wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 314295.23 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.27%)
  • Czas na rowerze: 572d 09h 48m
  • Prędkość średnia: 22.77 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

>200km

Dystans całkowity:148762.92 km (w terenie 220.00 km; 0.15%)
Czas w ruchu:6134:02
Średnia prędkość:24.00 km/h
Maksymalna prędkość:80.19 km/h
Suma podjazdów:994238 m
Suma kalorii:422345 kcal
Liczba aktywności:428
Średnio na aktywność:347.58 km i 14h 21m
Więcej statystyk
Wtorek, 28 lutego 2017Kategoria Wycieczka, Canyon 2017, >200km, >100km
Malbork

Wczorajsza piękna wiosenna pogoda zachęciła mnie do dłuższej trasy. Ruszam o 6, rano ledwie 4'C. Przebijam się przez budzącą się do życia Warszawę, lewym brzegiem Wisły jadę do Modlina, na Ciechanów kieruję się bocznymi drogami wzdłuż gdańskiej linii kolejowej. Po zimie daje się zauważyć pogorszenie się stanu nawierzchni na tej i tak już niespecjalnej drodze. Ale wiatr pomaga i sprawnie docieram do Ciechanowa, gdzie podkusiło mnie by ominąć centrum, w efekcie czego wpakowałem się na kilometr bruku ;). Za Ciechanowem droga zauważalnie odbija w kierunku zachodnim, a wieje z południa, nawet lekko skręcając na wschód, więc wiatr już zaczynam czuć, tyle samo przeszkadza co pomaga.

W Mławie postój na posiłek po czym ruszam na drugą, znacznie ciekawszą część trasy. Za Działdowem zaczynają się już pierwsze jeziorka (jeszcze skutem lodem), ekstra kawałek po pagóreczkach Rybno - Lubawa. Niestety na horyzoncie pojawia się coraz więcej ciemnych chmur i wkrótce zaczyna popadywać. Na główny postój chciałem dociągnąć do Iławy i zjeść obiad nad Jeziorakiem, ale w tych warunkach zdecydowałem się stanąć na przystanku przed Lubawą by mieć zadaszenie. Droga do Iławy ruchliwa, parę kilometrów przed miastem pojawia się dobrej jakości asfaltowa ścieżka, więc na nią wjechałem, co niestety było błędem, bo choć nawierzchnia gładka to było tam kupę piachu, co przy lekkim deszczu i mokrej drodze doszczętnie zasyfiło mi rower. Deszcz za Iławą się skończył, zresztą wiele to nie padało, ale już do końca trasy były mokre drogi i jak to po zimie kupa syfu na szosach, szczególnie wesoło było w paru miastach z wyślizganym brukiem ;)). Do Malborka docieram z bezpiecznym zapasem czasowym, chwilę posiedziałem nad Nogatem pod kapitalnie prezentującym się, podświetlonym zamkiem krzyżackim, po czym udałem się na dworzec.

Traska udana, jazdę trochę zepsuł deszcz na ostatnich 100km - ale takie uroki tej pory roku ;))

Zdjęcia



Dane wycieczki: DST: 299.20 km AVS: 27.45 km/h ALT: 1204 m MAX: 48.00 km/h Temp:8.0 'C
Sobota, 11 lutego 2017Kategoria Wycieczka, Canyon 2017, >300km, >200km, >100km
Mroźna Trzysetka

Jako, że większość zimy się obijałem, pod jej spodziewany koniec postanowiłem zrobić trudniejszą trasę. Spać poszedłem o 22, wstałem o 3 (z czego spałem może ze 20min ;)), chwilę po 4 jestem już na trasie. W Warszawie obserwuję powoli opadające wskazanie temperatury, mój pokładowy termometr zatrzymuje się aż na -10-11'C. Jazda przez Warszawę sprawna, o tej godzinie puściutko, podobnie jak i dość ruchliwy zazwyczaj odcinek do DK92 do Sochaczewa. Za miastem spada do -12-13'C i tak trzyma parę godzin. Miałem poważne obawy co do stóp, bo jechałem w butach SPD, ale jakoś dałem radę. Parę razy stawałem na przystankach by się ubrać cieplej, bądź poprawić coś w rowerze, oprócz niskiej temperatury jest dość mocny wiatr ze wschodu, który uczucia komfortu termicznego nie podnosi, a z wiatrem jedzie się dość szybko, więc powiew powietrza też wychładza. Koło Sochaczewa już świta, nocka wytrzymana, ale koło świtu jest najzimniej, chwilami dobija pod -15'C, dopiero za Łowiczem gdy słońce wyżej podnosi się nad horyzont zaczyna się ocieplać, sumarycznie ponad 100km poniżej -10'C.

Po 100km staję na chwilę w sklepie w Zdunach, gdy wchodzę do ciepła momentalnie pieką palce u stóp ;). Ale, gdy ruszam dalej już ok. -8-10'C jest akurat, nie spodziewałem się nawet że buty SPD dadzą sobie radę, byłem przygotowany, że będę się musiał wycofać koleją. Za Zdunami zaczyna się bardzo szybka jazda, na odkrytych terenach wiatr zdecydowanie pomaga. W Kutnie niestety łapię gumę, zmiana dętki na mrozie to sama słodycz, ale dobrze że zrobiłem to porządnie, sprawdzając dokładnie oponę, nie tylko ograniczając się do szybkiego przełożenia dętki, bo wykryłem wredny drucik, który przebiłby kolejną dętkę. A klejenie na mrozie jest mocno problematyczne, część klejów wulkanizacyjnych nie łapie w takich temperaturach. Kawałek dalej planowany postój w Macu, niestety tylko z menu śniadaniowym. Ale z czasem robi się słabo, a chciałem się spotkać z Kotem w Swarzędzu, co na tę chwilę wydawało się nierealne. Ale za Kutnem zaczynam nadrabiać czas, jadę jedynie z minimalną ilością postojów, na drugiej setce średnia ponad 30km/h, DK92 to idealna droga do jazdy z wiatrem - dobry asfalt, płasko i dużo odkrytych terenów, wieje tak, że nie da się korzystać z lemondki bo gdy zawiewa z boku to buja rowerem. Dzień ładny, słonecznie, temperatura z reguły w przedziale od-4'C do -6'C. W Koninie widzę że szanse na dotarcie do Swarzędza przed odjazdem pociągu rosną, więc jadę bez stawania, zmierzch łapie mnie za Wrześnią, o 17.20 docieram do celu, tak więc było jeszcze parę chwil by z Kotem pogadać ;))

Trasa męcząca, nie ma się co oszukiwać, zima to nie jest czas na dystanse ultra, pod kątem treningu fizycznego żadnego sensu to nie ma, jedynie zaszkodzić może, nawet jadąc z zasłoniętymi ustami mocno obciąża się płuca, mięśnie też nie pracują wydajnie. Dużo przyjemniejsze na zimową jazdę są trasy 3 x 100km, nie obciążająca tak organizmu, a dochodzi frajda zimowego biwaku.

Ale z drugiej strony to dobry trening psychiki (która na długich trasach ma kluczową rolę), bo trzeba wytrzymać w niekorzystnych warunkach wiele godzin, a poniżej -10'C każdy krótki postój kosztuje wychłodzenie po ruszaniu. Ze względu na spotkanie z Kotem padła cała strategia postojowa i całą trasę pokonałem z ledwie 20min posiadówką w cieple w Macu. Dieta też kuriozalna - 1 bułka w Macu, 3 Prince-Polo i 125g czekolady, jak na 300km na mrozie to rekordowo niskie spalanie ;). Ale nie miałem czasu na postoje, więc jechałem na słodyczach, znowu jedzenie w czasie jazdy też jest fatalne na mrozie, bo przy -4'C (najwyższa temperatura jaką miałem na trasie) woda szybko zamarza i trzeba stosować termosy, a z tego nie da się pić jadąc. Tak więc pod koniec byłem już strasznie głodny i na słodycze nie mogłem patrzeć, na szczęście na powrót pociągiem Kot przywiozła mi wałówkę z normalnym jedzeniem ;)).
Zdjęcia



Dane wycieczki: DST: 301.60 km AVS: 28.82 km/h ALT: 787 m MAX: 50.80 km/h Temp:-13.0 'C
Środa, 26 października 2016Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Wycieczka
Zakopane

Sezon bez trasy do Zakopanego jest po prostu nieważny :)
W październiku przymierzałem się do tego wyjazdu kilka razy, niestety tegoroczne warunki nie rozpieszczają. W końcu trafiło się krótkie okienko pogodowe, bez opadów i przeciwnego wiatru, choć zimno. Jako, że decyzję podjąłem dopiero w dniu wyjazdu po analizie prognoz - na przygotowania trochę czasu się zeszło i ruszam dopiero o 15.40, równo dobę przed powrotnym autobusem, czyli zdecydowanie za późno.

Początek mizerny, 15km przebijania się przez korki, aż za Piaseczno. Tam już się zaczyna przyjemniej jechać - ruch maleje, a w lasach drzewa w pięknej jesiennej szacie. Wiatr minimalny, nawet lekko sprzyja, zmrok łapie mnie w rejonie Grójca. Jazda idzie w miarę sprawnie, jedzie się koło 27km/h, na obiad staję w Końskich po 130km. Trochę mnie zaczyna boleć kolano, więc próbuję to poprawić tracąc sporo czasu na zmiany pozycji, niemniej po ponad 300km wreszcie ból udało mi się wyeliminować. Nocą jedzie się całkiem dobrze, nie aż tak zimno jak się spodziewałem, temperatura utrzymuje się na poziomie 3-4'C. Od Końskich jadę trasą MPP, noc bardzo długa, ale nie mam problemów z sennością. Drugi postój na stacji w Koniecpolu, również znanej z MPP ;). Za Koniecpolem kończy się ulgowa część trasy, a zaczyna się solidny górski wycisk. Jura niestety jeszcze w ciemnościach, a szkoda, bo jest tu na co popatrzeć.

Świta dopiero pod Krzeszowicami, gdy mam w nogach ponad 300km, tu również robię postój w cieple. Za Krzeszowicami krótka seria górek przez ładne lasy. Za Wisłą kończy się ta łatwiejsza część trasy i zaczynają się ściany z nachyleniami wyraźnie powyżej 10%. Zaliczam rejon Kalwarii Zebrzydowskiej, następnie 17% na Zachełmną i wreszcie rzeźnię na Makowskiej Górze. Za Makowem kolejny postój, w Jordanowie opuszczam trasę MPP i odbijam na boczne drogi, zaliczając podjazdy na Wysoką i przełęcz Pieniążkowicką (710m). Z tej ostatniej otwiera się szeroki widok na Podhale. Nieoczekiwanie wyszło słońce, temperatura skoczyła do poziomu 10-11'C, szkoda tylko, że Tatr nie był widać. W Czarnym Dunajcu orientuję się, że nie dam rady wyrobić się na autobus, więc odbiłem na Nowy Targ by od tamtej strony podjechać grzbiet na Ząb, którego jeszcze nie zaliczałem. Góra solidna, koło 400m w pionie i nie brakuje odcinków przekraczających 10%, do tego z grzbietu są ładne widoki na otaczające go doliny. Na jednym ze zjazdów przy prędkości ok. 50km/h zaczęło coś strasznie wyć w rowerze, udało mi się wyhamować, myślałem że to klocki hamulcowe się nie cofnęły. Ale po regulacjach jest to samo, w końcu okazało się że to bębenek, który wył przy dużych prędkościach bez kręcenia. Na Gubałówkę docieram już nocą, z góry ekstra widok na oświetloną kotlinę Zakopanego, wraz z nocą szybko spada temperatura, nawet lekki mróz łapie.

Trasa udana, jak na tę porę roku bardzo trudna, bo zaprojektowałem ją tak, że była najeżona licznymi górami, w tym wieloma trudnymi, co w końcówce już się wyraźnie w nogach odczuwało i co doprowadziło do spóźnienia się na autobus. Ale takie trasy właśnie dają dużo satysfakcji, a słońce na Podhalu było niezłą rekompensatą za prawie dobę jazdy nocą i przy pochmurnej pogodzie ;)

Zdjęcia



Dane wycieczki: DST: 470.40 km AVS: 23.29 km/h ALT: 4578 m MAX: 61.50 km/h Temp:6.0 'C
Sobota, 15 października 2016Kategoria >100km, >200km, Canyon, Wypad
Szczecinek 2

Rano jadę po Kota na dworzec, pogoda już sporo gorsza niż wczoraj, wiatr dalej mocny, ale słońca już nie ma, rano ledwie 3'C. Wyjeżdżamy z miasta krajówką na Bydgoszcz, ten odcinek jedziemy sprawnie i z wiatrem. Ale za Wisłą odbijaliśmy sporo na północ i tutaj wiatr dał nam niewąsko popalić, a temperatura trzymała się koło 4-5'C i nie rosła jak wczoraj do 9-10'C. Dopiero po wjechaniu w Bory Tucholskie zaczęło się lepiej jechać, zaczęły się też atrakcyjniejsze tereny - jezioro Charzykowskie, Swornegacie. Do Rzeczenicy docieramy już w deszczu, którym straszyły prognozy, planujemy nocować trochę wcześniej. Ale podczas zakupów przestało padać i dociągnęliśmy aż za Czarne.
Zdjęcia



Dane wycieczki: DST: 219.10 km AVS: 23.35 km/h ALT: 836 m MAX: 43.70 km/h Temp:5.0 'C
Piątek, 14 października 2016Kategoria >100km, >200km, Canyon
Szczecinek 1

Dobry wiatr południowo-wschodni postanowiliśmy wykorzystać z Kotem na trasę nad morze. Ja ruszam już w piątek by dotrzeć pod Toruń. Początek to nieprzyjemna przeprawa przez Warszawę, a następnie nudy Mazowsza. Ale wiatr zdecydowanie pomaga, więc jedzie się sprawnie i szybko. Postój w Gąbinie - i powoli zaczyna się robić ciekawiej, a pogoda słoneczna, choć zimno. Płock i piękne widoki na Wisłę ze Wzgórza Tumskiego, fajna trasa do Dobrzynia, następnie boczne, leśne drogi między Włocławkiem i Toruniem. Końcówka nocą, obozowisko rozkładam w lasach pod Toruniem
Zdjęcia


Dane wycieczki: DST: 232.90 km AVS: 28.58 km/h ALT: 646 m MAX: 59.60 km/h Temp:9.0 'C
Sobota, 17 września 2016Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Ultramaraton, >500km
Maraton Północ-Południe

Maraton Północ-Południe to nowa impreza na mapie polskiego ultra, na jej pomysł wpadliśmy na forum podróżniczym, wraz z kilkoma osobami uczestniczyłem w jej organizacji i wytyczaniu trasy. Maraton był pomyślany jako swoista alternatywa względem BBT - miała to być impreza samowystarczalna (bez punktów żywnościowych), o trasie zdecydowanie trudniejszej, a przede wszystkim puszczonej bocznymi drogami, nie wymagającymi jazdy setek kilometrów niebezpiecznymi szosami wśród tirów. Wreszcie impreza o niskim wpisowym, bo to na BBT poszybowało ostatnio bardzo wysoko. Bardzo byliśmy ciekawi jak ten pomysł wypali.

Na imprezie jadę razem z Kotem, wspólnie dojeżdżamy pociągami na Hel, od Gdyni jadąc już w licznym gronie, ledwo się pomieściliśmy w niewielkim szynobusie, Na starcie jesteśmy dość wcześnie - tak więc był czas by pospacerować nad morzem (piękna słoneczna pogoda), następnie razem z Księgowym poszliśmy do miasta na obiad, miło spędzając czas przed startem na pogawędkach na wszelakie tematy.

W nocy spałem jak na mnie bardzo przyzwoicie, z 6h udało się przespać. Tradycyjna poranna krzątanina, startujemy dopiero o 10, więc czasu jest dużo. Zdajemy bagaże na metę i koło 9.45 ruszamy pod helską latarnię spod której miał być start. Krótkie oficjalne przemowy (pojawił się nawet burmistrz miasta) - i startujemy, pierwszy odcinek ok. 15km na start ostry pokonując w eskorcie policji. Tempo owego przejazdu było ustalone na 25km/h, ale faktycznie szybko skoczyło aż do 35km/h, przez co grupa się porwała, a za nami utworzył się długi korek, który byłby dużo krótszy, gdybyśmy jechali spokojnym tempem jak to było planowane, grupa była zwarta i dałoby się ją wyprzedzać. A mnie akurat szybko złapała potrzeba, więc wyleciałem za eskortę policyjną i przez ów korek musiałem się przebijać. Za Jastarnią już start ostry, na mierzei stajemy jeszcze by wyregulować blok w bucie Marzeny, bo od razu ją kolano zaczęło pobolewać, na tym postoju ostatni raz spotykamy się z Księgowym. Końcówka mierzei nieciekawa, duży ruch, cały czas jedziemy przez korek który nasza grupa utworzyła. Dopiero za Władysławowem robi się przyjemnie, mijamy tutaj Hipków naprawiających gumę. Kawałek dalej w Łebczu nie zauważyłem wjazdu na ścieżkę rowerową i za ostro przyhamowałem na zjeździe, Marzena jadąca za mną mało i by na mnie wpadła, mój błąd. Ścieżką jedziemy długi kawałek - z jednej strony dobrej jakości, asfaltowa, z pięknymi widokami, z drugiej sporo słupków na skrzyżowaniach, a wjazdy na owe skrzyżowania tak zrobione, że w ogóle nie widać czy coś z naprzeciwka jedzie. Zjeżdżamy nad jezioro Żarnowieckie i następnie ostrym podjazdem (na którym doganiają nas Hipki) wracamy na poziom ok. 100m.

Kolejne kilometry to przyjemna jazda kaszubskimi szosami, jest dużo górek, ale są i piękne widoczki, jazda drogami ze szpalerami drzew. Pogoda elegancka - słonecznie, a wiatr wiejący ze wschodu póki co więcej pomaga niż przeszkadza. Na trasie do Kościerzyny doganiamy Radka, chwilkę pogadaliśmy, Radkowi pękł pancerz przedniej przerzutki, utrzymuje pożądane przełożenie z przodu za pomocą kamienia wsadzonego pomiędzy ramę i przerzutkę ;)). W Kościerzynie postój, Marzena po krótkim posiłku rusza, a ja zmieniam zacisk w sztycy, która ciągle mi opada. Okazało się, że zapasowy zacisk, który kupowałem na moją średnicę sztycy - nie pasuje. Ale to jeszcze by było pół biedy - w trakcie regulacji okazuje się, że wyparował mi gdzieś klucz imbusowy. Wkurzyłem się niewąsko, szukałem tego wszędzie - nie mam pojęcia co się z nim stało, bo wszystko robiłem na szerokim chodniku, nie trawie, gdzie łatwo mógł się zawieruszyć. Klucza nie znalazłem - więc ruszam z niedokręconą sztycą na poszukiwanie klucza. Byłem w Lidlu i Biedronce - jak na złość nie mieli, trafiłem dopiero na Orlenie przy wylocie z miasta, musiałem kupić cały komplet kluczy za 30zł. Po tym ruszam szybko w pogoń za Marzeną, na tę cała kuriozalną akcję straciłem dobre pół h. Najbliższe kilometry jadę szybkim tempem koło 30km/h, docieram na drugi PK we Wdzydzach, tutaj dojeżdża też 5-os ekipa z Keto i Dodoelkiem. Jechałem przed nimi z 15km, ale tylko niepotrzebnie się zmęczyłem, bo było sporo pod wiatr i w grupie jechało się dużo efektywniej, na drugą część trasy do Czerska dołączyłem do peletoniku.

W Czersku doganiamy Kota, która też ten odcinek pokonała szybko, ale czuje już spore zmęczenie trudami wyścigu. Stoimy więc na stacji sporo, na trasę ruszamy parę minut po ekipie Dodoelka, kawałek za miastem robi się ciemno. Odcinek do Świecia w miarę przyjemny, sporo lasów, więc wiatr tak nie przeszkadza, jest trochę pagóreczków. W Świeciu zjazd nad Wisłę, odpoczywamy na stacji jakieś 10km za Chełmnem. Kawałek dalej zjeżdżamy z DK91, odbijamy tez mocniej na wschód. I tu się kończy dobra jazda, zaczynają się odkryte tereny na których wiatr daje mocno w kość. Wiatr, który na noc z reguły maleje - tym razem właśnie przybrał na sile, wieje koło 7m/s, a to już mocno przeszkadza; do tego kierunek jazdy mamy bardzo niekorzystny. Jednym słowem tempo jazdy zaczyna nam siadać, Marzena potrzebuje coraz częstszych odpoczynków. Świtać zaczyna koło Dobrzynia, kawałek za miasteczkiem mijamy bardzo malowniczo kimających na przystanku Wąskiego i Emesa ;)). Męczymy się do Płocka pod silny wiatr, dłuższy postój robimy na Orlenie za miastem. Z relacji SMS wiedziałem, ze jest tu kawałek mocno rozrytej drogi, więc omijamy ją nadkładając nieco dystansu i przewyższeń. W Gąbinie postój w sklepie, spotykamy się tutaj z Emesem i Wąskim, też mocno narzekają na warunki panujące na trasie. Od Sanników jedziemy już wspólnie, na mazowieckich odkrytych równinach wiatr obciąga bezlitośnie, szczególnie wnerwiający jest 15km odcinek do Łowicza - prosta bez żadnych zakrętów. Za Łowiczem kolejny postój na stacji, kawałek dalej spotykamy Byczysa, który musiał wrócić 25km po pozostawiony portfel, w sumie nadkładając aż 50km! To się dopiero można wkurzyć, jeszcze lepsza akcja niż z moim zgubieniem klucza. Turlamy się powoli do Skierniewic, tu stajemy na obiad, tracąc dużo czasu na znalezienie odpowiedniego lokalu, w końcu idziemy na pizzę. Po dłuższym postoju ruszamy dalej, troszkę jadąc wspólnie z Wąskimi/Emesem, trochę we dwoje, często też staję poprawiać coś w rowerze i gonię Kota.

Za Rawą Mazowiecką zaczyna się psuć pogoda, z początku jedziemy, ale gdy rozpaduje się mocniej przebieramy się w strój przeciwdeszczowy. Jedyny plus deszczu jest taki, że wiatr znacznie stracił na sile. Zawsze minimalnie lepiej - ale nie do końca na taką poprawę warunków liczyliśmy ;)). Pada raz mocniej, raz słabiej, temperatura też do niczego, ledwie 11'C. Za Inowłodzem ponownie łączymy się z Wąskim i Emesem, do Opoczna docieramy w ulewie, tutaj stajemy w sklepie i załatwiamy sobie nocleg w Końskim, bo dalej w tych warunkach nie było sensu jechać, lepiej było się zregenerować i liczyć, że pogoda się poprawi. Do Końskiego jedziemy w silnym deszczu, też sporo słabych dróg, do hotelu docieramy koło 21.30

Nocleg bardzo przyzwoity, dobrze się zregenerowaliśmy, wracamy na trasę przed 2, Wąski i Emes planowali pospać dłużej. Gdy ruszamy drogi już suche, więc optymizm rośnie. Ale długo to nie potrwało, już w rejonie Sielpi znowu zaczyna lać. Regulowałem trochę rower, Marzenę doganiam, gdy stoi na stacji w Radoszycach - jest załamana, mocno boli ją kolano, ledwo już chodzić może. Przestawiam więc jej bloki - co okazuje się strzałem w dziesiątkę, wkrótce po kontuzji nie ma śladu. Zaczynają się górki, mijamy się tutaj z Byczysem, który nas wyprzedza. Do Łopuszna leje równo, generalnie cały odcinek do Koniecpola jedziemy w deszczu, za Włoszczową zaczyna już świtać. W Koniecpolu długi postój i jedzenie na stacji, po czym ruszamy na podbój Jury.

Za Lelowem droga wyraźnie zyskuje na atrakcyjności, choć jedziemy cały czas w deszczu, w pamięć zapadł mi bardzo przyjemny odcinek do Bobolic, który kończy przejazd pod zamkiem Mirów. Kawałek dalej odbieram telefon od Marka Dembowskiego, wyjechali na trasę maratonu nam pokibicować. Bardzo miłe spotkanie - dziękujemy za wsparcie! Z Ogrodzieńca jeszcze trochę podjazdów - i stajemy na wyczekiwany postój w Olkuszu. Solidna wyżerka w Macu, by naładować akumulatory kaloriami, gdy już ruszaliśmy pojawił się tu Jurek Kogut, który ruszył parę godzin po nas - okazało się, że do Olkusza dojechał niemal na sucho, my natomiast większość jechaliśmy na mokro, tak nam się niefartownie ułożyło. Za Olkuszem dłuższy podjazd na prawie 500m, na zjeździe przestaje działać GPS Kota. Awaria poważna, polegała na tym, że zaraz po włączeniu urządzenie się natychmiast wyłączało. Nic się nie dało zrobić, nawet master reset nie działał. W końcu udało mi się go uruchomić stosując nietypowe sztuczki. Ruszamy więc dalej, ale w Krzeszowicach okazuje się, że dzięki tej operacji GPS działa ok. 5min, po czym znowu się wyłącza. Znowu kombinuję, w końcu udało się odpalić urządzenie na dobre. Za Krzeszowicami kolejny podjazd wśród dolinek podkrakowskich - i kolejne problemy. W rowerze Kota bardzo słabo działa napęd, cały czas przeskakuje. Jadę więc kawałek za Kotem - i zauważam, że łańcuch jest wygięty, jedno ogniwo już puszcza. Trzeba więc skrócić łańcuch, a Marzena jak szanująca się dziewczyna oczywiście nie ma spinki, ani pina ;)). Ja mam tylko do 11 rzędów, a tu jest 10. Pozostaje więc upierdliwa robota skuwania łańcucha jednym z pinów z łańcucha, na szczęście sprawnie poszło. Ale na obie te awarie poleciało prawie 1,5h - duża strata, ale czasem tak bywa.

Zjeżdżamy nad Wisłę - i zaczynamy kolejne podjazdy, przed Kalwarią jest ostry podjazd na przełęcz Zapusta (383m), na którym łapie nas kolejna mocna ulewa. Kawałek dalej robimy krótki postój w sklepie, do Kalwarii docieramy o zmierzchu. Za Kalwarią są już co chwilę ostre góry z nachyleniami przekraczającymi 10% - najpierw podjazd za klasztorem, a następnie 16% na Zachełmną. Tutaj Marzenę łapie duży kryzys, nie tylko podprowadza, ale również i na zjeździe sprowadza, bo w lejącym jak z cebra deszczu boi się zjeżdżać na takim nachyleniu. W wiosce niżej, gdzie na nią czekałem cierpliwie tłumaczę, że tak nie można jechać, bo w taki sposób nie mamy szans dotarcia na metę w limicie, że ma dobre, tarczowe hamulce i że trzeba jechać koło 10-15km/h, ale jednak jechać, nie rower sprowadzać. Udało mi się Kota przekonać i powolutku rusza w dół. Kawałek dalej słynna Makowska Góra, tutaj zakładaliśmy podejście Kota (większość jadących maraton ten odcinek wprowadzało), ja solidnie się żyłując dałem radę podjazd wciągnąć. Po wjechaniu na szczyt zjeżdżam kawałek w dół i już na piechotę kończę podejście z Kotem. Z Makowskiej Marzena powoli - ale zjeżdża, spotykamy tu kibica maratonu, który wyjechał nam naprzeciw samochodem, z rozmowy z nim dowiaduję, się że ledwie pół h temu było tu suchutko, podczas gdy my zjeżdżamy w wielkiej ulewie. Jak pech to pech! W Makowie stajemy na pizzę, Marzena jest zbudowana faktem że udało jej się w tak ekstremalnych warunkach zjechać górę, której tak się bała.

Za Makowem zaczyna się długi odcinek krajówką na Jordanów, większość pod górę. Marzena jest już coraz bardziej zamulona, jazda ciągnie się w nieskończoność, więc widząc w jakim jest stanie proponuję nocleg w Rabce. Ciężko powiedzieć, czy była to dobra decyzja - z jednej strony już tak blisko, ale z drugiej te 50km na metę było bardzo wymagające, paru mocniejszych kolarzy od Kota na tym odcinku zupełnie odcięło. Tak więc na dwoje babka wróżyła - mogliśmy stracić parę godzin na postój, ale gdyby poważny kryzys nastąpił (a już na trasie do Rabki kryzys wyraźnie postępował) - to straty mogłyby być dużo większe; tego się nigdy nie wie. W Rabce tracimy blisko godzinę na znalezienie noclegu, gdybyśmy wiedzieli że tak to będzie - to pewnie byśmy tu nie stawali.

Śpimy krótko w hotelu - i wracamy na trasę. Ruszałem trochę po Marzenie, doganiam ją na podejściu na Obidową, gdy dociera na szczyt jest już zupełnie skatowana, ledwo idzie. Robimy dłuższy postój na stacji, już myślałem, że nie dociągniemy w limicie. Ale Marzenie wyraźnie pomogły solone orzeszki, rzekomo podnosząc za niskie ciśnienie krwi. Ja trochę w tę teorię powątpiewałem, ale faktem jest, że odpoczynek przyniósł pożądany efekt - i Kot ruszył na trasę z nowymi siłami. Ruszyłem z 10min później i dogoniłem Marzenę dopiero na podjeździe pod Gliczarów. Tutaj jedziemy razem aż do krótkiej, ostrej ściany 23%, z której słynie Gliczarów. Górę wciągam ledwo-ledwo, czekam na Marzenę i wspólnie jedziemy ostatnie, dalej górskie kilometry. Wyraźnie poprawiła się pogoda - od Rabki już jedziemy na sucho, a na podjeździe pod Gliczarów nawet zza chmur zaczyna przebłyskiwać słońce, widoki robią się coraz szersze. Z ronda na Bukowinie już pewni, że wyrobimy się w limicie zaliczamy ostatni podjazd - i o 8.55, z czasem 70h 55min meldujemy się na mecie w Głodówce!

Maraton bardzo trudny, bez porównania trudniejszy od tegorocznego BBT, który ze względu na warunki mógł się wydawać tak trudnym. Ale tu było sporo gorzej - dużo większy wiatr, który uderzył w najgorszym momencie, na płaskich i odkrytych równinach, jak rzadko kiedy męcząc również nocą. Gdy wiatr się zakończył - zaczęło lać i lało od Rawy Mazowieckiej do Rabki z nieczęstymi przerwami, a temperatury były rzędu 9-11'C, więc dużo mniej niż na BBT, tak więc "siła rażenia" deszczu była dużo większa. No i przede wszystkim sama trasa - o wiele trudniejsza niż BBT, skala trudności górskiej końcówki MPP nieporównywalna z BBT, od 700km cały czas są podjazdy i to podjazdy bardzo wymagające.

Impreza wypaliła w 100% - na mecie ludzie byli bardzo zadowoleni, trasa o wiele ciekawsza niż BBT, znacznie bardziej kameralna impreza, bez tłumów. Udało się dokonać rzadkiej sztuki puszczenia trasy drogami bez ruchu, ale dobrej jakości, kiepskich odcinków nie było wiele.

Nasz wynik, nie ma co tu w bawełnę owijać - mizerniutki ;)). Przed przyszłorocznym MRDP musimy jako zespół bardzo wiele poprawić, bo z taką jazdą nie ma co myśleć o ukończeniu trasy w limicie. Do ok. 300km jechaliśmy bardzo przyzwoicie, później zawiodła przede wszystkim dyscyplina jazdy. Robiliśmy ogromną liczbę postojów i to miało odzwierciedlenie w czasie. Postoje na tej długości trasie są niezbędne, ale nie można ich robić co chwilę i na każde sikanie zjeżdżać na stację marnując po 10min. I to przez te postoje zeszło tyle czasu, że zamiast dojechać w okolicach północy na metę my musieliśmy jechać trzeciej nocy i by nie ryzykować dużego kryzysu na najtrudniejszym odcinku trasy - nocowaliśmy w Rabce, co wygenerowało kolejne straty czasowe.

PS. Długie ultramaratony, począwszy od tego zaczynam wpisywać tak jak to robi zdecydowana większość jadących - w jednym kawałku, bez względu na to ile się spało. To jest jedna impreza, stanowi jedną całość i rozbijanie tego na ileś kawałków sensu nie ma.

Zdjęcia z maratonu



Dane wycieczki: DST: 942.10 km AVS: 22.64 km/h ALT: 7009 m MAX: 61.00 km/h Temp:11.0 'C
Poniedziałek, 22 sierpnia 2016Kategoria >100km, >200km, Canyon, Ultramaraton
On Her Majesty's Secret Service - part 2

Na postój zeszły nam ze 4h, z czego 3h śpimy jak drewno, bez żadnych zakłóceń. To pozwoliło całkiem sensownie się zregenerować i z nowymi siłami ruszamy na trasę. Pogoda bez specjalnych zmian, dalej pada, choć intensywność trochę mniejsza. Ale najważniejsze, że temperatura jest dość wysoka, mniej jak 15-16 nie było, dzięki czemu "siła rażenia" deszczu dużo mniejsza niż przy 8-10 stopniach; jak się już człowiek przyzwyczaił, że jest mokro - to niewiele to przeszkadzało, przynajmniej mi ;). Krótko po starcie zaczyna dnieć, droga dalej nieprzyjemna, choć nieco lepiej niż wczoraj za Radomiem, na tym odcinku częściej trafia się pobocze. Deszcz raz większy, raz mniejszy, w Opatowie łapie nas kolejna solidna ulewa, na zjeździe pod Bramę Opatowską płyną strumienie wody. Na stacji w Lipniku krótki postój na kawę, której Marzena jest nałogowcem - i powoli jedziemy dalej. Przed Wisłą kończą się góreczki, dalej na punkt w Majdanie już bardziej płasko wśród jazgotu tirów. Na punkcie spotykamy wielu znajomych - jest grupa Jelony (Czerkaw i Żubr), jest Starsza Pani, próbująca coś pospać na scenie, jest i Przemielony, który dojechał dopiero teraz ze względu na duże problemy z żołądkiem. Punkt przyzwoity, jest ciepłe jedzenie, wybór ciast, ja kolejny raz odpalam chińszczyznę :))

Za Majdanem odcinek bez większej historii, ruszyłem z 15min za Marzeną, więc pierwszą część ją goniłem, później wspólnie przebijamy się przez Rzeszów, na szczęście byliśmy tu koło 12, więc na ulicach było w miarę pusto i przejazd przez miasto przebiegł sprawnie. Na punkcie w Boguchwale trochę siedzimy, bo dystans w nogach już niewąski, Marzenka wcina pierogi, ja ciągnę na batonach. Tutaj ostatni raz widzimy Starszą Panią, którą za tym punktem mocno odcięło, kumulacja problemów żołądkowych i braku snu dała jej się bardzo we znaki. Za Boguchwałą krótki beznadziejny odcinek bez pobocza i ze słabym asfaltem, dopiero za skrętem na Strzyżów pojawia się dobra droga z poboczem. Pojawiają się też wreszcie pierwsze górki, które już się czuje w nogach, na ściance przed Domaradzem kończy się jazda na dużej tarczy ;). Za Domaradzem wreszcie opuszczam DK 19, do Brzozowa już dużo mniejszy ruch. Na punkcie w Brzozowie tradycyjne wypasy - świetny, prawdziwy żurek, duży wybór kanapek i ciast.

Za Brzozowem kończy się łatwa trasa - teraz górki są już cały czas. Odcinek Brzozów-Ustrzyki Dolne tak naprawdę w kość daje bardziej niż końcówka pomiędzy Ustrzykami Dolnymi i Górnymi, gdzie są wyższe górki. Ale tutaj jest całe nagromadzenie małych podjazdów, które gdy się ma w nogach 900km wchodzą bardzo powoli. Do tego dochodzi fatalny przejazd przez Sanok, główną drogą z wielkim ruchem. Marzenkę powoli zaczyna odcinać, swoje też robi napęd z kasetą za twardą na góry, bo gdy się ma 900km w nogach to 5% wchodzi jak na świeżo 10%. Do Ustrzyk Dolnych dojeżdżamy powolutku, tutaj trochę regeneracji i Marzena rusza w góry, bo była szansa by złamać granicę 60h.

Ja startuję trochę później i już nocą pokonuję podjazd na Żłóbek, na szczycie którego spotykam się z Marzeną. Cały czas jest bardzo wredna, dość silna mżawka, która powoduje, że widoczność jest słaba, połowa siły lampki się w tym rozmywa, okulary całe mokre, wkrótce nie daje się w nich jechać. Tak więc w tych warunkach zjeżdżało mi się słabiutko, a co dopiero Marzenie, która i w dobrych warunkach boi się zjeżdżać, jechała przerażona z prędkością 10-15km/h. Ale zjazd do Czarnego jest stosunkowo krótki, wkrótce zaczyna się ostatni duży podjazd BBTour na ścianę przed Lutowiskami. Tutaj Kota łapie duży kryzys, zarówno senność, bardzo trudne warunki (cały czas pada), twarda kaseta wysysająca niepotrzebnie siły, mocno poobcierane siedzenie, a przede wszystkim wielkie zmęczenie ogromnym dystansem powoduje, że często stajemy, a ja muszę zwalczać pomysły by się położyć w krzakach na spanie i twardo dyscyplinować do dalszej jazdy ;)). Ciągnął się ten podjazd i ciągnął, wydawało się że nigdy się nie skończy - ale wreszcie docieramy na szczyt, z którego widać światła Lutowisk. Kawałek wrednego zjazdu, który Marzena pokonuje z duszą na ramieniu - i wreszcie kończą się duże góry. Na dole, w Lutowiskach okazuje się, że mamy jeszcze szanse na zmieszczenie się w limicie 60h - i Kot momentalnie odżywa, by wykrzesać z siebie energię niezbędną do ciśnięcia ostatniego kawałka na metę.

W czasie jazdy do Ustrzyk mijamy blokadę drogi zorganizowaną przez Straż Graniczną, kilku żołnierzy z długą bronią kontroluje samochody, Marzena już myślała, że ma halucynacje widząc ciemną nocą na pełnym zadupiu ludzi z karabinami; jednym słowem końcówka na metę miała swój klimacik ;))

Na metę jechaliśmy solidnym tempem, kilometry pozostałe do Ustrzyk Górnych sprawnie znikały z GPS i wreszcie o 22.30 bardzo już zmęczeni meldujemy się na mecie, a Kot odbiera zasłużone gratulacje za ukończenie tak trudnego BBTour (niemal 500km w deszczu) w czasie poniżej 60h! Wielkie gratulacje dla Marzenki i podziękowania za wspólną jazdę, nie było łatwo; ale właśnie z powodu licznych trudności sukces tym lepiej smakuje. Przejechać taką trasę z okresem na pewno nie jest łatwo - ale nie polecam próbowania tego innym dziewczynom. Trasa jak BBTour to ekstremalny wysiłek i powinno się do niego przystępować w pełni sił, a okres ma duży wpływ na dyspozycję fizyczną kobiet i żeby taką trasę ukończyć trzeba się wyjechać na amen, być blisko granicy swoich możliwości. Marzenka dała radę - ale powtórek nie polecam ;)

BBTour to bez wątpienia prawdziwe święto miłośników długich dystansów, przez 3 doby prawie 300 osób wspólnie się katuje na 1000km trasie, w pamięci pozostaje masa przygód, spotyka się wielu fajnych ludzi, z którymi łączy nas wspólna pasja, impreza ma niepowtarzalny klimat. Ale tegoroczna edycja, bardzo deszczowa dla wolniejszych zawodników jasno pokazała, że po 10 latach od powstania warto wreszcie dokonać poważnej korekty trasy. Jazda DK9 jest zarówno niebezpieczna jak i bardzo nieprzyjemna, wiele osób miało tego serdecznie dość i z pewnością wolałoby jechać spokojnymi drogami, gdzie nie trzeba się co chwilę denerwować czy nas tir nie skosi, albo co będzie jak rower skoczy na kamyczku czy dziurze kawałek w bok akurat jak ktoś będzie wyprzedzał na gazetę. Takie drogi znacząco obrzydzają jazdę, przejazdy przez Radom i Rzeszów to też nie jest dobry pomysł.

Zdjęcia z maratonu



Dane wycieczki: DST: 294.10 km AVS: 22.80 km/h ALT: 2328 m MAX: 62.20 km/h Temp:16.0 'C
Niedziela, 21 sierpnia 2016Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Ultramaraton
On Her Majesty's Secret Service - part 1

W tym roku, po ukończeniu TCR musiałem odrobić zaległości w pracy, tak więc niestety nie mogłem stanąć na starcie BBTour, choć fizycznie się po wyścigu zregenerowałem, na szczęście obeszło się bez poważnych kontuzji.

Tak więc pozostało oglądanie BBTour w sieci (relacja działała bardzo kulawo) i na podstawie wiadomości od znajomych. Od początku mam sporo informacji od Kota - i nie są to informacje dobre. Marzence jechało się bardzo słabo, niestety tak się fatalnie złożyło, że wyścig wypadł akurat w czasie okresu, który w nią uderza z podwójną siłą ze względu na inne sprawy zdrowotne (swego czasu nawet mi z tego powodu zemdlała na rękach na szczycie podjazdu). Warunki na trasie nie są łatwe, wieje przeszkadzający wiatr, który osobom z kategorii solo bardziej daje się we znaki. Do tego w tym roku fatalnie rozstawiono startujących, którzy powinni jechać wg czasów z wcześniejszych edycji, skutkiem czego Kot jedzie na samym końcu stawki co działa bardzo dołująco na psychikę. Do tego dochodzi dodatkowy problem - godziny otwarcia punktu w Pile są od czapy, osoby jadące tempem koło 22-23km/h startujące z końca dotarły do Piły, gdy punkt już zamknięto, prawdopodobnie godziny przepisano z poprzedniej edycji, gdy start kończył się dużo wcześniej. A dojechanie na punkt odległy od poprzedniego o prawie 100km tylko żeby się przekonać, że nie działa - psychiki na pewno nie wzmocni, nie wspominając o tym, że nic się z punktu nie skorzysta i trzeba tracić czas w sklepach by uzupełniać wodę i jedzenie.

To wszystko spowodowało, że zrobiło mi się Marzenki bardzo żal, tym bardziej, że znałem prognozy pogody i wiedziałem jak źle będzie w niedzielę. Pierwotnie miałem jedynie plan podjechania w niedzielę do Grójca i krótkiej trasy do Radomia - ale postanawiam dołączyć sporo wcześniej i na całą trasę aż do Ustrzyk, bo z jej sytuacją zdrowotną samotna jazda w maratonie stawała się męką, nie przyjemnością jaką powinna być. Szybka decyzja - udało mi się pozamieniać w pracy i zaraz po robocie pakuję sprzęt i wsiadam w pociąg do Torunia, całe 700km maratonu przejechałem z 10kg bagażem, z pełnym sprzętem biwakowym. Dojeżdżam koło 1, z miasta jadę od razu na punkt w Toruniu, położony na obrzeżach miasta. Posiedziałem tu chwilkę (spotkałem m.in. Eranis) - i wyruszam naprzeciw Kota. W ciemnościach wcale nie było łatwo poznać jadące osoby (a szczególnie Koty! :)), a uczestników maratonu mijałem wielu. Po ok. 25km wreszcie jest i Kot, moje pojawienie się sprawiło jej ogromną niespodziankę i od razu drastycznie podniosło upadające morale, wróciła radość z jazdy - kawaleria przybyła na odsiecz ;)). Marzena zmienia kategorię na Open - i dalej już jedziemy wspólnie.

W Toruniu krótka regeneracja, gdy ruszamy na trasę zaczyna już powoli dnieć. Odcinek do Włocławka schodzi sprawnie, ruch niewielki, pierwszy raz mam okazję jechać ten kawałek na Bałtyku za dnia, bo z reguły widno robiło mi się za Gąbinem. Na tej edycji nastąpiły zmiany punktów, z powodu zmiany prezesa WTR wycofało się z organizacji punktu (nowy zażądał za punkt takich pieniędzy, że bardziej opłacało się to zrobić w knajpie). W efekcie nowy punkt jest ok. 20km za Włocławkiem, w Dębie Polskim. Do Włocławka droga nudna, natomiast dalej zaczyna się wreszcie robić ciekawiej, bo droga prowadzi nad szeroko rozlaną w jezioro Włocławskie Wisłą. Punkt prowadzony przez Janka Doroszkiewicza bardzo dobry - można się przespać, jest ciepły posiłek; full wypas. A gdy chciałem odpalać kuchenkę by ugotować sobie jedzenie Janek stwierdził żebym się nie wygłupiał, tutaj nie Szwajcaria i TCR - i mogę zjeść maratonowy obiad; jakże zupełnie inne podejście do ludzi niż to które widziałem na TCR, gdzie nie pozwolono mi zjeść swojego jedzenia na punkcie, gdy na zewnątrz było 10'C; takie podejście do weteranów imprezy sprawia, że z wielką chęcią się na ten wyścig powraca.

Zregenerowaliśmy się tu z pół godzinki - po czym ruszamy dalej. Trasa za Dębem ekstra, chwilami prowadzi nad samą Wisłą, woda jest parę metrów od szosy, a po drugiej stronie bardzo szerokiej Wisły widać wysoki brzeg, pogoda robi się słoneczna; jadąc tędy nocą sporo się traci. Ale za kawałek trasa odbija w bok, ten odcinek niespecjalny, sporo słabego asfaltu, dopiero przed Gąbinem wraca dobra szosa. Zaczyna też solidnie wiać w twarz, co bardzo źle rokuje na kolejny, odkryty odcinek do Sochaczewa. W Gąbinie punkt prowadzony przez OSP, tutaj spotykamy się z grupą Agnieszki i Irenki; po dłuższej przerwie w Dębie tutaj za długo nie siedzieliśmy. Marzena rusza naprzód sama, ja później ją gonię, następnie jeszcze trochę czasu tracę na regulację roweru i przy okazji wiozę się na kole Agnieszki :))). Za Gąbinem prawdziwy cud - wiatr odkręcił się o 180 stopni i teraz wieje w plecy, prędkości ponad 30km/h coraz częściej goszczą na liczniku. Ale zmiana wiatru miała swoją cenę - w Sochaczewie zaczynają się pojawiać pierwsze ciemne chmury, na odcinku do Żyrardowa już pokapuje, a parę minut po dotarciu na punkt lunęła ściana deszczu, grupa Agnieszki idealnie się wyrobiła, wpadając na punkt wraz z pierwszymi kroplami ulewy ;).

W Żyrardowie dłuższy postój obiadowy, Marzena je maratonowy makaron (na który sporo osób później narzekało winiąc go za problemy żołądkowe), ja odpalam zupki chińskie, na punkcie też miłe spotkanie z Werroną, która wpadła nam pokibicować, w dalszą trasą Kot rusza z kwiatkami od Werrony, dojechały na samą metę! Wyjście z punktu nie było łatwe, bo lało solidnie. Lało też całą drogę na kolejny punkt w Białobrzegach. Do Grójca słabiutki odcinek na DK50, wyprzedzamy tutaj grupkę Starszej Pani. W Grójcu tracimy czas na punkt techniczny, Marzena nie wiedziała czy i tam trzeba stemplować, więc pojechaliśmy, jak się okazało niepotrzebnie. Na trasie do Białobrzegów jedziemy kawałek wspólnie ze Skautem, leje równo. Na punkcie w Białobrzegach trwają zbrojenia przeciwdeszczowe - coraz częściej worki na śmieci wchodzą w użycie, bo już wszyscy się zdążyli przekonać ile jest warta rzekoma wodoodporność kurtek przeciwdeszczowych.

Pierwsza część odcinka na kolejny punkt to wygodne drogi wzdłuż ekspresówki, ale przed Radomiem kończy się ta sielanka i zaczyna się najbardziej fatalny odcinek BBTour, czyli dobre 250km bardzo ruchliwych krajówek. Wjazd do Radomia w potężnym ruchu, pobocze czasem zanika, robi się też ciemno. Tutaj dołącza do nas dwójka chłopaków, kolega z Włocławka stracił już dwie lampki przednie (od wody i zgubienie), więc musiał korzystać ze światełek innych, by dostać się do przepaku w Iłży. Przejazd przez Radom fatalny, wyjazd z niego jeszcze gorszy, na wylocie masa zakazów dla rowerów, trochę jedziemy ścieżką. Ale za miastem jest już tylko jezdnia bez pobocza i potężny ruch samochodów z przeciwnego kierunku. Jedzie się tragicznie, leje cały czas, światła samochodów z naprzeciwka notorycznie oślepiają, widoczność słabiutka - najgorszy fragment maratonu. I z grubsza w ten sposób wyglądało 40km z Radomia do Iłży, na punkt docieramy z wielką ulgą. A tutaj już tłumy rowerzystów, spotkałem m.in. grupkę, która przerażona ogromnym ruchem do Iłży bojąc się o swoje bezpieczeństwo rozważa wycofanie z wyścigu. My jemy obiad i ruszamy dalej, nocować chcemy w polecanym przez Transatlantyka motelu pod Ostrowcem, bo wiedziałem że przy tych tłumach rowerzystów w Iłży nie ma szans na prawdziwą regenerację, ten zajazd jest za mały na taką liczbę ludzi. Opowieści wysłuchane w Caryńskiej po maratonie w pełni potwierdziły ten punkt widzenia, dużo było awantur, hałasu, ludzie ciągle łazili po pokojach, głośno gadali, jedni wchodzili, inni ruszali na trasę itd.

Ale te 20km pod Ostrowiec to był przysłowiowy "jeden most za daleko", Marzenę senność atakuje już z ogromną siłą, zaczyna stawać, prosi żeby coś na przystanku pospać. Wiedziałem że to żadnego sensu nie ma, więc motywuję i zmuszam do dalszej jazdy, bo trzeba było się przemordować pod Ostrowiec i tam solidnie wypocząć. Ale dobrze, że Marzena nie jechała tu sama, bo było już naprawdę grubo, Kot zaczął mi wjeżdżać na środek jezdni (bardzo ruchliwej szosy) i gadać zupełnie od rzeczy, więc musiałem jechać obok niej i pilnować, żeby nie pomyliła bocznej linii na szosie ze środkową oraz gadać o pierdołach, żeby tylko utrzymać jej koncentrację na minimalnym poziomie ;)). Z wielką ulgą docieramy wreszcie do motelu i bierzemy pokój, te 714km to był dla Marzeny najdłuższy odcinek bez snu i lepiej już tego wyniku nie próbować poprawiać ;)).

Zdjęcia z maratonu



Dane wycieczki: DST: 411.20 km AVS: 24.95 km/h ALT: 1251 m MAX: 44.30 km/h Temp:20.0 'C
Środa, 10 sierpnia 2016Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, TCR 2016, Ultramaraton
Transcontinental Race 2016
XII dzień - Mesorrachi - Kavala - Xanthi - Alexandroupoli - [TR] - Kesan - Gallipoli - Canakkale
Relacja i zdjęcia z wyścigu
Dane wycieczki: DST: 413.80 km AVS: 21.57 km/h ALT: 2503 m MAX: 59.20 km/h Temp:29.0 'C
Wtorek, 9 sierpnia 2016Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, TCR 2016, Ultramaraton
Transcontinental Race 2016
XI dzień - Blasje - Skopje - Veles - Valadowo - [GR] - Serres - Mesorrachi
Relacja i zdjęcia z wyścigu
Dane wycieczki: DST: 313.60 km AVS: 23.29 km/h ALT: 1675 m MAX: 57.50 km/h Temp:25.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl