wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 317429.70 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.26%)
  • Czas na rowerze: 578d 00h 01m
  • Prędkość średnia: 22.77 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

>100km

Dystans całkowity:237438.09 km (w terenie 665.00 km; 0.28%)
Czas w ruchu:10319:47
Średnia prędkość:22.86 km/h
Maksymalna prędkość:87.20 km/h
Suma podjazdów:1820237 m
Maks. tętno maksymalne:177 (94 %)
Maks. tętno średnie:151 (80 %)
Suma kalorii:564947 kcal
Liczba aktywności:1033
Średnio na aktywność:229.85 km i 9h 59m
Więcej statystyk
Poniedziałek, 18 listopada 2019Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2019, Wycieczka
Westerplatte

Jako, że listopadowa pogoda rozpieszcza postanowiłem jeszcze w tym roku wypuścić się na dłuższą trasę. Cel dobrze znany i lubiany - czyli Gdańsk. Ruszam o północy, początek to przejazd przez Warszawę, nadspodziewanie sporo wilgoci, przez co nie dało się już jechać w ciągle parujących okularach. Do Modlina z grubsza w oświetlonym terenie, choć w części miasteczek już o tej porze gasili lampy. 

Odcinek do Nasielska z nieco mniej korzystnym wiatrem, też dużo poprawek w rowerze. Na większej części odcinka do Ciechanowa jest już elegancki, nowy asfalt, trochę z tym gorzej przed samym Ciechanowem. Postój robię na wygodnym Orlenie przy wjeździe do miasta, zeszło się tam prawie godzinę, ale dzięki temu do świtu już ledwie godzinki brakuje. Niestety to oznaczało też poranne godziny szczytu na drogach, odcinek do Mławy zdecydowanie mało ciekawy, z dużym ruchem, za Mławą trochę maleje, ale dalej przeszkadza, dopiero za Działdowem się uspokoiło.

Za Działdowem zaczyna się najciekawszy odcinek tej trasy, coraz częstsze są pagóreczki, ekstra kawałek po morenach przed Lubawą, gdzie robię zakupy w markecie i postój. Temperatura dość stabilna, w nocy było koło 5-7 stopni, w dzień 9, brakuje tylko słońca, które miało być wg prognoz. Dopiero za Iławą zagościło parę razy na niebie i od razu dodało uroku jeździe.

Tym razem do Malborka postanowiłem wjechać innym wariantem, nie ruchliwą krajówką przez Sztum, a DW 515. Zaryzykowałem, bo już spory kawałek wcześniej były znaki, że droga jest zamknięta - ale na tym wygrałem. Remont drogi był już na ukończeniu, już jest nawierzchnia, a jeszcze ruch jest zamknięty, więc miałem elegancki asfalt i puściutką szosę aż pod sam Malbork.

Tam tradycyjnie obiad w Macu i o zmierzchu ruszam na ostatni odcinek do Gdańska. Tym razem wybrałem trasę nie przez Tczew, a mostem na DK8 i była to dobra opcja. Ruch o wiele mniejszy, choć trochę dziurawych dróg się trafiło, do tego w Gdańsku kawałek przez Westerplatte przejeżdżałem koło terminalu masowego, gdzie chyba jakiś większy rozładunek się odbywał, bo na może 2km to z 50 tirów i stojących i jadących mijałem. Westerplatte tradycyjnie robi duże wrażenie; noc dodaje pomnikowi sporo uroku. 

Na powrocie robię jeszcze krótką rundkę po centrum i przejazd Długim Dunajem przez starówkę i czasowo idealnie wpasowuję się na powrotny pociąg do Warszawy ;)

Dane wycieczki: DST: 374.50 km AVS: 26.50 km/h ALT: 1522 m MAX: 50.20 km/h Temp:8.0 'C
Czwartek, 17 października 2019Kategoria >100km, Canyon 2019, Wypad
Biała Ruś 6

Źle rozstawiłem wczoraj obozowisko, w efekcie czego przez cała noc byłem wystawiony na mocne podmuchy wiatru, też trochę mi siadła motywacją, bo nie chciało mi się jechać kolejny cały dzień pod ten wiatr, którego podmuchy szarpały moim namiotem. Zastanawiałem się czy nie wrócić z pobliskiej Sokółki, ale gdy wsiadłem na rower uznałem, że szkoda pięknego rejonu by z niego zrezygnować.

Ten odcinek Podlasia  przy wschodniej granicy jest ekstra, zupełnie puściuteńko, a teraz jadąc pod ostro świecące poranne słońce prezentowało się kapitalnie. Przed Krynkami omyłkowo wpakowałem się też w parę km ostrego szutru i bruków, ale poza tym drogi w tym rejonie są bardzo przyzwoite. Tak więc dzisiejszy dzień to podlaska klasyka - szlak tatarski i Kruszyniany, dalej Michałowo, zalew Siemianówka, Hajnówka i Kleszczele. Wszystko tereny dobrze mi znane i lubiane, zawsze z chęcią tu wracam. Wiatr trochę mnie wymęczył, ale jak to stare porzekadło kolarskie mówi - z wiatrem to i śmieci polecą, właśnie jazda w trudniejszych dobrze wykuwa kolarski charakter, co się potem na maratonach przydaje.

Cały wyjazd bardzo udany, mnóstwo pięknych dróg, zarówno w Polsce jak i na Litwie, do tego krótki odcinek po Białorusi, która zrobiła na mnie zdecydowanie pozytywne wrażenie. Do tego świetna pogoda, ani kropla deszczu nie spadła, a przez ostatnie 4 dni miałem mnóstwo słońca, prawdziwą złotą jesień

Zdjęcia
Dane wycieczki: DST: 152.30 km AVS: 22.67 km/h ALT: 766 m MAX: 44.00 km/h Temp:13.0 'C
Środa, 16 października 2019Kategoria >100km, Canyon 2019, Wypad
Biała Ruś 5

Na dzisiaj prognozy wiatrowe były mizerne, miało wiać z południa, gdzie właśnie jechałem - ale początek idzie nadspodziewanie sprawnie. Jadę tu dużo lasami na Druskienniki, a te nieźle wiatr blokują. Po 30km docieram do Merecza, to tutaj w tej niewielkiej miejscowości nastąpił zmierzch potęgi Rzeczypospolitej, tu nieoczekiwanie, wracając z Wilna zmarł król Władysław IV, od tego momentu Polska, mlekiem i miodem płynąca wplątana została w ciągnące się długimi latami wojny, z których wyszła gospodarczą ruiną.

Z Merecza jadę na Druskienniki, najsłynniejsze litewskie uzdrowisko, posiedziałem sobie dłużej w ładnym centrum, w międzyczasie zrobiło się ciepło i przyjemnie, tak więc dalej można było już jechać na krótko. Za Druskiennikami czeka mnie clou tego wyjazdu - czyli Białoruś, moja pierwsza wizyta w tym kraju. Granicę przejeżdżam bez żadnych problemów, bez cudów z traktowaniem roweru jako pieszego, normalnie przejściem samochodowym. Droga z Przewałki do Grodna dobrej jakości, nieporównywalna ze standardami Ukrainy, nie wiem na ile jest reprezentatywna dla reszty kraju - ale generalnie na tym odcinku Białoruś wygląda zaskakująco dobrze. W ogóle brak śmieci, jest tu bardzo czysto. Nie brakuje drewnianych domków, smaczku dodał też antyczny autobus dla dzieci, pamiętający myślę czasy wczesnego Breżniewa ;). 

Samo Grodno też robi na mnie zdecydowanie dobre wrażenie - miasto wygląda dużo lepiej niż oczekiwałem, ładna starówka, reprezentacyjne place w centrum, ekstra widok znad Niemna na położoną na wzgórzu starówkę. Czasu dziś miałem dużo, bo ze względu na dwie granice dystans był krótszy, więc mogłem sobie dłużej posiedzieć w centrum. Tez ciekawa społeczna obserwacja - podobnie jak w miastach na Ukrainie mnóstwo pięknych dziewczyn, nie bez powodów tyle Rosjanek, Ukrainek czy Białorusinek robi na zachodzie kariery jako modelki, bo ładnych dziewczyn jest tu bardzo dużo, sporo więcej niż się widuje w polskich miastach.

Z Grodna ok. 20km do granicy w Kuźnicy, pod mocny wiatr po odkrytych terenach - i przez granicę, która tyle razy kusiła z tej drugiej strony wracam do Polski ;))

Zdjęcia
Dane wycieczki: DST: 142.80 km AVS: 22.85 km/h ALT: 692 m MAX: 52.20 km/h Temp:17.0 'C
Wtorek, 15 października 2019Kategoria >100km, Canyon 2019, Wypad
Biała Ruś 4

Poranek najzimniejszy na całym wyjeździe, ledwie koło 5 stopni. Jest też potężna mgła, chwilami widać na 50m, tak że nawet tylną lampkę odpaliłem na wszelki wypadek. Odcinek do Olity ruchliwy, po drodze jest też punkt widokowy na Niemen (ta rzeka bardzo często płynie w kanionie wysokim na 20-30m, więc jest na sporym odcinku bardzo malownicza), ale mgła jest taka, że ledwie widać koniec tarasu widokowego ;). W Olicie już mgły się podnoszą, Niemen widać sporo lepiej. Widać też, że skończyła się ulgowa jazda, przyszedł czas na zapłacenie rachunku za trzy dni dobrego wiatru ;)).

