Wpisy archiwalne w kategorii
Wypad
Dystans całkowity: | 81420.54 km (w terenie 333.00 km; 0.41%) |
Czas w ruchu: | 3572:53 |
Średnia prędkość: | 22.79 km/h |
Maksymalna prędkość: | 83.80 km/h |
Suma podjazdów: | 606506 m |
Suma kalorii: | 101309 kcal |
Liczba aktywności: | 475 |
Średnio na aktywność: | 171.41 km i 7h 31m |
Więcej statystyk |
Nad Bałtyk po stroje "Bałtyku"
Stroje za ukończenie BBTour tradycyjnie są rozdawane na zakończenie PP w maratonach szosowych, jako, że w tym roku zakończenie było duży kawał ode mnie - aż w Rewalu nie planowałem tam wyjazdu. Ale 2 dni przed prognozy pogody akurat w tym rejonie Polski były przyzwoite, podczas gdy w innych rejonach już nie za bardzo - więc zdecydowałem jednak się wyruszyć nad Bałtyk po stroje "Bałtyku" ;))
Jadę nietypowo jak na tak długi dystans - z namiotem i sprzętem kuchennym, to najdłuższa trasa jaką dotąd robiłem z bagażem. - Wyjeżdżam z Warszawy dopiero po 18, ponad godzinę straciłem na bujanie się z przednim kołem, które wibrowało przy hamowaniu, w końcu musiałem zawrócić do domu i zmienić na inne. Początek nieciekawy - przejazd rzez Warszawę i dość ruchliwa krajówka do Sochaczewa. Tam zaczyna padać deszcz, jakieś małe przelotne opady zapowiadali, ale tutaj lunęło całkiem solidnie i 40km do Gąbina jechałem w deszczu. W Gąbinie postój na stacji benzynowej, gdy ruszyłem deszcz się już uspokoił. Aż do Torunia jadę trasą BBTour, w nocy na drodze bardzo pusto, lekki wiaterek w plecy pomaga, więc jedzie się całkiem przyzwoicie, senność mnie nie męczy. W Toruniu Wisłę przekraczam eleganckim nowym mostem, na przystanku autobusowym w mieście robię postój. Kawałek za miastem zaczyna świtać, pojawia się gęsta mgła, temperatura koło 9-10 stopni.
Na drodze do Tucholi robi się już cieplej, piękne krajobrazy lasów i pól samego świtu, gdy jeszcze w wielu miejscach utrzymują się mgły. Za Tucholą mniej ciekawy kawałek, krajówka w rejonie Chojnic i Człuchowa, do tego zaczęła mnie trochę męczyć senność. Po zjeździe z krajówki już ciekawiej, przede wszystkim dużo lasów, piękne zapachy, pojawiają się już pierwsze drzewa w jesiennych barwach; a dzień ładny - słonecznie, lekko powyżej 20 stopni i praktycznie bezwietrznie. I podobnie wygląda dalsza trasa - dużo lasów, mały ruch na drogach, spodziewałem się w tym rejonie więcej górek, trochę się pojawiło, ale generalnie jest tu znacznie bardziej płasko niż na Mazurach. Natomiast charakterystyczna dla Zachodniego Pomorza jest niewielka gęstość zaludnienia, odcinki między wioskami są wiele większe niż na Mazowszu, ma to wiele uroku, z noclegami na dziko nie ma żadnych problemów. Drogi nadspodziewanie dobre, szosy wojewódzkie z reguły z dobrym asfaltem, na bocznych więcej dziur.
Z początku chciałem jechać aż pod sam Rewal, ale gdy stało się jasno, że wymagałoby to jazdy ok. 2h w ciemnościach, a że byłem już dość zmęczony postanowiłem skończyć jazdę wcześniej i na noc rozłożyłem się w lesie, kawałek za Rzesznikowem. Trasa udana, poza deszczem pod Sochaczewem w dobrej pogodzie; choć taki dystans o tej porze roku robi się już trochę za długi, noc trwa prawie 12h, a przy samotnej jeździe to nieuchronnie nuży i na świt czeka się z wytęsknieniem. Jazda z bagażem też była średnim pomysłem, na takim dystansie lepiej się jednak dodatkowo nie obciążać.
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 11 (CZŁUCHÓW - miasto powiatowe, CZARNE, Szczecinek-wieś, SZCZECINEK - miasto powiatowe, BARWICE, POŁCZYN-ZDRÓJ, Świdwin-wieś, ŚWIDWIN - miasto powiatowe, Sławoborze, Rymań, Brojce)
Stroje za ukończenie BBTour tradycyjnie są rozdawane na zakończenie PP w maratonach szosowych, jako, że w tym roku zakończenie było duży kawał ode mnie - aż w Rewalu nie planowałem tam wyjazdu. Ale 2 dni przed prognozy pogody akurat w tym rejonie Polski były przyzwoite, podczas gdy w innych rejonach już nie za bardzo - więc zdecydowałem jednak się wyruszyć nad Bałtyk po stroje "Bałtyku" ;))
Jadę nietypowo jak na tak długi dystans - z namiotem i sprzętem kuchennym, to najdłuższa trasa jaką dotąd robiłem z bagażem. - Wyjeżdżam z Warszawy dopiero po 18, ponad godzinę straciłem na bujanie się z przednim kołem, które wibrowało przy hamowaniu, w końcu musiałem zawrócić do domu i zmienić na inne. Początek nieciekawy - przejazd rzez Warszawę i dość ruchliwa krajówka do Sochaczewa. Tam zaczyna padać deszcz, jakieś małe przelotne opady zapowiadali, ale tutaj lunęło całkiem solidnie i 40km do Gąbina jechałem w deszczu. W Gąbinie postój na stacji benzynowej, gdy ruszyłem deszcz się już uspokoił. Aż do Torunia jadę trasą BBTour, w nocy na drodze bardzo pusto, lekki wiaterek w plecy pomaga, więc jedzie się całkiem przyzwoicie, senność mnie nie męczy. W Toruniu Wisłę przekraczam eleganckim nowym mostem, na przystanku autobusowym w mieście robię postój. Kawałek za miastem zaczyna świtać, pojawia się gęsta mgła, temperatura koło 9-10 stopni.
Na drodze do Tucholi robi się już cieplej, piękne krajobrazy lasów i pól samego świtu, gdy jeszcze w wielu miejscach utrzymują się mgły. Za Tucholą mniej ciekawy kawałek, krajówka w rejonie Chojnic i Człuchowa, do tego zaczęła mnie trochę męczyć senność. Po zjeździe z krajówki już ciekawiej, przede wszystkim dużo lasów, piękne zapachy, pojawiają się już pierwsze drzewa w jesiennych barwach; a dzień ładny - słonecznie, lekko powyżej 20 stopni i praktycznie bezwietrznie. I podobnie wygląda dalsza trasa - dużo lasów, mały ruch na drogach, spodziewałem się w tym rejonie więcej górek, trochę się pojawiło, ale generalnie jest tu znacznie bardziej płasko niż na Mazurach. Natomiast charakterystyczna dla Zachodniego Pomorza jest niewielka gęstość zaludnienia, odcinki między wioskami są wiele większe niż na Mazowszu, ma to wiele uroku, z noclegami na dziko nie ma żadnych problemów. Drogi nadspodziewanie dobre, szosy wojewódzkie z reguły z dobrym asfaltem, na bocznych więcej dziur.
Z początku chciałem jechać aż pod sam Rewal, ale gdy stało się jasno, że wymagałoby to jazdy ok. 2h w ciemnościach, a że byłem już dość zmęczony postanowiłem skończyć jazdę wcześniej i na noc rozłożyłem się w lesie, kawałek za Rzesznikowem. Trasa udana, poza deszczem pod Sochaczewem w dobrej pogodzie; choć taki dystans o tej porze roku robi się już trochę za długi, noc trwa prawie 12h, a przy samotnej jeździe to nieuchronnie nuży i na świt czeka się z wytęsknieniem. Jazda z bagażem też była średnim pomysłem, na takim dystansie lepiej się jednak dodatkowo nie obciążać.
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 11 (CZŁUCHÓW - miasto powiatowe, CZARNE, Szczecinek-wieś, SZCZECINEK - miasto powiatowe, BARWICE, POŁCZYN-ZDRÓJ, Świdwin-wieś, ŚWIDWIN - miasto powiatowe, Sławoborze, Rymań, Brojce)
Dane wycieczki:
DST: 520.60 km AVS: 25.37 km/h
ALT: 1580 m MAX: 48.80 km/h
Temp:17.0 'C
Poniedziałek, 30 czerwca 2014Kategoria Rower szosowy, Wypad
Poranny powrót spod Rybnika do Katowic, częściowo w deszczu, w nocy też solidnie padało, sporo chłodniej niż wczoraj.
Dane wycieczki:
DST: 43.10 km AVS: 21.55 km/h
ALT: 300 m MAX: 48.70 km/h
Temp:15.0 'C
Niedziela, 29 czerwca 2014Kategoria Rower szosowy, Wypad
Po maratonie powrót do lasu za Rybnik. Jazda po mokrych drogach, bez tylnej przerzutki, pod koniec zaczęło też padać, powolutku, bo nogi nieźle dawały się we znaki. Dystans rozbiłem na trzy części (dojazd na maraton, sam maraton i powrót), w sumie jechałem bez snu prawie 640km, ale maraton warto wpisać osobno.
Dane wycieczki:
DST: 15.80 km AVS: 19.75 km/h
ALT: 121 m MAX: 41.90 km/h
Temp:18.0 'C
Niedziela, 29 czerwca 2014Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wypad, >500km, Ultramaraton
Maraton w Radlinie
Maraton w Radlinie to impreza, która już od paru lat jest obecna w kalendarzu szosowych imprez długodystansowych, to jedne z nielicznych zawodów w naszym kraju z dystansami powyżej 500km. W tym roku po raz pierwszy postanowiłem tam wystartować, uczucia miałem trochę mieszane - z jednej strony chciałem spróbować swoich sił na 600km/24h po niełatwej trasie, z drugiej owa trasa wytyczona po rundach 150km zniechęcała monotonnością.
Do Radlina docieram wcześnie, po 12, spotykam wiele znanych z wcześniejszych imprez osób - tak więc czas do startu przyjemnie schodzi na rozmowach. Maraton startuje bardzo nietypowo, bo o 17.30, tak więc już na starcie mamy większy deficyt snu niż przy tradycyjnym starcie porannym. Do organizacji można mieć pewne zastrzeżenia, zirytowało mnie przede wszystkim zamieszanie z wyborem grup startowych, w regulaminie jak wół stało, że mają być losowane, a faktycznie zostały ustawione, tak by w pierwszej były najmocniejsze nazwiska, a jako, że zapisałem się w ostatniej chwili (ale znacznie przed upływem terminu losowania wg. regulaminu!), mnie tam nie uwzględniono. Jako, że moim celem w maratonie było przejechanie 600km/24h postanowiłem dołączyć się do pierwszej grupy, na miejscach i tak mi nie zależało, więc to czy po takiej samowolnej zmianie grup mnie uwzględnią w klasyfikacji czy też nie - nie miało większego znaczenia.
Tak więc zaraz po starcie dołączam się do pierwszej grupki, tempo tak jak przypuszczałem od pierwszych metrów jest bardzo solidne, sporo ponad 30km/h. Od początku widać, że trasa jest wymagająca, nie ma tu wielkich podjazdów, natomiast jest całe mnóstwo krótkich, często soczystych ścianek, które dają w kość przede wszystkim swoją ilością. Trasa mocno pokręcona, częściowo po aglomeracji śląskiej, po ok. 35km wjechaliśmy na wygodną szosę do Wisły. Jazda szarpana, jechaliśmy wieloma zrywami, a nie dość równym tempem, przez co jednak łatwiej się zmęczyć. Na pierwszym postoju w Ustroniu stajemy dosłownie na chwilę, tyle żeby złapać pakiety i dolać wody. Ale nawet tak krótki postój wykorzystał Waxmund, żeby się urwać z grupki, ja jako że na końcu odbijałem kartę ledwo się zdążyłem załapać za grupką, ładując dużą bułkę do kieszonki. Widać było, że niektóre osoby mają wielkie ciśnienie na zwycięstwo, Pikuła mocno żyłował tempo żeby dojść Waxmunda, a Wax już dogoniony udawał luzaka, że on tak po prostu ruszył swoim tempem, a jak było w rzeczywistości - próbował uciekać ;)). A ja przez tą szarpaninę nawet zjeść spokojnie tej bułki nie mogłem, rozpadła mi się w kieszonce, tak że w efekcie miałem usmarowaną masłem rękę i manetkę, takie oszczędności rzędu 1-2min na trasie kilkuset km to już wiele sensu nie mają. Inna sprawa, że pomysł, żeby dawać takie wielkie i suche bułki - chybiony, zupełnie to nie wchodziło, nie tylko mi, po wyścigu mnóstwo tych bułek zostało, bo wiele osób rezygnowało z tych porcji. Drugą część pętli jedziemy grupką (parę osób od startu z niej już odpadło), jazda mocno szarpana, Pikuła (chyba najmocniejszy ze wszystkich) zupełnie nie potrafi jeździć grupowo, wchodząc na zmianę strasznie mocno ciągnął pod górę, zjeżdżał ze zmiany na prawo i to nie na koniec, tylko po prostu trochę zwalniał, tak że szybko tworzyła się dziura, którą trzeba było nadrabiać, zresztą jemu w ogóle te zmiany nie były potrzebne, bo i tak nie jechał za czyimś plecami, a bardziej z boku ;). Po ok. 100km zaczęło solidniej padać, drogi zrobiły się mokre, a ze względu na szybkie zjazdy trzeba było mocno uważać, mieliśmy jedną wywrotkę na rondzie. Za trzecim punktem zrobiło się już ciemno, już nocą pokonujemy najostrzejszy podjazd maratonu do Pszowa (11%) po mocnych dziurach, stamtąd jeszcze ok. 8km na metę. 150km (ponad 1000m w pionie) przejechaliśmy z bardzo wysoką jak dla mnie średnią 33,4km/h, a czas brutto zaledwie 10min większy od czasu netto.
Tutaj krótki postój, szybko zjadłem bardzo ostrą zupę (znowu chybione menu, chciało się po tym bardzo pić, a kalorii wielu nie dawało, tyle że fajnie rozgrzało po mokrej końcówce rundy). Na drugie kółko grupki już ruszają rozbite, ja jadę m.in. z Waxmundem, w składzie coś koło 5 osób. Po ok. 20km niestety wpakowałem się w sporą dziurę, coś głośno łupnęło w rowerze, koło przycierało o hamulec, więc musiałem stanąć, a grupa mi odjechała. Z początku myślałem że tylko się koło rozcentrowało, ale już za dnia okazało się, że pękła karbonowa obręcz, jechać się z tym dało, ale trochę bicia było, nie dało się tez używać przedniego hamulca, a tylny miałem słabiutki, więc na licznych zjazdach jechało się mało bezpiecznie. Gdy doprowadziłem rower do stanu uzywalności - nadciągnęła kolejna grupka do której się podłączyłem i wspólnie dociągnęliśmy do Ustronia. Kawałek wiślanką - to walka z bardzo mocnym wiatrem, w samej końcówce wiało z 8-10m/s. Z Ustronia ruszamy większą grupką, połączeni razem z tą z którą wyruszyłem z Radlina, ale kawałek dalej, gdy coraz więcej sił kosztowało mnie utrzymanie się w grupce - uznałem, że nie ma co na siłę jechać w grupie, moim celem nie było tutaj zajmowanie jakiś miejsc, a przejechanie 600km w 24h, a do tego trzeba dobrze rozłożyć siły, których nie ma sensu tracić na za wysokie tempo. Tak więc już do Cieszyna dojeżdżam samotnie (na drodze leżało sporo połamanych wiatrem gałęzi), cały nocny kawałek kolejno do Zebrzydowic i w rejon Tworkowa - jadę samotnie, dopiero przed Tworkowem dogania mnie dwóch chłopaków z trzeciej grupki, jadą wiele sensowniej niż nasza grupka, tempem mocnym, ale równym, bez niepotrzebnych zrywów - po tym już wiedziałem, że jazda z pierwszą grupą była sporym błędem, niby człowiek w niejednym maratonie już jechał - ale ciągle robi te same błędy, zyski z szybszej jazdy na początku często są pozorne, ważniejsze jest dobre rozłożenie sił, podobnie z odpoczynkami, powinny być dostosowane do naszych potrzeb, nie ma co się za bardzo oglądać na innych.
Dlatego po końcu drugiej pętli (ze średnią 29,1km/h), mając w perspektywie jeszcze kolejne 300km - postanowiłem zjeść solidny posiłek, a oferowaną zupą nie sposób było się najeść, więc zjadłem zupki chińskie ze swoich zapasów. Trochę czasu na to poleciało, ale za to kolejną rundę mogłem jechać bez większych postojów i kryzysów. Gdy ruszałem na kolejną pętlę zrobiło się już widno, jadę samotnie, trzymając tempo koło 25km/h. Pierwszy mocno pagórkowaty kawałek przeleciał sprawnie, natomiast na wiślance wiatr strasznie dawał popalić, a im bliżej było Ustronia tym mocniej wiało, w samym mieście mocno się żyłując dawało się jechać 21-23km/h. Po tym kolejny pagórkowaty odcinek do Jastrzębia, ale tym razem już ze sporo lepszym wiatrem, natomiast mocno się rozczarowałem na kolejnym, najbardziej płaskim kawałku za Zebrzydowicami, liczyłem, że wiatr przynajmniej nie będzie przeszkadzał, ale ten zmienił kierunek z południowego na bardziej zachodni i do Tworkowa zdecydowanie przeszkadzał. To wraz z dystansem, który miałem w nogach dało mi solidnie w kość, zrobiłem sobie na trasie paruminutową przerwę, żeby dać odpocząć zmęczonym nogom. Od Tworkowa wreszcie z wiatrem, szybko docieram na metę kończąc trzecie okrążenie ze średnią 25,8km/h. Pokonany dystans i przewyższenia już mocno czułem w nogach, a jazda po pętlach wymaga sporo motywacji by ruszyć na kolejne okrążenie, zamiast usiąść sobie wygodnie na mecie razem z częścią tych która skończyła jazdę po 450km. Ale jako, że od początku byłem nastawiony mentalnie na 600km, a czasu było jeszcze trochę w zapasie (średnia 25km/h i 45min rezerwy) - więc ruszam na kolejne kółko ;)
Na tym okrążeniu już solidnie pali słońce, temperatura na moim liczniku oscyluje w pułapie 33-36'C, pierwszy odcinek dalej z zachodnim wiatrem, szybko dogania mnie znajomy z MRDP Bogdan Adamczyk, ale jedzie sporo mocniej ode mnie, więc po paru km wspólnej jazdy odjeżdża do przodu (bardzo dużo nadrobił na tej rundzie), zaczynają się też problemy z tylną przerzutką, która działa nierówno, zastanawiałem się czy profilaktycznie nie zmienić linki, ale się na to w końcu nie zdecydowałem, co było sporym błędem. Na wiślance okazuje się, że wiatr wreszcie trochę odpuścił, dalej jest przeciwny, ale to już nie ta siła co na dwóch wcześniejszych pętlach, wiało na poziomie 5m/s, a to już dało się przeżyć. W Ustroniu (jestem już ostatnim z maratończyków na trasie, po mnie zwijają punkt) tankuję do pełna wodę , której w tym upale szybko ubywa, choć temperatura przy tym wietrze niespecjalnie mi przeszkadzała. Przebijam się przez długą serię górek do Jastrzębia, w Zebrzydowicach tylko podbijam kartę, czasu jeszcze mam wystarczająco w zapasie. Ale kawałek dalej, niecałe 60km przed metą - strzela mi linka tylnej przerzutki. Miałem zapasową linkę, ale pękła w ten sposób, że beczka została w manetce i nie dało się jej w żaden sposób wyjąć. Wściekły zastanawiam się co robić, szkoda mi było tyle włożonego wysiłku w tę trasę, wiec nie zjeżdżam na metę, tylko blokuję tylną przerzutkę na środkowym biegu kasety i ruszam na trasę mając do dyspozycji jedynie przednią przerzutkę.
Ale na taki typ trasy jak Radlin - to fatalne rozwiązanie, rzadko kiedy daje się się sensownie jechać, albo trzeba ciężko mielić, albo jechać z bardzo wysoką kadencją (a to po takim dystansie słabo się sprawdza), a powyżej 30km/h nie da się już dokręcać. A najgorsze było to, że na naprawę straciłem całą rezerwę czasową jaką miałem, teraz zostało mi ok. 5min przy tempie 25km/h. Całe te 60km do mety to była walka z czasem, co chwilę analizowałem ile mi czasu zostało i ile kilometrów do mety, a utrzymanie z tymi przełożeniami takiego tempa było nie lada wyzwaniem. Kawałek przed Tworkowem gdy ujrzałem przed sobą zamknięty przejazd kolejowy - myślałem, że już pozamiatane, ale że pociąg nie jechał - szybko przeszedłem pod szlabanami, tracąc z minutę, zamiast kilku. Na paru km do Tworkowa widzę jadących z naprzeciwka zawodników, cały czas trzymam ustalone tempo, na punkcie nie bardzo wierzyli, że mam szanse zdążyć na metę. Oczywiście tylko podbijam kartę i natychmiast ruszam dalej, od Tworkowa wiatr minimalnie pomaga, ale za to po 10km zaczyna się solidny podjazd do Pszowa. Z bólem jadę tu na stojaka wpychając rower na 11% nachyleniu na sporo za ciężkim na takie nachylenie biegu, na szczycie zastrzyk motywacji, bo już wiem, że szanse na ukończenie w limicie są spore, to zaledwie 8km z małymi góreczkami. Wyprzedzam paru zawodników, dublując nawet tych z 450km i już z ogromną ulgą melduję się na mecie z zaledwie 4min zapasu (mój czas to 23h56min, a nie jakieś cuda jak 22h49min które umieszczono na stronie)
Cel udało się osiągnąć, 600km w 24h zaliczyłem (a faktycznie 608km), ale skatowałem się strasznie, już dawno się tak nie wyjechałem. Niewątpliwie błędem była jazda z pierwszą grupą, tym bardziej, że okazało się, że z kolejnych ludzie też mieli dobre wyniki, a jechali bez niepotrzebnego szarpania. Ale przede wszystkim była to bardzo trudna trasa na taki dystans, dotąd przejechałem tyle tylko raz (606km w 24h), ale to było na BBTour, na dużo bardziej płaskiej trasie, bez przeciwnego wiatru itd. A tutaj było ponad 4000m przewyższeń i mnóstwo walki z wiatrem - tak więc o wiele trudniej. Satysfakcja z przejechania takiej trasy niewątpliwie jest, ale z drugiej strony taka jazda jak w końcówce, ciągle pod presją czasu wiele przyjemności nie dawała, a zmęczyła ogromnie. Jazda po rundach - to niewątpliwe wielki minus trasy, za 3 czy 4 razem wszystko się już doskonale zna, taka jazda zwyczajnie nudzi; dlatego BBTour jest maratonem zdecydowanie atrakcyjniejszym. Tutaj tez dałoby się zrobić tę trasę o wiele lepiej, można by puścić długą pętlę po Beskidach (w wyższych górach, ale z bardziej płaskim dojazdem wcale by więcej przewyższeń nie wyszło, zresztą dłuższe podjazdy mniej męczą niż duża ilość krótszych). Szwankował też system jazdy i wyników, czyli to, że nie ma przywiązania do konkretnych dystansów, na trasie można wybierać czy jedziemy 450 czy 600km, a "wygranie" 450km jest tylko na papierze, bo ludzie z 600km mogą mieć lepsze czasy (jak było teraz). Dystanse powinny być sztywno rozdzielone, wtedy ta klasyfikacja miałaby sens.
Maraton w Radlinie to impreza, która już od paru lat jest obecna w kalendarzu szosowych imprez długodystansowych, to jedne z nielicznych zawodów w naszym kraju z dystansami powyżej 500km. W tym roku po raz pierwszy postanowiłem tam wystartować, uczucia miałem trochę mieszane - z jednej strony chciałem spróbować swoich sił na 600km/24h po niełatwej trasie, z drugiej owa trasa wytyczona po rundach 150km zniechęcała monotonnością.
Do Radlina docieram wcześnie, po 12, spotykam wiele znanych z wcześniejszych imprez osób - tak więc czas do startu przyjemnie schodzi na rozmowach. Maraton startuje bardzo nietypowo, bo o 17.30, tak więc już na starcie mamy większy deficyt snu niż przy tradycyjnym starcie porannym. Do organizacji można mieć pewne zastrzeżenia, zirytowało mnie przede wszystkim zamieszanie z wyborem grup startowych, w regulaminie jak wół stało, że mają być losowane, a faktycznie zostały ustawione, tak by w pierwszej były najmocniejsze nazwiska, a jako, że zapisałem się w ostatniej chwili (ale znacznie przed upływem terminu losowania wg. regulaminu!), mnie tam nie uwzględniono. Jako, że moim celem w maratonie było przejechanie 600km/24h postanowiłem dołączyć się do pierwszej grupy, na miejscach i tak mi nie zależało, więc to czy po takiej samowolnej zmianie grup mnie uwzględnią w klasyfikacji czy też nie - nie miało większego znaczenia.
Tak więc zaraz po starcie dołączam się do pierwszej grupki, tempo tak jak przypuszczałem od pierwszych metrów jest bardzo solidne, sporo ponad 30km/h. Od początku widać, że trasa jest wymagająca, nie ma tu wielkich podjazdów, natomiast jest całe mnóstwo krótkich, często soczystych ścianek, które dają w kość przede wszystkim swoją ilością. Trasa mocno pokręcona, częściowo po aglomeracji śląskiej, po ok. 35km wjechaliśmy na wygodną szosę do Wisły. Jazda szarpana, jechaliśmy wieloma zrywami, a nie dość równym tempem, przez co jednak łatwiej się zmęczyć. Na pierwszym postoju w Ustroniu stajemy dosłownie na chwilę, tyle żeby złapać pakiety i dolać wody. Ale nawet tak krótki postój wykorzystał Waxmund, żeby się urwać z grupki, ja jako że na końcu odbijałem kartę ledwo się zdążyłem załapać za grupką, ładując dużą bułkę do kieszonki. Widać było, że niektóre osoby mają wielkie ciśnienie na zwycięstwo, Pikuła mocno żyłował tempo żeby dojść Waxmunda, a Wax już dogoniony udawał luzaka, że on tak po prostu ruszył swoim tempem, a jak było w rzeczywistości - próbował uciekać ;)). A ja przez tą szarpaninę nawet zjeść spokojnie tej bułki nie mogłem, rozpadła mi się w kieszonce, tak że w efekcie miałem usmarowaną masłem rękę i manetkę, takie oszczędności rzędu 1-2min na trasie kilkuset km to już wiele sensu nie mają. Inna sprawa, że pomysł, żeby dawać takie wielkie i suche bułki - chybiony, zupełnie to nie wchodziło, nie tylko mi, po wyścigu mnóstwo tych bułek zostało, bo wiele osób rezygnowało z tych porcji. Drugą część pętli jedziemy grupką (parę osób od startu z niej już odpadło), jazda mocno szarpana, Pikuła (chyba najmocniejszy ze wszystkich) zupełnie nie potrafi jeździć grupowo, wchodząc na zmianę strasznie mocno ciągnął pod górę, zjeżdżał ze zmiany na prawo i to nie na koniec, tylko po prostu trochę zwalniał, tak że szybko tworzyła się dziura, którą trzeba było nadrabiać, zresztą jemu w ogóle te zmiany nie były potrzebne, bo i tak nie jechał za czyimś plecami, a bardziej z boku ;). Po ok. 100km zaczęło solidniej padać, drogi zrobiły się mokre, a ze względu na szybkie zjazdy trzeba było mocno uważać, mieliśmy jedną wywrotkę na rondzie. Za trzecim punktem zrobiło się już ciemno, już nocą pokonujemy najostrzejszy podjazd maratonu do Pszowa (11%) po mocnych dziurach, stamtąd jeszcze ok. 8km na metę. 150km (ponad 1000m w pionie) przejechaliśmy z bardzo wysoką jak dla mnie średnią 33,4km/h, a czas brutto zaledwie 10min większy od czasu netto.
Tutaj krótki postój, szybko zjadłem bardzo ostrą zupę (znowu chybione menu, chciało się po tym bardzo pić, a kalorii wielu nie dawało, tyle że fajnie rozgrzało po mokrej końcówce rundy). Na drugie kółko grupki już ruszają rozbite, ja jadę m.in. z Waxmundem, w składzie coś koło 5 osób. Po ok. 20km niestety wpakowałem się w sporą dziurę, coś głośno łupnęło w rowerze, koło przycierało o hamulec, więc musiałem stanąć, a grupa mi odjechała. Z początku myślałem że tylko się koło rozcentrowało, ale już za dnia okazało się, że pękła karbonowa obręcz, jechać się z tym dało, ale trochę bicia było, nie dało się tez używać przedniego hamulca, a tylny miałem słabiutki, więc na licznych zjazdach jechało się mało bezpiecznie. Gdy doprowadziłem rower do stanu uzywalności - nadciągnęła kolejna grupka do której się podłączyłem i wspólnie dociągnęliśmy do Ustronia. Kawałek wiślanką - to walka z bardzo mocnym wiatrem, w samej końcówce wiało z 8-10m/s. Z Ustronia ruszamy większą grupką, połączeni razem z tą z którą wyruszyłem z Radlina, ale kawałek dalej, gdy coraz więcej sił kosztowało mnie utrzymanie się w grupce - uznałem, że nie ma co na siłę jechać w grupie, moim celem nie było tutaj zajmowanie jakiś miejsc, a przejechanie 600km w 24h, a do tego trzeba dobrze rozłożyć siły, których nie ma sensu tracić na za wysokie tempo. Tak więc już do Cieszyna dojeżdżam samotnie (na drodze leżało sporo połamanych wiatrem gałęzi), cały nocny kawałek kolejno do Zebrzydowic i w rejon Tworkowa - jadę samotnie, dopiero przed Tworkowem dogania mnie dwóch chłopaków z trzeciej grupki, jadą wiele sensowniej niż nasza grupka, tempem mocnym, ale równym, bez niepotrzebnych zrywów - po tym już wiedziałem, że jazda z pierwszą grupą była sporym błędem, niby człowiek w niejednym maratonie już jechał - ale ciągle robi te same błędy, zyski z szybszej jazdy na początku często są pozorne, ważniejsze jest dobre rozłożenie sił, podobnie z odpoczynkami, powinny być dostosowane do naszych potrzeb, nie ma co się za bardzo oglądać na innych.
Dlatego po końcu drugiej pętli (ze średnią 29,1km/h), mając w perspektywie jeszcze kolejne 300km - postanowiłem zjeść solidny posiłek, a oferowaną zupą nie sposób było się najeść, więc zjadłem zupki chińskie ze swoich zapasów. Trochę czasu na to poleciało, ale za to kolejną rundę mogłem jechać bez większych postojów i kryzysów. Gdy ruszałem na kolejną pętlę zrobiło się już widno, jadę samotnie, trzymając tempo koło 25km/h. Pierwszy mocno pagórkowaty kawałek przeleciał sprawnie, natomiast na wiślance wiatr strasznie dawał popalić, a im bliżej było Ustronia tym mocniej wiało, w samym mieście mocno się żyłując dawało się jechać 21-23km/h. Po tym kolejny pagórkowaty odcinek do Jastrzębia, ale tym razem już ze sporo lepszym wiatrem, natomiast mocno się rozczarowałem na kolejnym, najbardziej płaskim kawałku za Zebrzydowicami, liczyłem, że wiatr przynajmniej nie będzie przeszkadzał, ale ten zmienił kierunek z południowego na bardziej zachodni i do Tworkowa zdecydowanie przeszkadzał. To wraz z dystansem, który miałem w nogach dało mi solidnie w kość, zrobiłem sobie na trasie paruminutową przerwę, żeby dać odpocząć zmęczonym nogom. Od Tworkowa wreszcie z wiatrem, szybko docieram na metę kończąc trzecie okrążenie ze średnią 25,8km/h. Pokonany dystans i przewyższenia już mocno czułem w nogach, a jazda po pętlach wymaga sporo motywacji by ruszyć na kolejne okrążenie, zamiast usiąść sobie wygodnie na mecie razem z częścią tych która skończyła jazdę po 450km. Ale jako, że od początku byłem nastawiony mentalnie na 600km, a czasu było jeszcze trochę w zapasie (średnia 25km/h i 45min rezerwy) - więc ruszam na kolejne kółko ;)
Na tym okrążeniu już solidnie pali słońce, temperatura na moim liczniku oscyluje w pułapie 33-36'C, pierwszy odcinek dalej z zachodnim wiatrem, szybko dogania mnie znajomy z MRDP Bogdan Adamczyk, ale jedzie sporo mocniej ode mnie, więc po paru km wspólnej jazdy odjeżdża do przodu (bardzo dużo nadrobił na tej rundzie), zaczynają się też problemy z tylną przerzutką, która działa nierówno, zastanawiałem się czy profilaktycznie nie zmienić linki, ale się na to w końcu nie zdecydowałem, co było sporym błędem. Na wiślance okazuje się, że wiatr wreszcie trochę odpuścił, dalej jest przeciwny, ale to już nie ta siła co na dwóch wcześniejszych pętlach, wiało na poziomie 5m/s, a to już dało się przeżyć. W Ustroniu (jestem już ostatnim z maratończyków na trasie, po mnie zwijają punkt) tankuję do pełna wodę , której w tym upale szybko ubywa, choć temperatura przy tym wietrze niespecjalnie mi przeszkadzała. Przebijam się przez długą serię górek do Jastrzębia, w Zebrzydowicach tylko podbijam kartę, czasu jeszcze mam wystarczająco w zapasie. Ale kawałek dalej, niecałe 60km przed metą - strzela mi linka tylnej przerzutki. Miałem zapasową linkę, ale pękła w ten sposób, że beczka została w manetce i nie dało się jej w żaden sposób wyjąć. Wściekły zastanawiam się co robić, szkoda mi było tyle włożonego wysiłku w tę trasę, wiec nie zjeżdżam na metę, tylko blokuję tylną przerzutkę na środkowym biegu kasety i ruszam na trasę mając do dyspozycji jedynie przednią przerzutkę.
Ale na taki typ trasy jak Radlin - to fatalne rozwiązanie, rzadko kiedy daje się się sensownie jechać, albo trzeba ciężko mielić, albo jechać z bardzo wysoką kadencją (a to po takim dystansie słabo się sprawdza), a powyżej 30km/h nie da się już dokręcać. A najgorsze było to, że na naprawę straciłem całą rezerwę czasową jaką miałem, teraz zostało mi ok. 5min przy tempie 25km/h. Całe te 60km do mety to była walka z czasem, co chwilę analizowałem ile mi czasu zostało i ile kilometrów do mety, a utrzymanie z tymi przełożeniami takiego tempa było nie lada wyzwaniem. Kawałek przed Tworkowem gdy ujrzałem przed sobą zamknięty przejazd kolejowy - myślałem, że już pozamiatane, ale że pociąg nie jechał - szybko przeszedłem pod szlabanami, tracąc z minutę, zamiast kilku. Na paru km do Tworkowa widzę jadących z naprzeciwka zawodników, cały czas trzymam ustalone tempo, na punkcie nie bardzo wierzyli, że mam szanse zdążyć na metę. Oczywiście tylko podbijam kartę i natychmiast ruszam dalej, od Tworkowa wiatr minimalnie pomaga, ale za to po 10km zaczyna się solidny podjazd do Pszowa. Z bólem jadę tu na stojaka wpychając rower na 11% nachyleniu na sporo za ciężkim na takie nachylenie biegu, na szczycie zastrzyk motywacji, bo już wiem, że szanse na ukończenie w limicie są spore, to zaledwie 8km z małymi góreczkami. Wyprzedzam paru zawodników, dublując nawet tych z 450km i już z ogromną ulgą melduję się na mecie z zaledwie 4min zapasu (mój czas to 23h56min, a nie jakieś cuda jak 22h49min które umieszczono na stronie)
Cel udało się osiągnąć, 600km w 24h zaliczyłem (a faktycznie 608km), ale skatowałem się strasznie, już dawno się tak nie wyjechałem. Niewątpliwie błędem była jazda z pierwszą grupą, tym bardziej, że okazało się, że z kolejnych ludzie też mieli dobre wyniki, a jechali bez niepotrzebnego szarpania. Ale przede wszystkim była to bardzo trudna trasa na taki dystans, dotąd przejechałem tyle tylko raz (606km w 24h), ale to było na BBTour, na dużo bardziej płaskiej trasie, bez przeciwnego wiatru itd. A tutaj było ponad 4000m przewyższeń i mnóstwo walki z wiatrem - tak więc o wiele trudniej. Satysfakcja z przejechania takiej trasy niewątpliwie jest, ale z drugiej strony taka jazda jak w końcówce, ciągle pod presją czasu wiele przyjemności nie dawała, a zmęczyła ogromnie. Jazda po rundach - to niewątpliwe wielki minus trasy, za 3 czy 4 razem wszystko się już doskonale zna, taka jazda zwyczajnie nudzi; dlatego BBTour jest maratonem zdecydowanie atrakcyjniejszym. Tutaj tez dałoby się zrobić tę trasę o wiele lepiej, można by puścić długą pętlę po Beskidach (w wyższych górach, ale z bardziej płaskim dojazdem wcale by więcej przewyższeń nie wyszło, zresztą dłuższe podjazdy mniej męczą niż duża ilość krótszych). Szwankował też system jazdy i wyników, czyli to, że nie ma przywiązania do konkretnych dystansów, na trasie można wybierać czy jedziemy 450 czy 600km, a "wygranie" 450km jest tylko na papierze, bo ludzie z 600km mogą mieć lepsze czasy (jak było teraz). Dystanse powinny być sztywno rozdzielone, wtedy ta klasyfikacja miałaby sens.
Dane wycieczki:
DST: 608.70 km AVS: 28.07 km/h
ALT: 4290 m MAX: 68.70 km/h
Temp:23.0 'C
Sobota, 28 czerwca 2014Kategoria Rower szosowy, Wypad
Dojazd spod Rybnika do Radlina, po drodze zakupy
Dane wycieczki:
DST: 16.70 km AVS: 22.77 km/h
ALT: 169 m MAX: 38.00 km/h
Temp:30.0 'C
Piątek, 27 czerwca 2014Kategoria Rower szosowy, Wypad
Dojazd z Katowic pod Rybnik, nocleg pod namiotem w lesie
Dane wycieczki:
DST: 42.70 km AVS: 25.88 km/h
ALT: 280 m MAX: 47.30 km/h
Temp:18.0 'C
Poniedziałek, 16 czerwca 2014Kategoria >100km, Rower szosowy, Wypad
Czechy z Kotem - dzień 4
Po zimnej nocy (było 3 stopnie, Marzena nieźle zmarzła) ostatniego dnia wyjazdu mieliśmy do pokonania 140km do Pragi, szybko okazało się, że był to odcinek wręcz naszpikowany górami, czeska klasyka w najczystszej postaci. Trafiliśmy na wiele ostrych ścianek aż do ok. 15%, nasza trasa co rusz zjeżdżała na poziom rzek, by zaraz wspinać się 200m wyżej. Długo jechaliśmy wzdłuż rzeki Berounki, płynącej w tym rejonie w głębokim kanionie, kilka razy zjeżdżaliśmy na poziom wody, by zaraz znowu atakować zbocza kanionu. Na jednej z takich ścianek nad rzeką, w Krivolacie był zbudowany piękny zamek, wspaniale panujący nad okolicą, no i jak na zamek przystało - prowadziła do niego brukowana droga, na której trzeba było się solidnie namęczyć, bo nachylenie trzymało i po 11%. Pod zamkiem robimy długi postój, tak fajnie się siedziało (pogoda tego dnia była idealna) - że zupełnie nie chciało się jechać. Ale że piękna Praga czekała - ruszyliśmy by zaliczać kolejne górki, jeszcze dwukrotnie zjeżdżając na poziom Berounki, dopiero w Berounie żegnając się z tą urokliwą rzeką na dobre. Końcówka do Pragi już mniej ciekawa, główniejszymi drogami, ale jak na wjazd do tak dużego miasta - elegancka, z góry, z wiatrem w plecy i szerokimi drogami z pasami rowerowymi, tutaj nikt rowerzystów nie męczy dziadowskimi ścieżkami rowerowymi.
Sama Praga - to przepiękne miasto, a że odjeżdżaliśmy dopiero o północy - czas na zwiedzanie był. Na pierwszy ogień poszły Hradczany, cały długi podjazd zaliczony po kostce. Tam pochodziliśmy już na piechotę po całym zabytkowym kompleksie, oglądając katedrę świętego Wita (tu wraz z naszymi rowerami staliśmy się obiektami fotograficznymi dla Chińczyków, od których w Pradze aż się roiło ;). Zaszliśmy na Złotą Uliczkę, podziwialiśmy rozległą panoramę miasta ze wzgórza; udało mi się nawet przekonać Marzenę do zjazdu nad Wełtawę po kostce ;)). Następnie wspaniałym Mostem Karola przejechaliśmy na drugą stronę rzeki i już na piechotę pochodziliśmy po pięknej starówce. Długo posiedzieliśmy na wspaniałym rynku, miejsce ma w sobie mnóstwo uroku, panuje tu bardzo luźna atmosfera, a to były jakieś śpiewy, a to jeździły dorożki, mnóstwo ludzi siadało gdzie popadnie, też na ziemi, pełen przekrój społeczny. Posiedzieliśmy i my do zmierzchu, później wybraliśmy się do pobliskiego McDonaldsa na obiad i już po zmroku wróciliśmy na pięknie podświetlony rynek.
Gdy już ruszaliśmy z rynku na położony niedaleko dworzec - Marzena zaliczyła bardzo nieprzyjemną wywrotkę z powodu pedałów SPD, hamując nie zdążyła się wypiąć i upadła równo na bok na twardy bruk, mocno obijając łokieć i biodro. Trochę trwało zanim doszła do siebie i już na piechotę poszliśmy na dworzec (na szczęście było trochę czasu w zapasie); dla Marzeny ze względu na problemy z krzepliwością krwi takie upadki są sporo bardziej bolesne i goją się dużo dłużej niż u przeciętnego człowieka. Niestety takie są minusy jazdy w SPD, przynajmniej 3/4 wywrotek jakie miałem na rowerze było spowodowane tymi pedałami - tak więc daleki jestem od piania z zachwytu nad tym systemem, co robi wielu rowerzystów; ma to swoje duże plusy, ale i duże minusy.
Wyjazd bardzo udany, jak to mawiają do odważnych świat zalezy, zaryzykowaliśmy jazdę przy bardzo marnych prognozach, gdy kupowaliśmy bilety wyglądało, że dwa dni będzie solidnie lało - i w nagrodę dostaliśmy bardzo przyzwoitą pogodę, poza sporadycznym deszczem i przeciwnym wiatrem pierwszego dnia jechało się elegancko. Wielkie brawa dla Kota, na bardzo wymagającej trasie dawała sobie świetnie radę, a jadąc z pełnym wyprawowym bagażem (sprzęt biwakowy i kuchenny) dystanse i przewyższenia robiliśmy takie, ze niejeden facet by tego nie wytrzymał. A trasę udało się zaplanować bardzo przyzwoitą, mieliśmy okazję pooglądać Czechy przede wszystkim z perspektywy małych miasteczek i bocznych dróg, myślę,że to najlepsza metoda by wyciągnąć z tego kraju jak najwięcej, w podobnym stylu zaliczyliśmy też Szwajcarską Saksonię. Podziękowania dla Marzeny za bardzo udaną wspólną trasę - i liczę, że to nie będzie nasz ostatni wyjazd ;))
Zdjęcia
Po zimnej nocy (było 3 stopnie, Marzena nieźle zmarzła) ostatniego dnia wyjazdu mieliśmy do pokonania 140km do Pragi, szybko okazało się, że był to odcinek wręcz naszpikowany górami, czeska klasyka w najczystszej postaci. Trafiliśmy na wiele ostrych ścianek aż do ok. 15%, nasza trasa co rusz zjeżdżała na poziom rzek, by zaraz wspinać się 200m wyżej. Długo jechaliśmy wzdłuż rzeki Berounki, płynącej w tym rejonie w głębokim kanionie, kilka razy zjeżdżaliśmy na poziom wody, by zaraz znowu atakować zbocza kanionu. Na jednej z takich ścianek nad rzeką, w Krivolacie był zbudowany piękny zamek, wspaniale panujący nad okolicą, no i jak na zamek przystało - prowadziła do niego brukowana droga, na której trzeba było się solidnie namęczyć, bo nachylenie trzymało i po 11%. Pod zamkiem robimy długi postój, tak fajnie się siedziało (pogoda tego dnia była idealna) - że zupełnie nie chciało się jechać. Ale że piękna Praga czekała - ruszyliśmy by zaliczać kolejne górki, jeszcze dwukrotnie zjeżdżając na poziom Berounki, dopiero w Berounie żegnając się z tą urokliwą rzeką na dobre. Końcówka do Pragi już mniej ciekawa, główniejszymi drogami, ale jak na wjazd do tak dużego miasta - elegancka, z góry, z wiatrem w plecy i szerokimi drogami z pasami rowerowymi, tutaj nikt rowerzystów nie męczy dziadowskimi ścieżkami rowerowymi.
Sama Praga - to przepiękne miasto, a że odjeżdżaliśmy dopiero o północy - czas na zwiedzanie był. Na pierwszy ogień poszły Hradczany, cały długi podjazd zaliczony po kostce. Tam pochodziliśmy już na piechotę po całym zabytkowym kompleksie, oglądając katedrę świętego Wita (tu wraz z naszymi rowerami staliśmy się obiektami fotograficznymi dla Chińczyków, od których w Pradze aż się roiło ;). Zaszliśmy na Złotą Uliczkę, podziwialiśmy rozległą panoramę miasta ze wzgórza; udało mi się nawet przekonać Marzenę do zjazdu nad Wełtawę po kostce ;)). Następnie wspaniałym Mostem Karola przejechaliśmy na drugą stronę rzeki i już na piechotę pochodziliśmy po pięknej starówce. Długo posiedzieliśmy na wspaniałym rynku, miejsce ma w sobie mnóstwo uroku, panuje tu bardzo luźna atmosfera, a to były jakieś śpiewy, a to jeździły dorożki, mnóstwo ludzi siadało gdzie popadnie, też na ziemi, pełen przekrój społeczny. Posiedzieliśmy i my do zmierzchu, później wybraliśmy się do pobliskiego McDonaldsa na obiad i już po zmroku wróciliśmy na pięknie podświetlony rynek.
Gdy już ruszaliśmy z rynku na położony niedaleko dworzec - Marzena zaliczyła bardzo nieprzyjemną wywrotkę z powodu pedałów SPD, hamując nie zdążyła się wypiąć i upadła równo na bok na twardy bruk, mocno obijając łokieć i biodro. Trochę trwało zanim doszła do siebie i już na piechotę poszliśmy na dworzec (na szczęście było trochę czasu w zapasie); dla Marzeny ze względu na problemy z krzepliwością krwi takie upadki są sporo bardziej bolesne i goją się dużo dłużej niż u przeciętnego człowieka. Niestety takie są minusy jazdy w SPD, przynajmniej 3/4 wywrotek jakie miałem na rowerze było spowodowane tymi pedałami - tak więc daleki jestem od piania z zachwytu nad tym systemem, co robi wielu rowerzystów; ma to swoje duże plusy, ale i duże minusy.
Wyjazd bardzo udany, jak to mawiają do odważnych świat zalezy, zaryzykowaliśmy jazdę przy bardzo marnych prognozach, gdy kupowaliśmy bilety wyglądało, że dwa dni będzie solidnie lało - i w nagrodę dostaliśmy bardzo przyzwoitą pogodę, poza sporadycznym deszczem i przeciwnym wiatrem pierwszego dnia jechało się elegancko. Wielkie brawa dla Kota, na bardzo wymagającej trasie dawała sobie świetnie radę, a jadąc z pełnym wyprawowym bagażem (sprzęt biwakowy i kuchenny) dystanse i przewyższenia robiliśmy takie, ze niejeden facet by tego nie wytrzymał. A trasę udało się zaplanować bardzo przyzwoitą, mieliśmy okazję pooglądać Czechy przede wszystkim z perspektywy małych miasteczek i bocznych dróg, myślę,że to najlepsza metoda by wyciągnąć z tego kraju jak najwięcej, w podobnym stylu zaliczyliśmy też Szwajcarską Saksonię. Podziękowania dla Marzeny za bardzo udaną wspólną trasę - i liczę, że to nie będzie nasz ostatni wyjazd ;))
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 141.10 km AVS: 20.96 km/h
ALT: 1869 m MAX: 57.90 km/h
Temp:23.0 'C
Niedziela, 15 czerwca 2014Kategoria >100km, Rower szosowy, Wypad
Czechy z Kotem - dzień 3
Kolejnego dnia kontynuujemy jazdę górzystym pograniczem czesko-niemieckim, w pewnym momencie zachciało mi się robić skrót, w wyniku czego wrąbaliśmy się na mocno zniszczoną drogę, która chwilami przechodziła w mocno kamienisty szuter. W pewnym momencie na tym kamienistym kawałku wyprzedziło nas dwóch Czechów na leciutkich góralach, trochę sobie żartowali z naszych obładowanych szosowych rowerów na tym odcinku, więc na podjeździe postanowiłem się z nimi pościgać, żeby nabrali trochę szacunku dla wyższej formy rowerowania; za jednym utrzymałem koło, drugi został daleko z tyłu ;)) Ale generalnie na tym skrócie wyszliśmy z Kotem jak Zabłocki na mydle, dystansu trochę może przycięliśmy, przewyższeń już nie bardzo, a na pewno czasowo byliśmy znacznie do tyłu, niestety nieprecyzyjne mapy ze źle zaznaczonym asfaltem potrafią tak czasem rowerzystów wykołować; choć swoją drogą urozmaicenie trasy - było niewąskie ;)
Po powrocie na normalna drogę kierujemy się na najwyższą górę naszego wyjazdu - czyli Fichtelberg (1215m). Szczyt z charakterystyczną wieżą widać już z daleka, mocno górzysty dojazd też mamy ciekawy, m.in fajny kawałek odkrytym grzbietem z dużą liczbą farm wiatrowych. Sam podjazd na szczyt nie był jakoś specjalnie ciężki, ale rozłożony na długim odcinku i z dużą ilością zjazdów, co powodowało, że co rusz trzeba było "odrabiać" starty wysokościowe. Sama końcówka góry już po stronie niemieckiej, akurat rozgrywano tu jakiś wyścigi szosowy, więc ostatnie 100m w pionie spędziłem na ściganiu się z jadącymi na lekko szosowcami, ale trafiłem chyba na jakieś same miękkie buły, bo pomimo 10kg bagażu dość łatwo łykałem wszystkich w zasięgu wzroku; a część z nich jechała na karbonowych cudeńkach za min. 10 tys, ale jak to mawiają "nie xtr-y robią rowery" :)) Końcowa 12% ścianka pokonywana w szpalerze widzów, oklaskach, kołatkach itd. - miało to swój urok. Chwilę po mnie dojeżdża Kot i robimy sobie na rozległym szczycie długi postój, miejsce bardzo urokliwe, pogoda była dobra, a ze względu na przezroczystość powietrza widoki mieliśmy bardzo szerokie.
Z Fichtelbergu wreszcie długi i zasłużony zjazd, na którym wyciągnąłem ponad 70km/h, a Marzenie do jej rekordu zabrakło ledwie 2km/h. Do Karlovych Varów docieramy główną drogą, tutaj robimy krótką rundkę po mieście i postój w parku. Analizując trasę decydujemy się na zmiany, na dłuższy wariant przez Mariańskie Łaźnie nie było już czasu, więc trochę skróciliśmy trasę, co okazało się świetnym rozwiązaniem, bo wkrótce przekonaliśmy się, że droga na Marianske, którą mieliśmy jechać była bardzo ruchliwa, a nowym wariantem trasy zjechaliśmy z niej po paru km. Kawałek za Karlovymi Varami obydwojgu nam przypadł bardzo do gustu, boczne dróżki z zerowym ruchem, dużo podjazdów, sporo pięknych krajobrazów, z pewnością warto było tędy pojechać, z takich dróg najelpiej można podziwiać piękno Czech, jedynie trochę dziury dawały w kość. Nocleg trafił się niemal idealny, gładka trawa nad małym jeziorkiem, w pięknych barwach zachodzącego słońca.
Zdjęcia
Kolejnego dnia kontynuujemy jazdę górzystym pograniczem czesko-niemieckim, w pewnym momencie zachciało mi się robić skrót, w wyniku czego wrąbaliśmy się na mocno zniszczoną drogę, która chwilami przechodziła w mocno kamienisty szuter. W pewnym momencie na tym kamienistym kawałku wyprzedziło nas dwóch Czechów na leciutkich góralach, trochę sobie żartowali z naszych obładowanych szosowych rowerów na tym odcinku, więc na podjeździe postanowiłem się z nimi pościgać, żeby nabrali trochę szacunku dla wyższej formy rowerowania; za jednym utrzymałem koło, drugi został daleko z tyłu ;)) Ale generalnie na tym skrócie wyszliśmy z Kotem jak Zabłocki na mydle, dystansu trochę może przycięliśmy, przewyższeń już nie bardzo, a na pewno czasowo byliśmy znacznie do tyłu, niestety nieprecyzyjne mapy ze źle zaznaczonym asfaltem potrafią tak czasem rowerzystów wykołować; choć swoją drogą urozmaicenie trasy - było niewąskie ;)
Po powrocie na normalna drogę kierujemy się na najwyższą górę naszego wyjazdu - czyli Fichtelberg (1215m). Szczyt z charakterystyczną wieżą widać już z daleka, mocno górzysty dojazd też mamy ciekawy, m.in fajny kawałek odkrytym grzbietem z dużą liczbą farm wiatrowych. Sam podjazd na szczyt nie był jakoś specjalnie ciężki, ale rozłożony na długim odcinku i z dużą ilością zjazdów, co powodowało, że co rusz trzeba było "odrabiać" starty wysokościowe. Sama końcówka góry już po stronie niemieckiej, akurat rozgrywano tu jakiś wyścigi szosowy, więc ostatnie 100m w pionie spędziłem na ściganiu się z jadącymi na lekko szosowcami, ale trafiłem chyba na jakieś same miękkie buły, bo pomimo 10kg bagażu dość łatwo łykałem wszystkich w zasięgu wzroku; a część z nich jechała na karbonowych cudeńkach za min. 10 tys, ale jak to mawiają "nie xtr-y robią rowery" :)) Końcowa 12% ścianka pokonywana w szpalerze widzów, oklaskach, kołatkach itd. - miało to swój urok. Chwilę po mnie dojeżdża Kot i robimy sobie na rozległym szczycie długi postój, miejsce bardzo urokliwe, pogoda była dobra, a ze względu na przezroczystość powietrza widoki mieliśmy bardzo szerokie.
Z Fichtelbergu wreszcie długi i zasłużony zjazd, na którym wyciągnąłem ponad 70km/h, a Marzenie do jej rekordu zabrakło ledwie 2km/h. Do Karlovych Varów docieramy główną drogą, tutaj robimy krótką rundkę po mieście i postój w parku. Analizując trasę decydujemy się na zmiany, na dłuższy wariant przez Mariańskie Łaźnie nie było już czasu, więc trochę skróciliśmy trasę, co okazało się świetnym rozwiązaniem, bo wkrótce przekonaliśmy się, że droga na Marianske, którą mieliśmy jechać była bardzo ruchliwa, a nowym wariantem trasy zjechaliśmy z niej po paru km. Kawałek za Karlovymi Varami obydwojgu nam przypadł bardzo do gustu, boczne dróżki z zerowym ruchem, dużo podjazdów, sporo pięknych krajobrazów, z pewnością warto było tędy pojechać, z takich dróg najelpiej można podziwiać piękno Czech, jedynie trochę dziury dawały w kość. Nocleg trafił się niemal idealny, gładka trawa nad małym jeziorkiem, w pięknych barwach zachodzącego słońca.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 164.70 km AVS: 20.33 km/h
ALT: 2617 m MAX: 75.30 km/h
Temp:17.0 'C
Sobota, 14 czerwca 2014Kategoria >100km, Rower szosowy, Wypad
Czechy z Kotem - dzień 2
Po wczorajszym długim odcinku dojazdowym dziś jedziemy już właściwą, sporo ciekawszą trasę. Na pierwszy ogień idą pagórki Szwajcarskiej Saksonii, zaliczamy sporo solidnych górek, a za Neustadt wjeżdżamy na piękną turystyczną drogę prowadzącą dość wąskim kanionem, na szosie są też tory, którymi jeździ specjalny tramwaj dla turystów. Kończymy ten ładny odcinek nad Łabą, nad którą jedziemy kilkanaście km, następnie odbijamy ponownie na południe i jednocześnie pod górę, z poziomu niecałych 200m aż na ponad 800m. Ale ten podjazd jest łagodny i rozłożony na wiele km, więc męczy mniej niz wcześniejsze pagórki Szwajcarii Saksońskiej. Kawałek przed Altenbergiem zorientowałem się, że nie mam aparatu fotograficznego, przypuszczałem, ze zostawiłem go ok. 10km wcześniej, w miejscu gdzie się przebieraliśmy. Zostawiam więc Marzenie mój bagaż, a sam na lekkim rowerze ruszam w dół. Poleciała na to wszystko z godzina, ale aparat udało się odnaleźć; kto nie ma w głowie - ten musi mieć w nogach, dobrze że to nie była jakaś naprawdę ciężka góra, bo wtedy taki powrót byłby bardzo bolesny ;))
W międzyczasie pogoda się zdążyła popsuć i gdy już wspólnie z Kotem ruszamy w górę do Altenbergu złapał nas solidny deszcz, na szczęście krótkotrwały, gdy zaliczamy solidną 14% ścianę przed czeską granicą już tylko szosa jest mokra. Pierwszy odcinek w Czechach elegancki - boczna droga prowadząca bezleśnym grzbietem, dzięki czemu mamy szerokie widoki na okolicę. Nawierzchnie w Czechach sporo gorsze niż w idealnych pod tym względem Niemczech, ale rekompensuje to minimalny ruch na drogach, w ogóle to rejony z bardzo niewielką gęstością zaludnienia, tereny z gatunku tych "gdzie diabeł mówi dobranoc". Już solidnie zmęczeni nabieramy wody w miejscowości Kliny i rozbijamy się na nocleg w lesie. Niestety miejsce nie było najszczęśliwsze, bo szybko okazało się, że są tu setki krwiożerczych meszek, które strasznie mnie pocięły, a Marzeny która ma dość rzadką krew - w ogóle nie ruszały ;). A te małe bydlaki są sporo gorsze od komarów, wcisną się wszędzie, do tego są aktywne nie tylko wieczorami, ale też i rano tną w nalepsze.
Zdjęcia
Po wczorajszym długim odcinku dojazdowym dziś jedziemy już właściwą, sporo ciekawszą trasę. Na pierwszy ogień idą pagórki Szwajcarskiej Saksonii, zaliczamy sporo solidnych górek, a za Neustadt wjeżdżamy na piękną turystyczną drogę prowadzącą dość wąskim kanionem, na szosie są też tory, którymi jeździ specjalny tramwaj dla turystów. Kończymy ten ładny odcinek nad Łabą, nad którą jedziemy kilkanaście km, następnie odbijamy ponownie na południe i jednocześnie pod górę, z poziomu niecałych 200m aż na ponad 800m. Ale ten podjazd jest łagodny i rozłożony na wiele km, więc męczy mniej niz wcześniejsze pagórki Szwajcarii Saksońskiej. Kawałek przed Altenbergiem zorientowałem się, że nie mam aparatu fotograficznego, przypuszczałem, ze zostawiłem go ok. 10km wcześniej, w miejscu gdzie się przebieraliśmy. Zostawiam więc Marzenie mój bagaż, a sam na lekkim rowerze ruszam w dół. Poleciała na to wszystko z godzina, ale aparat udało się odnaleźć; kto nie ma w głowie - ten musi mieć w nogach, dobrze że to nie była jakaś naprawdę ciężka góra, bo wtedy taki powrót byłby bardzo bolesny ;))
W międzyczasie pogoda się zdążyła popsuć i gdy już wspólnie z Kotem ruszamy w górę do Altenbergu złapał nas solidny deszcz, na szczęście krótkotrwały, gdy zaliczamy solidną 14% ścianę przed czeską granicą już tylko szosa jest mokra. Pierwszy odcinek w Czechach elegancki - boczna droga prowadząca bezleśnym grzbietem, dzięki czemu mamy szerokie widoki na okolicę. Nawierzchnie w Czechach sporo gorsze niż w idealnych pod tym względem Niemczech, ale rekompensuje to minimalny ruch na drogach, w ogóle to rejony z bardzo niewielką gęstością zaludnienia, tereny z gatunku tych "gdzie diabeł mówi dobranoc". Już solidnie zmęczeni nabieramy wody w miejscowości Kliny i rozbijamy się na nocleg w lesie. Niestety miejsce nie było najszczęśliwsze, bo szybko okazało się, że są tu setki krwiożerczych meszek, które strasznie mnie pocięły, a Marzeny która ma dość rzadką krew - w ogóle nie ruszały ;). A te małe bydlaki są sporo gorsze od komarów, wcisną się wszędzie, do tego są aktywne nie tylko wieczorami, ale też i rano tną w nalepsze.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 173.60 km AVS: 20.87 km/h
ALT: 2322 m MAX: 61.10 km/h
Temp:17.0 'C
Piątek, 13 czerwca 2014Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wypad
Czechy z Kotem - dzień 1
Po krótkich przygotowaniach i sporych obawach o pogodę ruszyliśmy z Kotem na wymagający 4-dniowy wyjazd z Poznania do Pragi, ze sporą ilością gór na niemiecko-czeskim pograniczu. Pierwszego dnia mieliśmy do przejechania długi odcinek dojazdowy, aż 300km. Spotykamy się o 4.30 w Poznaniu - i od razu ruszamy na trasę. Pierwsze niemal 200km to ta sama trasa, którą pokonowaliśmy razem z Krzyśkiem w czasie wyjazdu do Berlina, więc dobrze nam znana. Róznica w porównaniu do tamtej trasy jest jednak zasadnicza, wtedy mieliśmy wiatr w plecy, teraz wieje nam w twarz ;) Na pierwszym odcinku do Zbąszynia jeszcze to tak nie przeszkadzało, ale później dawało juz solidnie popalić. Ale spodziewaliśmy się tego, więc byliśmy mentalnie przygotowani na solidną orkę. Jechało się bardzo sprawnie, szybko docieramy do Świebodzina, tutaj obowiązkowa wizyta pod statuą Chrystusa, która choć już tyle razy przeze mnie widziana - zawsze odpowiednie wrażenie wywiera ;)) Do Krosna Odrzańskiego długi leśny odcinek, w markecie robimy ostatnie w Polsce zakupy, Marzena przy okazji spotyka tego samego policjanta z którym tu rozmawiała podczas trasy do Berlina ;))
Na odcinku do Gubina mamy apogeum walki z wiatrem, który mocno daje popalić, na szczęście po przekroczeniu granicy droga solidniej odbijała na południe, co nam jazdę znacznie ułatwiło. Pogoda generalnie była niespecjalna, parę razy też popadywało, na szczęście nie tak solidnie, żeby nas porządniej zmoczyć. W Niemczech trochę więcej góreczek, szczególnie w końcówce trasy za Hoyerswerdą, już mocno zmęczeni długim dystansem w okolicach zachodu słońca rozkładamy się na biwak pod lasem, po zarwanej nocy zasypiamy błyskawicznie.
Zdjęcia
Po krótkich przygotowaniach i sporych obawach o pogodę ruszyliśmy z Kotem na wymagający 4-dniowy wyjazd z Poznania do Pragi, ze sporą ilością gór na niemiecko-czeskim pograniczu. Pierwszego dnia mieliśmy do przejechania długi odcinek dojazdowy, aż 300km. Spotykamy się o 4.30 w Poznaniu - i od razu ruszamy na trasę. Pierwsze niemal 200km to ta sama trasa, którą pokonowaliśmy razem z Krzyśkiem w czasie wyjazdu do Berlina, więc dobrze nam znana. Róznica w porównaniu do tamtej trasy jest jednak zasadnicza, wtedy mieliśmy wiatr w plecy, teraz wieje nam w twarz ;) Na pierwszym odcinku do Zbąszynia jeszcze to tak nie przeszkadzało, ale później dawało juz solidnie popalić. Ale spodziewaliśmy się tego, więc byliśmy mentalnie przygotowani na solidną orkę. Jechało się bardzo sprawnie, szybko docieramy do Świebodzina, tutaj obowiązkowa wizyta pod statuą Chrystusa, która choć już tyle razy przeze mnie widziana - zawsze odpowiednie wrażenie wywiera ;)) Do Krosna Odrzańskiego długi leśny odcinek, w markecie robimy ostatnie w Polsce zakupy, Marzena przy okazji spotyka tego samego policjanta z którym tu rozmawiała podczas trasy do Berlina ;))
Na odcinku do Gubina mamy apogeum walki z wiatrem, który mocno daje popalić, na szczęście po przekroczeniu granicy droga solidniej odbijała na południe, co nam jazdę znacznie ułatwiło. Pogoda generalnie była niespecjalna, parę razy też popadywało, na szczęście nie tak solidnie, żeby nas porządniej zmoczyć. W Niemczech trochę więcej góreczek, szczególnie w końcówce trasy za Hoyerswerdą, już mocno zmęczeni długim dystansem w okolicach zachodu słońca rozkładamy się na biwak pod lasem, po zarwanej nocy zasypiamy błyskawicznie.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 303.00 km AVS: 24.08 km/h
ALT: 1017 m MAX: 46.30 km/h
Temp:17.0 'C