Wpisy archiwalne w kategorii
Wypad
Dystans całkowity: | 81420.54 km (w terenie 333.00 km; 0.41%) |
Czas w ruchu: | 3572:53 |
Średnia prędkość: | 22.79 km/h |
Maksymalna prędkość: | 83.80 km/h |
Suma podjazdów: | 606506 m |
Suma kalorii: | 101309 kcal |
Liczba aktywności: | 475 |
Średnio na aktywność: | 171.41 km i 7h 31m |
Więcej statystyk |
Sobota, 4 października 2014Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad
Pomorze Zachodnie - dzień 5
Kolejny zimny poranek (wstawaliśmy każdego dnia o 5), dzisiaj już wiatr daje się odczuć, przez pierwszy kawałek więcej nam pomaga, później zaczyna przeszkadzać. Wrażenie robi Barlinek z pięknie odbijającymi się domami w jeziorze, bawi komiczną nazwą "Europejskiej stolicy Nordic Walkingu" ;)). Za Barlinkiem mamy dłuższe odcinki bocznych dróg ze sporą ilością dziur, z Maszewa do Stargardu już solidniej zaczyna przeszkadzać wiatr; dzień kończymy kawałek za Kobylanką.
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 16 (Krzęcin, CHOSZCZNO - miasto powiatowe, PEŁCZYCE, BARLINEK, Przelewice, Dolice, SUCHAŃ, DOBRZANY, CHOCIWEL, Marianowo, Stara Dąbrowa, MASZEWO, Stargard Szczeciński-wieś, STARGARD SZCZECIŃSKI - miasto powiatowe, Warnice, Kobylanka)
Kolejny zimny poranek (wstawaliśmy każdego dnia o 5), dzisiaj już wiatr daje się odczuć, przez pierwszy kawałek więcej nam pomaga, później zaczyna przeszkadzać. Wrażenie robi Barlinek z pięknie odbijającymi się domami w jeziorze, bawi komiczną nazwą "Europejskiej stolicy Nordic Walkingu" ;)). Za Barlinkiem mamy dłuższe odcinki bocznych dróg ze sporą ilością dziur, z Maszewa do Stargardu już solidniej zaczyna przeszkadzać wiatr; dzień kończymy kawałek za Kobylanką.
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 16 (Krzęcin, CHOSZCZNO - miasto powiatowe, PEŁCZYCE, BARLINEK, Przelewice, Dolice, SUCHAŃ, DOBRZANY, CHOCIWEL, Marianowo, Stara Dąbrowa, MASZEWO, Stargard Szczeciński-wieś, STARGARD SZCZECIŃSKI - miasto powiatowe, Warnice, Kobylanka)
Dane wycieczki:
DST: 210.00 km AVS: 23.82 km/h
ALT: 898 m MAX: 46.10 km/h
Temp:15.0 'C
Piątek, 3 października 2014Kategoria >200km, Rower szosowy, Wypad
Pomorze Zachodnie - dzień 4
Z samego rana zaliczamy Kamień Pomorski, rankiem zimno, koło 7 stopni, ale szybko się ociepla i robi się piękna słoneczna pogoda.Za Przybiernowem zjeżdżamy na boczne drogi do Stepnicy (którą musiałem zaliczać drugi raz, bo w 2014 dostała prawa miejskie, a wcześniej w samej Stepnicy nie byłem), jest tu dużo dziur, ale ruch praktycznie zerowy, długie leśne odcinki po Puszczy Goleniowskiej, bocznymi drogami jedziemy aż do Nowogardu. Końcówka dnia to ciekawe pojezierza, przejeżdżamy przez Ińsko i Drawno, gdzie mamy okazję obserwować słońce chowające się w wodach jeziora Dubie; nocujemy w lesie jakieś 10km za Drawnem.
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 12 (KAMIEŃ POMORSKI - miasto powiatowe, Przybiernów, STEPNICA, Osina, NOWOGARD, DOBRA, Radowo Małe, WĘGORZYNO, IŃSKO, RECZ, DRAWNO, Bierzwnik)
Z samego rana zaliczamy Kamień Pomorski, rankiem zimno, koło 7 stopni, ale szybko się ociepla i robi się piękna słoneczna pogoda.Za Przybiernowem zjeżdżamy na boczne drogi do Stepnicy (którą musiałem zaliczać drugi raz, bo w 2014 dostała prawa miejskie, a wcześniej w samej Stepnicy nie byłem), jest tu dużo dziur, ale ruch praktycznie zerowy, długie leśne odcinki po Puszczy Goleniowskiej, bocznymi drogami jedziemy aż do Nowogardu. Końcówka dnia to ciekawe pojezierza, przejeżdżamy przez Ińsko i Drawno, gdzie mamy okazję obserwować słońce chowające się w wodach jeziora Dubie; nocujemy w lesie jakieś 10km za Drawnem.
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 12 (KAMIEŃ POMORSKI - miasto powiatowe, Przybiernów, STEPNICA, Osina, NOWOGARD, DOBRA, Radowo Małe, WĘGORZYNO, IŃSKO, RECZ, DRAWNO, Bierzwnik)
Dane wycieczki:
DST: 223.90 km AVS: 24.08 km/h
ALT: 816 m MAX: 39.20 km/h
Temp:17.0 'C
Czwartek, 2 października 2014Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad
Pomorze Zachodnie - dzień 3
Pierwsza część dnia to pagórkowaty rejon Połczyna-Zdroju, przyjemne tereny na rower, sporo lasów i jezior. Pod koniec dnia wracam na północną część Pomorza, tu już jest dość płasko, liczne wiatraki przypominają, że lubi tu mocno wiać, na szczęśćie wiatr od paru dni jest symboliczny, a pogoda robi się coraz lepsza, coraz więcej jest słońca. Po zmierzchu docieram do Gryfic, na rynku gotuję sobie obiad, w mieście czekam do 21.30, gdy docierał pociąg Marzeny. Już wspólnie jedziemy jeszcze z 10km i rozbijamy się nocą przy drodze do Świerzna.