Na Troki jadę nową wersją trasy - i był to bardzo dobry pomysł, po zjechaniu z drogi 129 zaczął się elegancki i mocno widokowy kawałek, szczególnie pojezierze przed Trokami robiło duże wrażenie, że nawet jazda pod solidny wiatr (też dużo chłodniej niż wczoraj) nie irytowała. Samych Troków przedstawiać nie trzeba, to bez dwóch zdań zabytek klasy światowej, byłem tu już nie raz, a zawsze robi na mnie duże wrażenie kapitalnym położeniem. Z Troków skręcam na południe, a następnie na zachód, rozpoczynając powrót w stronę Polski. Jako, że przed sobą miałem tylko małe miasteczka wodę na nocleg musiałem już zatankować aż 40km przed planowanym noclegiem. Końcówka to malownicza droga z Rudiszek, dobrze mi znana z tras na Wilno. Zjeżdżam z niej kawałek za Hanuszyszkami, tutaj czeka mnie długi, 15km odcinek szutru, który kończę już po ciemku; nocleg elegancki, w klasycznym sosnowym lesie z mchem.

Zdjęcia

Dane wycieczki: DST: 187.70 km AVS: 23.27 km/h ALT: 1211 m MAX: 47.90 km/h Temp:12.0 'C
Poniedziałek, 14 października 2019Kategoria >100km, Canyon 2019, Wypad
Biała Ruś 3

W nocy było zimno, poranek wilgotny, ale mgły szybko opadają zwiastując piękny dzień. Wreszcie jest to czego brakowało przez 2 pierwsze dni - czyli słońce! Teraz można podziwiać wspaniałe barwy jesieni w pełnej krasie. Początek to mocno pagórkowaty rejon Suwalszczyzny, do tego mocno wieje wiatr, a że moja trasa tu mocno kręci to i sporo mnie wywiewa. Ale widoczki są pierwsza klasa, dużo podjazdów pod ostre morenowe wzgórza,w tym i największy podjazd całych Mazur, czyli Góra Rowelska pod Wiżajnami (choć właściwie to Suwalszczyzna już do Mazur się nie zalicza, ale nie ma co być za bardzo drobiazgowym ;)). Ile jest tu górek świadczy najlepiej to, że na 50km nabiłem koło 600m w pionie.

W Wiżajnach kończę suwalską pętelkę i wjeżdżam na Litwę fajną drogą nad jezioro Wisztynieckie. Od Wisztyńca robi się ekstra jazda, jest na tyle ciepło że da się jechać w krótkim rękawku, a mocny wiatr zdecydowanie pomaga. Na drogach, jak to na Litwie pustki. W Kalwarii dłuższy postój, fajnie było posiedzieć w ciepełku, którego przez 2 pierwsze dni wyjazdu brakowało. Do Mariampola nieciekawy odcinek przerzutowy, dalej odbijam na boczne drogi na Preny, gdzie dojeżdżam późnym popołudniem, kawałek za miasteczkiem rozbijam się w lesie na nocleg.

Zdjęcia
Dane wycieczki: DST: 168.20 km AVS: 25.10 km/h ALT: 1251 m MAX: 56.80 km/h Temp:18.0 'C
Niedziela, 13 października 2019Kategoria >100km, Canyon 2019, Wypad
Biała Ruś 2

Dzisiejszy dzień to taka mazurska klasyka, wiele pięknych dróg w tym rejonie. Na początek przejazd przez Mrągowo, później fajny odcinek krajówką do Rynu, z solidnymi wzgórzami. Bałem się że może tu być ruch, a tymczasem w niedzielę jest zupełnie puściutko. Później elegancki przejazd nad jeziorem Jagodno, następnie nieoczekiwany kawałek szutru do Sterławek. Odcinek w stronę Kętrzyna to jazda pod wiatr, ale cieszy mnie to, bo wiem, że za kilkanaście km zacznie mi sprzyjać. Odwiedzam Wilczy Szaniec, później kapitalny przesmyk na Wielkich Jeziorach w Sztynorcie. Potem kieruję się na Gołdap, tutaj pojechałem inną drogą niż normalnie, zamiast klasycznie szosą wojewódzką to w Boćwince odbiłem na boczną szosę - i to był błąd, droga dziurawa i mniej atrakcyjna od klasycznej wersji, gdzie są fajne podjazdy. 

Końcówka dnia to jazda przez Puszczę Romincką aż po wiadukty w Stańczykach, kawałek dalej rozbijam obozowisko na podmokłej łące

Zdjęcia

Dane wycieczki: DST: 193.90 km AVS: 24.49 km/h ALT: 1373 m MAX: 49.80 km/h Temp:13.0 'C
Sobota, 12 października 2019Kategoria >100km, Canyon 2019, Wypad
Biała Ruś 1

Rano dojeżdżam pociągiem do Działdowa i ruszam na trasę. Pierwszy cel to Grunwald, na tym odcinku wiatr sporo przeszkadza, ale wiem, że gdy skręcę na wschód stanie się moim sprzymierzeńcem. I tak jest w rzeczywistości, za Grunwaldem jeszcze odcinek na południe, drogami technicznymi wzdłuż S-7, a potem jedzie się już lekko, łatwo i przyjemnie. W miarę zagłębiania się w mazury coraz więcej ładnych widoków, tylko słońca brakuje, bo bez nie kolory jesieni tak ładnie się nie prezentują. Nocuję na skraju lasu, kawałek przed Mrągowem.

Zdjęcia

Dane wycieczki: DST: 146.90 km AVS: 26.55 km/h ALT: 870 m MAX: 45.60 km/h Temp:16.0 'C
Niedziela, 29 września 2019Kategoria >100km, >200km, Canyon 2019, Wycieczka
Czeremcha

Na niedzielę zapowiadała się bardzo fajna pogoda, pewnie już jeden z ostatnich razów w tym roku - więc postanowiłem ją wykorzystać na wizytę na Podlasiu. Startuję o 6 rano, trochę przed wschodem słońca. Sprawnie przejeżdżam znaną trasą do Góry Kalwarii, dalej już boczniejszymi drogami.

Na przecięciu trasy z lubelską linią kolejową zupełnie rozryta droga, obejść dało się to z dużym trudem i kosztem ubłocenia roweru i butów bo na wielkiej hałdzie którą trzeba było sforsować było dużo błota. Remont tej linii to całkowita porażka PKP, ciągnie się już ze 3 lata i ciągle końca nie widać.Dalej jazda bocznymi drogami na Siedlce, trasa ciekawa, bo okolice Mrozów to jedna z bardziej pagórkowatych części Mazowsza, też sporo lasów, natomiast asfalty takie sobie. Po porannej wilgoci robi się ładny dzień, tyle że cały czas mocno wieje, ale jest to wiatr w głównej mierze sprzyjający. W wioskach straszą setki wyborczych plakatów (w skali kraju kosztujących grube miliony), niedobrze się robi jak się ciągle patrzy na te buźki co fałszywymi uśmiechami próbują nas przekonać by na nich kolejny raz postawić...

Siedlce omijam, od Kroczewa zaczyna się już fajna jazda i bardziej podlaskie klimaty. Jest sporo pagóreczków urozmaicających trasę, jest trochę jazdy nad Bugiem.

W Siemiatyczach jem makaron w knajpce i ruszam na końcowe 50km. Przed Grabarką sporo fajnych ścianek, dalej zupełnie puściutkie tereny pod białoruską granicą, na których ostało się jeszcze sporo typowego dla Podlasia gruboziarnistego asfaltu.

Do Czeremchy dojeżdżam zgodnie z planem, ze 20min przed odjazdem pociągu; na peronie spotykam Kesa, który wraz z dziewczyną wraca  z dwudniowego wypadu po Podlasiu, więc podróż szybko upłynęła na rozmowach na rowerowe tematy.

Bardzo fajna traska, Podlasie każdemu warto polecić, a szczególnie dla mieszkańców Warszawy to interesująca opcja z wygodnym dojazdem. Ledwie 200km od stolicy, a jakże inne tereny od wielkomiejskiej aglomeracji Warszawy, to rejony z jedną z najmniejszych w kraju gęstością zaludnienia i ta pustka to coś co daje Podlasiu mnóstwo uroku.

Zdjęcia z wycieczki

Dane wycieczki: DST: 250.10 km AVS: 28.21 km/h ALT: 1040 m MAX: 51.30 km/h Temp:14.0 'C
Niedziela, 22 września 2019Kategoria >100km, Canyon 2019, Wycieczka
Piękna pogoda się trafiła, więc wybrałem się na dłuższą pętle do Chynowa, a następnie jeszcze z bratem do Góry Kalwarii
Dane wycieczki: DST: 137.30 km AVS: 28.60 km/h ALT: 344 m MAX: 52.20 km/h Temp:20.0 'C
Sobota, 14 września 2019Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2019, Ultramaraton
Maraton Północ - Południe 2019

Połowa września to pora na tradycyjne zamknięcie sezonu wyścigów ultra czyli Maraton Północ-Południe. Stawałem na starcie wszystkich wcześniejszych 3 edycji, więc nie mogło mnie zabraknąć i teraz. MPP to impreza z bardzo ciekawą trasą z Helu na Głodówkę, mocno górzystą w końcówce i formułą samowystarczalną. A to wraz z porą rozgrywania tego maratonu i już długimi oraz często chłodnymi nocami czyni tę imprezę wymagającym maratonem. Dojeżdżam na Hel ok. 16, PKP stanęło na wysokości zadania i pociągi regionalne z Gdyni na Hel miały wygodną część do przewozu większej ilości rowerów. Start przed maratonem spędzam w bardzo miłym towarzystwie Marzeny, robimy sobie tradycyjny spacer nad morze, gdzie dobrze widać jak mocno wieje i co nas czeka jutro ;). Udało się wyspać w miarę sensownie (co ostatnio było dużym problemem), na linii startu jesteśmy z dużym zapasem, odbieramy trackery i ostatnie chwile przed startem spędzamy na rozmowach ze znajomymi.

Start honorowy miał w założeniach polegać na wspólnym przejeździe grupowym do Władysławowa, ale z założeń niewiele wyszło. Tak jak się obawiałem w wyniku mocnego tempa i silnego przeciwnego wiatru już po 15km grupa zaczęła się mocno rwać. Ja trochę zaspałem rozmawiając z Marzeną i gdy wziąłem się za gonienie czołówki było już za późno. Mocno się umęczyłem walcząc z wiatrem na mierzei, a doganiałem jedynie pomniejsze grupki, bo okazało się, że peleton porwał się już całkowicie. Pod koniec mierzei już odpuściłem gonienie i zacząłem jechać swoim tempem. Na rowerze szosowym z powodu naprawy ramy nie jeździłem od dwóch miesięcy i to było widać, tradycyjnie ciężko było znaleźć wygodną pozycję, tak więc pierwsza część trasy to liczne postoje na poprawki roweru. Na tym etapie trasy mijałem się najpierw z Renatą Orvedal i poznaną na Wiśle 1200 Gosią Szwaracką, później przez dłuższy czas jechałem blisko Memorka i Stasia Piórkowskiego. Tempo niespecjalne, koło 25-26km/h, aż do podjazdu w Żarnowcu zdecydowanie przeszkadzał wiatr, później gdy trasa odbiła mocniej na południe było już sporo lepiej, wiatr był generalnie boczny, raz pomagał, raz przeszkadzał. Ale też i moja forma niepowalająca, w tym roku w wakacje wpadło malutko kilometrów i to było widać; podczas gdy w zeszłym roku jechałem miesiąc po NorthCape 4000. Ale też zdawałem sobie sprawę z tego, że wiele osób początek jedzie powyżej swoich możliwości i zapłaci za to prędzej czy później, ja już rzadko aż tak daję pociągnąć fali entuzjazmu i adrenaliny pierwszych kilometrów; zyski ze stałego i równego tempa bez szarpania są na takich dystansach często ważniejsze niż chwilowe większe tempo uzyskane podczas jazdy w szarpiącej grupce.



Trasa po Kaszubach tradycyjnie ładna, mocno interwałowa jazda, cały czas coś się dzieje, co chwilę są małe hopki, trasa wjeżdża nawet powyżej 200m, po pierwszych 150km mamy już 1200m w pionie. Za Kościerzyną generalnie trasa zaczyna się wypłaszczać, tutaj załapałem się w pociąg trójki chłopaków, którzy cieli zdrowo ponad 30km/h, ale trochę głupio było tak jechać na pijawkę, bo to już za wysokie tempo było bym mógł dawać zmiany bez zmniejszania tempa, chciałem tylko dojechać do sklepu za Wdzydzami, żeby zatankować picie. Ale okazało się, że sklep, gdzie w zeszłym roku nabierałem wody tym razem był zamknięty i już goniąc na oparach i na sucho przewiozłem się jeszcze do Borska, gdzie nabieram picia pod korek, wraz ze mną stanął też jakiś bardziej wiekowy zawodnik, który od razu wypił zakupione piwo z tekstem, że wreszcie izotoniki uzupełnione, po czym z lubością odpalił peta - jak widać można i tak ;)). Gdy jadłem zobaczyłem przejeżdżającą grupkę znajomych chłopaków z forum, więc szybko wskoczyłem na rower i po krótkim kawałku dołączyłem do grupki w której jechali Elizjum, Olo, Krzysiek Sobiecki i jeszcze jeden chłopak z Kórnika. Grupka jechała akurat na moje tempo, do tego można sobie było fajnie pogadać ze znajomymi, więc postanowiłem dołączyć się do chłopaków na dłuższy odcinek. Chłopaki mieli w planie postój na stacji w Czersku po 200km, ja choć planowałem jechać postanowiłem też z nimi stanąć, bo 15min postoju i tak się powinno odrobić dzięki szybszej grupowej jeździe, a będzie sporo przyjemniej. Za Czerskiem jechało się bardzo sprawnie, wraz z wypłaszczeniem trasy grupce mocne tempo nadawał Elizjum, świetnie wytrenowany do takiego typu terenu na płaskich jak stół wielkopolskich szosach ;)). Też i stopień zużycia wody zaskakujący, podczas gdy ja wiozę 3l, Elizjum jedynie dwa małe półlitrowe bidoniki, a i z nich płyny schodzą mu nie za szybko ;). Chłopaki mieli ciekawy plan grupowej jazdy na cały maraton, plan zakładający 2 noclegi po 4-5h; taktyka całkiem sensowna, pozwalająca ominąć najmniej przyjemną część doby oraz uzyskiwać sporo większe tempo dzięki regeneracji niż osoby jadące non-stop, na czas w okolicach 55-60h taktyka w sam raz.



W Tucholi robimy krótki postój, bo na trasę wyjechali pokibicować rodzice Ola, taki dobry przykład na to jak ten wyścig "żyje". W Tucholi dołączył do nas też Wiesiek Jańczak, kilkanaście km dalej w Pamiętowie robimy krótki postój na przebranie się do nocnej jazdy. Kawałek za Pamiętowem jest skręt na południe, lepiej z wiatrem (ten na szczęście pod wieczór mocno osłabł), za to gorzej z asfaltami, nie brakuje dziurawych kawałków. Jechaliśmy grupą w miarę sprawnie, fragmentami jedynie trochę zostawał Olo, którego coraz mocniej zaczynało boleć kolano. Końcówka przed Nakłem to już odliczanie kilometrów, no i wreszcie pojawia się to wysokie żółte "M", na które wszyscy czekali ;)). Bo na maratonach tak wszyscy gadają o tym zdrowym żywieniu, o dietach, ale jak przychodzi co do czego, to z 80-90% zawodników jadło w Macu ;).

Grupka Elizjum rusza chwilkę przede mną, chłopaki jako cel mają Mogilno, gdzie już czeka na nich zarezerwowany z trasy nocleg, ja planuję pierwszą noc jechać. Odcinek do Łabiszyna idzie całkiem sprawnie, na drogach zupełnie puściutko, dużo leśnej jazdy, dobre asfalty na nocną jazdę. W Łabiszynie akurat trafiam na ruszającą grupkę Elizjum z krótkiego postoju na stacji i pozostały odcinek do Mogilna pokonujemy już wspólnie. Tutaj chłopaki zjeżdżają zgodnie z planem do hotelu, podczas gdy ja staję na stacji bo musiałem skorzystać z toalety, do tego i trochę odzipnąć w cieple się przydało. Bo noc generalnie jest chłodna, w prognozach zapowiadano koło 10 stopni, ale rzeczywistość jest zupełnie inna, temperatura chwilami spada nawet do poziomu 4-5 stopni (trzeba pamiętać, że termometry w Garminach zaniżają o ok. 2'C). Apogeum zimna kawałek za Słupią przy przekraczaniu Warty, łąki nad rzeką ciągną się ładnych parę km, jest gęsta mgła i duża wilgoć.

Jedzie się niespecjalnie, odliczam już czas do świtu, bo noc we wrześniu ciągnie się bardzo długo; widać też dobrze o ile wolniej jadę niż w zeszłym roku, wtedy w dobę zrobiłem blisko 600km, teraz w okolicach 540km; ale też i warunki były nieco mniej korzystne. Za to dopiero wraz ze świtem widać, że te z jakimi przyjdzie się zmierzyć dzisiaj będą już nie lekko, ale dużo mniej korzystne, rok temu po skręcie na Kalisz był elegancki wiatr w plecy, teraz wraz z wstającym dniem zaczyna się wzmagać wiatr zdecydowanie niekorzystny. W Kaliszu odpoczynek i zakupy na stacji, zmęczenie już daje się we znaki, też coraz mocniej daje popalić siedzenie. A że za Kaliszem zaczyna się najbardziej dziurawy odcinek MPP - tyłek cierpi mocno. Cały odcinek do Pajęczna to wolna jazda, średnie na poziomie 23km/h, wiatr i nawierzchnia skutecznie spowalniają. Ale jeszcze gorzej jest po przekroczeniu szosy katowickiej i dojeździe na Jurę. Wrednie się tu jechało, bo zawiewało bardzo mocno, głównie czołowo, do tego teren był odkryty, a podjazdy łagodne, z reguły rzędu 2-3%, więc za małe by osłonić przed wiatrem.

Na tym odcinku dochodzę do wniosku, że nie ma sensu jechać drugiej nocy, bo będzie to coraz większe zamulanie do końca; trzeba odpocząć, tak by końcówkę pojechać sensowniej, a wielkim plusem takiego rozwiązania jest jazda najciekawszego odcinka maratonu, czyli gór - za dnia. W tym postanowieniu utwierdza mnie najpierw Tomek Wyciszczak, jadący na 2 noclegi, który łatwo wyprzedza mnie na podjeździe do Niegowej, a następnie spotkany pod Ogrodzieńcem Maciek Kordas, ruszający własnie na dalszą trasę po odpoczynku. Obaj są dużo świeżsi i jadą zauważalnie szybciej, a ja by dojechać do mety musiałbym być ponad 2 doby na rowerze, to by byłoby może wykonalne, ale już zupełnie nieefektywne. Zmrok mnie łapie kawałek za Ogrodzieńcem, nieprzyjemna, bardzo ruchliwa droga do Olkusza, tutaj idę na obiad do McDonaldsa, w międzyczasie ogarniam nocleg w miejscowym hotelu, tu dochodzi mnie też przykra wiadomość, że Marzenka musiała się wycofać w Kaliszu, widać, że maraton zbiera solidne żniwo wycofów.

Na cały postój wraz z obiadem i snem poleciało mi 5h, ale spałem mocno, więc ruszam po 1 w nocy sensownie zregenerowany, choć tyłek ostro daje do wiwatu, na szczęście z taką kontuzją choć bolesną i upierdliwą daje się jechać setki km. Zaraz przy wyjeździe z Olkusza spotykam Krzyśka Kałużnego, któremu właśnie tutaj padł Garmin. Na szczęście udało mi się go odpalić, dzięki czemu Krzysiek mógł ze spokojną głową jechać dalej (za co zafundował mi obiad na mecie! ;)). Jedziemy spory kawałek razem, dzięki rozmowom łatwiej dajemy sobie radę z monotonią nocnej jazdy. Choć tym razem to monotonność sporo mniejsza niż pierwszej nocy bo są już solidne górki dolinek podkrakowskich, najpierw na ponad 400m za Olkuszem, później Sanka i przejazd przez Wisłę. Rozjeżdżamy się na ciężkim podjeździe za Marcyporębą, ale spotykamy jeszcze w Kalwarii Zebrzydowskiej, byłem pewien, że trafi się tu jakieś miejsce, gdzie da się kupić wodę - ale wszystko było zamknięte na głucho, a picie już miałem na wykończeniu. Liczyłem, że może w rejonie bernardyńskiego sanktuarium maryjnego, tuż obok którego przechodzi trasa będą jakieś kraniki dla pielgrzymów - ale niczego takiego nie znalazłem, wtedy akurat nadjechał Krzysiek, który jak się okazało miał jeszcze rezerwy wody, więc mnie poratował - dzięki!

Za Kalwarią zaczynają się już ciężkie podjazdy spod znaków 10+, najpierw za sanktuarium, następnie długa seria podjazdów za Stryszowem, gdzie już zaczyna dnieć. Ze szczytu tego podjazdu przed Marcówką fenomenalny szeroki widok, krótko przed wschodem słońca jest takie światło, że widać stąd nawet Tatry. Przed Budzowem niespodziewany Orlen, fajnie było krótką chwilkę wejść z zimnicy na ogrzewaną stację, choć na szczęście noc nie jest tak zimna jak pierwsza, niemniej jest tylko koło 6'C. Ale zimno nie było dla mnie wielkim problemem, bo wiedziałem, że zbliża się Makowska Góra, czyli podjazd który na pewno mnie rozgrzeje ;). Przed górą ostatnia jeszcze na trasie regulacja roweru, tym razem bardzo trafiona, bo od tego miejsca zaczęło mi się jechać znacznie lepiej. Na Makowskiej twarda walka, ale zwycięska, podjazd wciągnięty w siodle, klasycznie - bez stawania i bez pchania, panorama ze szczytu elegancka, z góry ekstra wygląda dolina Jachówki pokryta porannymi mgłami, widać już, że będzie ładny i ciepły dzień. Dojazd do Zawoi podjazdem którego jeszcze nie znałem, tutaj już można się rozebrać po nocnej jeździe, bo temperatura szybko rośnie. Na stacji w Zawoi krótki postój na nabranie wody, gdy wyjeżdżam dociera Tomek Wyciszczak, który spał w Kalwarii, wiem że zaraz powinien mnie dogonić. Krowiarki od strony Zawoi robię w tym roku już trzeci raz, ta przełęcz była zarówno na Race Through Poland jak i na Carpatii Divide. Podjazd dość łatwy, ale długi, najdłuższy na tym maratonie. Zjazd krótki, bo odbijamy na przełęcz Zubrzycką, z soczystą ścianką w końcówce i jeszcze bardziej soczystym zjazdem. Dopiero w tym rejonie dogania mnie Tomek, ku swojemu zdziwieniu widzę, że jedziemy podobnym tempem pod górę, sen i zmiana ustawień w rowerze zaprocentowały sporo lepszym tempem w końcówce. Jako, że tempo mieliśmy bardzo zbliżone, więc pozostały odcinek na metę jedziemy z Tomkiem razem, miło sobie gadając; można powiedzieć, że tradycji stało się zadość - w zeszłym roku maraton kończyłem razem z Czarkiem Wójcikiem, z którym dojeżdżałem pociągiem z Warszawy, teraz kończę z Tomkiem, z którym także jechaliśmy wspólnie pociągiem do Gdyni ;).

Końcówka maratonu to ekstra jazda, coraz piękniejsze widoki na góry, pogoda na krótki rękawek. Oczywiście łatwo nie jest, bo w nogach prawie 900km, a trasa nabita jest podjazdami jak dobra kasza skwarkami ;). Przed Rabką jeszcze dwie soczyste ścianki, a potem ciężki podjazd na grzbiet Obidowej, ze ścianami po 17%, ale nieco łatwiejszy niż Makowska, bo jest dłuższy odcinek, gdzie można chwilkę odzipnąć. Na szczycie stajemy jeszcze na krótką chwilkę na odzipnięcie na stacji (piękne widoki na ścianę Tatr) i puszczamy się szybkim zjazdem zakopianką. Do Szaflarów - jak to na Podhalu dość ruchliwe drogi, my już odliczamy kilometry do ostatniego ciężkiego podjazdu, czyli Gliczarowa.



Ten choć najkrótszy z maratonowej "wielkiej trójki" - to chyba najtrudniejszy do podjechania, bo nachylenie to 21-22%, a nie 17% jak na Makowskiej i Obidowej, a te 4-5% robi wielką różnicę. Tomek odpuścił największą stromiznę, mi udało się wciągnąć całość, choć już na mięciutkich nóżkach ;)). Z grzbietu Gliczarowa fantastyczna panorama Tatr, równa tej z Głodówki. Na metę pozostaje już tylko krótki i dość łatwy podjazd pod Głodówkę, na którym fotki cykają nam organizatorzy - Tomek i Wąski. Jeszcze trochę wysiłku - i po 14 meldujemy się na mecie z czasem 53h 11min co dało nam równe 20 miejsce.



Satysfakcja wielka, bo maraton bardzo trudny, wiele radości dała piękna końcówka jechana za dnia i po paru h snu; jadąc drugą noc większość gór trzeba by robić nocą i dojechać na pełnym zamuleniu; tak jechałem w zeszłym roku - i nie wiem, czy te parę h lepszy czas jest tego wart ;)). Sportowo poszło mi słabiej niż w zeszłym roku, gdy miałem niemal 10h lepszy czas, ale tak prosto to nie sposób tych imprez porównywać. W 2018 sama trasa była łatwiejsza, jakieś 2-3h krótsza, sporo lepsza była też pogoda, przede wszystkim wiatr, który od 450km do 700km wyraźnie pomagał, a teraz wiał w twarz. No i oczywiście forma też nie była tak dobra jak rok temu, gdy byłem lepiej wyjeżdżony.

Skalę trudności tegoroczonej edycji widać dość dobrze analizując liczbę wycofów, w zeszłym roku na ok. 60 jadących wycofały się ledwie 3 osoby, teraz na 92 osoby, które wystartowały do mety nie dojechało aż 31 (jedna dotarła wiele godzin po limicie) czyli 1/3! Tak duża liczba wycofów przy generalnie suchym maratonie (poważny deszcz dopadł tylko zawodników jadących trzecią noc) zaskakuje, z rozmów na mecie wynikało, że głównym winowajcą była tu kumulacja zimna z pierwszej nocy oraz przeciwnego wiatru, co spowodowało u wielu osób kontuzje kolan; też parę osób poległo na samowystarczalnej formule, nie do końca zdając sobie sprawę z różnic w porównaniu z imprezami z cyklu Roberta Janika.

Bo też startując na MPP trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że poprzeczka trudności wisi tu dużo wyżej niż na BBT, sporo cięższa trasa, brak punktów wsparcia, więc trzeba sobie radzić samemu (na szczęście Polska to ideał pod tym względem, nigdzie w Europie nie ma takich wypasów z taką ilością stacji 24h), do tego wrześniowy termin mocno podnosi skalę trudności - pogoda już znacznie mniej pewna niż w sierpniu, noce sporo dłuższe, a temperatury nad ranem już potrafią poniżej 5'C spadać.

Zdjęcia

Dane wycieczki: DST: 951.50 km AVS: 22.51 km/h ALT: 7944 m MAX: 70.40 km/h Temp:14.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl