa, parę kilometrów przed miastem pojawia się dobrej jakości asfaltowa ścieżka, więc na nią wjechałem, co niestety było błędem, bo choć nawierzchnia gładka to było tam kupę piachu, co przy lekkim deszczu i mokrej drodze doszczętnie zasyfiło mi rower. Deszcz za Iławą się skończył, zresztą wiele to nie padało, ale już do końca trasy były mokre drogi i jak to po zimie kupa syfu na szosach, szczególnie wesoło było w paru miastach z wyślizganym brukiem ;)). Do Malborka docieram z bezpiecznym zapasem czasowym, chwilę posiedziałem nad Nogatem pod kapitalnie prezentującym się, podświetlonym zamkiem krzyżackim, po czym udałem się na dworzec.
Traska udana, jazdę trochę zepsuł deszcz na ostatnich 100km - ale takie uroki tej pory roku ;))
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 299.20 km AVS: 27.45 km/h
ALT: 1204 m MAX: 48.00 km/h
Temp:8.0 'C
Sobota, 11 lutego 2017Kategoria Wycieczka, Canyon 2017, >300km, >200km, >100km
Mroźna Trzysetka
Jako, że większość zimy się obijałem, pod jej spodziewany koniec postanowiłem zrobić trudniejszą trasę. Spać poszedłem o 22, wstałem o 3 (z czego spałem może ze 20min ;)), chwilę po 4 jestem już na trasie. W Warszawie obserwuję powoli opadające wskazanie temperatury, mój pokładowy termometr zatrzymuje się aż na -10-11'C. Jazda przez Warszawę sprawna, o tej godzinie puściutko, podobnie jak i dość ruchliwy zazwyczaj odcinek do DK92 do Sochaczewa. Za miastem spada do -12-13'C i tak trzyma parę godzin. Miałem poważne obawy co do stóp, bo jechałem w butach SPD, ale jakoś dałem radę. Parę razy stawałem na przystankach by się ubrać cieplej, bądź poprawić coś w rowerze, oprócz niskiej temperatury jest dość mocny wiatr ze wschodu, który uczucia komfortu termicznego nie podnosi, a z wiatrem jedzie się dość szybko, więc powiew powietrza też wychładza. Koło Sochaczewa już świta, nocka wytrzymana, ale koło świtu jest najzimniej, chwilami dobija pod -15'C, dopiero za Łowiczem gdy słońce wyżej podnosi się nad horyzont zaczyna się ocieplać, sumarycznie ponad 100km poniżej -10'C.
Po 100km staję na chwilę w sklepie w Zdunach, gdy wchodzę do ciepła momentalnie pieką palce u stóp ;). Ale, gdy ruszam dalej już ok. -8-10'C jest akurat, nie spodziewałem się nawet że buty SPD dadzą sobie radę, byłem przygotowany, że będę się musiał wycofać koleją. Za Zdunami zaczyna się bardzo szybka jazda, na odkrytych terenach wiatr zdecydowanie pomaga. W Kutnie niestety łapię gumę, zmiana dętki na mrozie to sama słodycz, ale dobrze że zrobiłem to porządnie, sprawdzając dokładnie oponę, nie tylko ograniczając się do szybkiego przełożenia dętki, bo wykryłem wredny drucik, który przebiłby kolejną dętkę. A klejenie na mrozie jest mocno problematyczne, część klejów wulkanizacyjnych nie łapie w takich temperaturach. Kawałek dalej planowany postój w Macu, niestety tylko z menu śniadaniowym. Ale z czasem robi się słabo, a chciałem się spotkać z Kotem w Swarzędzu, co na tę chwilę wydawało się nierealne. Ale za Kutnem zaczynam nadrabiać czas, jadę jedynie z minimalną ilością postojów, na drugiej setce średnia ponad 30km/h, DK92 to idealna droga do jazdy z wiatrem - dobry asfalt, płasko i dużo odkrytych terenów, wieje tak, że nie da się korzystać z lemondki bo gdy zawiewa z boku to buja rowerem. Dzień ładny, słonecznie, temperatura z reguły w przedziale od-4'C do -6'C. W Koninie widzę że szanse na dotarcie do Swarzędza przed odjazdem pociągu rosną, więc jadę bez stawania, zmierzch łapie mnie za Wrześnią, o 17.20 docieram do celu, tak więc było jeszcze parę chwil by z Kotem pogadać ;))
Trasa męcząca, nie ma się co oszukiwać, zima to nie jest czas na dystanse ultra, pod kątem treningu fizycznego żadnego sensu to nie ma, jedynie zaszkodzić może, nawet jadąc z zasłoniętymi ustami mocno obciąża się płuca, mięśnie też nie pracują wydajnie. Dużo przyjemniejsze na zimową jazdę są trasy 3 x 100km, nie obciążająca tak organizmu, a dochodzi frajda zimowego biwaku.
Ale z drugiej strony to dobry trening psychiki (która na długich trasach ma kluczową rolę), bo trzeba wytrzymać w niekorzystnych warunkach wiele godzin, a poniżej -10'C każdy krótki postój kosztuje wychłodzenie po ruszaniu. Ze względu na spotkanie z Kotem padła cała strategia postojowa i całą trasę pokonałem z ledwie 20min posiadówką w cieple w Macu. Dieta też kuriozalna - 1 bułka w Macu, 3 Prince-Polo i 125g czekolady, jak na 300km na mrozie to rekordowo niskie spalanie ;). Ale nie miałem czasu na postoje, więc jechałem na słodyczach, znowu jedzenie w czasie jazdy też jest fatalne na mrozie, bo przy -4'C (najwyższa temperatura jaką miałem na trasie) woda szybko zamarza i trzeba stosować termosy, a z tego nie da się pić jadąc. Tak więc pod koniec byłem już strasznie głodny i na słodycze nie mogłem patrzeć, na szczęście na powrót pociągiem Kot przywiozła mi wałówkę z normalnym jedzeniem ;)).
Zdjęcia
Jako, że większość zimy się obijałem, pod jej spodziewany koniec postanowiłem zrobić trudniejszą trasę. Spać poszedłem o 22, wstałem o 3 (z czego spałem może ze 20min ;)), chwilę po 4 jestem już na trasie. W Warszawie obserwuję powoli opadające wskazanie temperatury, mój pokładowy termometr zatrzymuje się aż na -10-11'C. Jazda przez Warszawę sprawna, o tej godzinie puściutko, podobnie jak i dość ruchliwy zazwyczaj odcinek do DK92 do Sochaczewa. Za miastem spada do -12-13'C i tak trzyma parę godzin. Miałem poważne obawy co do stóp, bo jechałem w butach SPD, ale jakoś dałem radę. Parę razy stawałem na przystankach by się ubrać cieplej, bądź poprawić coś w rowerze, oprócz niskiej temperatury jest dość mocny wiatr ze wschodu, który uczucia komfortu termicznego nie podnosi, a z wiatrem jedzie się dość szybko, więc powiew powietrza też wychładza. Koło Sochaczewa już świta, nocka wytrzymana, ale koło świtu jest najzimniej, chwilami dobija pod -15'C, dopiero za Łowiczem gdy słońce wyżej podnosi się nad horyzont zaczyna się ocieplać, sumarycznie ponad 100km poniżej -10'C.
Po 100km staję na chwilę w sklepie w Zdunach, gdy wchodzę do ciepła momentalnie pieką palce u stóp ;). Ale, gdy ruszam dalej już ok. -8-10'C jest akurat, nie spodziewałem się nawet że buty SPD dadzą sobie radę, byłem przygotowany, że będę się musiał wycofać koleją. Za Zdunami zaczyna się bardzo szybka jazda, na odkrytych terenach wiatr zdecydowanie pomaga. W Kutnie niestety łapię gumę, zmiana dętki na mrozie to sama słodycz, ale dobrze że zrobiłem to porządnie, sprawdzając dokładnie oponę, nie tylko ograniczając się do szybkiego przełożenia dętki, bo wykryłem wredny drucik, który przebiłby kolejną dętkę. A klejenie na mrozie jest mocno problematyczne, część klejów wulkanizacyjnych nie łapie w takich temperaturach. Kawałek dalej planowany postój w Macu, niestety tylko z menu śniadaniowym. Ale z czasem robi się słabo, a chciałem się spotkać z Kotem w Swarzędzu, co na tę chwilę wydawało się nierealne. Ale za Kutnem zaczynam nadrabiać czas, jadę jedynie z minimalną ilością postojów, na drugiej setce średnia ponad 30km/h, DK92 to idealna droga do jazdy z wiatrem - dobry asfalt, płasko i dużo odkrytych terenów, wieje tak, że nie da się korzystać z lemondki bo gdy zawiewa z boku to buja rowerem. Dzień ładny, słonecznie, temperatura z reguły w przedziale od-4'C do -6'C. W Koninie widzę że szanse na dotarcie do Swarzędza przed odjazdem pociągu rosną, więc jadę bez stawania, zmierzch łapie mnie za Wrześnią, o 17.20 docieram do celu, tak więc było jeszcze parę chwil by z Kotem pogadać ;))
Trasa męcząca, nie ma się co oszukiwać, zima to nie jest czas na dystanse ultra, pod kątem treningu fizycznego żadnego sensu to nie ma, jedynie zaszkodzić może, nawet jadąc z zasłoniętymi ustami mocno obciąża się płuca, mięśnie też nie pracują wydajnie. Dużo przyjemniejsze na zimową jazdę są trasy 3 x 100km, nie obciążająca tak organizmu, a dochodzi frajda zimowego biwaku.
Ale z drugiej strony to dobry trening psychiki (która na długich trasach ma kluczową rolę), bo trzeba wytrzymać w niekorzystnych warunkach wiele godzin, a poniżej -10'C każdy krótki postój kosztuje wychłodzenie po ruszaniu. Ze względu na spotkanie z Kotem padła cała strategia postojowa i całą trasę pokonałem z ledwie 20min posiadówką w cieple w Macu. Dieta też kuriozalna - 1 bułka w Macu, 3 Prince-Polo i 125g czekolady, jak na 300km na mrozie to rekordowo niskie spalanie ;). Ale nie miałem czasu na postoje, więc jechałem na słodyczach, znowu jedzenie w czasie jazdy też jest fatalne na mrozie, bo przy -4'C (najwyższa temperatura jaką miałem na trasie) woda szybko zamarza i trzeba stosować termosy, a z tego nie da się pić jadąc. Tak więc pod koniec byłem już strasznie głodny i na słodycze nie mogłem patrzeć, na szczęście na powrót pociągiem Kot przywiozła mi wałówkę z normalnym jedzeniem ;)).
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 301.60 km AVS: 28.82 km/h
ALT: 787 m MAX: 50.80 km/h
Temp:-13.0 'C
Zakopane
Sezon bez trasy do Zakopanego jest po prostu nieważny :)
W październiku przymierzałem się do tego wyjazdu kilka razy, niestety tegoroczne warunki nie rozpieszczają. W końcu trafiło się krótkie okienko pogodowe, bez opadów i przeciwnego wiatru, choć zimno. Jako, że decyzję podjąłem dopiero w dniu wyjazdu po analizie prognoz - na przygotowania trochę czasu się zeszło i ruszam dopiero o 15.40, równo dobę przed powrotnym autobusem, czyli zdecydowanie za późno.
Początek mizerny, 15km przebijania się przez korki, aż za Piaseczno. Tam już się zaczyna przyjemniej jechać - ruch maleje, a w lasach drzewa w pięknej jesiennej szacie. Wiatr minimalny, nawet lekko sprzyja, zmrok łapie mnie w rejonie Grójca. Jazda idzie w miarę sprawnie, jedzie się koło 27km/h, na obiad staję w Końskich po 130km. Trochę mnie zaczyna boleć kolano, więc próbuję to poprawić tracąc sporo czasu na zmiany pozycji, niemniej po ponad 300km wreszcie ból udało mi się wyeliminować. Nocą jedzie się całkiem dobrze, nie aż tak zimno jak się spodziewałem, temperatura utrzymuje się na poziomie 3-4'C. Od Końskich jadę trasą MPP, noc bardzo długa, ale nie mam problemów z sennością. Drugi postój na stacji w Koniecpolu, również znanej z MPP ;). Za Koniecpolem kończy się ulgowa część trasy, a zaczyna się solidny górski wycisk. Jura niestety jeszcze w ciemnościach, a szkoda, bo jest tu na co popatrzeć.
Świta dopiero pod Krzeszowicami, gdy mam w nogach ponad 300km, tu również robię postój w cieple. Za Krzeszowicami krótka seria górek przez ładne lasy. Za Wisłą kończy się ta łatwiejsza część trasy i zaczynają się ściany z nachyleniami wyraźnie powyżej 10%. Zaliczam rejon Kalwarii Zebrzydowskiej, następnie 17% na Zachełmną i wreszcie rzeźnię na Makowskiej Górze. Za Makowem kolejny postój, w Jordanowie opuszczam trasę MPP i odbijam na boczne drogi, zaliczając podjazdy na Wysoką i przełęcz Pieniążkowicką (710m). Z tej ostatniej otwiera się szeroki widok na Podhale. Nieoczekiwanie wyszło słońce, temperatura skoczyła do poziomu 10-11'C, szkoda tylko, że Tatr nie był widać. W Czarnym Dunajcu orientuję się, że nie dam rady wyrobić się na autobus, więc odbiłem na Nowy Targ by od tamtej strony podjechać grzbiet na Ząb, którego jeszcze nie zaliczałem. Góra solidna, koło 400m w pionie i nie brakuje odcinków przekraczających 10%, do tego z grzbietu są ładne widoki na otaczające go doliny. Na jednym ze zjazdów przy prędkości ok. 50km/h zaczęło coś strasznie wyć w rowerze, udało mi się wyhamować, myślałem że to klocki hamulcowe się nie cofnęły. Ale po regulacjach jest to samo, w końcu okazało się że to bębenek, który wył przy dużych prędkościach bez kręcenia. Na Gubałówkę docieram już nocą, z góry ekstra widok na oświetloną kotlinę Zakopanego, wraz z nocą szybko spada temperatura, nawet lekki mróz łapie.
Trasa udana, jak na tę porę roku bardzo trudna, bo zaprojektowałem ją tak, że była najeżona licznymi górami, w tym wieloma trudnymi, co w końcówce już się wyraźnie w nogach odczuwało i co doprowadziło do spóźnienia się na autobus. Ale takie trasy właśnie dają dużo satysfakcji, a słońce na Podhalu było niezłą rekompensatą za prawie dobę jazdy nocą i przy pochmurnej pogodzie ;)
Zdjęcia
Sezon bez trasy do Zakopanego jest po prostu nieważny :)
W październiku przymierzałem się do tego wyjazdu kilka razy, niestety tegoroczne warunki nie rozpieszczają. W końcu trafiło się krótkie okienko pogodowe, bez opadów i przeciwnego wiatru, choć zimno. Jako, że decyzję podjąłem dopiero w dniu wyjazdu po analizie prognoz - na przygotowania trochę czasu się zeszło i ruszam dopiero o 15.40, równo dobę przed powrotnym autobusem, czyli zdecydowanie za późno.
Początek mizerny, 15km przebijania się przez korki, aż za Piaseczno. Tam już się zaczyna przyjemniej jechać - ruch maleje, a w lasach drzewa w pięknej jesiennej szacie. Wiatr minimalny, nawet lekko sprzyja, zmrok łapie mnie w rejonie Grójca. Jazda idzie w miarę sprawnie, jedzie się koło 27km/h, na obiad staję w Końskich po 130km. Trochę mnie zaczyna boleć kolano, więc próbuję to poprawić tracąc sporo czasu na zmiany pozycji, niemniej po ponad 300km wreszcie ból udało mi się wyeliminować. Nocą jedzie się całkiem dobrze, nie aż tak zimno jak się spodziewałem, temperatura utrzymuje się na poziomie 3-4'C. Od Końskich jadę trasą MPP, noc bardzo długa, ale nie mam problemów z sennością. Drugi postój na stacji w Koniecpolu, również znanej z MPP ;). Za Koniecpolem kończy się ulgowa część trasy, a zaczyna się solidny górski wycisk. Jura niestety jeszcze w ciemnościach, a szkoda, bo jest tu na co popatrzeć.
Świta dopiero pod Krzeszowicami, gdy mam w nogach ponad 300km, tu również robię postój w cieple. Za Krzeszowicami krótka seria górek przez ładne lasy. Za Wisłą kończy się ta łatwiejsza część trasy i zaczynają się ściany z nachyleniami wyraźnie powyżej 10%. Zaliczam rejon Kalwarii Zebrzydowskiej, następnie 17% na Zachełmną i wreszcie rzeźnię na Makowskiej Górze. Za Makowem kolejny postój, w Jordanowie opuszczam trasę MPP i odbijam na boczne drogi, zaliczając podjazdy na Wysoką i przełęcz Pieniążkowicką (710m). Z tej ostatniej otwiera się szeroki widok na Podhale. Nieoczekiwanie wyszło słońce, temperatura skoczyła do poziomu 10-11'C, szkoda tylko, że Tatr nie był widać. W Czarnym Dunajcu orientuję się, że nie dam rady wyrobić się na autobus, więc odbiłem na Nowy Targ by od tamtej strony podjechać grzbiet na Ząb, którego jeszcze nie zaliczałem. Góra solidna, koło 400m w pionie i nie brakuje odcinków przekraczających 10%, do tego z grzbietu są ładne widoki na otaczające go doliny. Na jednym ze zjazdów przy prędkości ok. 50km/h zaczęło coś strasznie wyć w rowerze, udało mi się wyhamować, myślałem że to klocki hamulcowe się nie cofnęły. Ale po regulacjach jest to samo, w końcu okazało się że to bębenek, który wył przy dużych prędkościach bez kręcenia. Na Gubałówkę docieram już nocą, z góry ekstra widok na oświetloną kotlinę Zakopanego, wraz z nocą szybko spada temperatura, nawet lekki mróz łapie.
Trasa udana, jak na tę porę roku bardzo trudna, bo zaprojektowałem ją tak, że była najeżona licznymi górami, w tym wieloma trudnymi, co w końcówce już się wyraźnie w nogach odczuwało i co doprowadziło do spóźnienia się na autobus. Ale takie trasy właśnie dają dużo satysfakcji, a słońce na Podhalu było niezłą rekompensatą za prawie dobę jazdy nocą i przy pochmurnej pogodzie ;)
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 470.40 km AVS: 23.29 km/h
ALT: 4578 m MAX: 61.50 km/h
Temp:6.0 'C
Szczecinek 2
Rano jadę po Kota na dworzec, pogoda już sporo gorsza niż wczoraj, wiatr dalej mocny, ale słońca już nie ma, rano ledwie 3'C. Wyjeżdżamy z miasta krajówką na Bydgoszcz, ten odcinek jedziemy sprawnie i z wiatrem. Ale za Wisłą odbijaliśmy sporo na północ i tutaj wiatr dał nam niewąsko popalić, a temperatura trzymała się koło 4-5'C i nie rosła jak wczoraj do 9-10'C. Dopiero po wjechaniu w Bory Tucholskie zaczęło się lepiej jechać, zaczęły się też atrakcyjniejsze tereny - jezioro Charzykowskie, Swornegacie. Do Rzeczenicy docieramy już w deszczu, którym straszyły prognozy, planujemy nocować trochę wcześniej. Ale podczas zakupów przestało padać i dociągnęliśmy aż za Czarne.
Zdjęcia
Rano jadę po Kota na dworzec, pogoda już sporo gorsza niż wczoraj, wiatr dalej mocny, ale słońca już nie ma, rano ledwie 3'C. Wyjeżdżamy z miasta krajówką na Bydgoszcz, ten odcinek jedziemy sprawnie i z wiatrem. Ale za Wisłą odbijaliśmy sporo na północ i tutaj wiatr dał nam niewąsko popalić, a temperatura trzymała się koło 4-5'C i nie rosła jak wczoraj do 9-10'C. Dopiero po wjechaniu w Bory Tucholskie zaczęło się lepiej jechać, zaczęły się też atrakcyjniejsze tereny - jezioro Charzykowskie, Swornegacie. Do Rzeczenicy docieramy już w deszczu, którym straszyły prognozy, planujemy nocować trochę wcześniej. Ale podczas zakupów przestało padać i dociągnęliśmy aż za Czarne.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 219.10 km AVS: 23.35 km/h
ALT: 836 m MAX: 43.70 km/h
Temp:5.0 'C