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 10 (Białogard-wieś, BIAŁOGARD - miasto powiatowe, Rąbino, Ostrowice, Wierzchowo, Brzeźno, GOŚCINO, Siemyśl, GRYFICE - miasto powiatowe, Świerzno)
Pierwsza część dnia to pagórkowaty rejon Połczyna-Zdroju, przyjemne tereny na rower, sporo lasów i jezior. Pod koniec dnia wracam na północną część Pomorza, tu już jest dość płasko, liczne wiatraki przypominają, że lubi tu mocno wiać, na szczęśćie wiatr od paru dni jest symboliczny, a pogoda robi się coraz lepsza, coraz więcej jest słońca. Po zmierzchu docieram do Gryfic, na rynku gotuję sobie obiad, w mieście czekam do 21.30, gdy docierał pociąg Marzeny. Już wspólnie jedziemy jeszcze z 10km i rozbijamy się nocą przy drodze do Świerzna.
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 10 (Białogard-wieś, BIAŁOGARD - miasto powiatowe, Rąbino, Ostrowice, Wierzchowo, Brzeźno, GOŚCINO, Siemyśl, GRYFICE - miasto powiatowe, Świerzno)
Dane wycieczki:
DST: 217.40 km AVS: 23.89 km/h
ALT: 1130 m MAX: 45.50 km/h
Temp:17.0 'C
Środa, 1 października 2014Kategoria >200km, >100km, Wypad, Rower szosowy
Pomorze Zachodnie - dzień 2
Dziś już wjeżdżam na Pomorze Zachodnie, na początku dnia zaliczam rejon Bornego Sulinowa, jeszcze jest tu trochę pozostałości po radzieckim garnizonie, w tym koszmarna rzeźba kolorowej pepeszy na cmentarzu,taka kwintesencja rosyjskiego bezguścia. Sztuka z gatunku "ruka sałdata dzierżyt granata" - jest wszechobecna w całym byłym ZSRR, u nas na szczęście coraz skuteczniej jest rugowana z przestrzeni publicznej i poza cmentarzami nie powinna mieć najmniejszej racji bytu. Z Bornego jadę dużo lasami i bocznymi drogami do Bobolic, tu wjeżdżam na DK11 do Koszalina, ruch jeszcze w normie, wiatr też raczej sprzyjał. Z Koszalina zaliczam solidny podjazd na Górę Chełmską, by odwiedzić gminę Sianów, stamtąd wracam do nieciekawego i solidnie rozkopanego Koszalina. Nocuję w lesie pod Karlinem.
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 11 (BORNE SULINOWO, Grzmiąca, TYCHOWO, BOBOLICE, Manowo, KOSZALIN - miasto powiatowe i powiat grodzki, SIANÓW, Świeszyno, Biesiekierz, KARLINO, Dygowo)
Dziś już wjeżdżam na Pomorze Zachodnie, na początku dnia zaliczam rejon Bornego Sulinowa, jeszcze jest tu trochę pozostałości po radzieckim garnizonie, w tym koszmarna rzeźba kolorowej pepeszy na cmentarzu,taka kwintesencja rosyjskiego bezguścia. Sztuka z gatunku "ruka sałdata dzierżyt granata" - jest wszechobecna w całym byłym ZSRR, u nas na szczęście coraz skuteczniej jest rugowana z przestrzeni publicznej i poza cmentarzami nie powinna mieć najmniejszej racji bytu. Z Bornego jadę dużo lasami i bocznymi drogami do Bobolic, tu wjeżdżam na DK11 do Koszalina, ruch jeszcze w normie, wiatr też raczej sprzyjał. Z Koszalina zaliczam solidny podjazd na Górę Chełmską, by odwiedzić gminę Sianów, stamtąd wracam do nieciekawego i solidnie rozkopanego Koszalina. Nocuję w lesie pod Karlinem.
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 11 (BORNE SULINOWO, Grzmiąca, TYCHOWO, BOBOLICE, Manowo, KOSZALIN - miasto powiatowe i powiat grodzki, SIANÓW, Świeszyno, Biesiekierz, KARLINO, Dygowo)
Dane wycieczki:
DST: 230.40 km AVS: 24.42 km/h
ALT: 1067 m MAX: 52.10 km/h
Temp:15.0 'C
Wtorek, 30 września 2014Kategoria Wypad, Rower szosowy, >100km
Pomorze Zachodnie - dzień 1
Pierwszy dzień wyjazdu to mało ciekawy dojazd z Bydgoszczy DK 10 z dużym ruchem, w dni powszednie jest tu wiele więcej samochodów niż w weekend, gdy jedzie tędy BBTour, a pobocza brak. Dopiero za Nakłem zjeżdżam z głównej drogi by zaliczać kilka wielkopolskich gmin. Pogoda niestety marna, cały czas na skraju deszczu, co rusz popaduje mżawka. A za Złotowem zaczyna już solidniej padać, w tym deszczu przegapiłem odbicie w bok po gminę Tarnówka, przez co musiałem nadrobić aż 20km, całość pokonywana w solidnym deszczu, więc się nieźle załatwiłem. Nocuję w lesie, kawałek za Okonkiem.
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 9 (ŁOBŻENICA, WYSOKA, KRAJENKA, Złotów-wieś, ZŁOTÓW - miasto powiatowe, Zakrzewo, Tarnówka, JASTROWIE, OKONEK)
Pierwszy dzień wyjazdu to mało ciekawy dojazd z Bydgoszczy DK 10 z dużym ruchem, w dni powszednie jest tu wiele więcej samochodów niż w weekend, gdy jedzie tędy BBTour, a pobocza brak. Dopiero za Nakłem zjeżdżam z głównej drogi by zaliczać kilka wielkopolskich gmin. Pogoda niestety marna, cały czas na skraju deszczu, co rusz popaduje mżawka. A za Złotowem zaczyna już solidniej padać, w tym deszczu przegapiłem odbicie w bok po gminę Tarnówka, przez co musiałem nadrobić aż 20km, całość pokonywana w solidnym deszczu, więc się nieźle załatwiłem. Nocuję w lesie, kawałek za Okonkiem.
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 9 (ŁOBŻENICA, WYSOKA, KRAJENKA, Złotów-wieś, ZŁOTÓW - miasto powiatowe, Zakrzewo, Tarnówka, JASTROWIE, OKONEK)
Dane wycieczki:
DST: 175.40 km AVS: 24.53 km/h
ALT: 741 m MAX: 44.60 km/h
Temp:15.0 'C
Tatry - dzień 4
Dziś czekało nas główne wyzwanie wyjazdu - czyli przeprawa przez Tatry, planowaliśmy z rowerami zdobycie najwyższego szczytu Tatr Zachodnich - czyli Bystrej (2250m). Niestety pogoda zupełnie do niczego, w nocy sporo padało, a gdy ruszamy deszcz wisi w powietrzu i co jakiś czas lekko siąpi, jak się później okazało - padało dokładnie cały dzień, może ze 30min było bez deszczu; do tego temperatura na dole to zaledwie 7'C. Dojeżdżamy ok. 15km do początku żółtego szlaku na Bystrą, króciutki początek jeszcze daje się jechać, ale rychło ze względu na bardzo solidne błoto powstałe przez niszczenie dróg przez ciężki sprzęt jeżdżący nimi do wyrębu lasu - musimy już prowadzić. Ale, oczywiście byliśmy na to przygotowani, wiedzieliśmy, że trzeba będzie niemal całość wpychać. Pierwszy odcinek podejścia to walka z błotem, trzeba było też przełazić przez zwalone drzewa. Wyżej szlak przeszedł w singielek prowadzący przy strumieniu i tu zaczęły się już solidne problemy. Szlak był bardzo nachylony, mnóstwo wielkich kamieni, tak więc wciąganie roweru pod górę w tych warunkach kosztowało masę sił. Na ok. 1400m była tymczasowa wiata, tu zrobiliśmy sobie jedyny na tej trasie odpoczynek.
Wyżej zaczęła się jeszcze gorsza mordęga ze szlakiem przy strumieniu, było mnóstwo wielkich kamieni, nawet strome płyty skalne na 2-3m, na które wciąganie roweru było ekstremalnie trudnie. Dopiero wyżej na poziomie ok. 1700m szlak zrobił się sensowny, singielek wśród kosdrzewiny i po halach. Ale za to pojawiło się coś jeszcze gorszego od kamieni - a mianowicie pierwszy śnieg. Od czasu do czasu przelatujące chmury odsłaniały widok na masyw Bystrej - i wtedy okazało się, że góra jest solidnie zaśnieżona. Zacząłem się zastanawiać, czy w tych warunkach ma sens ryzkowanie podejścia - ale podchodzący szybciej Krzysiek był sporo przede mną; no i przede wszystkim szkoda było tej masy energii włożonej w dotychczasowe podejście. Tak więc nie zważając na głos rozsądku i warunki - drałowaliśmy dalej, od 1800m było to już prowadzenie w śniegu, im wyżej tym go było więcej. Od poziomu ok. 1900m kończy się relatywne wypłaszczenie i zaczyna się ostra ściana na którą szlak wspina się licznymi zakosami. Rychło okazało się, że na takim nachyleniu nie da się w sensowny sposób wpychac roweru, szło się w ten sposób bardzo powoli. Postanowiłem więc wziąć rower na plecy, full z całym bagażem który miałem ważył koło 25kg, więc było to bardzo trudne, potrzeba do tego dużej siły fizycznej, a ja z wagą niecałe 65kg do siłaczy się nie zaliczam ;) Ale nieoczekiwanie dla mnie okazało się, że nie aż tak źle z tą siłą i byłem w stanie iść pod ostrą górę z takim ciężarem, do tego zupełnie niestabilnym i wbijającym się w plecy. Na ok. 2000m kończy się ściana (bardzo ostrym fragmentem wśród skał) i szlak wyprowadza na grań Bystrej. A tu oczywiście mocno wiało, w ogóle pogoda była urocza - cały czas padający deszcz ze śniegiem, który ostro siekł po twarzy i temperatura na poziomie 1-2 stopnie, widoczność na 20-30m, a śniegu leżało coraz więcej (dobrze że przed nami szło kilku Słowaków, można było wstawiać buty w ślady po nich, nie trzeba było samemu przecierać szlaku); mocno trzymałem kciuki za to by temperatura nie spadła poniżej zera, bo wtedy zrobiłoby się naprawdę niebezpiecznie.
Niemniej jak na te ekstremalne warunki szło się relatywnie dobrze, minąłem tu Krzyśka, który również wpadł na pomysł niesienia roweru na plecach. Przed samym szczytem pojawiały się nawet krótkie skałki na których trzeba było bardzo uważać, zeby się nie poślizgnąć; a szliśmy (jakżeby inaczej!) w letnich butach SPD z siateczką ;)). W końcu skrajnie zmęczony melduję się na najwyższym szczycie Tatr Zachodnich, wiatr łeb urywał; w tym samym czasie na szczyt od polskiej strony dotarli dwaj turyści - ich miny na widok człowieka wyłaniającego się z mgły z rowerem na plecach - niezapomniane ;)). Poczekałem tu chwilkę na Krzyśka i szybko ruszyliśmy w dół. Zejście z Bystrej bardzo wredne, szlak z tej strony jest bardziej nachylony, w paru miejscach idzie się nad przepaścią, parę razy zapadaliśmy się w śnieg po kolana, zjeżdżałem tez na tyłku razem z rowerem. Do tego były też problemy z orientacją, bo widać było na 20-30m, więc bardzo przydały się gps-y, które obaj mieliśmy, nie było obaw, że we mgle zejdziemy za daleko ze szlaku., niemniej parę razy krótkie kawałki trzeba było zawracać. Po dojściu na graniczną grań szlak się wypłaścił, ale dalej trzeba było nim przejść duży kawał i ten odcinek pokonywany w solidnym śniegu bardzo się dłużył. W końcu odbijamy w stronę Siwej Przełęczy, tu też było trochę skałek, ale wraz ze spadkiem wysokości śniegu coraz mniej, na samej przełęczy już tylko śladowe ilości. Ale pomimo, że przeszliśmy najgorsze - do Doliny Chochołowskiej jeszcze było daleko, zejście czarnym szlakiem przez Dolinę Starorobociańską ciągnęło się bardzo długo, choć było sporo łatwiejsze niż rejon strumienia na podejściu na Bystrą od słowackiej strony, do tego zaczęło solidnie lać. Ale jakby ktoś myślał, że za mało dostaliśmy jeszcze w dupę - po tym jak nasz szlak dotarł do szerszej szutrówki okazało się, że zamiast wsiąść na rowery - musimy się około 2km przedzierać przez głębokie błoto (czasem i do połowy łydki), które zasyfiło nam buty z kretesem; podobnie jak na Słowacji tu również droga była zniszczona przez ciężkie pudła zwożące ścięte drzewa. Ale wreszcie nadszedł ten szczęśliwy moment gdy dotarliśmy do głównego szlaku Doliny Chochołowskiej, którym dalo się już jechać ;))
Zmordowani i nieźle zmarznięci jedziemy w deszczu do Kir (przy czym okazało się, że mój hamulec kolejny raz się zapowietrzył i przestał działać), tam udaje nam się załatwić busa do Wieliczki, jemy też smaczny obiad w Harnasiu, powoli wracając do równowagi termicznej, a w restauracji robiąc niezły syf na podłodze ;)
Dzień z kategorii maksymalnych hardkorów, było piekielnie ciężko, tak mocno w tyłek to już bardzo dawno nie dostałem. Oczywiście nie chodziło tu o samą jazdę, bo wiedzieliśmy, że szlaki będą nieprzejezdne, liczyliśmy że co najwyżej po polskiej stronie da się trochę pojechać (ale i to było nierealne, tak więc żadnego zakazu nie złamaliśmy, bo po Tatrach nie wolno rowerami JEŹDZIĆ, a pchanie przecież nie jest zabronione ;). Ale przeprawa przez grań Tatr z rowerami ma swój niekłamany urok, zamiast góry okrążać szosami - my przebiliśmy sie przez ich serce. Niestety trafiliśmy na prawdziwy pogodowy Armagedon, zarówno dzień wcześniej, jak i później warunki były sporo lepsze, nam wypadło akurat solidne załamanie. Ale z drugiej strony takie chwile pomimo skrajnego zmęczenia, przemoknięcia i wyziębienia długo zostają w pamięci, satysfakcja z tego, że się w tak fatalnych warunkach nie wymiękło też duża. Wielkie podziękowanie dla Krzyśka, samotnie na pewno bym się z takiej trasy musiał wycofać, a we dwóch walczyliśmy do samego końca ;)
Zdjęcia z wyjazdu
Dziś czekało nas główne wyzwanie wyjazdu - czyli przeprawa przez Tatry, planowaliśmy z rowerami zdobycie najwyższego szczytu Tatr Zachodnich - czyli Bystrej (2250m). Niestety pogoda zupełnie do niczego, w nocy sporo padało, a gdy ruszamy deszcz wisi w powietrzu i co jakiś czas lekko siąpi, jak się później okazało - padało dokładnie cały dzień, może ze 30min było bez deszczu; do tego temperatura na dole to zaledwie 7'C. Dojeżdżamy ok. 15km do początku żółtego szlaku na Bystrą, króciutki początek jeszcze daje się jechać, ale rychło ze względu na bardzo solidne błoto powstałe przez niszczenie dróg przez ciężki sprzęt jeżdżący nimi do wyrębu lasu - musimy już prowadzić. Ale, oczywiście byliśmy na to przygotowani, wiedzieliśmy, że trzeba będzie niemal całość wpychać. Pierwszy odcinek podejścia to walka z błotem, trzeba było też przełazić przez zwalone drzewa. Wyżej szlak przeszedł w singielek prowadzący przy strumieniu i tu zaczęły się już solidne problemy. Szlak był bardzo nachylony, mnóstwo wielkich kamieni, tak więc wciąganie roweru pod górę w tych warunkach kosztowało masę sił. Na ok. 1400m była tymczasowa wiata, tu zrobiliśmy sobie jedyny na tej trasie odpoczynek.
Wyżej zaczęła się jeszcze gorsza mordęga ze szlakiem przy strumieniu, było mnóstwo wielkich kamieni, nawet strome płyty skalne na 2-3m, na które wciąganie roweru było ekstremalnie trudnie. Dopiero wyżej na poziomie ok. 1700m szlak zrobił się sensowny, singielek wśród kosdrzewiny i po halach. Ale za to pojawiło się coś jeszcze gorszego od kamieni - a mianowicie pierwszy śnieg. Od czasu do czasu przelatujące chmury odsłaniały widok na masyw Bystrej - i wtedy okazało się, że góra jest solidnie zaśnieżona. Zacząłem się zastanawiać, czy w tych warunkach ma sens ryzkowanie podejścia - ale podchodzący szybciej Krzysiek był sporo przede mną; no i przede wszystkim szkoda było tej masy energii włożonej w dotychczasowe podejście. Tak więc nie zważając na głos rozsądku i warunki - drałowaliśmy dalej, od 1800m było to już prowadzenie w śniegu, im wyżej tym go było więcej. Od poziomu ok. 1900m kończy się relatywne wypłaszczenie i zaczyna się ostra ściana na którą szlak wspina się licznymi zakosami. Rychło okazało się, że na takim nachyleniu nie da się w sensowny sposób wpychac roweru, szło się w ten sposób bardzo powoli. Postanowiłem więc wziąć rower na plecy, full z całym bagażem który miałem ważył koło 25kg, więc było to bardzo trudne, potrzeba do tego dużej siły fizycznej, a ja z wagą niecałe 65kg do siłaczy się nie zaliczam ;) Ale nieoczekiwanie dla mnie okazało się, że nie aż tak źle z tą siłą i byłem w stanie iść pod ostrą górę z takim ciężarem, do tego zupełnie niestabilnym i wbijającym się w plecy. Na ok. 2000m kończy się ściana (bardzo ostrym fragmentem wśród skał) i szlak wyprowadza na grań Bystrej. A tu oczywiście mocno wiało, w ogóle pogoda była urocza - cały czas padający deszcz ze śniegiem, który ostro siekł po twarzy i temperatura na poziomie 1-2 stopnie, widoczność na 20-30m, a śniegu leżało coraz więcej (dobrze że przed nami szło kilku Słowaków, można było wstawiać buty w ślady po nich, nie trzeba było samemu przecierać szlaku); mocno trzymałem kciuki za to by temperatura nie spadła poniżej zera, bo wtedy zrobiłoby się naprawdę niebezpiecznie.
Niemniej jak na te ekstremalne warunki szło się relatywnie dobrze, minąłem tu Krzyśka, który również wpadł na pomysł niesienia roweru na plecach. Przed samym szczytem pojawiały się nawet krótkie skałki na których trzeba było bardzo uważać, zeby się nie poślizgnąć; a szliśmy (jakżeby inaczej!) w letnich butach SPD z siateczką ;)). W końcu skrajnie zmęczony melduję się na najwyższym szczycie Tatr Zachodnich, wiatr łeb urywał; w tym samym czasie na szczyt od polskiej strony dotarli dwaj turyści - ich miny na widok człowieka wyłaniającego się z mgły z rowerem na plecach - niezapomniane ;)). Poczekałem tu chwilkę na Krzyśka i szybko ruszyliśmy w dół. Zejście z Bystrej bardzo wredne, szlak z tej strony jest bardziej nachylony, w paru miejscach idzie się nad przepaścią, parę razy zapadaliśmy się w śnieg po kolana, zjeżdżałem tez na tyłku razem z rowerem. Do tego były też problemy z orientacją, bo widać było na 20-30m, więc bardzo przydały się gps-y, które obaj mieliśmy, nie było obaw, że we mgle zejdziemy za daleko ze szlaku., niemniej parę razy krótkie kawałki trzeba było zawracać. Po dojściu na graniczną grań szlak się wypłaścił, ale dalej trzeba było nim przejść duży kawał i ten odcinek pokonywany w solidnym śniegu bardzo się dłużył. W końcu odbijamy w stronę Siwej Przełęczy, tu też było trochę skałek, ale wraz ze spadkiem wysokości śniegu coraz mniej, na samej przełęczy już tylko śladowe ilości. Ale pomimo, że przeszliśmy najgorsze - do Doliny Chochołowskiej jeszcze było daleko, zejście czarnym szlakiem przez Dolinę Starorobociańską ciągnęło się bardzo długo, choć było sporo łatwiejsze niż rejon strumienia na podejściu na Bystrą od słowackiej strony, do tego zaczęło solidnie lać. Ale jakby ktoś myślał, że za mało dostaliśmy jeszcze w dupę - po tym jak nasz szlak dotarł do szerszej szutrówki okazało się, że zamiast wsiąść na rowery - musimy się około 2km przedzierać przez głębokie błoto (czasem i do połowy łydki), które zasyfiło nam buty z kretesem; podobnie jak na Słowacji tu również droga była zniszczona przez ciężkie pudła zwożące ścięte drzewa. Ale wreszcie nadszedł ten szczęśliwy moment gdy dotarliśmy do głównego szlaku Doliny Chochołowskiej, którym dalo się już jechać ;))
Zmordowani i nieźle zmarznięci jedziemy w deszczu do Kir (przy czym okazało się, że mój hamulec kolejny raz się zapowietrzył i przestał działać), tam udaje nam się załatwić busa do Wieliczki, jemy też smaczny obiad w Harnasiu, powoli wracając do równowagi termicznej, a w restauracji robiąc niezły syf na podłodze ;)
Dzień z kategorii maksymalnych hardkorów, było piekielnie ciężko, tak mocno w tyłek to już bardzo dawno nie dostałem. Oczywiście nie chodziło tu o samą jazdę, bo wiedzieliśmy, że szlaki będą nieprzejezdne, liczyliśmy że co najwyżej po polskiej stronie da się trochę pojechać (ale i to było nierealne, tak więc żadnego zakazu nie złamaliśmy, bo po Tatrach nie wolno rowerami JEŹDZIĆ, a pchanie przecież nie jest zabronione ;). Ale przeprawa przez grań Tatr z rowerami ma swój niekłamany urok, zamiast góry okrążać szosami - my przebiliśmy sie przez ich serce. Niestety trafiliśmy na prawdziwy pogodowy Armagedon, zarówno dzień wcześniej, jak i później warunki były sporo lepsze, nam wypadło akurat solidne załamanie. Ale z drugiej strony takie chwile pomimo skrajnego zmęczenia, przemoknięcia i wyziębienia długo zostają w pamięci, satysfakcja z tego, że się w tak fatalnych warunkach nie wymiękło też duża. Wielkie podziękowanie dla Krzyśka, samotnie na pewno bym się z takiej trasy musiał wycofać, a we dwóch walczyliśmy do samego końca ;)
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 40.50 km AVS: 5.20 km/h
ALT: 1753 m MAX: 33.80 km/h
Temp:3.0 'C
Tatry - dzień 3
Rano zastanawiamy się jak dziś jechać - czy pod Tatrami, czy też zaryzykować sporo bardziej męczącą trasę przez Kralovą Holę. Decydujemy się na Kralovą, co niestety było sporym błędem, czasem warto trochę odpuścić. Szybo przejeżdżamy przełęcz i zjeżdżamy do Spiskiej Beli, pojawiają się pierwsze widoki na masyw Tatr, od słowackiej strony prezentujący się kapitalnie - wysokie góry niejako wyrastają z równiny położonej 1500-2000m niżej. Najlepiej je widać z drogi Spiska Bela - Poprad, którą właśnie jedziemy. Za Popradem zaczynają się solidniejsze podjazdy, wjeżdża się tu na ok. 1050m. Krzysiek sporo zostaje tu z tyłu, mocno we znaki daje mu się siedzenie. Z przełeczy do Telgartu mamy już głównie w dół, z drogi widać Kralovą, pogoda niespecjalna, sporo chłodniej niż wczoraj, koło 12'C.; zaliczamy krótką ściankę do Sumiaca i tam robimy dłuższy postój. Krzysiek rusza na podjazd pierwszy, ja jeszcze robię zakupy w sklepie. Doganiam Krzyśka już na szutrowym odcinku, niestety musi prowadzić rower, bo nie jest już w stanie usiedzieć na siodełku (nota bene Brooksie), na szutrze rower sporo bardziej wibruje niż na szosie. W tej sytuacji dalsza jazda nie miała sensu, bo z Kralovej mieliśmy zjeżdżać również terenem w drugim kierunku.
Kontuzja trafiła się w najgorszym miejscu, bo bardzo daleko od Tatr pod które mieliśmy dotrzeć, rezygnując z terenu musielibyśmy ominąć szosami cały masyw Niżnych Tatr. Zjeżdżamy więc do linii kolejowej przejeżdżającej przez dolinę pod Sumiacem i stamtąd postanawiamy przejechać pociągiem do Brezna. Po ponad godzinie w pociagu ruszamy rowerami na najwyższą słowacką przełęcz Certovicę (1238m). Podjazd dość łagodny, nachylenie nie przekracza 7-8%, większą część pokonywaliśmy już nocą. Ale dla Krzyśka była to wielka męka, bo kontuzja strasznie dawała mu popalić, musiał cały czas jechać na stojąco, a to oczywiście bardzo męczyło i działało na psychikę, tak więc w końcówce musiał już rower prowadzić. Zjazd z przełęczy solidny, aż na 600m, więc kilometry szybko przelecialy, a z mocną lampką na trybie 450 lumenów nocą zjeżdżało się doskonale. Już bardzo zmęczeni docieramy do Liptovskiego Hradoku, kawałek za miastem w pierwszych kroplach deszczu rozkładamy się na noc.
Zdjęcia z wyjazdu
Rano zastanawiamy się jak dziś jechać - czy pod Tatrami, czy też zaryzykować sporo bardziej męczącą trasę przez Kralovą Holę. Decydujemy się na Kralovą, co niestety było sporym błędem, czasem warto trochę odpuścić. Szybo przejeżdżamy przełęcz i zjeżdżamy do Spiskiej Beli, pojawiają się pierwsze widoki na masyw Tatr, od słowackiej strony prezentujący się kapitalnie - wysokie góry niejako wyrastają z równiny położonej 1500-2000m niżej. Najlepiej je widać z drogi Spiska Bela - Poprad, którą właśnie jedziemy. Za Popradem zaczynają się solidniejsze podjazdy, wjeżdża się tu na ok. 1050m. Krzysiek sporo zostaje tu z tyłu, mocno we znaki daje mu się siedzenie. Z przełeczy do Telgartu mamy już głównie w dół, z drogi widać Kralovą, pogoda niespecjalna, sporo chłodniej niż wczoraj, koło 12'C.; zaliczamy krótką ściankę do Sumiaca i tam robimy dłuższy postój. Krzysiek rusza na podjazd pierwszy, ja jeszcze robię zakupy w sklepie. Doganiam Krzyśka już na szutrowym odcinku, niestety musi prowadzić rower, bo nie jest już w stanie usiedzieć na siodełku (nota bene Brooksie), na szutrze rower sporo bardziej wibruje niż na szosie. W tej sytuacji dalsza jazda nie miała sensu, bo z Kralovej mieliśmy zjeżdżać również terenem w drugim kierunku.
Kontuzja trafiła się w najgorszym miejscu, bo bardzo daleko od Tatr pod które mieliśmy dotrzeć, rezygnując z terenu musielibyśmy ominąć szosami cały masyw Niżnych Tatr. Zjeżdżamy więc do linii kolejowej przejeżdżającej przez dolinę pod Sumiacem i stamtąd postanawiamy przejechać pociągiem do Brezna. Po ponad godzinie w pociagu ruszamy rowerami na najwyższą słowacką przełęcz Certovicę (1238m). Podjazd dość łagodny, nachylenie nie przekracza 7-8%, większą część pokonywaliśmy już nocą. Ale dla Krzyśka była to wielka męka, bo kontuzja strasznie dawała mu popalić, musiał cały czas jechać na stojąco, a to oczywiście bardzo męczyło i działało na psychikę, tak więc w końcówce musiał już rower prowadzić. Zjazd z przełęczy solidny, aż na 600m, więc kilometry szybko przelecialy, a z mocną lampką na trybie 450 lumenów nocą zjeżdżało się doskonale. Już bardzo zmęczeni docieramy do Liptovskiego Hradoku, kawałek za miastem w pierwszych kroplach deszczu rozkładamy się na noc.
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 135.30 km AVS: 17.61 km/h
ALT: 2205 m MAX: 56.70 km/h
Temp:10.0 'C
Tatry - dzień 2
Pospaliśmy wystarczająco, bo jako, że sklep otwierali o 9, nie było sensu się spieszyć. W sklepie mechanika nie było, odesłali nas do kolejnego w Mszanie, a tam z kolei do większego sklepu w Rabce, która była na naszej trasie. Tam wreszcie udało się naprawić hamulec, choć mechanik z początku wątpił w naszą diagnozę, że hamulec jest zapowietrzony, ale po dokładniejszej inspekcji poznał, że w tym leży problem. Koniec końców - udało się go doprowadzić do normalnego stanu i mogliśmy wreszcie wjechać w góry. Jako, że straciliśmy sporo czasu na te naprawy - postanowiliśmy jak największą część podjazdu na Turbacz zaliczyć asfaltem, na mapie mieliśmy taką drogę, która dochodziła aż na 900m. Szybko jednak się okazuje, że nieźle się nabraliśmy, droga już na jakiś 600m przechodzi w teren, do tego jest mocno błotnista. Pierwszą część przejechaliśmy, niestety drugą trzeba było już wpychac, bo nachylenie było za duże na jazdę, ponad 20%. W ten sposób wpychamy na grzbiet przez który przechodzi szlak rowerowy (jednocześnie to fragment czerwonego Głównego Szlaku Beskidzkiego).
Tam już w większości daje się jechać, szlak urozmaicony, są też zjazdy, choć generalnie jedziemy w górę. Przeszkadza natomiast duża ilość błota, co rusz trzeba omijać wielkie kałuże, które "obrasta" solidna dawka błota. Przy mijaniu jednej z nich dość niewinnie wyglądającej zaryło mi się przednie koło i poleciałem na bok, na szczęśćie zdążyłem jeszcze podeprzeć się nogą i ręką, więc przynajmniej kurtki nie usyfiłem. Ale buty miałem całe w błocie, zassało mnie tak, że trudno było nogę z tego bagienka wyciągnąć ;)). W końcówce podjazdu pojawiają się coraz ciekawsze widoki, a jako, że od rana jest piękna pogoda - z grzbietu widać elegancko Tatry. Szczyt Turbacza obecnie jest w większości bez lasu, więc widoki cały czas nam towarzyszą. Ze szczytu krótki zjazd do schroniska, tam fundujemy sobie po żurku, który zjadamy na tarasie racząc się pięknym widokiem na Tatry. Pod schroniskiem był też wąż z wodą przeznaczony do mycia obuwia, więc udało mi się doprowadzić się do jako-takiego stanu po wywrotce.
Spod schroniska piękny przejazd dużą bezleśną hala w stronę Kiczory, stąd Turbacz prezentuje się o wiele okazalej niż z drugiej strony, to najładniejszy kawałek dzisiejszego dnia. Z Kiczory zaczyna się długi zjazd, na fragmencie musieliśmy sprowadzać, bo było za duże nachylenie na jazdę, ale w większej części dało się jechać. Na przełęczy Knurowskiej wjeżdżamy na asfalt i stąd szosami kontynuujemy jazdę nad jezioro Czorsztyńskie, zaliczając solidny podjazd pod Falsztyn, widoki robią wrażenie, z trasy ładnie prezentują się ruiny zamku w Czorsztynie. Jako, że czasu do zmroku nie zostało już wiele postanowiliśmy jechać na szlak nad Dunajcem by jeszcze część zobaczyć przy świetle dziennym, tam łapie nas zmrok. Już nocą dojeżdżamy do Szczawnicy, robimy zakupy - i wracamy w stronę Sromowiec tym samym szlakiem. Jazda ciemną nocą po szlaku miała swój urok, trochę trzeba uważać, bo szlak często prowadzi nad samą rzeką, więc można się skąpać ;) Na szlaku nabieramy też wodę, podczas tej czynności podjechał jakiś zabawny Słowak, który twierdził, ze nocą nie wolno tu jeździć i że zapłacimy karę, oczywiście go olaliśmy ;) Ze szlaku wyjeżdżamy na Toporec, zaliczamy większą część podjazdu i kawałek przed przełęczą nocujemy na skraju lasu.
Zdjęcia z wyjazdu
Pospaliśmy wystarczająco, bo jako, że sklep otwierali o 9, nie było sensu się spieszyć. W sklepie mechanika nie było, odesłali nas do kolejnego w Mszanie, a tam z kolei do większego sklepu w Rabce, która była na naszej trasie. Tam wreszcie udało się naprawić hamulec, choć mechanik z początku wątpił w naszą diagnozę, że hamulec jest zapowietrzony, ale po dokładniejszej inspekcji poznał, że w tym leży problem. Koniec końców - udało się go doprowadzić do normalnego stanu i mogliśmy wreszcie wjechać w góry. Jako, że straciliśmy sporo czasu na te naprawy - postanowiliśmy jak największą część podjazdu na Turbacz zaliczyć asfaltem, na mapie mieliśmy taką drogę, która dochodziła aż na 900m. Szybko jednak się okazuje, że nieźle się nabraliśmy, droga już na jakiś 600m przechodzi w teren, do tego jest mocno błotnista. Pierwszą część przejechaliśmy, niestety drugą trzeba było już wpychac, bo nachylenie było za duże na jazdę, ponad 20%. W ten sposób wpychamy na grzbiet przez który przechodzi szlak rowerowy (jednocześnie to fragment czerwonego Głównego Szlaku Beskidzkiego).
Tam już w większości daje się jechać, szlak urozmaicony, są też zjazdy, choć generalnie jedziemy w górę. Przeszkadza natomiast duża ilość błota, co rusz trzeba omijać wielkie kałuże, które "obrasta" solidna dawka błota. Przy mijaniu jednej z nich dość niewinnie wyglądającej zaryło mi się przednie koło i poleciałem na bok, na szczęśćie zdążyłem jeszcze podeprzeć się nogą i ręką, więc przynajmniej kurtki nie usyfiłem. Ale buty miałem całe w błocie, zassało mnie tak, że trudno było nogę z tego bagienka wyciągnąć ;)). W końcówce podjazdu pojawiają się coraz ciekawsze widoki, a jako, że od rana jest piękna pogoda - z grzbietu widać elegancko Tatry. Szczyt Turbacza obecnie jest w większości bez lasu, więc widoki cały czas nam towarzyszą. Ze szczytu krótki zjazd do schroniska, tam fundujemy sobie po żurku, który zjadamy na tarasie racząc się pięknym widokiem na Tatry. Pod schroniskiem był też wąż z wodą przeznaczony do mycia obuwia, więc udało mi się doprowadzić się do jako-takiego stanu po wywrotce.
Spod schroniska piękny przejazd dużą bezleśną hala w stronę Kiczory, stąd Turbacz prezentuje się o wiele okazalej niż z drugiej strony, to najładniejszy kawałek dzisiejszego dnia. Z Kiczory zaczyna się długi zjazd, na fragmencie musieliśmy sprowadzać, bo było za duże nachylenie na jazdę, ale w większej części dało się jechać. Na przełęczy Knurowskiej wjeżdżamy na asfalt i stąd szosami kontynuujemy jazdę nad jezioro Czorsztyńskie, zaliczając solidny podjazd pod Falsztyn, widoki robią wrażenie, z trasy ładnie prezentują się ruiny zamku w Czorsztynie. Jako, że czasu do zmroku nie zostało już wiele postanowiliśmy jechać na szlak nad Dunajcem by jeszcze część zobaczyć przy świetle dziennym, tam łapie nas zmrok. Już nocą dojeżdżamy do Szczawnicy, robimy zakupy - i wracamy w stronę Sromowiec tym samym szlakiem. Jazda ciemną nocą po szlaku miała swój urok, trochę trzeba uważać, bo szlak często prowadzi nad samą rzeką, więc można się skąpać ;) Na szlaku nabieramy też wodę, podczas tej czynności podjechał jakiś zabawny Słowak, który twierdził, ze nocą nie wolno tu jeździć i że zapłacimy karę, oczywiście go olaliśmy ;) Ze szlaku wyjeżdżamy na Toporec, zaliczamy większą część podjazdu i kawałek przed przełęczą nocujemy na skraju lasu.
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 112.70 km AVS: 13.89 km/h
ALT: 1849 m MAX: 56.50 km/h
Temp:12.0 'C
Tatry - 1 dzień
Do terenowego wyjazdu w góry przymierzaliśmy się razem z Krzyśkiem od pewnego czasu, w końcu udało się zgrać terminy i w miarę przyzwoitą pogodę - i ruszyliśmy.
Ruszamy z Warszawy po południu, dojeżdżamy busem Krzyśka do Wieliczki, stamtąd starujemy już na rowerach, pogoda marna, temperatura poniżej 10 stopni. Jako, że było już koło 18, więc większość trasy jechaliśmy już nocą. Chcieliśmy dojechać kawałek za Mszanę, tak by jutro już od rana wjechać w teren. Teren pagórkowaty, w Dobczycach robimy zakupy w sklepie, kawałek za miastem okazuje się, że główna droga na Mszanę jest w remoncie z powodu zerwania i podmycia mostu, więc trzeba było jechać objazdem - a ten wiązał się z długim podjazdem, ponad 100m w pionie z odcinkiem 14%. Na zjazdach okazuje się, że mój przedni hamulec działa bardzo mizernie, faktycznie to spowalnia, nie hamuje. O ile na szosie można spokojnie jechać z jednym hamulcem - to w terenie taka jazda jest już bardzo trudna, wiele kawałków które dałoby się przejechać trzeba by sprowadzać. Nieźle mnie to wkurzyło, bo w tym roku ten hamulec był już odpowietrzany, a teraz znowu powtórka w najmniej oczekiwanym momencie; niestety hamulce hydrauliczne, choć wygodniejsze - są dużo bardziej awaryjne od mechanicznych, a model Avid Elixir 7, które posiadam - to wyjątkowy awaryjny badziew, na pewno nie wart prawie 1000zł które za nie dałem licząc, że za taką sumę dostanę wysokiej jakości produkt.
Nocne podjazdy idą sprawnie i przed 22 meldujemy się w Mszanie, tu przy głównej drodze jest sklep rowerowy, postanawiamy więc rozbić się na nocleg i jutro rano spróbować naprawić hamulec.
Zdjęcia z wyjazdu
Do terenowego wyjazdu w góry przymierzaliśmy się razem z Krzyśkiem od pewnego czasu, w końcu udało się zgrać terminy i w miarę przyzwoitą pogodę - i ruszyliśmy.
Ruszamy z Warszawy po południu, dojeżdżamy busem Krzyśka do Wieliczki, stamtąd starujemy już na rowerach, pogoda marna, temperatura poniżej 10 stopni. Jako, że było już koło 18, więc większość trasy jechaliśmy już nocą. Chcieliśmy dojechać kawałek za Mszanę, tak by jutro już od rana wjechać w teren. Teren pagórkowaty, w Dobczycach robimy zakupy w sklepie, kawałek za miastem okazuje się, że główna droga na Mszanę jest w remoncie z powodu zerwania i podmycia mostu, więc trzeba było jechać objazdem - a ten wiązał się z długim podjazdem, ponad 100m w pionie z odcinkiem 14%. Na zjazdach okazuje się, że mój przedni hamulec działa bardzo mizernie, faktycznie to spowalnia, nie hamuje. O ile na szosie można spokojnie jechać z jednym hamulcem - to w terenie taka jazda jest już bardzo trudna, wiele kawałków które dałoby się przejechać trzeba by sprowadzać. Nieźle mnie to wkurzyło, bo w tym roku ten hamulec był już odpowietrzany, a teraz znowu powtórka w najmniej oczekiwanym momencie; niestety hamulce hydrauliczne, choć wygodniejsze - są dużo bardziej awaryjne od mechanicznych, a model Avid Elixir 7, które posiadam - to wyjątkowy awaryjny badziew, na pewno nie wart prawie 1000zł które za nie dałem licząc, że za taką sumę dostanę wysokiej jakości produkt.
Nocne podjazdy idą sprawnie i przed 22 meldujemy się w Mszanie, tu przy głównej drodze jest sklep rowerowy, postanawiamy więc rozbić się na nocleg i jutro rano spróbować naprawić hamulec.
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 52.70 km AVS: 18.71 km/h
ALT: 872 m MAX: 53.10 km/h
Temp:8.0 'C
Poniedziałek, 22 września 2014Kategoria Rower szosowy, Wypad
Rano ruszam krótko przed wschodem słońca, szybko pojawia się bardzo gęsta mgła, w której jadę już do końca. Często widoczność była poniżej 50m, taka jazda ma swój urok. Sprawnie pokonuję ok.35km do Rewala, a parę km przed miastem spotykam Roberta Woźniaka, który wyjechał na krótką przejażdżkę po wczorajszej jeździe z Elbląga.
O 9 zaczyna się impreza i dekoracje maratonu szosowego w Rewalu (Marzena wygrała w swojej kategorii!), następnie dekoracje za cały sezon owych maratonów. Ciągnęło się to długo, bo stroje BBTour wręczano dopiero na koniec. W porównaniu z ostatnimi laty - zmieniono dość istotnie grafikę, przede wszystkim spodenek - i nie są to zmiany na lepsze, zamiast zostawić charakterystyczny niebieski kolor, dodano dużo czarnego, przez co wygląda to gorzej. Rozmiarówka dość komiczna, na mnie L jest wyraźnie za małe, natomiast XXL, które odbierałem dla kolegi - pasuje w miarę OK, choć też minimalnie większe mogłoby być ;)
W planach na dziś mieliśmy jazdę z Kotem w rejon Choszczna, niestety przez to, że impreza dość długo się przeciągnęła - nic z tego nie wyszło, za mało zostalo czasu by wyrobić się na sensowny pociąg do Warszawy. Zabrałem się więc z Danielem samochodem do Stargardu Szczecińskiego (dzięki za podwiezienie!) i stamtąd dość napchanym pociągiem wróciłem do Warszawy.
O 9 zaczyna się impreza i dekoracje maratonu szosowego w Rewalu (Marzena wygrała w swojej kategorii!), następnie dekoracje za cały sezon owych maratonów. Ciągnęło się to długo, bo stroje BBTour wręczano dopiero na koniec. W porównaniu z ostatnimi laty - zmieniono dość istotnie grafikę, przede wszystkim spodenek - i nie są to zmiany na lepsze, zamiast zostawić charakterystyczny niebieski kolor, dodano dużo czarnego, przez co wygląda to gorzej. Rozmiarówka dość komiczna, na mnie L jest wyraźnie za małe, natomiast XXL, które odbierałem dla kolegi - pasuje w miarę OK, choć też minimalnie większe mogłoby być ;)
W planach na dziś mieliśmy jazdę z Kotem w rejon Choszczna, niestety przez to, że impreza dość długo się przeciągnęła - nic z tego nie wyszło, za mało zostalo czasu by wyrobić się na sensowny pociąg do Warszawy. Zabrałem się więc z Danielem samochodem do Stargardu Szczecińskiego (dzięki za podwiezienie!) i stamtąd dość napchanym pociągiem wróciłem do Warszawy.
Dane wycieczki:
DST: 51.90 km AVS: 23.59 km/h
ALT: 129 m MAX: 37.50 km/h
Temp:16.0 'C