Wpisy archiwalne w kategorii
>100km
Dystans całkowity: | 235102.69 km (w terenie 665.00 km; 0.28%) |
Czas w ruchu: | 10217:23 |
Średnia prędkość: | 22.86 km/h |
Maksymalna prędkość: | 87.20 km/h |
Suma podjazdów: | 1800896 m |
Maks. tętno maksymalne: | 175 (93 %) |
Maks. tętno średnie: | 151 (80 %) |
Suma kalorii: | 507846 kcal |
Liczba aktywności: | 1025 |
Średnio na aktywność: | 229.37 km i 9h 58m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 18 lipca 2021Kategoria >100km, Canyon 2021, Wycieczka
Dłuższa pętelka do Chynowa
Pogoda lepsza niż wczoraj, bo kilka stopni mniej, ale dalej parno i wszystko spływa. Też i zmęczenie po wczorajszym było czuć
Pogoda lepsza niż wczoraj, bo kilka stopni mniej, ale dalej parno i wszystko spływa. Też i zmęczenie po wczorajszym było czuć
Dane wycieczki:
DST: 116.40 km AVS: 29.59 km/h
ALT: 296 m MAX: 55.00 km/h
Temp:26.0 'C
Sobota, 26 czerwca 2021Kategoria >100km, >200km, >300km, Giant Anthem 2021, Ultramaraton
Pyra Trail
W czerwcu tak się ułożyły starty, że przez 3 weekendy z rzędu wypadał mi maraton ;). Ostatnim w tym zestawieniu była Pyra Trail, która pierwotnie miała się odbyć w kwietniu, ale ze względu na covid została przełożona na czerwiec.
W piątek dojeżdżam pociągiem do Swarzędza, następnie rowerem do bazy imprezy w Prusinowie. Baza elegancka, jest miejsce pod namioty, są sanitariaty, są kiełbaski z grilla. Niestety ze spaniem było słabiutko, praktycznie całą noc oka nie zmrużyłem, ale przy maratonie tej długości jeszcze dramatu nie ma. Poranek schodzi na przygotowaniach do startu, na jazdę w tym maratonie umówiłem się z Gosią, ma też z nami jechać Łukasz Węgiel poznany przez Gosię na trasie Wisły 1200; nasza grupa startuje jako przedostatnia o 8.05.
Na starcie od razu bardzo mocne tempo, zrozumiałe w przypadku mocnych osób, ale tradycyjnie wiele już nie tak mocnych osób jedzie powyżej swoich możliwości i po 3-4h zaczyna je odcinać. Na moim fullu już trzeba było włożyć sporo wysiłku by się utrzymać za ludźmi na gravelach na asfaltach i dobrze ubitych polnych drogach. Pogoda idealna, w dzień maksymalnie okolice 25 stopni, nad ranem okolice 20.
Pyra Trail ma inny układ trasy niż Krwawa Pętla, mniej tu odcinków technicznych, sporo więcej asfaltów (ok. 1/3 trasy), więc gravel wydaje się optymalnym rowerem na tego typu tras. Tak przynajmniej wyglądało to w teorii przed startem, bo rzeczywistość od tego nieco odbiega. Jedziemy w czerwcu, po długim okresie wysokich temperatur - a to oznacza duże ilości piachu na trasie, a na takie odcinki gravel to już taki sobie rower ;). Przez pierwsze godziny trasy strasznie męczy mnie sikanie, co pół h musiałem stawać, przez co Gosia z Łukaszem szybko mi odjechali. Ale, gdy tylko trafiały się piaskownice to na swoim rowerze szybko nadrabiałem dystans do gravelowców, bo tam gdzie oni się ryli i musieli schodzić z rowerów tam ja byłem w stanie przejeżdżać w siodle. Pierwszy odcinek dość kiepski, tutaj grupuje się sporo mało ciekawych asfaltów; ale są i bardzo fajne odcinki - jak jazda nad samą Wartą, czy most kolejowy nad tą rzeką.
W rejonie Ostrowieczna bardzo fajny kawałek z górkami i szybkim zjazdem po płytach, gdzie nawet udaje się przekroczyć 50km/h (tak są takie wzniesienia w Wielkopolsce! :)). Na tym odcinku doganiam Łukasza, który kryzysem płaci za za mocne tempo na początku maratonu, a także kawałek dalej, przed Dolskiem Gosię, odtąd już jedziemy razem; odliczając moje liczne przerwy na sikanie, których na tej imprezie miałem wyjątkowo sporo i po których szybko goniłem ;). Trasa robi się bardziej wymagająca, na tym kawałku jest więcej odcinków terenowych, do tego, jak to w sosnowych lasach dużo piaskownic; Gosia na dwucalowych oponach tez radzi sobie na nich przyzwoicie, lepiej niż ludzie na typowych gravelowych oponach. Kawałek dalej jest odcinek z błędnie puszczonym śladem, trochę trzeba było pokołować, żeby się zorientować jak to objechać, m.in. zaliczając dość ostrą ściankę. Na pierwsze tankowanie stajemy na 85km w Dalewie, nie tracąc wiele czasu ruszamy dalej.
Kolejne fragmenty aż do najdalej na zachód wysuniętego fragmentu maratonu dość wymagający, sporo terenu, ale i niebrzydkie, jest trochę jeziorek, jest urozmaicenie w postaci wymytych przez ostatnią ulewę koryt lokalnych strumieni itd.. Też i wiatr wiejący dziś z kierunków zachodnich sporo tutaj przeszkadza na odcinkach asfaltowych. W Przemęckim Parku Krajobrazowym trochę podjazdów, dalej się już wypłaszcza, na kolejny postój stajemy w Brennej po ok. 170km w nogach. Niestety słabiutko trafiliśmy, mały lokalny sklepik, bardzo słabo wyposażony.
Kolejny odcinek bardziej "turystyczny", mijamy tutaj serię jezior, nad którymi jest sporo turystów, widzimy też trochę zawodników Pyry zatrzymujących się w tym rejonie na obiad. Dalej przybywa szutrów, także na pozaleśnych terenach, wyraźnie też zaczyna pomagać wiatr. Ten słaby postój rekompensujemy sobie porządniejszym na stacji w Buczu, kawałek za Śmiglem jeszcze mamy z 5min ponadprogramowego postoju na szlabanie kolejowym ;). Odcinek do Śremu to sporo fajnych szutrów, tereny dość puste, kilka górek z których są dość szerokie widoki, więc jedzie się całkiem fajnie. W Śremie postój pod Żabką, by zatankować wszystko przed nocą, bo było wiadomo, że na odcinku do mety już nie ma co liczyć na zaopatrzenie.
Za Śremem wjeżdżamy na nadwarciańskie łąki, pod względem widoków ekstra kawałek, ale podobnie jeśli chodzi o ilość piachów. Ja na MTB dawałem tu sobie spokojnie radę, ale ludzie na gravelach mocno wyklinali. Wraz ze zmierzchem nad rzeką pojawiają się też masy komarów, stanąć na chwilę nie można, by się do człowieka nie dobrały. Ale generalnie cały ten odcinek udało nam się przejechać jeszcze coś widząc, szczególnie w pierwszej części. Ten odcinek "specjalny" miał ze 20km, później jest już łatwiej, dochodzą asfalty i lepsze szutry, też okazuje się, ze Gosia zapomniała lampki tylnej, ma jedynie słabo świecącą awaryjną lampeczkę, więc na asfaltach jedzie przodem. Końcówka znowu wymagająca, singielek nad jeziorem Kórnickim, później też upierdliwy nawigacyjnie w nocy odcinek i wreszcie wydostajemy się na ostatnie asfaltowe 4km, gdzie tniemy mocno powyżej 30km/h do już bardzo bliskiej mety.
Dojeżdżamy trochę przed północą z czasem 15h36min co dało 35 miejsce na 114 zawodników, więc całkiem przyzwoicie. No a przede wszystkim dało to Gosi drugie miejsce w kobiecej klasyfikacji - więc bardzo elegancko! Podziękowania za wspólną jazdę!
Maraton bardzo fajny, wart polecenia miłośnikom ultramaratonów, może w tym terminie tak nie do końca pod gravel ze względu na spore ilości piachów, ale generalnie trasa jak na rejony Wielkopolski ciekawa, poza może pierwszym, średnio interesującym odcinkiem, ale tak od 60km już całkiem OK. Organizacja świetna - wygodna baza, duże zaangażowanie organizatorów z Kórnickiego Bractwa Rowerowego, dobry posiłek na mecie.
Zdjęcia z maratonu
W czerwcu tak się ułożyły starty, że przez 3 weekendy z rzędu wypadał mi maraton ;). Ostatnim w tym zestawieniu była Pyra Trail, która pierwotnie miała się odbyć w kwietniu, ale ze względu na covid została przełożona na czerwiec.
W piątek dojeżdżam pociągiem do Swarzędza, następnie rowerem do bazy imprezy w Prusinowie. Baza elegancka, jest miejsce pod namioty, są sanitariaty, są kiełbaski z grilla. Niestety ze spaniem było słabiutko, praktycznie całą noc oka nie zmrużyłem, ale przy maratonie tej długości jeszcze dramatu nie ma. Poranek schodzi na przygotowaniach do startu, na jazdę w tym maratonie umówiłem się z Gosią, ma też z nami jechać Łukasz Węgiel poznany przez Gosię na trasie Wisły 1200; nasza grupa startuje jako przedostatnia o 8.05.
Na starcie od razu bardzo mocne tempo, zrozumiałe w przypadku mocnych osób, ale tradycyjnie wiele już nie tak mocnych osób jedzie powyżej swoich możliwości i po 3-4h zaczyna je odcinać. Na moim fullu już trzeba było włożyć sporo wysiłku by się utrzymać za ludźmi na gravelach na asfaltach i dobrze ubitych polnych drogach. Pogoda idealna, w dzień maksymalnie okolice 25 stopni, nad ranem okolice 20.
Pyra Trail ma inny układ trasy niż Krwawa Pętla, mniej tu odcinków technicznych, sporo więcej asfaltów (ok. 1/3 trasy), więc gravel wydaje się optymalnym rowerem na tego typu tras. Tak przynajmniej wyglądało to w teorii przed startem, bo rzeczywistość od tego nieco odbiega. Jedziemy w czerwcu, po długim okresie wysokich temperatur - a to oznacza duże ilości piachu na trasie, a na takie odcinki gravel to już taki sobie rower ;). Przez pierwsze godziny trasy strasznie męczy mnie sikanie, co pół h musiałem stawać, przez co Gosia z Łukaszem szybko mi odjechali. Ale, gdy tylko trafiały się piaskownice to na swoim rowerze szybko nadrabiałem dystans do gravelowców, bo tam gdzie oni się ryli i musieli schodzić z rowerów tam ja byłem w stanie przejeżdżać w siodle. Pierwszy odcinek dość kiepski, tutaj grupuje się sporo mało ciekawych asfaltów; ale są i bardzo fajne odcinki - jak jazda nad samą Wartą, czy most kolejowy nad tą rzeką.
W rejonie Ostrowieczna bardzo fajny kawałek z górkami i szybkim zjazdem po płytach, gdzie nawet udaje się przekroczyć 50km/h (tak są takie wzniesienia w Wielkopolsce! :)). Na tym odcinku doganiam Łukasza, który kryzysem płaci za za mocne tempo na początku maratonu, a także kawałek dalej, przed Dolskiem Gosię, odtąd już jedziemy razem; odliczając moje liczne przerwy na sikanie, których na tej imprezie miałem wyjątkowo sporo i po których szybko goniłem ;). Trasa robi się bardziej wymagająca, na tym kawałku jest więcej odcinków terenowych, do tego, jak to w sosnowych lasach dużo piaskownic; Gosia na dwucalowych oponach tez radzi sobie na nich przyzwoicie, lepiej niż ludzie na typowych gravelowych oponach. Kawałek dalej jest odcinek z błędnie puszczonym śladem, trochę trzeba było pokołować, żeby się zorientować jak to objechać, m.in. zaliczając dość ostrą ściankę. Na pierwsze tankowanie stajemy na 85km w Dalewie, nie tracąc wiele czasu ruszamy dalej.
Kolejne fragmenty aż do najdalej na zachód wysuniętego fragmentu maratonu dość wymagający, sporo terenu, ale i niebrzydkie, jest trochę jeziorek, jest urozmaicenie w postaci wymytych przez ostatnią ulewę koryt lokalnych strumieni itd.. Też i wiatr wiejący dziś z kierunków zachodnich sporo tutaj przeszkadza na odcinkach asfaltowych. W Przemęckim Parku Krajobrazowym trochę podjazdów, dalej się już wypłaszcza, na kolejny postój stajemy w Brennej po ok. 170km w nogach. Niestety słabiutko trafiliśmy, mały lokalny sklepik, bardzo słabo wyposażony.
Kolejny odcinek bardziej "turystyczny", mijamy tutaj serię jezior, nad którymi jest sporo turystów, widzimy też trochę zawodników Pyry zatrzymujących się w tym rejonie na obiad. Dalej przybywa szutrów, także na pozaleśnych terenach, wyraźnie też zaczyna pomagać wiatr. Ten słaby postój rekompensujemy sobie porządniejszym na stacji w Buczu, kawałek za Śmiglem jeszcze mamy z 5min ponadprogramowego postoju na szlabanie kolejowym ;). Odcinek do Śremu to sporo fajnych szutrów, tereny dość puste, kilka górek z których są dość szerokie widoki, więc jedzie się całkiem fajnie. W Śremie postój pod Żabką, by zatankować wszystko przed nocą, bo było wiadomo, że na odcinku do mety już nie ma co liczyć na zaopatrzenie.
Za Śremem wjeżdżamy na nadwarciańskie łąki, pod względem widoków ekstra kawałek, ale podobnie jeśli chodzi o ilość piachów. Ja na MTB dawałem tu sobie spokojnie radę, ale ludzie na gravelach mocno wyklinali. Wraz ze zmierzchem nad rzeką pojawiają się też masy komarów, stanąć na chwilę nie można, by się do człowieka nie dobrały. Ale generalnie cały ten odcinek udało nam się przejechać jeszcze coś widząc, szczególnie w pierwszej części. Ten odcinek "specjalny" miał ze 20km, później jest już łatwiej, dochodzą asfalty i lepsze szutry, też okazuje się, ze Gosia zapomniała lampki tylnej, ma jedynie słabo świecącą awaryjną lampeczkę, więc na asfaltach jedzie przodem. Końcówka znowu wymagająca, singielek nad jeziorem Kórnickim, później też upierdliwy nawigacyjnie w nocy odcinek i wreszcie wydostajemy się na ostatnie asfaltowe 4km, gdzie tniemy mocno powyżej 30km/h do już bardzo bliskiej mety.
Dojeżdżamy trochę przed północą z czasem 15h36min co dało 35 miejsce na 114 zawodników, więc całkiem przyzwoicie. No a przede wszystkim dało to Gosi drugie miejsce w kobiecej klasyfikacji - więc bardzo elegancko! Podziękowania za wspólną jazdę!
Maraton bardzo fajny, wart polecenia miłośnikom ultramaratonów, może w tym terminie tak nie do końca pod gravel ze względu na spore ilości piachów, ale generalnie trasa jak na rejony Wielkopolski ciekawa, poza może pierwszym, średnio interesującym odcinkiem, ale tak od 60km już całkiem OK. Organizacja świetna - wygodna baza, duże zaangażowanie organizatorów z Kórnickiego Bractwa Rowerowego, dobry posiłek na mecie.
Zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki:
DST: 309.90 km AVS: 22.06 km/h
ALT: 1290 m MAX: 50.30 km/h
Temp:22.0 'C
Sobota, 19 czerwca 2021Kategoria >100km, >200km, Giant Anthem 2021, Ultramaraton
Krwawa Pętla
Najciekawszy podwarszawski szlak rowerowy pokonywałem już sześciokrotnie, ale zawsze w formule turystycznej. Dlatego, gdy Koło Ultra postanowiło zorganizować na tej trasie wyścig - pomyślałem, że fajnie byłoby spróbować zmierzyć się z tą trasą w podejściu bardziej sportowym. Do tego wszystkie swoje przejazdy Krwawej Pętli robiłem w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara, a tu jazda ma być w przeciwnym kierunku, a to jednak jedzie się nieco inaczej. Wyścig planujemy przejechać wspólnie z Krzyśkiem, prognozy przed imprezą nie pozostawiają złudzeń - będzie mocna patelnia!
Jako, że maraton mamy tuż pod nosem dojeżdżamy z Krzyśkiem po prostu na kołach niecałe 20km. Bazą maratonu jest knajpka Krótka Piłka, położona przy ośrodku sportowym w Międzylesiu. W bazie spotykam wielu znajomych, pierwsze grupy już startują od 7, my jedziemy dopiero w ostatniej o 8.05, więc jest sporo czasu na pogawędki.
Po starcie, gdy grupka wjeżdża w teren od razu się to wszystko rozrywa, jedziemy swoim tempem, bez nadmiernego żyłowania się. Pierwszy kawałek to dość wymagający rejon Wesołej, wyjątkowo po żółtym szlaku (by ominąć przejazd z barierkami przez ruchliwą krajówkę), później następuje przejazd przez skraj miasta - Rembertów i Zielonka. W tej fazie wyścigu ludzie są dość ciasno zgrupowani, więc doganiamy sporo osób z wcześniejszych grupek, psychologicznie zawsze lepiej gonić niż uciekać :)). Jedziemy sprawnie, zgodnie z założeniami bez postojów, ale nie przeginając z tempem.
Od Marek, a szczególnie za Nieporętem rośnie trudność szlaku, na tym odcinku jest sporo górek i piachów, a słońce zaczyna coraz mocniej prażyć, kolejne ostre ścianki skutecznie wysysają siły. Na tym odcinku Krzysiek notuje też nieprzyjemną glebę, po najechaniu na słabo widoczny korzeń rowerem rzuciło w bok i kierownica zaczepiła o siatkę, bo jechaliśmy akurat przy jakiejś szkółce leśnej. Tak więc cały ten odcinek "nieporęcki" dał nam popalić, gdy wyjeżdżamy z lasów na odkryty teren kończy się jazda w cieniu i słońce (ponad 30 stopni w cieniu) zaczyna już niszczyć. Po przejechaniu Wisły stajemy na tankowanie w sklepie, podczas postoju temperatura na liczniku przekracza 40'C.
Dojazd do Kampinosu też po dość odkrytych terenach, Krzysiek coraz mocniej odczuwa temperaturę, jak to w przypadku mocniej zbudowanych zawodników upały bardziej dają mu popalić niż innym. Przed Starą Dąbrową fajny odcinek przez Szczebel, a w samej wiosce spontaniczny punkt zaopatrzeniowy zorganizowany przez jednego z kibiców, miejsce idealne, bo po długiej pustce. Przejeżdżamy przez "Środek" Kampinosu, ekstra to wygląda - zielone łąki otoczone lasami.
Na wysokości Łubca Krzysiek coraz mocniej namawia mnie, żeby się rozdzielić, bo on w tym upale nie jest w stanie jechać na swoim normalnym poziomie - więc kawałek przed Lesznem rozdzielamy się; dzięki za wspólną jazdę połowy maratonu! Jeszcze widzimy się krótko w Lesznie, gdy stałem na światłach, niestety Krzysiek kawałek dalej w Zaborowie musiał się wycofać, bo już za mocno był przegrzany by dalsza jazda miała sens; słońce wiele osób zmusiło tego dnia do wycofu.
Za Zaborowem zaczyna się dłuższy odcinek przerzutowy Krwawej Pętli, głównie asfalty i trochę łatwych szutrów. Normalnie jest to zdecydowanie najłatwiejszy kawałek tej trasy, ale teraz dał mi zdrowo popalić. Całość bez cienia, a godzina jest taka, że słońce najmocniej operuje, do tego wiatr na tym odcinku sporo przeszkadza, więc jazda idzie bardzo drętwo. Do Brwinowa docieram już mocno zmęczony, w skroniach pulsuje od upału. Ale 20min postoju pod sklepem pozwoliło odzipnąć, pomaga też perspektywa, że zaraz wjeżdżam w zacienione lasy, a i około 17 temperatura zacznie już spadać. I faktycznie od Podkowy jedzie się już sporo lepiej, w cieniu wreszcie temperatura spada lekko poniżej 30'C. Ten odcinek dość łatwy, sporo dobrze ubitych dróg leśnych, więc jazda idzie sprawnie. Podobny charakter ma odcinek do Zalesia, jedynie przejazd przez rozkopaną i wstrzymaną budowę S7 pod Wólką Pracką jest bardziej problematyczny, trochę trudno było się połapać, którędy prowadzi ślad, a przy forsowaniu brodu mało brakowało i zaliczyłbym glebę na środku, bo nie zauważyłem że mam wrzucony dość twardy bieg :P.
Końcówka przed Górą Kalwarią upierdliwa ze względu na piachy i przed 20 zatrzymuję się na ostatni postój przed sklepem, już obstawionym przez rowery ludzi z maratonu. Widać już wyraźnie, że najtrudniejszy odcinek maratonu wypadnie nocą, żeby nie było za prosto ;). W Górze kultowy 13% zjazd po chamskim bruku (ale fullem to sama frajda) i po przejechaniu Wisły zaczyna się łatwy, głównie asfaltowy odcinek dojazdowy do MPK. Normalnie czerwony szlak prowadzi tutaj wałem, ale ten jest akurat w poważnym remoncie i solidnie rozkopany, więc ten kawałek trzeba było minąć bokami.
Zmrok łapie mnie przed bunkrami, które pokonuje jeszcze przy jako-takiej widzialności, odruchowo pojechałem pod same bunkry po chamskim piachu, dopiero po chwili orientują się, że ślad wyścigu mijał je lekko bokiem. Za bunkrami robi się już zupełnie ciemno, niestety akurat przed najwredniejszym nawigacyjnie otwockim odcinkiem Krwawej Pętli. Zaczyna się to za Pogorzelą, trasa idzie tu sporo wąskimi singlami, nawet dysponując mocną lampką nie jest łatwo się połapać w przebiegu szlaku, bo jest tu wiele ścieżek leśnych. W rejonie Meranu trafia się jeszcze przeprawa przez bagno (widocznie silne deszcze sprzed paru dni nieźle je zasiliły) oraz kawałek ścinki leśnej, do tego komary tną niemiłosiernie przy każdym zatrzymaniu się i sprawdzaniu mapy. Aż nie chcę myśleć co by było, gdybym tu złapał gumę, a jak się okazało na mecie takiej właśnie przyjemności robienia kapcia (i to aż dwa razy) doświadczył Marcin Zielkowski, jak opowiadał pierwszy raz zmieniał gumę chodząc i biegając :)
Z ulgą docieram nad Świder, bo wiem, że najgorsze już za mną, urokliwy singielek nad Mienią idzie sprawnie, choć sporo wolniej niż jechałoby się tu za dnia.Na końcu tego odcinka dochodzi mnie Waldek Chodań i pozostałe ok.15km na metę pokonujemy już wspólnie, za Wiązowną podłącza się do nas jeszcze Sławomir Sulik, który ma bardzo słabą przednią lampkę, a tylnej nie ma w ogóle ;). Odcinek od Wiązownej tradycyjnie bardzo wredny, sporo piachów, ciągnęło się to w nieskończoność. Na metę docieramy krótko przed północą z czasem 15h47min, co dało 24 pozycję na 141 osób, które stanęły na starcie. Czas o ponad godzinę lepszy niż mój dotychczasowy rekord lekko ponad 17h. Ale oczywiście ciężko to porównywać, na wyścigu jedzie się inaczej, mniej się odpoczywa, nie staje się na fotki itd. Ale z kolei jadąc samemu można sporo optymalniej wybrać termin, ruszyć wcześniej, tak by nie jechać nocą (gdzie często jedzie się dużo wolniej niż za dnia, szczególnie w rejonach trudnych nawigacyjnie). Rower na którym jechałem, 13kg full z szerokimi oponami i kołami 26 to na pewnonie jest optymalny sprzęt na taką trasę, ale jeździ się na tym co się ma ;))
Niewątpliwie na wyścig duży wpływ miała pogoda, to dotkliwy upał odpowiada za większość wycofów, nie ukończyło wyścigu aż 41 osób, czyli niemal 30% startujących, co jak na jednodniowy wyścig jest bardzo dużym odsetkiem. Oczywiście i sama trasa na pewno do lekkich nie należy, potrafi nieźle wyssać siły. Do tego ze względu na słoneczną pogodę trasa była bardziej niż zwykle piaszczysta, co nie pomagało; wszyscy zawodnicy dojeżdżali na metę mocno usmarowani ;))
Ale jako trasa jednodobowego wyścigu - myślę, że Krwawa Pętla sprawdza się bardzo dobrze, przede wszystkim ze względu na wielkie urozmaicenie, tutaj nie ma w ogóle dłużyzn, tutaj cały czas się coś dzieje, a przerabia się wszystkie możliwe rodzaje podwarszawskich terenów, w realu wygląda to sporo ciekawiej niż obiegowy stereotyp odnośnie Mazowsza, tutaj widzimy jego całkiem ciekawe oblicze.
Kilka zdjęć
Najciekawszy podwarszawski szlak rowerowy pokonywałem już sześciokrotnie, ale zawsze w formule turystycznej. Dlatego, gdy Koło Ultra postanowiło zorganizować na tej trasie wyścig - pomyślałem, że fajnie byłoby spróbować zmierzyć się z tą trasą w podejściu bardziej sportowym. Do tego wszystkie swoje przejazdy Krwawej Pętli robiłem w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara, a tu jazda ma być w przeciwnym kierunku, a to jednak jedzie się nieco inaczej. Wyścig planujemy przejechać wspólnie z Krzyśkiem, prognozy przed imprezą nie pozostawiają złudzeń - będzie mocna patelnia!
Jako, że maraton mamy tuż pod nosem dojeżdżamy z Krzyśkiem po prostu na kołach niecałe 20km. Bazą maratonu jest knajpka Krótka Piłka, położona przy ośrodku sportowym w Międzylesiu. W bazie spotykam wielu znajomych, pierwsze grupy już startują od 7, my jedziemy dopiero w ostatniej o 8.05, więc jest sporo czasu na pogawędki.
Po starcie, gdy grupka wjeżdża w teren od razu się to wszystko rozrywa, jedziemy swoim tempem, bez nadmiernego żyłowania się. Pierwszy kawałek to dość wymagający rejon Wesołej, wyjątkowo po żółtym szlaku (by ominąć przejazd z barierkami przez ruchliwą krajówkę), później następuje przejazd przez skraj miasta - Rembertów i Zielonka. W tej fazie wyścigu ludzie są dość ciasno zgrupowani, więc doganiamy sporo osób z wcześniejszych grupek, psychologicznie zawsze lepiej gonić niż uciekać :)). Jedziemy sprawnie, zgodnie z założeniami bez postojów, ale nie przeginając z tempem.
Od Marek, a szczególnie za Nieporętem rośnie trudność szlaku, na tym odcinku jest sporo górek i piachów, a słońce zaczyna coraz mocniej prażyć, kolejne ostre ścianki skutecznie wysysają siły. Na tym odcinku Krzysiek notuje też nieprzyjemną glebę, po najechaniu na słabo widoczny korzeń rowerem rzuciło w bok i kierownica zaczepiła o siatkę, bo jechaliśmy akurat przy jakiejś szkółce leśnej. Tak więc cały ten odcinek "nieporęcki" dał nam popalić, gdy wyjeżdżamy z lasów na odkryty teren kończy się jazda w cieniu i słońce (ponad 30 stopni w cieniu) zaczyna już niszczyć. Po przejechaniu Wisły stajemy na tankowanie w sklepie, podczas postoju temperatura na liczniku przekracza 40'C.
Dojazd do Kampinosu też po dość odkrytych terenach, Krzysiek coraz mocniej odczuwa temperaturę, jak to w przypadku mocniej zbudowanych zawodników upały bardziej dają mu popalić niż innym. Przed Starą Dąbrową fajny odcinek przez Szczebel, a w samej wiosce spontaniczny punkt zaopatrzeniowy zorganizowany przez jednego z kibiców, miejsce idealne, bo po długiej pustce. Przejeżdżamy przez "Środek" Kampinosu, ekstra to wygląda - zielone łąki otoczone lasami.
Na wysokości Łubca Krzysiek coraz mocniej namawia mnie, żeby się rozdzielić, bo on w tym upale nie jest w stanie jechać na swoim normalnym poziomie - więc kawałek przed Lesznem rozdzielamy się; dzięki za wspólną jazdę połowy maratonu! Jeszcze widzimy się krótko w Lesznie, gdy stałem na światłach, niestety Krzysiek kawałek dalej w Zaborowie musiał się wycofać, bo już za mocno był przegrzany by dalsza jazda miała sens; słońce wiele osób zmusiło tego dnia do wycofu.
Za Zaborowem zaczyna się dłuższy odcinek przerzutowy Krwawej Pętli, głównie asfalty i trochę łatwych szutrów. Normalnie jest to zdecydowanie najłatwiejszy kawałek tej trasy, ale teraz dał mi zdrowo popalić. Całość bez cienia, a godzina jest taka, że słońce najmocniej operuje, do tego wiatr na tym odcinku sporo przeszkadza, więc jazda idzie bardzo drętwo. Do Brwinowa docieram już mocno zmęczony, w skroniach pulsuje od upału. Ale 20min postoju pod sklepem pozwoliło odzipnąć, pomaga też perspektywa, że zaraz wjeżdżam w zacienione lasy, a i około 17 temperatura zacznie już spadać. I faktycznie od Podkowy jedzie się już sporo lepiej, w cieniu wreszcie temperatura spada lekko poniżej 30'C. Ten odcinek dość łatwy, sporo dobrze ubitych dróg leśnych, więc jazda idzie sprawnie. Podobny charakter ma odcinek do Zalesia, jedynie przejazd przez rozkopaną i wstrzymaną budowę S7 pod Wólką Pracką jest bardziej problematyczny, trochę trudno było się połapać, którędy prowadzi ślad, a przy forsowaniu brodu mało brakowało i zaliczyłbym glebę na środku, bo nie zauważyłem że mam wrzucony dość twardy bieg :P.
Końcówka przed Górą Kalwarią upierdliwa ze względu na piachy i przed 20 zatrzymuję się na ostatni postój przed sklepem, już obstawionym przez rowery ludzi z maratonu. Widać już wyraźnie, że najtrudniejszy odcinek maratonu wypadnie nocą, żeby nie było za prosto ;). W Górze kultowy 13% zjazd po chamskim bruku (ale fullem to sama frajda) i po przejechaniu Wisły zaczyna się łatwy, głównie asfaltowy odcinek dojazdowy do MPK. Normalnie czerwony szlak prowadzi tutaj wałem, ale ten jest akurat w poważnym remoncie i solidnie rozkopany, więc ten kawałek trzeba było minąć bokami.
Zmrok łapie mnie przed bunkrami, które pokonuje jeszcze przy jako-takiej widzialności, odruchowo pojechałem pod same bunkry po chamskim piachu, dopiero po chwili orientują się, że ślad wyścigu mijał je lekko bokiem. Za bunkrami robi się już zupełnie ciemno, niestety akurat przed najwredniejszym nawigacyjnie otwockim odcinkiem Krwawej Pętli. Zaczyna się to za Pogorzelą, trasa idzie tu sporo wąskimi singlami, nawet dysponując mocną lampką nie jest łatwo się połapać w przebiegu szlaku, bo jest tu wiele ścieżek leśnych. W rejonie Meranu trafia się jeszcze przeprawa przez bagno (widocznie silne deszcze sprzed paru dni nieźle je zasiliły) oraz kawałek ścinki leśnej, do tego komary tną niemiłosiernie przy każdym zatrzymaniu się i sprawdzaniu mapy. Aż nie chcę myśleć co by było, gdybym tu złapał gumę, a jak się okazało na mecie takiej właśnie przyjemności robienia kapcia (i to aż dwa razy) doświadczył Marcin Zielkowski, jak opowiadał pierwszy raz zmieniał gumę chodząc i biegając :)
Z ulgą docieram nad Świder, bo wiem, że najgorsze już za mną, urokliwy singielek nad Mienią idzie sprawnie, choć sporo wolniej niż jechałoby się tu za dnia.Na końcu tego odcinka dochodzi mnie Waldek Chodań i pozostałe ok.15km na metę pokonujemy już wspólnie, za Wiązowną podłącza się do nas jeszcze Sławomir Sulik, który ma bardzo słabą przednią lampkę, a tylnej nie ma w ogóle ;). Odcinek od Wiązownej tradycyjnie bardzo wredny, sporo piachów, ciągnęło się to w nieskończoność. Na metę docieramy krótko przed północą z czasem 15h47min, co dało 24 pozycję na 141 osób, które stanęły na starcie. Czas o ponad godzinę lepszy niż mój dotychczasowy rekord lekko ponad 17h. Ale oczywiście ciężko to porównywać, na wyścigu jedzie się inaczej, mniej się odpoczywa, nie staje się na fotki itd. Ale z kolei jadąc samemu można sporo optymalniej wybrać termin, ruszyć wcześniej, tak by nie jechać nocą (gdzie często jedzie się dużo wolniej niż za dnia, szczególnie w rejonach trudnych nawigacyjnie). Rower na którym jechałem, 13kg full z szerokimi oponami i kołami 26 to na pewnonie jest optymalny sprzęt na taką trasę, ale jeździ się na tym co się ma ;))
Niewątpliwie na wyścig duży wpływ miała pogoda, to dotkliwy upał odpowiada za większość wycofów, nie ukończyło wyścigu aż 41 osób, czyli niemal 30% startujących, co jak na jednodniowy wyścig jest bardzo dużym odsetkiem. Oczywiście i sama trasa na pewno do lekkich nie należy, potrafi nieźle wyssać siły. Do tego ze względu na słoneczną pogodę trasa była bardziej niż zwykle piaszczysta, co nie pomagało; wszyscy zawodnicy dojeżdżali na metę mocno usmarowani ;))
Ale jako trasa jednodobowego wyścigu - myślę, że Krwawa Pętla sprawdza się bardzo dobrze, przede wszystkim ze względu na wielkie urozmaicenie, tutaj nie ma w ogóle dłużyzn, tutaj cały czas się coś dzieje, a przerabia się wszystkie możliwe rodzaje podwarszawskich terenów, w realu wygląda to sporo ciekawiej niż obiegowy stereotyp odnośnie Mazowsza, tutaj widzimy jego całkiem ciekawe oblicze.
Kilka zdjęć
Dane wycieczki:
DST: 260.50 km AVS: 18.41 km/h
ALT: 838 m MAX: 38.40 km/h
Temp:32.0 'C
Sobota, 12 czerwca 2021Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2021, Ultramaraton
Maraton Podróżnika 2021
Na tegorocznego Podróżnika czekałem z dużą niecierpliwością, bo był to pierwszy w tym roku start; miałem w planach jechać RTP, ale ten z powodów covidowych został przeniesiony dopiero na wrzesień. Pogoda coraz lepsza, więc głód jazdy był duży, a maraton to zawsze inny poziom motywacji niż jazda solo, pozwala wycisnąć z siebie sporo więcej. Założenia na wyścig to tym razem typowy "obłęd w oczach", żadnej tam turystyki ;))
Dojazd z przygodami, awaria pociągu spowodowała blisko 1,5h opóźnienia. Z Łańcuta w pięknej pogodzie jadę 25km po górkach do bazy maratonu w Boskiej Dolinie w Dylągówce pod Dynowem. Ośrodek elegancki, nastawiony pod miłośników konnej jazdy, ale i pod rowery się doskonale dopasował. Jest rozległe miejsce pod namioty, jest możliwość spania na glebie w budynku, są pokoje do wynajęcia. Powoli zjeżdżają się uczestnicy, pod wieczór na ognisku jest już spory tłumek. Tego bardzo brakowało w zeszłorocznej covidowej imprezie bo taka integracja przed i po starcie, możliwość pogadania z innymi fanatykami długich dystansów to istotna część ultramaratonów.
Spałem z 4-5h, więc całkiem OK, na starcie piękna pogoda, ale wisi nad nami widmo prognoz zapowiadających solidne opady w nocy. Startuję z przedostatniej mocnej grupy. Pierwsze kilometry to ze trzy większe górki, tutaj grupka natychmiast się rozpada, mocniejsi wyrywają do przodu, słabsi zostają z tyłu; na tym pierwszym kawałku kawałku jadę sporo w zasięgu wzroku z Heńkiem Ekiem i Zdzisiem Piekarskim, też i Szafar jest niedaleko. Na drugiej czy trzeciej górce dochodzi nas ostatnia, najmocniejsza grupa, tam tempo jest rzeźnickie, nawet chłopaki z Szybkiego Kopyta nie byli się w stanie utrzymać za najmocniejszymi w tej grupce Mariuszem Marszałkiem i Damianem Pazikowskim. Ja jadę spokojnie swoje, na ostatniej górce przed Pruchnikiem spotkanie z zawodnikami z trasy 300km jadącymi w przeciwnym kierunku, ekstra to wypadło, bo mijałem w ten sposób niemal cały peleton "trzysetek", widząc wielu znajomych, którzy pojechali ten dystans, wcale nie łatwy, bo liczący aż 4000m w pionie.
Za Pruchnikiem wjeżdżamy na długi płaski odcinek do Medyki, jedzie się szybko i sprawnie, bo wiatr wyraźnie pomaga, dalej jadę w bliskiej odległości do Zdzisia i Heńka, a czasem i wspólnie. Przed wiaduktem nad A4 podłączam się do peletoniku czterech zawodników (w tym Maćka Kordasa), z których trzech ma stroje MPP. Jedziemy elegancko na zmianach utrzymując solidne tempo aż do przedmieść Przemyśla, tutaj pojawiają się pierwsze pagóreczki, znak że zaraz wjedziemy w solidne góry ;). Część osób zjeżdża na tankowanie, doganiam też zawodników z wcześniejszych grupek, w tym Vukiego. Tradycyjnie się to mocno tasuje, bo sporo osób staje na zakupy, a godzina już taka, ze słońce zaczyna solidnie prażyć.
Po kilkunastu km wjeżdżamy w Pogórze Przemyskie, tu już są solidne podjazdy - najpierw Aksamanice, a później rzeźnicka ściana do Kalwarii Pacławskiej, tutaj jadę kawałek z Żubrem. Tutaj zaczyna się długi, 50km odcinek bez żadnego zaopatrzenia, trochę osób tutaj wtopiło z zapasami wody, ja znając te rejony byłem na to przygotowany. Do Kwaszeniny zupełne pustki, najpierw wzdłuż Wiaru do Trójcy, później łagodny podjazd doliną w stronę Arłamowa, Marek Dembowski jadący trzysetkę nawet widział w tym rejonie niedźwiedzia! W Kwaszeninie dojeżdżamy na niecały kilometr do ukraińskiej granicy, kawałek dalej na zawodników Podróżnika (na obu dystansach) czeka bardzo ostry podjazd do Ropienki (tu spotykam Marka Dembowskiego i atomowy zjazd, blisko było do granicy 80km/h, ciężsi zawodnicy przekraczali tutaj osiem dyszek ;).
W Olszanicy podczas tankowania w sklepie spotykam Dodoelka, Darka Urbańczyka i autora tras tegorocznego maratonu Łukasza Drągiewicza, w rejon Soliny jedziemy w bliskiej odległości, na tym odcinku mamy też wspólną trasę z trzysetkami. Solina w słoneczny weekend zatłoczona, niestety robi się z tego coraz bardziej zagłębie turystyczne, przy tamie masa bud z tandetą, na drogach duży ruch. Przed Cisną trochę maleje, ale w samej Cisnej niemiłe rozczarowanie - przy głównym skrzyżowaniu w samym centrum wyburzono kilka budynków, teraz straszy tam pusty plac (pewnie pod parking) oraz wielkie namioty dla gastronomii. Z bieszczadzkim duchem coraz mniej ma to wspólnego, to już się zaczyna coraz bardziej robić takie mini Zakopane. Na szczęście nasza trasa w większości prowadzi przez piękne tereny, z niewielką cywilizacją, których masowa turystyka komercyjna jeszcze nie zdążyła zepsuć.
Za Cisną najwyższa góra Podróżnika, czyli przełęcz Kut (753m), z której czeka blisko 15km eleganckiego zjazdu przez Baligród. Przed Leskiem jeszcze dwie solidne ścianki i zjeżdżam na Orlen na zasłużony postój. Na razie bardzo sprawnie idzie mi trzymanie czasu postojów, na 280km ledwie w okolicach 15min. Tutaj też zabawiłem z 15min, ale wyruszałem dalej posiadając już zaopatrzenie do końca trasy, wychodząc z założenia, że lepiej wozić niż się prosić ;). Za Leskiem powoli zaczyna zmierzchać, o zmroku wjeżdżam na serpentyny podjazdu do Tyrawy Wołoskiej - i tutaj łapie mnie deszcz. Z początku tylko pokapuje, więc to zlekceważyłem, ale szybko walnęło mocniej i zanim zdążyłem się przebrać to było już po herbacie ;).
Od tego momentu zaczęła się bardziej hardkorowa jazda - góry, noc i ulewny deszcz to już level trudności co najmniej 8/10 ;). A ja jeszcze miałem koła karbonowe i obręczowe hamulce, więc hamowanie na mokrym to było tyle o ile...Ale na tym polega jeżdżenie wyścigów ultra, że nie wystarczy sama mocna noga, trzeba sobie umieć radzić i w warunkach mało komfortowych, odporni na kiepską pogodę w takich momentach zawsze sporo zyskują. Zjazd do Tyrawy długi, więc i wychładzający, dalej trafia się jedyny bardziej dziurawy fragment maratonu, tutaj również mijam się z ludźmi z dystansu 300km, m.in. jadą kawałek ze Zbyszkiem, szczerze zazdroszcząc mu niecałych 70km na metę ;) . W pewnym momencie podjeżdża do mnie samochód i dziewczyna przez uchylone okno pyta się czy nie zgubiłem bidonu. Sięgam ręką - a bidonu brak! Miałem tu dużo szczęścia, wielkie podziękowania dla ekipy z samochodu, bo mało kogo stać na taki gest, by w ulewnym deszczu zbierać z drogi fanty po nawiedzonych rowerzystach. Bo z punktu widzenia kierowcy - to niezłe wrażenie musiało to robić, jakieś zupełne zadupia, okolice północy, ściana deszczu, a tam co chwilę jakichś ludzi na rowerze mijają ;)
Do Brzozowa lało równo, ale mnie bardziej od deszczu wnerwił zapychający się czujnik wysokościomierza w Garminie, niestety na deszczu często dochodzi do takich problemów, widać to dobrze na Stravie, gdzie sporo osób ma przez zaniżone sumy podjazdów z maratonu. A do tego w czasie naprawiania tego, gdy zrobiłem pauzę to krople deszczu padające na ekran zapisały mi aktywność, przez co ślad miałem w dwóch kawałkach. Jazda wymagająca, lało cały czas, w większości solidnie, do tego wiał mocny wiatr z zachodu, więc poza kawałkiem za Brzozowem głównie w twarz, jednym słowem warunki dla prawdziwych koneserów ;). Na szczycie serpentyn w Izdebkach już mi migało światełko Waxmunda, ale przez te problemy z Garminem, też przebierania się itd. trochę siadła dyscyplina postojowa, więc tak się ciągle do Waxa zbliżałem i go dogonić nie mogłem. Udaje się to dopiero na ściance za Strzyżowem, od tego miejsca jechaliśmy razem spory kawałek. Waxmud jak na swoje 300km przejechane w tym roku to pojechał wręcz genialnie, wziął kanapki na całą trasę i na postoje na całym dystansie zeszło mu bodaj tylko 47min! To dobrze pokazuje jak kluczową sprawą jest na takich imprezach mocna głowa.
Od Strzyżowa już nie pada, wkrótce łapie nas świt, wyjeżdżamy tez powoli z górek, tutaj Waxmund zjeżdża na tankowanie, bo jechał już na oparach. Choć jak się później okazało stacja była jednak zamknięta i nabierał kranówkę z ogrodowego kraniku u kogoś na posesji, trzeba umieć improwizować :)). Od skrętu na wschód jedzie się już elegancko z wiatrem, choć kilometry pozostałe do mety coś tak wolno się zmniejszają, doganiam tu jeszcze Artura Kubińskiego. Końcówka to ponownie górki na odcinku ok. 20km z Łańcuta, tu już zamulać zacząłem, a z kolei w Artura wstąpiły nowe siły i łatwo mnie łyknął.
Na mecie melduję się o 7.18 z czasem 22h38min co dało 9 pozycję na 69 zawodników startujących na dystansie 500km. W tych warunkach był to jak na mnie bardzo dobry czas, niemal taki sam miałem w zeszłym roku na zbliżonej dystansem i ilością przewyższeń trasie Podróżnika, ale tam była o wiele lepsza pogoda, wtedy taki czas wystarczył na 19 miejsce. Z wyniku jestem bardzo zadowolony, widać że treningi i przygotowania przed MRDP idą w dobrym kierunku, na trasie nie miałem większych kryzysów, dopiero w samej końcówce zacząłem trochę zamulać; udało się utrzymać postoje na bardzo przyzwoitym poziomie, ledwie 1h12min, a gdyby nie załamanie pogody to pewnie dałbym radę zejść poniżej godziny. Wreszcie lepiej jest z pozycją na rowerze, ideału nie ma, ale nie muszę tracić tyle czasu na trasie na ciągłe poprawki, także i większa wytrzymałość pozwala jechać dłużej bez stawania.
Maraton zdecydowanie z tych trudniejszych, już sama trasa ciężka, 6300m podjazdów, a tutaj poprzeczkę dodatkowo podniosło poważne załamanie pogodowe, pierwsze w już 7-letniej historii Podróżnika. Wycofało się aż 17 osób z dystansu 300km (czyli 18%) i 18 osób z dystansu 500km (26%), do tego 4 osoby przekroczyły limit czasowy (32h) na 500km. To pokazuje dobrze skalę trudności tegorocznego Podróznika. Też takie porównanie skali trudności szosowych ultra z tymi gravelowymi. Waldek Chodań, który w mocno obsadzonej Wanodze Gravel zajął 13 miejsce na ok. 360 startujących tutaj był 22 na 69 zawodników, natomiast Grzegorz Rybkowski, który wygrał Baltic Bike Challenge (ten już słabiej obsadzony) tu zajął 12 pozycję. O ile ścisła czołówka z maratonów gravelowych jest na poziomie tej szosowej, to jednak średni poziom zawodników oraz skala trudności (limit czasu) na maratonach szosowych jest sporo większa niż na gravelowych. Ciekawie zapowiada się pod tym kątem Krwawa Pętla z limitem 24h, bo to na warunki imprez gravelowych wcale nie jest tak turystyczny limit jak się niektórym wydaje ;))
Podsumowując - maraton bardzo udany, świetna trasa, świetna organizacja, wróciła pełna integracja na starcie i mecie, wróciła baza zawodów; jednym słowem wrócił stary dobry Podróżnik. Podziękowania dla organizatorów za pracę i wysiłek włożony w organizację imprezy, podziękowania dla Łukasza, który zaprojektował bardzo fajne trasy oraz dla zawodników, którzy swoim udziałem także tworzą tę imprezę.
Fotki z imprezy niestety bardzo marniutkie, ledwie kilka, nawet na mecie zapomniałem sobie zrobić zdjęcia (choć będzie jeszcze galeria Bartka Pawlika, który robił fotki na maratonie). Niestety jazda w trybie "obłęd w oczach" rządzi się własnymi prawami i na robienie zdjęć nie ma za wiele czasu, a i głowa czym innym zajęta ;)
Zdjęcia
Trasa
Na tegorocznego Podróżnika czekałem z dużą niecierpliwością, bo był to pierwszy w tym roku start; miałem w planach jechać RTP, ale ten z powodów covidowych został przeniesiony dopiero na wrzesień. Pogoda coraz lepsza, więc głód jazdy był duży, a maraton to zawsze inny poziom motywacji niż jazda solo, pozwala wycisnąć z siebie sporo więcej. Założenia na wyścig to tym razem typowy "obłęd w oczach", żadnej tam turystyki ;))
Dojazd z przygodami, awaria pociągu spowodowała blisko 1,5h opóźnienia. Z Łańcuta w pięknej pogodzie jadę 25km po górkach do bazy maratonu w Boskiej Dolinie w Dylągówce pod Dynowem. Ośrodek elegancki, nastawiony pod miłośników konnej jazdy, ale i pod rowery się doskonale dopasował. Jest rozległe miejsce pod namioty, jest możliwość spania na glebie w budynku, są pokoje do wynajęcia. Powoli zjeżdżają się uczestnicy, pod wieczór na ognisku jest już spory tłumek. Tego bardzo brakowało w zeszłorocznej covidowej imprezie bo taka integracja przed i po starcie, możliwość pogadania z innymi fanatykami długich dystansów to istotna część ultramaratonów.
Spałem z 4-5h, więc całkiem OK, na starcie piękna pogoda, ale wisi nad nami widmo prognoz zapowiadających solidne opady w nocy. Startuję z przedostatniej mocnej grupy. Pierwsze kilometry to ze trzy większe górki, tutaj grupka natychmiast się rozpada, mocniejsi wyrywają do przodu, słabsi zostają z tyłu; na tym pierwszym kawałku kawałku jadę sporo w zasięgu wzroku z Heńkiem Ekiem i Zdzisiem Piekarskim, też i Szafar jest niedaleko. Na drugiej czy trzeciej górce dochodzi nas ostatnia, najmocniejsza grupa, tam tempo jest rzeźnickie, nawet chłopaki z Szybkiego Kopyta nie byli się w stanie utrzymać za najmocniejszymi w tej grupce Mariuszem Marszałkiem i Damianem Pazikowskim. Ja jadę spokojnie swoje, na ostatniej górce przed Pruchnikiem spotkanie z zawodnikami z trasy 300km jadącymi w przeciwnym kierunku, ekstra to wypadło, bo mijałem w ten sposób niemal cały peleton "trzysetek", widząc wielu znajomych, którzy pojechali ten dystans, wcale nie łatwy, bo liczący aż 4000m w pionie.
Za Pruchnikiem wjeżdżamy na długi płaski odcinek do Medyki, jedzie się szybko i sprawnie, bo wiatr wyraźnie pomaga, dalej jadę w bliskiej odległości do Zdzisia i Heńka, a czasem i wspólnie. Przed wiaduktem nad A4 podłączam się do peletoniku czterech zawodników (w tym Maćka Kordasa), z których trzech ma stroje MPP. Jedziemy elegancko na zmianach utrzymując solidne tempo aż do przedmieść Przemyśla, tutaj pojawiają się pierwsze pagóreczki, znak że zaraz wjedziemy w solidne góry ;). Część osób zjeżdża na tankowanie, doganiam też zawodników z wcześniejszych grupek, w tym Vukiego. Tradycyjnie się to mocno tasuje, bo sporo osób staje na zakupy, a godzina już taka, ze słońce zaczyna solidnie prażyć.
Po kilkunastu km wjeżdżamy w Pogórze Przemyskie, tu już są solidne podjazdy - najpierw Aksamanice, a później rzeźnicka ściana do Kalwarii Pacławskiej, tutaj jadę kawałek z Żubrem. Tutaj zaczyna się długi, 50km odcinek bez żadnego zaopatrzenia, trochę osób tutaj wtopiło z zapasami wody, ja znając te rejony byłem na to przygotowany. Do Kwaszeniny zupełne pustki, najpierw wzdłuż Wiaru do Trójcy, później łagodny podjazd doliną w stronę Arłamowa, Marek Dembowski jadący trzysetkę nawet widział w tym rejonie niedźwiedzia! W Kwaszeninie dojeżdżamy na niecały kilometr do ukraińskiej granicy, kawałek dalej na zawodników Podróżnika (na obu dystansach) czeka bardzo ostry podjazd do Ropienki (tu spotykam Marka Dembowskiego i atomowy zjazd, blisko było do granicy 80km/h, ciężsi zawodnicy przekraczali tutaj osiem dyszek ;).
W Olszanicy podczas tankowania w sklepie spotykam Dodoelka, Darka Urbańczyka i autora tras tegorocznego maratonu Łukasza Drągiewicza, w rejon Soliny jedziemy w bliskiej odległości, na tym odcinku mamy też wspólną trasę z trzysetkami. Solina w słoneczny weekend zatłoczona, niestety robi się z tego coraz bardziej zagłębie turystyczne, przy tamie masa bud z tandetą, na drogach duży ruch. Przed Cisną trochę maleje, ale w samej Cisnej niemiłe rozczarowanie - przy głównym skrzyżowaniu w samym centrum wyburzono kilka budynków, teraz straszy tam pusty plac (pewnie pod parking) oraz wielkie namioty dla gastronomii. Z bieszczadzkim duchem coraz mniej ma to wspólnego, to już się zaczyna coraz bardziej robić takie mini Zakopane. Na szczęście nasza trasa w większości prowadzi przez piękne tereny, z niewielką cywilizacją, których masowa turystyka komercyjna jeszcze nie zdążyła zepsuć.
Za Cisną najwyższa góra Podróżnika, czyli przełęcz Kut (753m), z której czeka blisko 15km eleganckiego zjazdu przez Baligród. Przed Leskiem jeszcze dwie solidne ścianki i zjeżdżam na Orlen na zasłużony postój. Na razie bardzo sprawnie idzie mi trzymanie czasu postojów, na 280km ledwie w okolicach 15min. Tutaj też zabawiłem z 15min, ale wyruszałem dalej posiadając już zaopatrzenie do końca trasy, wychodząc z założenia, że lepiej wozić niż się prosić ;). Za Leskiem powoli zaczyna zmierzchać, o zmroku wjeżdżam na serpentyny podjazdu do Tyrawy Wołoskiej - i tutaj łapie mnie deszcz. Z początku tylko pokapuje, więc to zlekceważyłem, ale szybko walnęło mocniej i zanim zdążyłem się przebrać to było już po herbacie ;).
Od tego momentu zaczęła się bardziej hardkorowa jazda - góry, noc i ulewny deszcz to już level trudności co najmniej 8/10 ;). A ja jeszcze miałem koła karbonowe i obręczowe hamulce, więc hamowanie na mokrym to było tyle o ile...Ale na tym polega jeżdżenie wyścigów ultra, że nie wystarczy sama mocna noga, trzeba sobie umieć radzić i w warunkach mało komfortowych, odporni na kiepską pogodę w takich momentach zawsze sporo zyskują. Zjazd do Tyrawy długi, więc i wychładzający, dalej trafia się jedyny bardziej dziurawy fragment maratonu, tutaj również mijam się z ludźmi z dystansu 300km, m.in. jadą kawałek ze Zbyszkiem, szczerze zazdroszcząc mu niecałych 70km na metę ;) . W pewnym momencie podjeżdża do mnie samochód i dziewczyna przez uchylone okno pyta się czy nie zgubiłem bidonu. Sięgam ręką - a bidonu brak! Miałem tu dużo szczęścia, wielkie podziękowania dla ekipy z samochodu, bo mało kogo stać na taki gest, by w ulewnym deszczu zbierać z drogi fanty po nawiedzonych rowerzystach. Bo z punktu widzenia kierowcy - to niezłe wrażenie musiało to robić, jakieś zupełne zadupia, okolice północy, ściana deszczu, a tam co chwilę jakichś ludzi na rowerze mijają ;)
Do Brzozowa lało równo, ale mnie bardziej od deszczu wnerwił zapychający się czujnik wysokościomierza w Garminie, niestety na deszczu często dochodzi do takich problemów, widać to dobrze na Stravie, gdzie sporo osób ma przez zaniżone sumy podjazdów z maratonu. A do tego w czasie naprawiania tego, gdy zrobiłem pauzę to krople deszczu padające na ekran zapisały mi aktywność, przez co ślad miałem w dwóch kawałkach. Jazda wymagająca, lało cały czas, w większości solidnie, do tego wiał mocny wiatr z zachodu, więc poza kawałkiem za Brzozowem głównie w twarz, jednym słowem warunki dla prawdziwych koneserów ;). Na szczycie serpentyn w Izdebkach już mi migało światełko Waxmunda, ale przez te problemy z Garminem, też przebierania się itd. trochę siadła dyscyplina postojowa, więc tak się ciągle do Waxa zbliżałem i go dogonić nie mogłem. Udaje się to dopiero na ściance za Strzyżowem, od tego miejsca jechaliśmy razem spory kawałek. Waxmud jak na swoje 300km przejechane w tym roku to pojechał wręcz genialnie, wziął kanapki na całą trasę i na postoje na całym dystansie zeszło mu bodaj tylko 47min! To dobrze pokazuje jak kluczową sprawą jest na takich imprezach mocna głowa.
Od Strzyżowa już nie pada, wkrótce łapie nas świt, wyjeżdżamy tez powoli z górek, tutaj Waxmund zjeżdża na tankowanie, bo jechał już na oparach. Choć jak się później okazało stacja była jednak zamknięta i nabierał kranówkę z ogrodowego kraniku u kogoś na posesji, trzeba umieć improwizować :)). Od skrętu na wschód jedzie się już elegancko z wiatrem, choć kilometry pozostałe do mety coś tak wolno się zmniejszają, doganiam tu jeszcze Artura Kubińskiego. Końcówka to ponownie górki na odcinku ok. 20km z Łańcuta, tu już zamulać zacząłem, a z kolei w Artura wstąpiły nowe siły i łatwo mnie łyknął.
Na mecie melduję się o 7.18 z czasem 22h38min co dało 9 pozycję na 69 zawodników startujących na dystansie 500km. W tych warunkach był to jak na mnie bardzo dobry czas, niemal taki sam miałem w zeszłym roku na zbliżonej dystansem i ilością przewyższeń trasie Podróżnika, ale tam była o wiele lepsza pogoda, wtedy taki czas wystarczył na 19 miejsce. Z wyniku jestem bardzo zadowolony, widać że treningi i przygotowania przed MRDP idą w dobrym kierunku, na trasie nie miałem większych kryzysów, dopiero w samej końcówce zacząłem trochę zamulać; udało się utrzymać postoje na bardzo przyzwoitym poziomie, ledwie 1h12min, a gdyby nie załamanie pogody to pewnie dałbym radę zejść poniżej godziny. Wreszcie lepiej jest z pozycją na rowerze, ideału nie ma, ale nie muszę tracić tyle czasu na trasie na ciągłe poprawki, także i większa wytrzymałość pozwala jechać dłużej bez stawania.
Maraton zdecydowanie z tych trudniejszych, już sama trasa ciężka, 6300m podjazdów, a tutaj poprzeczkę dodatkowo podniosło poważne załamanie pogodowe, pierwsze w już 7-letniej historii Podróżnika. Wycofało się aż 17 osób z dystansu 300km (czyli 18%) i 18 osób z dystansu 500km (26%), do tego 4 osoby przekroczyły limit czasowy (32h) na 500km. To pokazuje dobrze skalę trudności tegorocznego Podróznika. Też takie porównanie skali trudności szosowych ultra z tymi gravelowymi. Waldek Chodań, który w mocno obsadzonej Wanodze Gravel zajął 13 miejsce na ok. 360 startujących tutaj był 22 na 69 zawodników, natomiast Grzegorz Rybkowski, który wygrał Baltic Bike Challenge (ten już słabiej obsadzony) tu zajął 12 pozycję. O ile ścisła czołówka z maratonów gravelowych jest na poziomie tej szosowej, to jednak średni poziom zawodników oraz skala trudności (limit czasu) na maratonach szosowych jest sporo większa niż na gravelowych. Ciekawie zapowiada się pod tym kątem Krwawa Pętla z limitem 24h, bo to na warunki imprez gravelowych wcale nie jest tak turystyczny limit jak się niektórym wydaje ;))
Podsumowując - maraton bardzo udany, świetna trasa, świetna organizacja, wróciła pełna integracja na starcie i mecie, wróciła baza zawodów; jednym słowem wrócił stary dobry Podróżnik. Podziękowania dla organizatorów za pracę i wysiłek włożony w organizację imprezy, podziękowania dla Łukasza, który zaprojektował bardzo fajne trasy oraz dla zawodników, którzy swoim udziałem także tworzą tę imprezę.
Fotki z imprezy niestety bardzo marniutkie, ledwie kilka, nawet na mecie zapomniałem sobie zrobić zdjęcia (choć będzie jeszcze galeria Bartka Pawlika, który robił fotki na maratonie). Niestety jazda w trybie "obłęd w oczach" rządzi się własnymi prawami i na robienie zdjęć nie ma za wiele czasu, a i głowa czym innym zajęta ;)
Zdjęcia
Trasa
Dane wycieczki:
DST: 511.30 km AVS: 23.87 km/h
ALT: 6358 m MAX: 78.90 km/h
Temp:17.0 'C
Sobota, 5 czerwca 2021Kategoria >100km, Canyon 2021, Wycieczka
Poranna dłuższa pętelka do Chynowa.
Cały tydzień pogoda jak drut, ale akurat jak wyjechałem na dłuższą trasę to krótko po deszczu, po mokrych drogach; też i w czasie jazdy leciutko co jakiś czas pokapywało ;)
Cały tydzień pogoda jak drut, ale akurat jak wyjechałem na dłuższą trasę to krótko po deszczu, po mokrych drogach; też i w czasie jazdy leciutko co jakiś czas pokapywało ;)
Dane wycieczki:
DST: 113.10 km AVS: 30.29 km/h
ALT: 296 m MAX: 53.90 km/h
Temp:16.0 'C
Poniedziałek, 17 maja 2021Kategoria >100km, Canyon 2021, Wypad
Zlot - dzień 4
Ranem po nocnych opadach bardzo wilgotno, też i temperatura niska, choć nie tak zimno, jak wczoraj na nocnym zjeździe z Puchaczówki :P. Plan na dziś to powrót do Opola, została tylko jedna większa góra Kotliny Kłodzkiej, czyli dość łatwa przełęcz Jaworowa. Za Złotym Stokiem mało przyjemny odcinek ruchliwej krajówki do Nysy, szczególnie fragment bez pobocza w rejonie Otmuchowa.
Za to z Nysy pojechałem sporo lepszym wariantem Opolszczyzny niż jechaliśmy ze Zbyszkiem w przeciwnym kierunku w piątek. Kawałek przez Łambinowice jest dużo przyjemniejszy, w większości niezłe asfalty, sporo lasów, a i wjazd do Opola mało inwazyjny pod względem ruchu.
Dojechałem sporo wcześniej niż planowałem, bilety miałem na pociąg po 16, a tymczasem na dworcu zorientowałem się, że jest szansa zdążyć na pociąg o 3h wcześniejszy. Nie było już czasu na zakupy biletu w kasie, ale konduktor pociągu informuje mnie, że teraz obowiązuje opłata dodatkowa aż 130zł za wypisanie biletu w pociągu, jeśli na dworcu jest czynna kasa, PKP jak zwykle d. do klienta. Rzekomo przepis obowiązuje ze względów covidowych, a tymczasem musiałem 3h kiblować na dworcu (na dworze zaczęło mocno padać), gdzie o złapanie covida chyba najłatwiej ze względu na duże ilości przewijających się ludzi, do tego akurat kręcono tutaj jakiś film fabularny i było mnóstwo statystów.
Pełna galeria zdjęć z wyjazdu
Ranem po nocnych opadach bardzo wilgotno, też i temperatura niska, choć nie tak zimno, jak wczoraj na nocnym zjeździe z Puchaczówki :P. Plan na dziś to powrót do Opola, została tylko jedna większa góra Kotliny Kłodzkiej, czyli dość łatwa przełęcz Jaworowa. Za Złotym Stokiem mało przyjemny odcinek ruchliwej krajówki do Nysy, szczególnie fragment bez pobocza w rejonie Otmuchowa.
Za to z Nysy pojechałem sporo lepszym wariantem Opolszczyzny niż jechaliśmy ze Zbyszkiem w przeciwnym kierunku w piątek. Kawałek przez Łambinowice jest dużo przyjemniejszy, w większości niezłe asfalty, sporo lasów, a i wjazd do Opola mało inwazyjny pod względem ruchu.
Dojechałem sporo wcześniej niż planowałem, bilety miałem na pociąg po 16, a tymczasem na dworcu zorientowałem się, że jest szansa zdążyć na pociąg o 3h wcześniejszy. Nie było już czasu na zakupy biletu w kasie, ale konduktor pociągu informuje mnie, że teraz obowiązuje opłata dodatkowa aż 130zł za wypisanie biletu w pociągu, jeśli na dworcu jest czynna kasa, PKP jak zwykle d. do klienta. Rzekomo przepis obowiązuje ze względów covidowych, a tymczasem musiałem 3h kiblować na dworcu (na dworze zaczęło mocno padać), gdzie o złapanie covida chyba najłatwiej ze względu na duże ilości przewijających się ludzi, do tego akurat kręcono tutaj jakiś film fabularny i było mnóstwo statystów.
Pełna galeria zdjęć z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 103.90 km AVS: 25.65 km/h
ALT: 592 m MAX: 53.20 km/h
Temp:11.0 'C
Niedziela, 16 maja 2021Kategoria >100km, >200km, Canyon 2021, Wypad
Zlot - dzień 3
Ruszam dość wcześnie, już o 7.30 na siodełku, bo na dziś trasa długa i wymagająca. Z Wlenia skręcam na północ, jeszcze raz podjeżdżam pod zaporę w Pilchowicach, o wczesnej porze jest tutaj zupełnie pusto. Przez pagórki kieruję się na Cieplice i kawałek dalej wjeżdżam na trasę MRDP, po której z małymi odstępstwami będę jechać cały dzień.
Sudecki odcinek MRDP jest w mojej ocenie jednocześnie najtrudniejszy, ale i najładniejszy; jest tutaj bardzo duże nagromadzenie podjazdów, ale większość z nich jest po bocznych, bardzo urokliwych drogach (jak to w tym rejonie dziur nie brakuje). Jedzie się przyzwoicie, dobrze znane widoki cieszą oczy - zarówno w klimatycznych miasteczkach w czeskim stylu, jak i widoki na góry.
Pogoda jest niezła, kilka razy straszyło deszczem, ale na strachu się skończyło, natomiast wieje cały dzień, też jest dość chłodno, więc trzeba jechać na długo. Po południu zaliczam Góry Stołowe i wjeżdżam do bardzo urokliwej dolny Orlicy za Zieleńcem, na MRDP jedzie się tutaj długim łagodnym podjazdem pod górę, a ja mam to wszystko w dół, do tego i wiatr na tym kawałku raczej pomaga.
Zmierzch łapie mnie kawałek za Międzylesiem, końcówka już nocą, w tym najdłuższy podjazd w tym rejonie, czyli Puchaczówka, niemal 500m w pionie na raz. Kończę jazdę kawałek za Lądkiem-Zdrój, w dobrym momencie, bo chwilę po rozstawieniu namiotu porządnie lunęło i padało przez większość nocy.
Pełna galeria zdjęć z wyjazdu
Ruszam dość wcześnie, już o 7.30 na siodełku, bo na dziś trasa długa i wymagająca. Z Wlenia skręcam na północ, jeszcze raz podjeżdżam pod zaporę w Pilchowicach, o wczesnej porze jest tutaj zupełnie pusto. Przez pagórki kieruję się na Cieplice i kawałek dalej wjeżdżam na trasę MRDP, po której z małymi odstępstwami będę jechać cały dzień.
Sudecki odcinek MRDP jest w mojej ocenie jednocześnie najtrudniejszy, ale i najładniejszy; jest tutaj bardzo duże nagromadzenie podjazdów, ale większość z nich jest po bocznych, bardzo urokliwych drogach (jak to w tym rejonie dziur nie brakuje). Jedzie się przyzwoicie, dobrze znane widoki cieszą oczy - zarówno w klimatycznych miasteczkach w czeskim stylu, jak i widoki na góry.
Pogoda jest niezła, kilka razy straszyło deszczem, ale na strachu się skończyło, natomiast wieje cały dzień, też jest dość chłodno, więc trzeba jechać na długo. Po południu zaliczam Góry Stołowe i wjeżdżam do bardzo urokliwej dolny Orlicy za Zieleńcem, na MRDP jedzie się tutaj długim łagodnym podjazdem pod górę, a ja mam to wszystko w dół, do tego i wiatr na tym kawałku raczej pomaga.
Zmierzch łapie mnie kawałek za Międzylesiem, końcówka już nocą, w tym najdłuższy podjazd w tym rejonie, czyli Puchaczówka, niemal 500m w pionie na raz. Kończę jazdę kawałek za Lądkiem-Zdrój, w dobrym momencie, bo chwilę po rozstawieniu namiotu porządnie lunęło i padało przez większość nocy.
Pełna galeria zdjęć z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 263.60 km AVS: 21.20 km/h
ALT: 3624 m MAX: 60.50 km/h
Temp:10.0 'C
Piątek, 14 maja 2021Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2021, Wypad
Zlot 1 - czyli wykuwanie psychiki
Dojazd na Zlot planowaliśmy razem ze Zbyszkiem z Zawiercia. Prognozy pogody były mocno niekorzystne, jeszcze w środę pokazywały, że będą solidne opady w nocy z czwartku na piątek aż do połowy piątku oraz cała trasa pod czołowy wiatr. Dlatego opóźniliśmy maksymalnie porę wyjazdu, zakupiłem bilety na ostatni pociąg z Warszawy do Zawiercia. Tymczasem, gdy dojeżdżam koło 23 - okazuje się, że w Zawierciu w ogóle nie padało, a przez całą trasę kropla deszczu na nas nie spadła ;)
Od razu z dworca ruszamy na trasę, nocny odcinek idzie sprawnie, wiatr jakoś mocno nie przeszkadza, a na drogach bardzo pusto. Na trasie dużo lasów, co i rusz słychać lub widać żerującą zwierzynę, jazdę uprzyjemnia też intensywny zapach kwitnącego rzepaku.
Trochę przed świtem docieramy na Orlen w Strzelcach Opolskich, tu robimy większy popas. Gdy ruszamy dalej jest już widno, niestety zaczyna się to czego się spodziewaliśmy - zaczyna mocno wiać w czółko. Zaliczamy Górę Świętej Anny schowaną w chmurach, zjazd mocno dziurawy, jak żartował Zbyszek pewnie w ramach umartwiania pielgrzymów kolarskich ;). Przejazd przez Opolszczyznę daje nam mocno w kość, tereny są płaskie i odkryte, tutaj wiatr wali bez litości.
Oglądamy pałac w Mosznej, niestety remontowany; Zbyszkowi zaczyna coraz mocniej dokuczać ból mięśnia w nodze. Analizując czas naszej jazdy oceniamy, że w ten sposób to na Zlot zajedziemy późno w nocy i niewiele z niego użyjemy, Zbyszek też nie chce przeginać i ryzykować poważnej kontuzji przed planowanym za miesiąc Podróżnikiem i decyduje się na pociąg z Nysy. Sprawdzam połączenia na komórce i okazuje się, że za ok. 40min w Nysie będzie pociąg do Jeleniej, którym z Zawiercia dojeżdża Marek Dembowski, najlepszy kompan rowerowy Zbyszka. Krótka decyzja - ciśniemy! Zasuwaliśmy ten kawałek bardzo mocno, prędkości pod ten wiatr może nie imponujące, ale utrzymanie poziomu ok. 25km/h oznaczało już moc powyżej 200W. Chwilami wydawało się, że nie damy rady, ale w końcówce były trochę lepiej osłonięte tereny i wpadamy na dworzec 4min przed przyjazdem pociągu ;))
Po odjeździe Zbyszka robię sobie popas, na pobliskim Macu kupuję zaopatrzenie, a z jedzeniem przenoszę się do pobliskiego dworca, by nie marznąć na zewnątrz. A dworzec w Nysie "z duszą", żadne tam nowoczesne gówno, klasyka PRL, z subtelnym zapachem moczu ;)). Po odpoczynku ruszam dalej, odcinek do Ząbkowic dał mi mocno popalić, była tu kumulacja wiatru, wzgórz i słabych nawierzchni. Ale widoki niezgorsze, pejzaże z kwitnącym rzepakiem zawsze cieszą oko.
W Ząbkowicach rundka po zabytkowym centrum i ruszam na Srebrną Górę, na tym odcinku fajnie widać rosnącą przed nami ścianę Sudetów. Po wjeździe w góry jazda robi się przyjemniejsza, wreszcie mniej przeszkadza ten nieznośny wiatr, choć oczywiście w nogach czuć to już mocno. Ten rejon to najbardziej "czeski" fragment Polski, każde większe miasteczko ma swój klimat z ładnym rynkiem i kamieniczkami; niestety wiele tych miejsc mocno podupada; tak jest na całych Ziemiach Odzyskanych, którym brakuje ludności osiadłej, siedzącej z dziada-pradziada na ojcowiźnie.
Od Wałbrzycha odbijam mocniej na północ, ostatnie 20km to bardzo urokliwe tereny, wioseczki jak na końcu świata, puściutko, nawet sklepów nie ma poza większymi miejscowościami. Krótko po zmierzchu docieram do pięknie położonego nad Bobrem Wlenia i po 3km melduję się w bazie tegorocznego Zlotu w Łupkach, także bardzo przyjemnie położonej.
Dojazd dał nieźle popalić, ponad 350km pod wiatr i w temperaturach koło 10-12 stopni oraz z górską końcówką to ciężki kawałek kolarskiego chleba. Ale takie właśnie trasy później mocno procentują na wyścigach, bo jak mówi stare kolarskie porzekadło z wiatrem to i śmieci polecą ;)). Oczywiście jazda z wiatrem jest sporo przyjemniejsza, sam nieraz to praktykuję; ale pod względem skuteczności jazda pod wiatr to doskonałe wykuwanie psychiki ;))
Pełna galeria zdjęć z wyjazdu
Dojazd na Zlot planowaliśmy razem ze Zbyszkiem z Zawiercia. Prognozy pogody były mocno niekorzystne, jeszcze w środę pokazywały, że będą solidne opady w nocy z czwartku na piątek aż do połowy piątku oraz cała trasa pod czołowy wiatr. Dlatego opóźniliśmy maksymalnie porę wyjazdu, zakupiłem bilety na ostatni pociąg z Warszawy do Zawiercia. Tymczasem, gdy dojeżdżam koło 23 - okazuje się, że w Zawierciu w ogóle nie padało, a przez całą trasę kropla deszczu na nas nie spadła ;)
Od razu z dworca ruszamy na trasę, nocny odcinek idzie sprawnie, wiatr jakoś mocno nie przeszkadza, a na drogach bardzo pusto. Na trasie dużo lasów, co i rusz słychać lub widać żerującą zwierzynę, jazdę uprzyjemnia też intensywny zapach kwitnącego rzepaku.
Trochę przed świtem docieramy na Orlen w Strzelcach Opolskich, tu robimy większy popas. Gdy ruszamy dalej jest już widno, niestety zaczyna się to czego się spodziewaliśmy - zaczyna mocno wiać w czółko. Zaliczamy Górę Świętej Anny schowaną w chmurach, zjazd mocno dziurawy, jak żartował Zbyszek pewnie w ramach umartwiania pielgrzymów kolarskich ;). Przejazd przez Opolszczyznę daje nam mocno w kość, tereny są płaskie i odkryte, tutaj wiatr wali bez litości.
Oglądamy pałac w Mosznej, niestety remontowany; Zbyszkowi zaczyna coraz mocniej dokuczać ból mięśnia w nodze. Analizując czas naszej jazdy oceniamy, że w ten sposób to na Zlot zajedziemy późno w nocy i niewiele z niego użyjemy, Zbyszek też nie chce przeginać i ryzykować poważnej kontuzji przed planowanym za miesiąc Podróżnikiem i decyduje się na pociąg z Nysy. Sprawdzam połączenia na komórce i okazuje się, że za ok. 40min w Nysie będzie pociąg do Jeleniej, którym z Zawiercia dojeżdża Marek Dembowski, najlepszy kompan rowerowy Zbyszka. Krótka decyzja - ciśniemy! Zasuwaliśmy ten kawałek bardzo mocno, prędkości pod ten wiatr może nie imponujące, ale utrzymanie poziomu ok. 25km/h oznaczało już moc powyżej 200W. Chwilami wydawało się, że nie damy rady, ale w końcówce były trochę lepiej osłonięte tereny i wpadamy na dworzec 4min przed przyjazdem pociągu ;))
Po odjeździe Zbyszka robię sobie popas, na pobliskim Macu kupuję zaopatrzenie, a z jedzeniem przenoszę się do pobliskiego dworca, by nie marznąć na zewnątrz. A dworzec w Nysie "z duszą", żadne tam nowoczesne gówno, klasyka PRL, z subtelnym zapachem moczu ;)). Po odpoczynku ruszam dalej, odcinek do Ząbkowic dał mi mocno popalić, była tu kumulacja wiatru, wzgórz i słabych nawierzchni. Ale widoki niezgorsze, pejzaże z kwitnącym rzepakiem zawsze cieszą oko.
W Ząbkowicach rundka po zabytkowym centrum i ruszam na Srebrną Górę, na tym odcinku fajnie widać rosnącą przed nami ścianę Sudetów. Po wjeździe w góry jazda robi się przyjemniejsza, wreszcie mniej przeszkadza ten nieznośny wiatr, choć oczywiście w nogach czuć to już mocno. Ten rejon to najbardziej "czeski" fragment Polski, każde większe miasteczko ma swój klimat z ładnym rynkiem i kamieniczkami; niestety wiele tych miejsc mocno podupada; tak jest na całych Ziemiach Odzyskanych, którym brakuje ludności osiadłej, siedzącej z dziada-pradziada na ojcowiźnie.
Od Wałbrzycha odbijam mocniej na północ, ostatnie 20km to bardzo urokliwe tereny, wioseczki jak na końcu świata, puściutko, nawet sklepów nie ma poza większymi miejscowościami. Krótko po zmierzchu docieram do pięknie położonego nad Bobrem Wlenia i po 3km melduję się w bazie tegorocznego Zlotu w Łupkach, także bardzo przyjemnie położonej.
Dojazd dał nieźle popalić, ponad 350km pod wiatr i w temperaturach koło 10-12 stopni oraz z górską końcówką to ciężki kawałek kolarskiego chleba. Ale takie właśnie trasy później mocno procentują na wyścigach, bo jak mówi stare kolarskie porzekadło z wiatrem to i śmieci polecą ;)). Oczywiście jazda z wiatrem jest sporo przyjemniejsza, sam nieraz to praktykuję; ale pod względem skuteczności jazda pod wiatr to doskonałe wykuwanie psychiki ;))
Pełna galeria zdjęć z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 363.80 km AVS: 21.78 km/h
ALT: 2596 m MAX: 62.90 km/h
Temp:11.0 'C
Poniedziałek, 26 kwietnia 2021Kategoria >100km, Canyon 2021, Wypad
Wiosna w Tatrach - dzień 2
Rano warunki zapowiadają się bardzo OK, z okna kwatery mamy świetny widok na Giewont, dziś, w przeciwieństwie do wczoraj chmur jest dużo mniej i na dużo wyższym pułapie, więc Tatry widać świetnie. Przejeżdżamy przez Zakopane i ruszamy na Głodówkę drogą przez Wierch Poroniec. Zaskakuje bardzo mały ruch, jeździłem tą drogą wiele razy i zawsze było tu sporo samochodów, bo to standardowa droga nad Morskie Oko. A dzisiaj mamy zupełne pustki, ledwie kilka samochodów na krzyż, także i w samym Zakopanem ruch sporo mniejszy niż zazwyczaj - są i pozytywne aspekty covida ;)). W miarę zdobywania wysokości pojawiają się coraz ciekawsze widoki, coraz więcej śniegu przy drodze, coraz wspanialsze szczyty wyłaniają się zza drzew, w rejonie Głodówki widoki robią się już obłędne
Zaśnieżone góry, chmury i słońce to jest wyśmienita kombinacja, takie warunki nieczęsto się udaje trafić, dzisiaj mieliśmy to szczęście, odbieramy nagrodę za to, że nie zrezygnowaliśmy, gdy prognozy mówiły "gdzie się pchasz na tę zimnicę, w domu będzie cieplutko" :))
Z Głodówki długim i szybkim zjazdem przez Bukowinę zjeżdżamy na poziom Białki i zaraz zaczynamy bardzo ostry podjazd pod Czarną Górę. Jest ciężko, ale fantastyczne widoki wynagradzają w całości włożony wysiłek
Stąd długim zjazdem przez zielone łąki Podhala docieramy do Krempachów i wjeżdżamy na rowerowy Szlak Wokół Tatr. W mojej ocenie to bez wątpienia najpiękniejszy polski szlak rowerowy, zostawiający wszystkie inne daleko w tyle, a już szczególnie w taką pogodę w jaką mieliśmy okazję go przejechać. Zaskakuje przy tym konstrukcja szlaku, bo 99% tego typu szlaków jest projektowana pod przysłowiową babcię na holendrze, a tutaj wręcz przeciwnie - szlak wymaga dużej kondycji, zdecydowana większość podjazdów przekracza 10%, dobijając do 15%. Zjazdy też są wymagające, krętymi, wąskimi drogami, z wielkim nachyleniem; jednym słowem to szlak dla naprawdę zaawansowanych rowerzystów. Ale trudności wynagradza wspaniałymi widokami, co rusz mamy w tle zielone hale, zaśnieżone Tatry, widać nawet Babią Górę i Trzy Korony w Pieninach
Po tej widokowej uczcie zjeżdżamy do Niedzicy i wspinamy się na czorsztyńską tamę, tutaj również puściuteńko w porównaniu z tymi tłumami jakie się przewijały w czasach przed covidem. Kawałek za malowniczo położonym zamkiem w Niedzicy wjeżdżamy na słynny Velo Dunajec. Szlak wykonany jest bardzo porządnie, z dużym nakładem środków, cały czas jest wygodna asfaltowa nawierzchnia, często wybudowana na potrzeby szlaku. Podobnie jak Szlak Wokół Tatr ma trudne odcinki, przede wszystkim w rejonie Falsztyna, gdzie jest podjazd w okolicach 15-16% i seria krętych zjazdów. Ale sumarycznie nie jest tak trudny, wynika to z ukształtowania terenu w tej okolicy. Niemniej jest kilka wpadek, zupełnie niepotrzebnie w paru miejscach pośrodku szlaku stoją słupki, w tym jeden ulokowany na zjeździe, gdy go się zauważa dopiero na sporej już prędkości i przed zakrętem, to jest zwyczajnie niebezpieczne. W ogóle przy dużym obłożeniu rowerzystami tego typu szlaki IMO są mniej bezpieczne od wielu boczniejszych szos, bo są na tyle kręte, że często ludzie jadący z naprzeciwka wyłaniają się przed nami nagle na sporej prędkości. A przy grupkach niedzielnych rowerzystów jazda jeden obok drugiego całą szerokością nie jest rzadkością. Widoczki z Velo Dunajec w rejonie Falsztyna pierwsza klasa, dalej już tak widowiskowo nie jest, choć dalej ładnie
Dojeżdżamy po VD do Dębna i tutaj rozpoczynamy podjazd na przełęcz Knurowską, z którego po raz ostatni podziwiamy ścianę zaśnieżonych Tatr. Po zaliczeniu podjazdu zasłużony odpoczynek w Ochotnicy i po kilkunastu km zjazdu przez tę najdłuższą wieś w Polsce ponownie wracamy na VD, na odcinek do Nowego Sącza. Jedziemy wzdłuż rzeki, szlak bardzo kręty, co rusz przeskakujemy z jednej na drugą stronę Dunajca, prowadzi mikstem dróg lokalnych i szlaków rowerowych, wybudowany na bogato, są nawet osobne kładki rowerowe nad rzeką wybudowane na jego potrzeby. Dużą zaletą szlaku jest to, że całkowicie omija aglomerację Nowego Sącza, miasta przejeżdża się bokiem tuż przy rzece, w ogóle nie stykając się z typowo miejskim ruchem. Na koniec dnia mamy piękny zachód słońca nad Dunajcem, z poziomu rzeki robi to wrażenie
Nocujemy na eleganckiej kwaterze za Nowym Sączem, mamy do dyspozycji cały domek z pełnym wyposażeniem za jedyne 50zł od osoby, kolejny plus covida ;). Dzień z gatunku tych, które w pamięci zostają na bardzo długo, jednym słowem widokowa ekstraklasa, podobnie i od strony czysto rowerowej było ekstra
Zdjęcia z wyjazdu
Rano warunki zapowiadają się bardzo OK, z okna kwatery mamy świetny widok na Giewont, dziś, w przeciwieństwie do wczoraj chmur jest dużo mniej i na dużo wyższym pułapie, więc Tatry widać świetnie. Przejeżdżamy przez Zakopane i ruszamy na Głodówkę drogą przez Wierch Poroniec. Zaskakuje bardzo mały ruch, jeździłem tą drogą wiele razy i zawsze było tu sporo samochodów, bo to standardowa droga nad Morskie Oko. A dzisiaj mamy zupełne pustki, ledwie kilka samochodów na krzyż, także i w samym Zakopanem ruch sporo mniejszy niż zazwyczaj - są i pozytywne aspekty covida ;)). W miarę zdobywania wysokości pojawiają się coraz ciekawsze widoki, coraz więcej śniegu przy drodze, coraz wspanialsze szczyty wyłaniają się zza drzew, w rejonie Głodówki widoki robią się już obłędne
Zaśnieżone góry, chmury i słońce to jest wyśmienita kombinacja, takie warunki nieczęsto się udaje trafić, dzisiaj mieliśmy to szczęście, odbieramy nagrodę za to, że nie zrezygnowaliśmy, gdy prognozy mówiły "gdzie się pchasz na tę zimnicę, w domu będzie cieplutko" :))
Z Głodówki długim i szybkim zjazdem przez Bukowinę zjeżdżamy na poziom Białki i zaraz zaczynamy bardzo ostry podjazd pod Czarną Górę. Jest ciężko, ale fantastyczne widoki wynagradzają w całości włożony wysiłek
Stąd długim zjazdem przez zielone łąki Podhala docieramy do Krempachów i wjeżdżamy na rowerowy Szlak Wokół Tatr. W mojej ocenie to bez wątpienia najpiękniejszy polski szlak rowerowy, zostawiający wszystkie inne daleko w tyle, a już szczególnie w taką pogodę w jaką mieliśmy okazję go przejechać. Zaskakuje przy tym konstrukcja szlaku, bo 99% tego typu szlaków jest projektowana pod przysłowiową babcię na holendrze, a tutaj wręcz przeciwnie - szlak wymaga dużej kondycji, zdecydowana większość podjazdów przekracza 10%, dobijając do 15%. Zjazdy też są wymagające, krętymi, wąskimi drogami, z wielkim nachyleniem; jednym słowem to szlak dla naprawdę zaawansowanych rowerzystów. Ale trudności wynagradza wspaniałymi widokami, co rusz mamy w tle zielone hale, zaśnieżone Tatry, widać nawet Babią Górę i Trzy Korony w Pieninach
Po tej widokowej uczcie zjeżdżamy do Niedzicy i wspinamy się na czorsztyńską tamę, tutaj również puściuteńko w porównaniu z tymi tłumami jakie się przewijały w czasach przed covidem. Kawałek za malowniczo położonym zamkiem w Niedzicy wjeżdżamy na słynny Velo Dunajec. Szlak wykonany jest bardzo porządnie, z dużym nakładem środków, cały czas jest wygodna asfaltowa nawierzchnia, często wybudowana na potrzeby szlaku. Podobnie jak Szlak Wokół Tatr ma trudne odcinki, przede wszystkim w rejonie Falsztyna, gdzie jest podjazd w okolicach 15-16% i seria krętych zjazdów. Ale sumarycznie nie jest tak trudny, wynika to z ukształtowania terenu w tej okolicy. Niemniej jest kilka wpadek, zupełnie niepotrzebnie w paru miejscach pośrodku szlaku stoją słupki, w tym jeden ulokowany na zjeździe, gdy go się zauważa dopiero na sporej już prędkości i przed zakrętem, to jest zwyczajnie niebezpieczne. W ogóle przy dużym obłożeniu rowerzystami tego typu szlaki IMO są mniej bezpieczne od wielu boczniejszych szos, bo są na tyle kręte, że często ludzie jadący z naprzeciwka wyłaniają się przed nami nagle na sporej prędkości. A przy grupkach niedzielnych rowerzystów jazda jeden obok drugiego całą szerokością nie jest rzadkością. Widoczki z Velo Dunajec w rejonie Falsztyna pierwsza klasa, dalej już tak widowiskowo nie jest, choć dalej ładnie
Dojeżdżamy po VD do Dębna i tutaj rozpoczynamy podjazd na przełęcz Knurowską, z którego po raz ostatni podziwiamy ścianę zaśnieżonych Tatr. Po zaliczeniu podjazdu zasłużony odpoczynek w Ochotnicy i po kilkunastu km zjazdu przez tę najdłuższą wieś w Polsce ponownie wracamy na VD, na odcinek do Nowego Sącza. Jedziemy wzdłuż rzeki, szlak bardzo kręty, co rusz przeskakujemy z jednej na drugą stronę Dunajca, prowadzi mikstem dróg lokalnych i szlaków rowerowych, wybudowany na bogato, są nawet osobne kładki rowerowe nad rzeką wybudowane na jego potrzeby. Dużą zaletą szlaku jest to, że całkowicie omija aglomerację Nowego Sącza, miasta przejeżdża się bokiem tuż przy rzece, w ogóle nie stykając się z typowo miejskim ruchem. Na koniec dnia mamy piękny zachód słońca nad Dunajcem, z poziomu rzeki robi to wrażenie
Nocujemy na eleganckiej kwaterze za Nowym Sączem, mamy do dyspozycji cały domek z pełnym wyposażeniem za jedyne 50zł od osoby, kolejny plus covida ;). Dzień z gatunku tych, które w pamięci zostają na bardzo długo, jednym słowem widokowa ekstraklasa, podobnie i od strony czysto rowerowej było ekstra
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 156.30 km AVS: 20.30 km/h
ALT: 1723 m MAX: 69.10 km/h
Temp:7.0 'C
Sobota, 24 kwietnia 2021Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2021, Wypad
Wiosna w Tatrach - dzień 1
Wiosna w tym roku nie rozpieszcza, jak niedawno przeczytałem mamy najzimniejszy od 24 lat kwiecień ;). Ale, że normalnie to miesiąc w którym rowerowa aktywność eksploduje po zimowych ograniczeniach - pomimo marnych warunków ochota do jazdy jest duża. Umawiamy się więc z Gosią na intensywny wyjazd w góry, przez cały tydzień obserwując coraz mocniej pogarszające się prognozy, z solidnymi opadami śniegu w Zakopanem włącznie ;). Gdybym miał jechać samemu to pewnie bym odpuścił, ale jadąc we dwójkę zawsze łatwiej jest przetrwać złe warunki - więc decydujemy się zaryzykować.
Startujemy ok. 11.30 w sobotę, pogoda niezła, jest słonecznie, ale i wietrznie. Początek to nieprzyjemny wyjazd z warszawskiej aglomeracji, dopiero po 15-20km ruch się uspokaja. Pierwsza część trasy to mnóstwo sadów jabłkowych na trasie, w końcu Grójec to stolica polskiego jabłka ;)
Pogoda zmienna, a to słonecznie, a to straszy deszczem, do tego wiatr wyraźnie przeszkadza; szczególnie na odcinku do Nowego Miasta, gdzie droga bardziej odbija na zachód dał nam popalić. W Nowym Mieście ubieramy się więc cieplej, pod tym kątem byliśmy dobrze przygotowani, ubrań zabraliśmy tyle, że i na mrozie dalibyśmy radę :)). Na długich trasach fajne jest to jak można obserwować zmiany krajobrazu, powoli kończą się mazowieckie równiny, za Drzewicą wjeżdżamy na Wzgórza Koneckie, a w samych Końskich odpoczywamy na Orlenie.
Mieliśmy obawy jak to będzie z tymi stacjami w związku z ograniczeniami, bo konieczność odpoczywania na zimnie w temperaturach poniżej 5 stopni to byłby duży problem w czasie nocnej jazdy. Ale okazuje się, że jest bardzo OK, obsługa się nie czepia i można skorzystać z wygodnych kanap, przy których nawet są kable do ładowania elektroniki. Hitem trasy są Konkret Burgery, które braliśmy chyba na każdym postoju :). Za Radoszycami powoli zaczyna zmierzchać, temperatura spada do poziomu mniej więcej 2-3 stopnie, na drogach ruch jest symboliczny, więc nocna jazda idzie sprawnie, kolejny postój mamy na Orlenie w Koniecpolu po ok. 210km. Wyjeżdżając z miasta to jak wiele już ujechaliśmy dobrze widać po szerokości Pilicy, dużo węższej niż ta którą przekraczaliśmy w Nowym Mieście:
Za Koniecpolem kończy się płaski odcinek trasy, wjeżdżamy na Jurę, a to oznacza konkretne podjazdy. Ale jazda idzie sprawnie, pokonujemy kolejne górki, jadąc trasą przez Pradła i Pilicę, by na kolejny postój dotrzeć do Olkusza, jakżeby inaczej - oczywiście na Orlenie :)). Tutaj Gosia musiała się trochę zdrzemnąć, gdy ruszamy dalej są już pierwsze przejaśnienia, a to zawsze zwiększa motywację. Przebijamy się przez dolinki podkrakowskie z kilkoma solidnymi podjazdami i zjeżdżamy nad Wisłę, którą pokonujemy tamą w Łączanach.
Za Wisłą krótki kawałek płaskiego i wjeżdżamy w Pogórze Wielickie, które mocno daje w kość ostrymi podjazdami, szczególnie ścianka w Witanowicach zapada w pamięć
Po przejechaniu pasma pogórzy okrążamy Zalew Zembrzycki i odpoczywamy na Orlenie pod Suchą, tym razem już na powietrzu, bo tutaj obsługa już kwękała, ale już było cieplej niż w nocy, a mieliśmy ze sobą grube kurtki na postój. Za Suchą wjeżdżamy na krajówkę do Jordanowa, która robi zdecydowanie mniej przewyższeń niż boczne drogi w okolicy, z początku jedzie się nieprzyjemnie, bo ruch jest spory, ale kawałek za Makowem się to uspokaja. W Jordanowie Gosię już mocno muli, więc robimy postój na szybką drzemkę, 20m od krajówki, a Gosia bez problemu usypia :))
Za Jordanowem zaczynają się już solidne góry, m.in. długi podjazd na Harkabuz, ponad 300m w pionie. Za podjazdem mocne rozczarowanie, powinno być widać Tatry, a tymczasem całe skrywają się w chmurach. Podjazd do Kir ciągnie się nieskończoność, to bardzo długi, ze 20km podjazd z niewielkim nachyleniem, na którym wiatr mamy oczywiście w twarz, więc ciągną się te kilometry i ciągną. Ale pod koniec jest nagroda za włożony trud, pierwsze tatrzańskie szczyty wyłaniają się zza chmur, jest też symbol wiosny, czyli śliczne krokusy
Nocujemy na kwaterze w Kościelisku, pomimo wymagających warunków na trasie daliśmy radę przejechać cały dystans, duże brawa dla Gosi, która w tym sezonie jeszcze więcej jak 160km nie przejechała, a tu czekał ją od razu skok na głęboką wodę, ponad 400km z mocno górską końcówką
Zdjęcia z wyjazdu
Wiosna w tym roku nie rozpieszcza, jak niedawno przeczytałem mamy najzimniejszy od 24 lat kwiecień ;). Ale, że normalnie to miesiąc w którym rowerowa aktywność eksploduje po zimowych ograniczeniach - pomimo marnych warunków ochota do jazdy jest duża. Umawiamy się więc z Gosią na intensywny wyjazd w góry, przez cały tydzień obserwując coraz mocniej pogarszające się prognozy, z solidnymi opadami śniegu w Zakopanem włącznie ;). Gdybym miał jechać samemu to pewnie bym odpuścił, ale jadąc we dwójkę zawsze łatwiej jest przetrwać złe warunki - więc decydujemy się zaryzykować.
Startujemy ok. 11.30 w sobotę, pogoda niezła, jest słonecznie, ale i wietrznie. Początek to nieprzyjemny wyjazd z warszawskiej aglomeracji, dopiero po 15-20km ruch się uspokaja. Pierwsza część trasy to mnóstwo sadów jabłkowych na trasie, w końcu Grójec to stolica polskiego jabłka ;)
Pogoda zmienna, a to słonecznie, a to straszy deszczem, do tego wiatr wyraźnie przeszkadza; szczególnie na odcinku do Nowego Miasta, gdzie droga bardziej odbija na zachód dał nam popalić. W Nowym Mieście ubieramy się więc cieplej, pod tym kątem byliśmy dobrze przygotowani, ubrań zabraliśmy tyle, że i na mrozie dalibyśmy radę :)). Na długich trasach fajne jest to jak można obserwować zmiany krajobrazu, powoli kończą się mazowieckie równiny, za Drzewicą wjeżdżamy na Wzgórza Koneckie, a w samych Końskich odpoczywamy na Orlenie.
Mieliśmy obawy jak to będzie z tymi stacjami w związku z ograniczeniami, bo konieczność odpoczywania na zimnie w temperaturach poniżej 5 stopni to byłby duży problem w czasie nocnej jazdy. Ale okazuje się, że jest bardzo OK, obsługa się nie czepia i można skorzystać z wygodnych kanap, przy których nawet są kable do ładowania elektroniki. Hitem trasy są Konkret Burgery, które braliśmy chyba na każdym postoju :). Za Radoszycami powoli zaczyna zmierzchać, temperatura spada do poziomu mniej więcej 2-3 stopnie, na drogach ruch jest symboliczny, więc nocna jazda idzie sprawnie, kolejny postój mamy na Orlenie w Koniecpolu po ok. 210km. Wyjeżdżając z miasta to jak wiele już ujechaliśmy dobrze widać po szerokości Pilicy, dużo węższej niż ta którą przekraczaliśmy w Nowym Mieście:
Za Koniecpolem kończy się płaski odcinek trasy, wjeżdżamy na Jurę, a to oznacza konkretne podjazdy. Ale jazda idzie sprawnie, pokonujemy kolejne górki, jadąc trasą przez Pradła i Pilicę, by na kolejny postój dotrzeć do Olkusza, jakżeby inaczej - oczywiście na Orlenie :)). Tutaj Gosia musiała się trochę zdrzemnąć, gdy ruszamy dalej są już pierwsze przejaśnienia, a to zawsze zwiększa motywację. Przebijamy się przez dolinki podkrakowskie z kilkoma solidnymi podjazdami i zjeżdżamy nad Wisłę, którą pokonujemy tamą w Łączanach.
Za Wisłą krótki kawałek płaskiego i wjeżdżamy w Pogórze Wielickie, które mocno daje w kość ostrymi podjazdami, szczególnie ścianka w Witanowicach zapada w pamięć
Po przejechaniu pasma pogórzy okrążamy Zalew Zembrzycki i odpoczywamy na Orlenie pod Suchą, tym razem już na powietrzu, bo tutaj obsługa już kwękała, ale już było cieplej niż w nocy, a mieliśmy ze sobą grube kurtki na postój. Za Suchą wjeżdżamy na krajówkę do Jordanowa, która robi zdecydowanie mniej przewyższeń niż boczne drogi w okolicy, z początku jedzie się nieprzyjemnie, bo ruch jest spory, ale kawałek za Makowem się to uspokaja. W Jordanowie Gosię już mocno muli, więc robimy postój na szybką drzemkę, 20m od krajówki, a Gosia bez problemu usypia :))
Za Jordanowem zaczynają się już solidne góry, m.in. długi podjazd na Harkabuz, ponad 300m w pionie. Za podjazdem mocne rozczarowanie, powinno być widać Tatry, a tymczasem całe skrywają się w chmurach. Podjazd do Kir ciągnie się nieskończoność, to bardzo długi, ze 20km podjazd z niewielkim nachyleniem, na którym wiatr mamy oczywiście w twarz, więc ciągną się te kilometry i ciągną. Ale pod koniec jest nagroda za włożony trud, pierwsze tatrzańskie szczyty wyłaniają się zza chmur, jest też symbol wiosny, czyli śliczne krokusy
Nocujemy na kwaterze w Kościelisku, pomimo wymagających warunków na trasie daliśmy radę przejechać cały dystans, duże brawa dla Gosi, która w tym sezonie jeszcze więcej jak 160km nie przejechała, a tu czekał ją od razu skok na głęboką wodę, ponad 400km z mocno górską końcówką
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 437.80 km AVS: 20.85 km/h
ALT: 4155 m MAX: 59.60 km/h
Temp:6.0 'C