wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 314295.23 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.27%)
  • Czas na rowerze: 572d 09h 48m
  • Prędkość średnia: 22.77 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Canyon 2018

Dystans całkowity:19686.90 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:852:38
Średnia prędkość:23.09 km/h
Maksymalna prędkość:87.20 km/h
Suma podjazdów:138968 m
Liczba aktywności:149
Średnio na aktywność:132.13 km i 5h 43m
Więcej statystyk
Wtorek, 23 października 2018Kategoria Canyon 2018, Wycieczka
Wypad do Gassów, 5'C, cały czas w deszczu i na silnym wietrze, stopy zupełnie mi przemarzły. Żywej duszy na rowerze nie spotkałem, w taką pogodę jeżdżą tylko ci co naprawdę kochają rower :)). Tutaj piękna, już trochę zapomniana piosenka dla ludzi z pasją:

Dane wycieczki: DST: 31.20 km AVS: 26.00 km/h ALT: 98 m MAX: 41.60 km/h Temp:5.0 'C
Wtorek, 16 października 2018Kategoria >100km, Canyon 2018, Wypad
Śladami Niepodległej - Ukraina - dzień 6

Dzisiaj najbardziej górzysty dzień tego generalnie płaskiego wyjazdu - czeka mnie przejazd
przez Roztocze i Skierbieszowski Park Krajobrazowy. Bardzo fajne tereny, złota polska jesień to
optymalny czas na jazdę przez Roztocze, bo nie brakuje tutaj tak kolorowych o tej porze roku
lasów. Za Cieszanowem zaczyna się pierwsza seria górek, za Zamościem druga - czyli bardzo fajna
droga na Chełm, prowadząca po wielu ściankach w okolicy. Znowu z wiatrem, więc jechało mi się
doskonale, do Chełma dojeżdżam z dużym zapasem czasowym.



Wypad bardzo udany - doskonała pogoda cały czas, może trochę jedynie już dość krótki dzień
przeszkadzał przy dużych dystansach jakie pokonywałem, ale to już niewielki minus, zmuszający
jedynie do większej dyscypliny postojowej. Udało się zrealizować cały plan wycieczki,
odwiedziłem miejsca, gdzie 100 lat temu wykluwała się polska niepodległość, wykluwała w sposób
krwawy, wymagający od Polaków wielkich poświęceń i ofiar - dlatego należy bardzo szanować
pokolenia naszych pradziadów, którym los kazał w tak trudnych czasach żyć. Dzięki ich wielkiemu
poświęceniu mamy dzisiaj Polskę w której można bardzo wygodnie żyć. Kraj może nie idealny, nie
pozbawiony wielu wad - ale postęp w porównaniu z tym co było 100 lat temu jest ogromny, za to
właśnie by ich dzieci miały tylko takie problemy jak my mamy teraz - umierali legioniści
Piłsudskiego, czy też Orlęta Lwowskie.

Na podsumowanie przepiękna polska pieśń z okresu wykuwania się niepodległości "O mój rozmarynie"; ten wyjazd aż za dobrze uświadomił mi ilu tych "chłopców malowanych" zostało na wschodzie na zawsze byśmy my mogli się cieszyć wolnością...


Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki: DST: 164.10 km AVS: 25.38 km/h ALT: 1246 m MAX: 69.00 km/h Temp:16.0 'C
Poniedziałek, 15 października 2018Kategoria >100km, Canyon 2018, Wypad
Śladami Niepodległej - Ukraina - dzień 5

Dzisiejszego dnia obawiałem się dużego ruchu na drodze do Lwowa - ale żadnego dramatu nie było,
wygodna jazda, bo droga z dobrym asfaltem, tak więc 50km dzielące mnie od miasta szybko
zleciało. Za to w samym Lwowie masakra, większość ulic jest wybrukowana kostką i to nie jest
równa kostka, tylko chamski, nierówny bruk, powyginany na wszystkie strony; o ile w innych
krajach bruk w miastach jest raczej elementem mającym tworzyć klimat, to tutaj to po prostu
normalka obecna w całym mieście. Najgorszy bruk był na dużym podjeździe w stronę Cmentarza
Łyczakowskiego, przerwy między kostkami bruku były takie że notorycznie wpadały w nie wąskie
opony szosowe, szczególnie na zjeździe było więc wesoło, jak się dobrze zaklinuje to można
piękny lot przez kierownicę zaliczyć :).


Polski Cmentarz Obrońców Lwowa stanowi wydzieloną część wielkiego cmentarza Łyczakowskiego.
Robi naprawdę duże wrażenie - pięknie położony na stoku wysokiego wzgórza, bardzo przyzwoicie
wyremontowany i utrzymywany we wzorowym porządku; także tutaj, podobnie jak w Kostiuchnówce
państwo polskie stanęło na wysokości zadania, dbając o godne miejsce spoczynku dla tych co
niepodległość wywalczyli. Porażające są też daty na grobach wielu żołnierzy, bardzo dużo jest
18-latków, a nawet i 16-latków. A byli i młodsi, bo do spontanicznej walki z Ukraińcami
próbującymi opanować miasto, gdzie Polacy mieli zdecydowaną większość stanęło wielu uczniów
liceów i szkół - słynnych "Orląt Lwowskich". Taka mnie też naszła refleksja porównując te czasy
sprzed 100 lat z naszymi - ile wówczas było osób, które gotowe były ojczyźnie "na stos rzucić
swoj życia los" a ile takich osób się znajdzie obecnie, dla których liczy się coś więcej niż
kariera, pieniądze, czy prywatne egoizmy? Ciekawe pytanie, bardzo trudno na nie odpowiedzieć,
bo ekstremalne poświęcenie często wychodzi z ludzi dopiero w ekstremalnych sytuacjach, często
normalni spokojni obywatele pod wpływem czynników zewnętrznych stają się wewnętrznie silni jak
stal, a ich gotowość do ofiar na rzecz czegoś większego niż wygodne życie znacznie rośnie.
Wielka też szkoda, że wichry historii tak się ułożyły, że to polskie miasto, od kilkuset lat w
Rzeczypospolitej zostało Polsce zabrane na rzecz sowieckiego imperializmu, a po zawaleniu się
komunizmu dostało się w ręce Ukraińców.



Zrobiłem sobie też spacer po samym cmentarzu Łyczakowskim - to bez wątpienia najpiękniejszy
cmentarz jaki widziałem, mnóstwo wykonanych z wielkim kunsztem wspaniałych rzeźb, do tego ładne
ulokowanie; nie dziwne, że spotkać tutaj można wiele wycieczek bo naprawdę jest co tutaj
oglądać - przy zwiedzaniu Lwowa niewątpliwie obowiązkowy punkt. Z cmentarza jadę do centrum,
robię sobie dłuższy popas na reprezentacyjnym deptaku pod lwowską Operą. Miasto opuszczam drogą
na Szegini, wyjazd nieprzyjemny, dużo kostki i to na podjeździe, diopiero 20km za miastem robi
się już pustawo. Na szczęście główny ruch transportowy wzięła na siebie droga do Korczowej,
gdzie zaczyna się autostrada, co znacznie odciążyło Medykę. Tak więc odcinek ze Lwowa na polską
granicę przeleciał z duża przyjemnością - poezja asflatu, licznika i wiatru w plecy :)). Po
polskiej stronie jeszcze prawie 50km do pokonania, przyjemne boczne drogi do Wielkich Oczu,
gdzie nocuję kawałek za miasteczkiem.

Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki: DST: 185.80 km AVS: 25.11 km/h ALT: 1076 m MAX: 57.70 km/h Temp:17.0 'C
Niedziela, 14 października 2018Kategoria >100km, Canyon 2018, Wypad
Śladami Niepodległej - Ukraina - dzień 4

Ranek najzimniejszy na wyjeździe - kolo świtu był mróz, rano cały rower mam w zamarzniętej
wilgoci. Ale pogoda dalej jest jak drut, cały czas ten sam wyżowy schemat - zimne noce i
poranki, a ekstra pogoda i słońce cały dzień. Dzisiaj jadę na Łuck, szybko na drodze robi się
duży ruch, a szosa jest w stylu ukraińskim, z masą dziur, więc trzeba często tańcować po całej
szerokości by je omijać, co przy dużym ruchu jest mocno nieprzyjemne. Ze względu na awarię
sztycy miałem jechać główną szosą bezpośrednio na Lwów, by ograniczyć złe nawierzchnie do
minimum, ale przez ten ruch zdecydowałem się jednak pojechać planowanym wcześniej sporo
dłuższym wariantem przez Beresteczko - po bardziej bocznych drogach.



Sam Łuck nie za ciekawy, w centrum była jakaś defilada chyba uczniów szkół wojskowych bo szli w
mundurach, ale na żołnierzy byli sporo za młodzi. Za Łuckiem zjeżdżam z głównej szosy kierując
się na Demidówkę. Ruch od razu znacznie zmalał, asfalt był cienki, ale też i dramatu nie było,
dało się po tym jechać, sporo przeszkadzał natomiast południowo-wschodni wiatr. Pierwszy
odcinek pagórkowaty, sporo małych góreczek po 10-20m, sporo szpalerów drzew z całą paletą
jesiennych barw. Widać tutaj też zupełnie niewykorzystane bogatctwo Ukrainy - czyli słynne
czarnoziemy, kraj dysponujący takim potencjałem powinien być rolniczą potęgą.

Za Demidówką wreszcie skręcam na zachód i wiatr zaczyna zdecydowanie pomagać. W Plaszewie
odbijam do kompleksu upamiętniającego słynną bitwę pod Beresteczkiem, gdzie Polacy rozbili
armię kozacko-tatarską w jednej z największych bitew całego XVII wieku. Kompleks robi wrażeniey
- składa się z otoczynych wysokim murem dwóch cerkwii, drewnianej XVIIw wybudowanej tuż po
bitwie, oraz sporo większej murowanej z 1914 roku. Postawione są w miejscu, gdzie po przegranej
bitwie ewakuował się ogromny, ok. 60tys kozacki tabor, rozgromiony w trakcie próby przeprawy
przez bagna.



Spod Beresteczka kontynuuję jazdę w stronę Lwowa, nieoczekiwanie od Łopatyna do Radziechowa
jest już nowiutki asfalt, więc z pomocą wiatru pruje się elegancko w stronę zachodzącego
słońca. Pociągnąłem jeszcze kawałek za Radziechów, już główną drogą na Lwów.

Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki: DST: 186.10 km AVS: 23.81 km/h ALT: 791 m MAX: 48.80 km/h Temp:17.0 'C
Sobota, 13 października 2018Kategoria >100km, Canyon 2018, Wypad
Śladami Niepodległej - Ukraina - dzień 3

Gdy ruszam zimnica daje się we znaki, ledwie 4'C, sporo jadę wzdłuż rozległych łąk, które
zawsze dużo wilgoci zbierają, a to rankami przekłada się na niskie temperatury. Ale gdy
docieram do Kowla robi się już ciepło i przyjemnie. Do tego droga Kowel-Kijów, którą wiele
kilometrów dzisiaj będę jechać to szosa w europejskim standardzie, z nowym i gładkim asfaltem.
Obawiałem się z tego powodu dużego ruchu, ale jestem mocno zaskoczony jak jest tu pusto. Ten
fragment Wołynia to tereny zdecydowanie nizinne, ale mają wiele uroku, przede wszystkim jest tu
bardzo pusto, przy szosie praktykcznie nie ma żadnych miasteczek, jedzie się sporo lasami i
rozległymi łąkami, ciągnącymi się na wiele kilometrów. Jednym słowem wielkie przestrzenie, coś
co w Polsce bardzo trudno jest uświadczyć.


Odpoczynek robię sobie po ok. 80km na ładnym leśnym miejscu postojowym. Moim celem na dziś była
Kostiuchnówka - miejsce najbardziej znanej i najcięższej bitwy z udziałem Legionów. To pod
Kostiuchnówką 1 Brygada Józefa Piłsudskiego w 1916 roku uczestniczyła w walkach
obronnych, walcząc ze znacznie liczniejszymi siłami rosyjskimi nacierającymi w ramach ofensywy
Brusiłowa. Straty poniosła bardzo znaczące, wielu żołnierzy oddało życie, straty jednego z
pułków 1 Brygady wynosiły ok. 50% - ale udało się nie dopuścić do przełamania frontu, co
pozwoliło siłom austriackim na normalny odwrót i uniknięcie bardzo dużych strat.

Kostiuchnówka jest położna ok. 17km od głównej szosy z Kowla, prowadzą do niej tylko boczne
drogi - więc miałem spore obawy co do jakości nawierzchni. No i rzeczywiście, o ile dotąd jazda
po Ukrainie była bardzo ulgowa, a szosy przyzwoite - to na tym kawałku była to już "Ukraina na
grubo" ;)). Ze 2/3 tego odcinka było w ogóle bez asfaltu, wiejskie drogi z kamieniami, dziurami
czy kostką, jednym słowem w sam raz na szosówkę ;)



Więcej jak 15km/h praktycznie się po tym jechać nie dało, a ja przecież musiałem to jechać w dwie strony. Do tego od początku wyjazdy
walczę z awarią sztycy, która mi często opada i wjeżdża w ramę, oczywiście na dziurach się to
znacznie zwiększa. Ale nie po to jechałem tu taki kawał, żeby wymięknąć tuż przed celem z
powodu dziadowskiej drogi, więc przebiłem się jakoś przez te dziury. A pomijając kwestię
nawierzchni jazda była bardzo przyjemna - mijałem kilka wioseczek, w których czas jakby się
zatrzymał 50 lat temu, taki swoisty skansen w realu, pomiędzy wioskami też urokliwe szerokie
przestrzenie. W samej Kostiuchnówce pojechałem na Polską Górę, gdzie w 1916 mieścił się jeden z
punktów obrony Legionistów. Przebijając się przez las doszedłem pod samą górę, gdzie stoi
pamiątkowy kamień ustawiony tu w 1928 roku.



Trochę się naszukałem polskiego cmentarza wojskowego, myślałem że żołnierze są pochowani na
cmentarzu w samej Kostiuchnówce, ale okazało się, że cmentarz jest parę km za wioską. Cmentarz
naprawdę urokliwy, w sosnowym lesie, bardzo dobrze utrzymany i zadbany - miło wiedzieć, że
państwo polskie potrafi spełnić swój obowiązek wobec tych co o nie walczyli i oddali za nie
życie. Pospacerowałem po cmentarzyku, podumałem nieco nad losem tych co "na stos rzucili swój
życia los" i dla ojczyzny zapłacili najwyższą cenę; pomodliłem się za dusze polskich żołnierzy
tu leżących i wróciłem wioskami do głównej szosy. Przejechałem jeszcze ze 30km, odbijając w
stronę Łucka; nocuję tradycyjnie w lesie, których tutaj nie brakuje.

Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki: DST: 170.10 km AVS: 22.28 km/h ALT: 392 m MAX: 33.60 km/h Temp:14.0 'C
Piątek, 12 października 2018Kategoria >100km, Canyon 2018, Wypad
Śladami Niepodległej - Ukraina - dzień 2

Rano chłodno na pierwszym odcinku do Zamościa, tam umówiłem się z Kviato, niestety nie mógł
dziś jechać na rowerze, ale za to robimy sobie krótką rundkę po Zamościu, oglądając przepiękny
rynek, puściutki o tej porze. Z miasta wyjeżdżam na wschód, w drodze na granicę wiatr nieźle
dał mi popalić, bo tereny za Zamościem są bezleśne i dość odkryte. Po 100km docieram do
Dołhobyczowa, sprawnie przechodzę kontrolę - i melduję się na Ukrainie! Przemęczyłem jeszcze
10km pod solidny wiatr do drogi na Włodzimierz i tam skręcam na północ, a wiatr zaczyna mi
pomagać, tak więc do końca dnia już elegancka jazda. Zaskakuje mocno droga, spodziewałem się
typowej ukraińskiej "rąbanki", a tymczasem asfalt jest w niezłym stanie, nawet do Nowowołyńska
jest długi odcinek nowego dywanika. Sam Nowowołyńsk mijam bokiem, za miastem trzeba zapłacić
cenę za dobrą drogę, jest spory kawałek rozrytej już mocno szosy, szkoda że akurat na
najciekawszym kawałeczku po fajnych góreczkach.



Za tym odcinkiem wyraźnie się wypłaszcza, pod wieczór docieram do średnio ciekawego
Włodzimierza Wołyńskiego i robię tam zakupy na noc, obozowisko rozbijam kawałek za miastem

Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki: DST: 171.30 km AVS: 23.47 km/h ALT: 829 m MAX: 46.20 km/h Temp:17.0 'C
Czwartek, 11 października 2018Kategoria >100km, >200km, Canyon 2018, Wypad
Śladami Niepodległej - Ukraina  - dzień 1

W 2018 roku jak pewnie wiele osób wie przypada okrągła - setna rocznica odzyskania
niepodległości przez Polskę. Z tej okazji postanowiłem się wybrać na wyjazd rowerowy śladami
Niepodległej. A jako, że nasza niepodległość wykuwała się przede wszystkim na wschodzie -
pojechałem na Ukrainę, bo na naszych dawnych Kresach zostało wiele pamiątek z lat Legionów,
Piłsudskiego i burzliwego okresu 1918-20, gdy wykuwano zręby na któych udało się odbudować
Polskę.

Ruszam bezpośrednio z Warszawy, pogoda jak na październik idealna, tyle że poranki bardzo
zimne. Ze stolicy wyjeżdżam w wielkiej mgle, chwilami na 50m było widać, więc nawet już za dnia
jechałem z włączonym tylnym światełkiem co mi sie bardzo rzadko zdarza. Ale już za Górą
Kalwarią mgły opadają i jest piękna, słoneczna pogoda. Pierwszy odcinek na Piątki dobrze znany,
przechodzi szybko, tam robię pierwszy postój. Tam też odbijam mocniej na wschód, co oznacza
jazdę pod czołowy wiatr już do końca dnia. Bo ową świetną pogodę zawdzięczamy kontynentalnemu
wyżowi idącemu ku nam znad Ukrainy, ale dla takiej doskonałej pogody warto i pod wiatr
pojeździć. Odwiedzam Czarnolas z pięknym dworkiem Jana Kochanowskiego, a w Janowcu przeprawiam
się promem przez Wisłę. W Kazimierzu kolejny odpoczynek - i dalej już cały czas pod wiatr,
głównie po kiepskich drogach Lubelszczyzny.



Jazdę kończę już nocą, po ciemku rozstawiam obozowisko w lesie za Żółkiewką. Gdy gotowałem
obiad jakichś samochód wjechał na przecinki leśne koło których spałem, krążył jakiś czas koło
mnie, między innymi świecił na mój namiot reflektorami. Ale na tym się skończyło, po paru
minutach sobie pojechał, więc poszedłem spać. A tymczasem koło 3 w nocy budzi mnie policja ;).
Okazało się, że ta menda z samochodu zamiast porozmawiać jak człowiek zrobiła donos na policję.
Policjanci mnie wylegitymowali i życzyli dobrej nocy i na tym się skończyła ta cudaczna
sytuacja (pierwszy raz coś takiego na kilkanaście lat noclegów na dziko mi się przytrafiło).

Zdjęcia z wyjazdu

Dane wycieczki: DST: 225.80 km AVS: 24.32 km/h ALT: 1222 m MAX: 43.30 km/h Temp:16.0 'C
Niedziela, 7 października 2018Kategoria Canyon 2018, Wycieczka
Pętelka do Cieciszewa.
Po MPP zasłużony odpoczynek od roweru, dopiero dziś świetna pogoda zmobilizowała mnie do wyjścia na rower. W Gassach jak zwykle w weekend mnóstwo rowerzystów, stopa po MPP jeszcze nie doszła do końca do siebie
Dane wycieczki: DST: 42.70 km AVS: 28.15 km/h ALT: 80 m MAX: 51.40 km/h Temp:21.0 'C
Wtorek, 18 września 2018Kategoria >100km, Canyon 2018, Wypad
Powrót z MPP

Ze względu na remonty torów powroty z rejonu Zakopanego są słabiutkie, więc z MPP najwygodniej wrócić z Krakowa. A że po maratonie czułem się całkiem OK (pomijając zdrętwiałą stopę) - pod Wawel postanowiłem się dostać na kołach. Pogoda perfekcyjna, ciepło (w Krakowie aż 30 stopni!), nawet sprzyjający wiatr, sporo więcej w dół niż w górę, wspaniałe krajobrazy - więc jechało się elegancko. Pojechałem wariantem przez Kasinę, w rejonie Wiśniowej trwały jakieś duże młodzieżowe zawody biegowe i droga wojewódzka była czasowo zamknięta, ale rowerem można było przejechać, dzięki czemu miałem pustki na trasie. Jednym słowem jeden z takich dni, gdzie jazda na rowerze to 100% przyjemność! :))


Dane wycieczki: DST: 113.80 km AVS: 25.48 km/h ALT: 1057 m MAX: 71.80 km/h Temp:25.0 'C
Sobota, 15 września 2018Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2018, Ultramaraton
Maraton Północ - Południe 2018

To już trzecia edycja Maratonu Północ-Południe - i po raz trzeci staję na starcie. Poprzednie dwie edycje jechałem spokojnym tempem jako wsparcie i pomoc dla Marzenki; tym razem jadę na własny rachunek; obie te opcje jazdy to jakże zupełnie inne podejście do tej samej imprezy. Po raz ostatni maraton circa 1000km jechałem aż w 2015 roku, więc przed startem jestem podekscytowany i bardzo ciekawy jak to wyjdzie; tak się złożyło, że w tym okresie jeździłem maratony albo sporo dłuższe, albo 24h circa 500-600km. Wszystkie te typy ultra (500-600km, 1000km oraz wielodniowe) - mają zupełnie inną specyfikę i trudno je ze sobą porównywać. Jako cel sportowy postawiłem sobie zejście z czasem poniżej 48h, cel wymagający bo oznacza najpewniej jazdę całej trasy bez snu.

Dojazd na Hel wygodny, tradycyjnie dobra pogoda, trochę zamieszania z miejscówką noclegową na kempingu na Helu, musieliśmy wymieniać przyczepę, bo to co nam zaproponował właściciel kempingu było kiepskim żartem. Nocujemy w czwórkę z Marcelem Gawronem, Karolem Wróblewskim i Rolfem, który dociera dopiero wieczorem. Robimy sobie z Marcelem tradycyjny spacer nad morze i pętelkę po plaży, pogoda doskonała, pięknie zachodzące słońce oświetla morze. Noc to niestety porażka (nie po raz pierwszy), spałem może ze 4h. A że poprzednią noc zupełnie zarwałem z powodu problemów osobistych, które akurat w czwartek tuż przed wyjazdem we mnie uderzyły, śpiąc ledwie z 1h - miałem nadzieję, że teraz elegancko się wyśpię. Niestety teorie Daniela Śmiei, o tym jak to można zaplanować sen i wyspać się na zapas - między bajki można włożyć i zgodnie ze swoją starą dobrą tradycją stanąłem na starcie daleki od prawidłowej regeneracji, zdając sobie sprawę, że niedospanie drastycznie zmniejsza moje szanse na zrealizowanie sportowej części mojego planu.

Ale start takiej imprezy to zawsze duża frajda i emocje, więc o senności łatwo zapominam. A na MPP jest to prawdziwy start z grubej rury - czyli wszyscy zawodnicy ruszają o tej samej godzinie, wielkim ponad 70-osobowym peletonem. Wg komunikatów organizatorów mieliśmy jechać do Jastarni wspólnie i tam miał być start ostry, ale tuż przed startem okazuje się, że mamy jechać razem aż do Władysławowa i tam ma być start ostry, wynikało to chyba z faktu, że tym razem policja do eskorty miała radiowozy, a nie motocykle. Tempo tego wspólnego przejazdu dalekie od zakładanych 25km/h, średnia powyżej 30km/h, na pierwszych 50km miałem 31,6km/h. Jadąc na własny rachunek wiele mi to nie przeszkadza, ale z poprzednich dwóch maratonów z Marzenką pamiętam, że takie tempo jest sporym problemem dla słabszych zawodników, którzy już muszą się nieźle żyłować. A i sam się musiałem nażyłować goniąc peleton po tym jak musiałem się zatrzymać na sikanie, już 40km/h wskakiwało na koło ;)).



Za Władysławowem, gdy opuszcza nas policja ciekawa sytuacja - dalej jedziemy wielkim peletonem i jakoś ludzie się nie garną do rozerwania grupek, bo w tak wielkiej grupie każdy liczy, że ciągnąć będą inni. Ale wkrótce pojawia się kilka górek, które szybko robią robotę i peleton rozbija się na mniejsze, dozwolone prawem grupy. Pogoda doskonała, temperatura w sam raz, choć wiatr z zachodu solidny i w pierwszej części maratonu będzie wyraźnie przeszkadzać. Trzymam się w miarę z przodu, jazdę z pierwszą grupą odpuściłem, bo wiedziałem, że to dla mnie za mocno, natomiast kręcę w okolicach 2-3 grupki, zresztą szybko się to wszystko rozpada, a podjazd za Żarnowcem mocno przemeblowuje składy i rozmiar grupek. Kawałek za górą pierwszy z wielu postojów na bikefitting, jechałem na eksperymentalnym ustawieniu z nowym siodełkiem i butami szosowymi, więc liczyłem się z tym, że poprawek na trasie będzie wiele; no i się nie rozczarowałem pod tym względem ;). Odcinek 40-150km to przede wszystkim kaszubskie pagóreczki, odległości pomiędzy zawodnikami jeszcze niewielkie, a to ktoś mnie dogania, a to ja kogoś, a to jadę w paruosobowej grupce, a to samotnie. Trasa ze względu na górki i wysokie tempo wymagająca, ale i krajobrazy eleganckie, Kaszuby to bardzo wdzięczny rowerowo kawałek Polski. Pierwsze uzupełnienie płynów robię kawałek za Wdzydzami, za Kościerzyną teren już się wyraźnie zaczyna wypłaszczać, po 200km za Czerskiem trasa mocniej odbija na zachód, też wyjeżdża na odkryty teren - i wiatr zaczyna mocno męczyć. Tutaj dogania mnie Izabella Krawczyk jadąca na pięknym tytanowym Lynskeyu - kolejna mocna dziewczyna w peletonie .Troszkę może przesadziła z tempem na początku (jechała długo z pierwsza grupą), za bardzo się podpalając, za co zapłaciła kontuzjami w drugiej części trasy - ale to z pewnością nazwisko, które będzie się coraz częściej pojawiać na ultra, bo ma dziewczyna bardzo duże możliwości fizyczne i duże serce do walki, obstawiam że w miarę zdobywanego doświadczenia będzie coraz lepsze wyniki w najbliższych latach robić.



Z Izą jedziemy w zasięgu wzroku na najbardziej wrednym wiatrowo odcinku za Tucholą, po zjeździe z drogi wojewódzkiej zaczyna się dłuższy odcinek słabych asfaltów, tutaj dogania mnie grupka Generała, do której się dołączam - i to bynajmniej nie jest tylko ksywka, bo prowadzi ją autentyczny generał WP Szymon Koziatek, do tego jeszcze komandos, bo obecnie jest dowódcą 6 Brygady Powietrznodesantowej ;)). Jazda w grupce jak na polu bitwy - oficerowie prowadzą do ataku, Generał razem z wiernym adiutantem Krzyśkiem Kurdejem (razem przejechali całą trasę) na czele, a szeregowcy czyli Darek Urbańczyk i ja wiozą się z tyłu ;)). A tak poważnie - to tempo jakie zarzuciła prowadzącą dwójka oscylowało koło 33-34km/h, więc my już efektywnych zmian nie byliśmy w stanie dawać i tylko się wieźliśmy jako pijaweczki ;)). W ten sposób zgarniając po drodze Rolfa już po zmierzchu dojeżdżamy do Nakła, gdzie na 300km w idealnym miejscu na większy postój jest McDonalds. Tutaj z chęcią się zatrzymujemy (Rolf, który niedawno jadł rusza dalej) na większy postój, tutaj też czeka Robert Janik by wymieniać te odbiorniki do monitoringu, które nie będą poprawnie działać.

30min postój i porządna ilość normalnych (nie ze słodyczy) kalorii zrobiła dobrą robotę, taki posiłek przed jazdą w noc w sam raz. Ruszam w trasę trochę przed grupką Generała, która mnie mija jak się przebierałem ze 30km dalej w Łabiszynie, próbowałem ich gonić, bo chłopaki bardzo fajnie, a przede wszystkim równo jechali, ale za szybko dla mnie było by nadrobić ze 2min straty, mijam ich dopiero gdy stali w Mogilnie na stacji benzynowej, ja się dobrze najadłem w Macu, więc postojów nie potrzebowałem. Nocka idzie w miarę sprawnie, ze 20km przed Słupcą jechaliśmy rozmawiając razem z Hipkiem, już odliczając kilometry do momentu, gdy droga mocniej wykręci w kierunku wschodnim i wiatr zacznie nam pomagać. Hipek w Słupcy tankował na stacji, ja pojechałem dalej, jeszcze ze 25km dość słabych asfaltów i w Giżałkach droga wykręca i wiatr zaczyna wyraźnie pomagać; znowu przy jakichś regulacjach mija mnie grupka Generała. Ponownie widzę ich dopiero przed Kaliszem, gdy śpią na stacji, mnie o dziwo senność wielce nie łapie, więc jadę dalej doganiając parę osób, które zmorzył sen.

W Kaliszu zakupy i jadę dalej, powoli zaczyna wreszcie świtać, duża ulga, bo noc wrześniowa ciągnie się już długo. Za Kaliszem zaczyna się długi odcinek najgorszych asfaltów, w sumie ciągnie się dobre 100km do Pajęczna, może nie cały czas są dziury, ale na większości tego kawałka ich zdecydowanie nie brakuje, chwilami mocno dają popalić. Można się tu pokusić o porównanie trasy z poprzednimi dwoma edycjami, gdzie środkowa część prowadziła przez Mazowsze. Teraz mamy ładniejszą i mniej ruchliwą trasę, natomiast asfaltowo jest dużo gorzej; stary wariant był nudniejszy i ruchliwszy, ale drogi były dużo lepsze. Tak więc ciężko uznać, która wersja jest lepsza, bo tutaj tych solidnych dziur jest naprawdę dużo, a przy ponad 500km w nogach to bardzo przeszkadza.

W rejonie Pajęczna robi się już naprawdę ciepło, można się rozebrać, spotykam tutaj Tomka Kaczmarka, który mocno narzeka na morzący go sen, kawałek po przekroczeniu szosy katowickiej decyduje się na postój i przespanie się trochę, warunki ku temu są świetne. Bo tym razem w przeciwieństwie do dwóch pierwszych edycji drugiego dnia pogoda się nie zepsuła, a warunki do jazdy są idealne, pomimo dużego zmęczenia jedzie się z przyjemnością. Powoli dobiega końca długa, prawie 700km płaska część maratonu, na horyzoncie pojawiają się pierwsze robiące wrażenie wzniesienia - widoczny znak, że wjeżdżamy na Jurę. Przed pierwszym solidnym podjazdem w Niegowej spotykam miejscowego kolarza z siwymi wąsami, który wyjechał naprzeciw maratończykom, jestem już kolejnym którego spotyka i z którym rozmawia - bardzo miła wizyta. Zaliczam kilka jurajskich podjazdów w pięknym słońcu - i spotykam niezawodnych Marka Dembowskiego i Zbyszka, którzy tradycyjnie wyjechali by się spotkać na trasie. Rozmawiając razem zaliczamy kolejne ścianki i fajny podjazd do Podzamcza. Z Markiem żegnamy się za Ogrodzieńcem, a Zbyszek postanowił mi towarzyszyć aż do Olkusza, gdzie miałem w planach dłuższy postój w Macu. Droga z Ogrodzieńca do Olkusza ruchliwa, podjazdów też nie brakuje; niestety w Olkuszu duże rozczarowanie - Mac wypchany po brzegi, na zamówienie to by trzeba czekać z pół godziny, więc pozostał postój na stacji i zamiast solidnej dawki mięsnych kalorii na które mój organizm miał dużą ochotę - tylko kiepskie zapiekanki.



Wyjeżdżając z Olkusza żegnam się ze Zbyszkiem (dzięki chłopaki za towarzystwo!) i zaczynam kolejne podjazdy w drodze do Trzebini. Solidnych ścianek nie brakuje, powoli zaczynam też coraz mocniej odczuwać brak snu, niestety biologii się nie oszuka i tak jestem mocno zaskoczony jak dotąd dobrze się trzymałem pod tym względem wziąwszy pod uwagę ile spałem przed wyścigiem. Za Trzebinią dojazd na Pogórza, tutaj znowu pojawiają się solidne górki, w pamięć zapadła szczególnie ostra 14% ściana w Witanowicach. W Kleczy Dolnej poważniejsza awaria, przestał kontaktować kabel do przerzutki, przez chwilę stanęło przede mną widmo jazdy na metę bez tylnej przerzutki, na szczęście udało się to odpalić, choć straciłem aż 20min, bo musiałem zdejmować owijkę z kierownicy. Wnerwiło mnie to mocno, bo w tym czasie wyprzedzili mnie Krzysztof Cecuła i Marcin Siniarski, których wcześniej minąłem, tyle dobrego, że trochę sen odpuścił. Od Kleczy już po ciemku, fajnie się jechało nad Zalewem Świnna-Poręba, w którym odbijały się liczne światła, dalej już zaczynały się duże góry. Początek podjazdu za Tarnawą to upierdliwa jazda przez wioskę, czekałem i czekałem aż się zacznie ostrzejsza ściana. To następuje dopiero po paru km, podjazd zacny, u góry przejazd przez Krzeszów, jeszcze kilka dokrętek i zjazd do Stryszawy.

Na stacji zakupy, próbuję oszukać senność energetykiem, ale to guzik daje, walka z snem jest już ciężka, zamulam mocno, ale zamulają i inni, za Stryszawą padają na przystankach i Marcin Siniarski i Krzysztof Cecuła. Ściana na przełęcz Przysłop to najcięższa góra tegorocznego maratonu, długi kawałek oscyluje w okolicach 13%. Ale wreszcie zrobiono tutaj dobrą drogę, asfalt z obu stron przełęczy to nówka-sztuka, więc jedzie się bardzo przyjemnie. Zaczynam też odczuwać inwersję temperaturową - u góry jest wyraźnie cieplej, po wjeździe w doliny uderza fala chłodu. Po przejechaniu Przysłopu czeka mnie długi odcinek przez Zawoję i zaczyna się najdłuższy podjazd MPP, czyli przełęcz Krowiarki. Tutaj również cieszy nowiutki asfalt, wreszcie skończyły się te dziury straszące po zachodniej stronie przełęczy. Na zjeździe z Krowiarek zaczyna dawać popalić zimno, zjazd jest długi i szybki, więc chłód z prędkości nakłada się na chłód z inwersji w dolinie, chwilami jest bardzo zimno. Wkurzyłem się na Orlenie za Jabłonką, akurat była północ i robili jakiś bilans, więc nic kupić nie można było. Na łąkach do Czarnego Dunajca apogeum zimna, Garmin pokazuje 2'C (choć on z reguły lekko zaniża), co przy krótkich rękawiczkach i cieniutkiej kurteczce oznaczało już solidne wyjście ze strefy komfortu ;). Ale tak trzeba jeździć maratony, zamiast wozić za dużo rzeczy lepiej nadrabiać własną twardością. Przechłodzony uderzam na maleńki Orlen w Czarnym Dunajcu, tam sprzedaż niestety tylko przez okno, a sprzedawca informuje mnie, że rękawiczki robocze zostały już wykupione przez innych rowerzystów ;). No nic - jadę dalej pocieszając się, że teraz będzie już głównie pod górę, więc i łatwiej o rozgrzanie się.

Zostały jeszcze 3 duże podjazdy, najpierw długi dojazd pod Ząb, o tyle wygodnie, że w większości oświetloną drogą, co zmniejsza senność, następnie ostra, dobrze mi znana ścianka do Zębu. Na zjeździe znowu zimno, ale miałem dwie akcje po których adrenalina mocno się podniosła i senność szybko odeszła. Zjazd z Zębu jest szybki, drogą o sporym nachyleniu, ale w większości prowadzącą przez wioski. No i akurat takie miałem szczęście że dwa razy strzelały mi koty pod koła, wystrzelając na drogę jak z torpedy, za drugim razem ostro hamowałem, że aż zablokowało się tylne koło i już mocno rzuciło mi rowerem, na całe szczęście utrzymałem pion, bo gleba przy takiej prędkości to źle by się skończyła. Coś ostatnimi czasy nie bardzo mam szczęście do tych jakże miłych zwierzaków...

W Poroninie robię obowiązkowy zawijasek na zakopiance w miejscu remontu i kawałek dalej spotykam Czarka Wójcika z którym jechałem pociągiem z Warszawy do Gdyni. Okazało się, że Czarek zerwał linkę do przerzutki i jedzie od 150km na jednym zablokowanym biegu. Rozmawiając dojechaliśmy pozostałe na metę 2 podjazdy - Murzasichle i Wierch Poroniec, wyprzedzanie kolegi z rozwalonym rowerem na tak krótkim kawałku przed metą byłoby mało eleganckie. Razem wjeżdżamy na Głodówkę o 3.38, kończąc maraton z czasem 42h 38min, co dało nam 13 miejsce.



Maraton dla mnie bardzo udany - zrealizowałem swój sportowy plan z dużym nadkładem. Udało się to dzięki rekordowej jak na mnie odporności na brak snu, pomimo bardzo słabego poziomu wyspania na starcie dałem radę pociągnąć aż 2 noce, choć w końcówce byłem już mocno zamulony, a walka z sennością stawała się coraz trudniejsza. Jechałem też przyzwoicie, średnia 24,5km/h jak na tak górzystą trasę to dla mnie dobry wynik, czas postojów koło 4,5h do zaakceptowania, zważywszy że na oko z 1/3 tego czasu zajęły regulacje roweru i pozycji. Dużym błędem było zabranie szosowych butów, co okupiłem mocno zdrętwiałą stopą, która pewnie z miesiąc jeszcze przynajmniej potrzyma.

Ale część sportowa to tylko jedna z części jazdy takiej imprezy i to wcale nie ta najistotniejsza - przede wszystkim była to doskonała zabawa i wielka przygoda wśród mnóstwa podobnie zakręconych ludzi. Niewątpliwie maraton "zrobiła" doskonała pogoda, dawno nie było w Polsce na ultra 1000km tak doskonałych warunków, czego odbicie dobrze widać po świetnych wynikach - zaledwie 3 osoby się wycofały (w tym 1 po wypadku), a 2 dojechały po limicie. W porównaniu do zeszłorocznych wyników to coś zupełnie innego, tam czasy były wiele gorsze, a na wynik spory wpływ miała odporność na trudne warunki atmosferyczne. Osobiście świetnie się bawiłem, fizycznie oczywiście dostałem mocno w kość, ale mentalnie wspaniale się zregenerowałem. Ruszałem na maraton bardzo przybity osobistymi problemami, natomiast z Głodówki wyjeżdżałem jako nowy człowiek z wielkim bagażem pozytywnej energii, czerpiący ową energię z robienia tego co kocha, któremu pasja zapewniła swoistą tarczę w pełni skutecznie odpierającą ciosy zadawane przez życie i ludzi.

Maraton Północ-Południe to jeden z najtrudniejszych w Polsce ultramaratonów - ale każdemu warto go polecić. Imprezy z cyklu PP robią się coraz większymi molochami, zaczyna tam brakować takiej "rodzinnej" atmosfery, która była znakiem firmowym np. BBT parę lat temu, gdzie każdy każdego zna. Teraz ludzi jest po prostu za dużo, kiepskie rozwiązania regulaminowe zaczynają wypaczać imprezę (jak start nocny dla słabszych zawodników na ostatnim BBT). A MPP (także Podróżniki czy imprezy Daniela Śmiei) są taką niszą, gdzie jest bardziej rodzinnie, gdzie niemal wszyscy zawodnicy widzą się na starcie, widzą na mecie, a gdzie z racji na większą trudność wynikającą zarówno z górzystych tras jak i samowystarczalności startujących jest znacznie mniej, gdzie cyferki mają mniejsze znaczenie. Do tego doskonale ulokowana meta - na jednym z najwyższych w Polsce podjazdów, w schronisku na Głodówce, która w tym roku cieszyła oczy wspaniałą panoramą Tatr; taka meta też świetnie sprzyja pomaratonowej integracji. Wielkie podziękowania dla wolontariuszy, którzy dla zorganizowania tej imprezy poświęcają swój prywatny czas, którzy bardzo pomagają w zorganizowaniu tego przedsięwzięcia, którzy żyją imprezą tak samo jak zawodnicy. W tym roku np. pomogli Góralowi Nizinnemu, który ucierpiał w wypadku na trasie - zawieźli go do szpitala, a później do domu, choć wcale nie należało to do ich obowiązków.

Kilka zdjęć


Dane wycieczki: DST: 931.60 km AVS: 24.52 km/h ALT: 7311 m MAX: 63.90 km/h Temp:14.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl