Wtorek, 2 listopada 2021Kategoria >100km, Canyon Exceed 2021, Jordania 2021
V dzień - Fuheis - Addasiya - Ma'in - Wadi Ma'in - Jabal Bani Hamida - Wadi Hidan
Śpimy krótko, wstajemy już przed 4 rano. A o 4 mamy swoisty koncert, bo o tej godzinie zaczynają się pierwsze modły z meczetów, a każdy meczet ma tutaj system nagłośnienia. Brzmiało to niezwykle, bo w głębokiej dolinie głos niesie bardzo daleko, a meczetów było kilka. W ogóle liczba meczetów w stosunku do liczby mieszkańców jest tu dużo wyższa niż porównywalna liczba kościołów w Polsce. Przy czym zdecydowana większość meczetów jest zwyczajnie brzydka, to proste, betonowe klocki z minaretem, wszystkie na jedno kopyto; jedynie te większe w dużych miastach są bardziej oryginalne.
Udało się nam sprawnie zebrać, więc ruszamy na trasę jeszcze po ciemku, kończąc wczorajszy zjazd do niewielkiego wadi. I nagle z ciemności wyłaniają się święcące oczy psów i następuje atak, a że sierściuchów było sporo, więc trochę się z nimi naszarpaliśmy. Do Byczysa mocno się przypiął jeden pies, więc jechał oglądając się do tyłu i niefartownie skręciła mu się kierownica, przez co wylądował w rowie z małą rzeczką na dnie wadi, na szczęście nic poważniejszego się nie stało.

Na podjeździe z wadi zaczyna świtać, tradycyjnie walczymy z bardzo ostrymi ściankami, po wjechaniu na poziom 500-600m zaczyna się mocno pagórkowata droga; porankami jedzie się całkiem przyjemnie, bo temperatury jeszcze rześkie, poniżej 20 stopni. Widać, ze powoli zmienia się krajobraz, na północnej części szlaku było więcej zieleni, nawet lasów, teraz coraz mocniej zaczynają dominować pastelowe kolory. Zjeżdżamy na poziom niecałych 200m do Wadi el Kafrein, skąd asfaltami zaliczamy ciężkie ściany do Addasiyi, trzeba też przejechać kawałek główną drogą z Ammanu. W miasteczku robimy zasłużony popas pod sklepem.
Kawałek za tym miastem zaczynają się genialne trawersy szutrówkami, jedzie się po tym świetnie, widoczność jest bardzo szeroka, w dół można pruć z dużą prędkością, a na drogach zupełnie puściutko.

Ale nie brakuje licznych ostrych ścianek skutecznie wysysających siły, bo w międzyczasie temperatura zdążyła już wskoczyć na poziom powyżej 30 stopni. Do tego widoki są na tyle ekstra, że co chwilę stajemy na fotki ;). Kawałek dalej jest też krótki odcinek specjalny, gdzie jedzie się chwilami zupełnym off-roadem, niezbędny by połączyć dwie drogi szutrowe. Kawałek upierdliwy terenowo i trudny nawigacyjnie, ale nie to było problemem, a sporo kolczastej roślinności na tym odcinku. I efektem tego niecałego kilometra było po kilka kolców w każdym kole. W moim góralu na tublessach nie stanowiło to problemu, mikro-dziurki po kolcach od razu się uszczelniły, natomiast w gravelu z dętkami Marcelego zaowocowało to kapciem. Z początku myśleliśmy, że tylko w jednym kole, ale wkrótce zaczęła się seria, a to źle załatane, a to okazało się, że w drugim kole też puściło, a to znowu wynikł kłopot ze zdejmowaniem opony z obręczy, która pomimo dość niskiego ciśnienia znowu zaskoczyła ciasno w rant. Na szczęście za drugim razem udało się to jakoś ściągnąć i załatać, niemniej słabym pomysłem jest wrzucenie do z założenia wyprawowego roweru Rondo Bogan jednych z najlżejszych na rynku opon, ważących w rozmiarze 29x2,1 poniżej 600g; to są opony z wylajtowanymi ściankami bocznymi, do ściganckich zastosowań, nie na wyprawy. Ale w ten sposób wielu producentów w dość sztuczny sposób obniża wagę roweru, by lepiej to w katalogu wyglądało.

Znowu straciliśmy na te wszystkie naprawy ze 2h i nasz wczesny start i założenia by nadrobić dzisiaj trochę dystansu wzięły w łeb. Po naprawach kontynuujemy podjazdy w stronę Madaby, podjazdy ciężkie, bo to środek dnia i słońce kosiło już równo. Przez samą Madabę szlak nie prowadzi, miasto mija się bokiem, ale przy drodze jest trochę sklepów i barek, gdzie fundujemy sobie średnio smaczne i dość małe hamburgery; generalnie widać, że zagraniczne dania czy np. batony cenowo wypadają dużo mniej korzystnie niż produkty lokalne.
Za Madabą jeden z nielicznych na Jordan Bike Trail prawdziwie płaskich odcinków, dopiero za Ma'in zaczynają się zjazdy do Wadi Ma'in. Choć to asfalt to widoki takie, że od razu szczęki opadają, a po zjechaniu na dno kanionu kończy się szosa i zaczyna długi odcinek dnem wadi. Krajobrazy księżycowe, jedynie na Islandii coś takiego widziałem, tyle że w zupełnie innych barwach. Kolejny raz zaskakuje pustka, poza nielicznymi pastuchami nikogo tu nie ma, poraża też niezwykła cisza; gdy się zatrzymujemy na chwilę i nie ma hałasu z jazdy na rowerze - mamy ciszę zupełną. Wzdłuż drogi widać też wyschnięty obecnie kanion.

Na koniec dnia czeka nas długi i ciężki podjazd z dna kanionu (niecałe 200m) na blisko 800m, na szczycie łapie nas zmierzch, ale z góry fajnie widać Morze Martwe i światła położonego po drugiej stronie Izraela. Musieliśmy zjechać ze 2km w bok ze szlaku by zrobić zakupy obiadowo-śniadaniowe, lokalna knajpka była już niestety zamknięta, więc pozostało nam samodzielne gotowanie. W międzyczasie mocno rozkręcił się wiatr, więc był spory problem ze znalezieniem sensownej miejscówki, bo pamiętaliśmy jak dał nam popalić wiatr 2 dni temu na noclegu. W efekcie zrobiliśmy większą część zjazdu do Wadi Hidan, wtedy wreszcie dopisało nam trochę szczęścia - i trafiliśmy na pustostan w całkiem sensownym stanie, który bez większych wahań zaanektowaliśmy na nocleg.

Zdjęcia z wyprawy
Śpimy krótko, wstajemy już przed 4 rano. A o 4 mamy swoisty koncert, bo o tej godzinie zaczynają się pierwsze modły z meczetów, a każdy meczet ma tutaj system nagłośnienia. Brzmiało to niezwykle, bo w głębokiej dolinie głos niesie bardzo daleko, a meczetów było kilka. W ogóle liczba meczetów w stosunku do liczby mieszkańców jest tu dużo wyższa niż porównywalna liczba kościołów w Polsce. Przy czym zdecydowana większość meczetów jest zwyczajnie brzydka, to proste, betonowe klocki z minaretem, wszystkie na jedno kopyto; jedynie te większe w dużych miastach są bardziej oryginalne.
Udało się nam sprawnie zebrać, więc ruszamy na trasę jeszcze po ciemku, kończąc wczorajszy zjazd do niewielkiego wadi. I nagle z ciemności wyłaniają się święcące oczy psów i następuje atak, a że sierściuchów było sporo, więc trochę się z nimi naszarpaliśmy. Do Byczysa mocno się przypiął jeden pies, więc jechał oglądając się do tyłu i niefartownie skręciła mu się kierownica, przez co wylądował w rowie z małą rzeczką na dnie wadi, na szczęście nic poważniejszego się nie stało.

Na podjeździe z wadi zaczyna świtać, tradycyjnie walczymy z bardzo ostrymi ściankami, po wjechaniu na poziom 500-600m zaczyna się mocno pagórkowata droga; porankami jedzie się całkiem przyjemnie, bo temperatury jeszcze rześkie, poniżej 20 stopni. Widać, ze powoli zmienia się krajobraz, na północnej części szlaku było więcej zieleni, nawet lasów, teraz coraz mocniej zaczynają dominować pastelowe kolory. Zjeżdżamy na poziom niecałych 200m do Wadi el Kafrein, skąd asfaltami zaliczamy ciężkie ściany do Addasiyi, trzeba też przejechać kawałek główną drogą z Ammanu. W miasteczku robimy zasłużony popas pod sklepem.
Kawałek za tym miastem zaczynają się genialne trawersy szutrówkami, jedzie się po tym świetnie, widoczność jest bardzo szeroka, w dół można pruć z dużą prędkością, a na drogach zupełnie puściutko.

Ale nie brakuje licznych ostrych ścianek skutecznie wysysających siły, bo w międzyczasie temperatura zdążyła już wskoczyć na poziom powyżej 30 stopni. Do tego widoki są na tyle ekstra, że co chwilę stajemy na fotki ;). Kawałek dalej jest też krótki odcinek specjalny, gdzie jedzie się chwilami zupełnym off-roadem, niezbędny by połączyć dwie drogi szutrowe. Kawałek upierdliwy terenowo i trudny nawigacyjnie, ale nie to było problemem, a sporo kolczastej roślinności na tym odcinku. I efektem tego niecałego kilometra było po kilka kolców w każdym kole. W moim góralu na tublessach nie stanowiło to problemu, mikro-dziurki po kolcach od razu się uszczelniły, natomiast w gravelu z dętkami Marcelego zaowocowało to kapciem. Z początku myśleliśmy, że tylko w jednym kole, ale wkrótce zaczęła się seria, a to źle załatane, a to okazało się, że w drugim kole też puściło, a to znowu wynikł kłopot ze zdejmowaniem opony z obręczy, która pomimo dość niskiego ciśnienia znowu zaskoczyła ciasno w rant. Na szczęście za drugim razem udało się to jakoś ściągnąć i załatać, niemniej słabym pomysłem jest wrzucenie do z założenia wyprawowego roweru Rondo Bogan jednych z najlżejszych na rynku opon, ważących w rozmiarze 29x2,1 poniżej 600g; to są opony z wylajtowanymi ściankami bocznymi, do ściganckich zastosowań, nie na wyprawy. Ale w ten sposób wielu producentów w dość sztuczny sposób obniża wagę roweru, by lepiej to w katalogu wyglądało.

Znowu straciliśmy na te wszystkie naprawy ze 2h i nasz wczesny start i założenia by nadrobić dzisiaj trochę dystansu wzięły w łeb. Po naprawach kontynuujemy podjazdy w stronę Madaby, podjazdy ciężkie, bo to środek dnia i słońce kosiło już równo. Przez samą Madabę szlak nie prowadzi, miasto mija się bokiem, ale przy drodze jest trochę sklepów i barek, gdzie fundujemy sobie średnio smaczne i dość małe hamburgery; generalnie widać, że zagraniczne dania czy np. batony cenowo wypadają dużo mniej korzystnie niż produkty lokalne.
Za Madabą jeden z nielicznych na Jordan Bike Trail prawdziwie płaskich odcinków, dopiero za Ma'in zaczynają się zjazdy do Wadi Ma'in. Choć to asfalt to widoki takie, że od razu szczęki opadają, a po zjechaniu na dno kanionu kończy się szosa i zaczyna długi odcinek dnem wadi. Krajobrazy księżycowe, jedynie na Islandii coś takiego widziałem, tyle że w zupełnie innych barwach. Kolejny raz zaskakuje pustka, poza nielicznymi pastuchami nikogo tu nie ma, poraża też niezwykła cisza; gdy się zatrzymujemy na chwilę i nie ma hałasu z jazdy na rowerze - mamy ciszę zupełną. Wzdłuż drogi widać też wyschnięty obecnie kanion.

Na koniec dnia czeka nas długi i ciężki podjazd z dna kanionu (niecałe 200m) na blisko 800m, na szczycie łapie nas zmierzch, ale z góry fajnie widać Morze Martwe i światła położonego po drugiej stronie Izraela. Musieliśmy zjechać ze 2km w bok ze szlaku by zrobić zakupy obiadowo-śniadaniowe, lokalna knajpka była już niestety zamknięta, więc pozostało nam samodzielne gotowanie. W międzyczasie mocno rozkręcił się wiatr, więc był spory problem ze znalezieniem sensownej miejscówki, bo pamiętaliśmy jak dał nam popalić wiatr 2 dni temu na noclegu. W efekcie zrobiliśmy większą część zjazdu do Wadi Hidan, wtedy wreszcie dopisało nam trochę szczęścia - i trafiliśmy na pustostan w całkiem sensownym stanie, który bez większych wahań zaanektowaliśmy na nocleg.

Zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 101.70 km AVS: 13.77 km/h
ALT: 2698 m MAX: 71.00 km/h
Temp:24.0 'C
Poniedziałek, 1 listopada 2021Kategoria Canyon Exceed 2021, Jordania 2021
IV dzień - Anjara - Khirbet as-Souq - Wadi Zarqa - Rumeimeen - Fuheis
81,2km - 13,6km/h - 68,2km/h - 2333m
Była to bez wątpienia najgorsza noc na wyjeździe, nie pospaliśmy prawie wcale. W nocy strasznie wiało, do tego wiatr zmienił kierunek i zaczął uderzać podmuchami w bok mojego namiotu, kilka razy tak silnie, że aż doginało maszt do samej ziemi, trzeba było też wychodzić i poprawiać szpilki, wyrywane pomimo obłożenia ich dużymi kamieniami. Już blisko było do decyzji o ewakuacji, na szczęście pod koniec nocy przeszła nad nami gwałtowna burza z piorunami i po tym wiatr się zupełnie uspokoił. Ale miało to swoją cenę - towarzyszący burzy krótki, ale gwałtowny deszcz rozmoczył glebę w sadzie, gdzie spaliśmy. A że była to czerwona glina - szybko zamieniła się w lepką maź klejącą się do butów jak magnes, parę kroków wystarczyło by mieć po kilogramie błota na każdym bucie.

W efekcie tych wszystkich perypetii ruszyliśmy sporo później niż normalnie, ale optymizmem napawało, że pogoda szybko zaczęła się klarować. Na początku pagórkowaty teren, za Khirbet zaczyna się pierwszy dłuższy podjazd szutrowy, bo pierwsze dwa segmenty były bardziej asfaltowe i o skali trudności 4/5; natomiast trzeci segment ma już najwyższą skalę 5/5 (skala trudności na stronie JBT jest dość celna i miarodajna) i sporo więcej szutrów. Po zakończeniu wymagającego podjazdu rozpoczynamy bardzo długi zjazd na samo dno wielkiego kanionu Wadi Zarqa, kilka kapitalnych kawałków pokazało nam, że z pewnością warto było tutaj przyjechać.

Co zaskakuje - to piękne widoki są połączone z zupełną pustką, ludzi praktycznie się nie spotyka, długie kilometry jedziemy zupełnie sami. Na dnie kanionu już po razu ostatni na wyprawie zjeżdżamy trochę poniżej poziomu morza, płynie tutaj całkiem rześkim nurtem rzeka (spora rzadkość w Jordanii) i robi się bardzo ciepło, powyżej 30 stopni. Podjazd z dna kanionu (w większości szutrowy) dał nam nieźle w kość, w słońcu, na licznych nachyleniach powyżej 10 procent nie było łatwo; na podjeździe mamy widoki na wielki kamieniołom i stado owiec przekraczające naszą drogę.
Już zmęczeni docieramy na popas w Wadi-al-Bir, stąd pagórkowatą trasą jedziemy pod wodospad Rumeimeen, który rozczarowuje; z jednej strony fajnie wpasowany w okolicę, z drugiej na dnie pływa sporo śmieci mocno psujących obraz całości, też odchodzą stąd rury nawadniające okoliczne plantacje. Bo też każde miejsce w Jordanii mające dostęp do bieżącej wody jest wykorzystywane pod rolnictwo i od razu wyróżnia się zielonymi kolorami. W tym rejonie jest krótki kawałek ostrego podejścia po skałach, w miasteczku powyżej wodospadu robimy zakupy i popas.
Parę słów o jordańskich sklepach - w skrócie nieźle wyposażone, z reguły są makarony, zupki chińskie, ogromny wybór słodyczy (to Arabowie jedzą w dużych ilościach, widać kwestia klimatu). Praktycznie każdy sklep ma też lodówkę, gdzie jest woda i napoje (najczęściej koncernu Pepsi) w puszkach 0,25l; tak więc na postojach prawie zawsze podjeżdżała taka puszeczka ;). Natomiast jest pewien problem z wodą, o czym się przekonałem w drugiej części trasy. Woda z camelbaka dość szybko przestawała mi smakować, niejako "kwaśniała"; gdy zacząłem dokładniej przeglądać etykiety okazało się, że spora część wody butelkowanej jest ozonowana. O ile Marceli nie czuł żadnej różnicy, to w moim przypadku woda ozonowana szybko robiła się niesmaczna, a w drugiej części trasy doprowadziło to do problemów żołądkowych. I gdy stosowałem wodę bez ozonowania - było zdecydowanie lepiej, utraty smaku nie notowałem; niestety często nie było wyboru i trzeba było brać to co było. Natomiast rzadko kiedy w małych sklepach są owoce, te z reguły są jedynie w większych sklepach i to nie wszystkich lub na przydrożnych straganach (ale to przy główniejszych drogach).
Za Rumeimeen więcej asfaltów, ale to bynajmniej nie znaczy, że jest łatwo, bo przed skrzyżowaniem z główną drogą Amman-Salt jest kilka niesamowicie nachylonych ścian przekraczających 20%; podobna rzeźnicka ściana czeka nas przed wjazdem do Fuheis. To miasto zaskakuje - w samym centrum stoi pomnik Świętego Jerzego zabijającego smoka, są też kościoły; jak się okazuje to miasto zamieszkałe w 95% przez chrześcijan, prawdziwa rzadkość w zdecydowanie islamskiej Jordanii. Ale pokazuje też dobrze, że Jordania jest krajem tolerancyjnym, gdzie jest miejsce na inne wyznania czy kulturę, w większych miastach są nawet sklepy z alkoholem (widzieliśmy takie w Madabie czy właśnie Fuheis). Tutaj idziemy do niezłej restauracji na pizzę, przyjemniej było dla odmiany na chwilę przenieść się w nieco bardziej europejskie warunki. Miało to swój wyraz również w rachunku, bo zapłaciliśmy sporo i ze 30% więcej niż było w karcie bo podoliczali jakieś różne rzeczy, w sumie sami nie wiedzieliśmy co. Ale warto było bo dobrze się zregenerowaliśmy, też trochę podładowaliśmy już nadwyrężoną elektronikę.

Z Fuheis wyjeżdżamy już nocą, tradycyjnie problemy ze znalezieniem sensownej miejscówki noclegowej, w końcu trafimy na szutrowym zjeździe kawałek płaskiego, w tych rejonach bardzo uważnie trzeba wybierać miejsce ze względu na wszechobecną roślinność z kolcami; łatwo o przebicie materaca, a bez niego spanie na twardym jak kamień, wyschniętym podłożu byłoby bardzo niewygodne. Cały wyjazd plułem sobie w brodę, że zapomniałem zabrać zestaw naprawczy do materaca, bo to nie Polska, gdzie można wygodnie pospać nawet na cienkiej alumacie ;). Ale są też wielkie plusy, jest 1 listopada, a my koło godziny 21 mamy temepraturę koło 20 stopni, tak to można jeździć ;))
Zdjęcia z wyprawy
81,2km - 13,6km/h - 68,2km/h - 2333m
Była to bez wątpienia najgorsza noc na wyjeździe, nie pospaliśmy prawie wcale. W nocy strasznie wiało, do tego wiatr zmienił kierunek i zaczął uderzać podmuchami w bok mojego namiotu, kilka razy tak silnie, że aż doginało maszt do samej ziemi, trzeba było też wychodzić i poprawiać szpilki, wyrywane pomimo obłożenia ich dużymi kamieniami. Już blisko było do decyzji o ewakuacji, na szczęście pod koniec nocy przeszła nad nami gwałtowna burza z piorunami i po tym wiatr się zupełnie uspokoił. Ale miało to swoją cenę - towarzyszący burzy krótki, ale gwałtowny deszcz rozmoczył glebę w sadzie, gdzie spaliśmy. A że była to czerwona glina - szybko zamieniła się w lepką maź klejącą się do butów jak magnes, parę kroków wystarczyło by mieć po kilogramie błota na każdym bucie.

W efekcie tych wszystkich perypetii ruszyliśmy sporo później niż normalnie, ale optymizmem napawało, że pogoda szybko zaczęła się klarować. Na początku pagórkowaty teren, za Khirbet zaczyna się pierwszy dłuższy podjazd szutrowy, bo pierwsze dwa segmenty były bardziej asfaltowe i o skali trudności 4/5; natomiast trzeci segment ma już najwyższą skalę 5/5 (skala trudności na stronie JBT jest dość celna i miarodajna) i sporo więcej szutrów. Po zakończeniu wymagającego podjazdu rozpoczynamy bardzo długi zjazd na samo dno wielkiego kanionu Wadi Zarqa, kilka kapitalnych kawałków pokazało nam, że z pewnością warto było tutaj przyjechać.

Co zaskakuje - to piękne widoki są połączone z zupełną pustką, ludzi praktycznie się nie spotyka, długie kilometry jedziemy zupełnie sami. Na dnie kanionu już po razu ostatni na wyprawie zjeżdżamy trochę poniżej poziomu morza, płynie tutaj całkiem rześkim nurtem rzeka (spora rzadkość w Jordanii) i robi się bardzo ciepło, powyżej 30 stopni. Podjazd z dna kanionu (w większości szutrowy) dał nam nieźle w kość, w słońcu, na licznych nachyleniach powyżej 10 procent nie było łatwo; na podjeździe mamy widoki na wielki kamieniołom i stado owiec przekraczające naszą drogę.
Już zmęczeni docieramy na popas w Wadi-al-Bir, stąd pagórkowatą trasą jedziemy pod wodospad Rumeimeen, który rozczarowuje; z jednej strony fajnie wpasowany w okolicę, z drugiej na dnie pływa sporo śmieci mocno psujących obraz całości, też odchodzą stąd rury nawadniające okoliczne plantacje. Bo też każde miejsce w Jordanii mające dostęp do bieżącej wody jest wykorzystywane pod rolnictwo i od razu wyróżnia się zielonymi kolorami. W tym rejonie jest krótki kawałek ostrego podejścia po skałach, w miasteczku powyżej wodospadu robimy zakupy i popas.
Parę słów o jordańskich sklepach - w skrócie nieźle wyposażone, z reguły są makarony, zupki chińskie, ogromny wybór słodyczy (to Arabowie jedzą w dużych ilościach, widać kwestia klimatu). Praktycznie każdy sklep ma też lodówkę, gdzie jest woda i napoje (najczęściej koncernu Pepsi) w puszkach 0,25l; tak więc na postojach prawie zawsze podjeżdżała taka puszeczka ;). Natomiast jest pewien problem z wodą, o czym się przekonałem w drugiej części trasy. Woda z camelbaka dość szybko przestawała mi smakować, niejako "kwaśniała"; gdy zacząłem dokładniej przeglądać etykiety okazało się, że spora część wody butelkowanej jest ozonowana. O ile Marceli nie czuł żadnej różnicy, to w moim przypadku woda ozonowana szybko robiła się niesmaczna, a w drugiej części trasy doprowadziło to do problemów żołądkowych. I gdy stosowałem wodę bez ozonowania - było zdecydowanie lepiej, utraty smaku nie notowałem; niestety często nie było wyboru i trzeba było brać to co było. Natomiast rzadko kiedy w małych sklepach są owoce, te z reguły są jedynie w większych sklepach i to nie wszystkich lub na przydrożnych straganach (ale to przy główniejszych drogach).
Za Rumeimeen więcej asfaltów, ale to bynajmniej nie znaczy, że jest łatwo, bo przed skrzyżowaniem z główną drogą Amman-Salt jest kilka niesamowicie nachylonych ścian przekraczających 20%; podobna rzeźnicka ściana czeka nas przed wjazdem do Fuheis. To miasto zaskakuje - w samym centrum stoi pomnik Świętego Jerzego zabijającego smoka, są też kościoły; jak się okazuje to miasto zamieszkałe w 95% przez chrześcijan, prawdziwa rzadkość w zdecydowanie islamskiej Jordanii. Ale pokazuje też dobrze, że Jordania jest krajem tolerancyjnym, gdzie jest miejsce na inne wyznania czy kulturę, w większych miastach są nawet sklepy z alkoholem (widzieliśmy takie w Madabie czy właśnie Fuheis). Tutaj idziemy do niezłej restauracji na pizzę, przyjemniej było dla odmiany na chwilę przenieść się w nieco bardziej europejskie warunki. Miało to swój wyraz również w rachunku, bo zapłaciliśmy sporo i ze 30% więcej niż było w karcie bo podoliczali jakieś różne rzeczy, w sumie sami nie wiedzieliśmy co. Ale warto było bo dobrze się zregenerowaliśmy, też trochę podładowaliśmy już nadwyrężoną elektronikę.

Z Fuheis wyjeżdżamy już nocą, tradycyjnie problemy ze znalezieniem sensownej miejscówki noclegowej, w końcu trafimy na szutrowym zjeździe kawałek płaskiego, w tych rejonach bardzo uważnie trzeba wybierać miejsce ze względu na wszechobecną roślinność z kolcami; łatwo o przebicie materaca, a bez niego spanie na twardym jak kamień, wyschniętym podłożu byłoby bardzo niewygodne. Cały wyjazd plułem sobie w brodę, że zapomniałem zabrać zestaw naprawczy do materaca, bo to nie Polska, gdzie można wygodnie pospać nawet na cienkiej alumacie ;). Ale są też wielkie plusy, jest 1 listopada, a my koło godziny 21 mamy temepraturę koło 20 stopni, tak to można jeździć ;))
Zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 81.20 km AVS: 13.65 km/h
ALT: 2333 m MAX: 68.20 km/h
Temp:26.0 'C
Niedziela, 31 października 2021Kategoria >100km, Canyon Exceed 2021, Jordania 2021
III dzień - Umm Quais - Dolina Jordanu - Kafr Rakib - Ajloun - Anjara
Wstajemy jeszcze po ciemku (to wymuszał już bardzo krótki o tej porze roku dzień), ku naszemu zaskoczeniu w czasie zwijania obozowiska zaczyna popadywać deszcz, nie tak to miało być ;). Ale wiele nie pada, to tylko krótkie mżawki, więc ruszamy na pierwsze kilometry Jordan Bike Trail. Początek to zjazdy na ok. -100m, widoki od razu robią wrażenie. Gdy zaczynamy podjeżdżać szybko sprawdza się to co czytaliśmy o szlaku - pod górę będzie ostro, nachylenia powyżej 15% na JBT to raczej norma, nie coś wyjątkowego. Od razu notujemy też starcia z psami pasterskimi - z tego ten szlak również słynie ;). Pierwszy duży podjazd skrajem kanionu - i od razu kapitalne widoczki, krótki kawałek trzeba tu rower podprowadzić (przy okazji przepuszczaliśmy przechodzące duże stado kóz), ale generalnie zdecydowaną większość się jedzie co jest wielką zaletą szlaku. Na wysokości 400-500m zaczyna się wypłaszczać, co bynajmniej nie oznacza braku gór, jedynie to że teraz następują na przemian krótkie zjazdy i podjazdy i utrzymuje się mniej więcej stałą wysokość ;)). Na tym odcinku sporo małych wioseczek, chwilami też dość solidnie wieje, temperatury w okolicach ledwie 20 stopni, dużo chłodniej niż wczoraj; ale dzięki temu też i mniej się męczymy.

Po serii pagórków następuje długi zjazd na poziom doliny Jordanu, czyli aż na -200m, zjazd robi spore wrażenie, co zakręt to nowe ekstra widoki.

W dolinie Jordanu jedziemy odcinek wzdłuż kanału Abdullaha, następnie krótki kawałek główną drogą znany nam z wczorajszego dojazdu - i odbijamy w bok na kolejne podjazdy. Przed stanowiskami archeologicznymi w Pelli bardzo ostre ścianki, same "starożytności" widać z drogi. Długi i ciężki podjazd doprowadza nas do Kufr Rakib, już nieźle zmęczeni po raz pierwszy korzystamy z lokalnego baru z arabskim jedzeniem, całkiem dobrze podeszła nam shawarma, czyli rodzaj kebabu z kurczaka na pionowym rożnie, zawijanym w cienki placek typu pita wraz z sosami i dodatkami; jednocześnie sycące i smaczne. W Kufr Rahib kończy się pierwszy segment szlaku (oryginalnie Jordan Bike Trail podzielony jest na 12 segmentów), ale my ze względu na ograniczenia urlopowe planowaliśmy zrobić szlak w okolicach 7 dni, więc musieliśmy dziennie przejeżdżać sporo więcej - tak więc ruszamy dalej.
Za Kufr Rahib zmienia się mocno krajobraz, robi się sporo bardziej zielono, wjeżdżamy w lasy charakterystycznego dla tej części Jordanii dębu skalnego. Wymagające podjazdy doprowadzają nas na poziom 900-1000m, niestety tak się pechowo złożyło, że gdy zmierzchało znaleźliśmy się w bardzo zurbanizowanym rejonie sporych miast Ajloun (charakterystyczna muzułmańska forteca na wysokim szczycie) i Anjara, gdzie bardzo trudno było o sensowną miejscówkę.

Więc szukając miejsca na nocleg musieliśmy dzień przeciągnąć sporo bardziej niż byśmy chcieli. Zjechaliśmy miedzy innym w bok z trasy do miasta Kufran, który nas z początku przytłacza, bo niespodziewanie trafiamy na wielki ruch i mnóstwo ludzi, ale trafiamy też na barek, gdzie jemy kolejne shawarmy, tym razem jako obiad. I już bardzo zmęczeni musieliśmy jeszcze zaliczać ostry i długi podjazd (koło 400m w pionie) do Anjary, za którą liczyliśmy, że trafią się jakieś miejscówki. Po zaliczeniu podjazdu w czasie zakupów na biwak nawet trafił się Arab, który nam proponował nocleg u siebie, Marceli był skłonny spróbować, ja wolałem jednak nie ryzykować, bo w końcu człowieka nie znaliśmy i poza tym ciężko byłoby się wcześniej położyć i wcześnie wstać kolejnego dnia, a harmonogram trasy nas gonił.
Wyjeżdżamy więc kawałek za Anjarę i w końcu trafiamy na jaką taką miejscówkę w sadzie, problemem jest to, że i tak dość mocny dzisiejszego dnia wiatr jeszcze sporo przybrał na sile. Rozstawiamy namioty w sadzie mniej więcej pod kierunek wiatru licząc że jakoś to będzie ;)
Zdjęcia z wyprawy
Wstajemy jeszcze po ciemku (to wymuszał już bardzo krótki o tej porze roku dzień), ku naszemu zaskoczeniu w czasie zwijania obozowiska zaczyna popadywać deszcz, nie tak to miało być ;). Ale wiele nie pada, to tylko krótkie mżawki, więc ruszamy na pierwsze kilometry Jordan Bike Trail. Początek to zjazdy na ok. -100m, widoki od razu robią wrażenie. Gdy zaczynamy podjeżdżać szybko sprawdza się to co czytaliśmy o szlaku - pod górę będzie ostro, nachylenia powyżej 15% na JBT to raczej norma, nie coś wyjątkowego. Od razu notujemy też starcia z psami pasterskimi - z tego ten szlak również słynie ;). Pierwszy duży podjazd skrajem kanionu - i od razu kapitalne widoczki, krótki kawałek trzeba tu rower podprowadzić (przy okazji przepuszczaliśmy przechodzące duże stado kóz), ale generalnie zdecydowaną większość się jedzie co jest wielką zaletą szlaku. Na wysokości 400-500m zaczyna się wypłaszczać, co bynajmniej nie oznacza braku gór, jedynie to że teraz następują na przemian krótkie zjazdy i podjazdy i utrzymuje się mniej więcej stałą wysokość ;)). Na tym odcinku sporo małych wioseczek, chwilami też dość solidnie wieje, temperatury w okolicach ledwie 20 stopni, dużo chłodniej niż wczoraj; ale dzięki temu też i mniej się męczymy.

Po serii pagórków następuje długi zjazd na poziom doliny Jordanu, czyli aż na -200m, zjazd robi spore wrażenie, co zakręt to nowe ekstra widoki.

W dolinie Jordanu jedziemy odcinek wzdłuż kanału Abdullaha, następnie krótki kawałek główną drogą znany nam z wczorajszego dojazdu - i odbijamy w bok na kolejne podjazdy. Przed stanowiskami archeologicznymi w Pelli bardzo ostre ścianki, same "starożytności" widać z drogi. Długi i ciężki podjazd doprowadza nas do Kufr Rakib, już nieźle zmęczeni po raz pierwszy korzystamy z lokalnego baru z arabskim jedzeniem, całkiem dobrze podeszła nam shawarma, czyli rodzaj kebabu z kurczaka na pionowym rożnie, zawijanym w cienki placek typu pita wraz z sosami i dodatkami; jednocześnie sycące i smaczne. W Kufr Rahib kończy się pierwszy segment szlaku (oryginalnie Jordan Bike Trail podzielony jest na 12 segmentów), ale my ze względu na ograniczenia urlopowe planowaliśmy zrobić szlak w okolicach 7 dni, więc musieliśmy dziennie przejeżdżać sporo więcej - tak więc ruszamy dalej.
Za Kufr Rahib zmienia się mocno krajobraz, robi się sporo bardziej zielono, wjeżdżamy w lasy charakterystycznego dla tej części Jordanii dębu skalnego. Wymagające podjazdy doprowadzają nas na poziom 900-1000m, niestety tak się pechowo złożyło, że gdy zmierzchało znaleźliśmy się w bardzo zurbanizowanym rejonie sporych miast Ajloun (charakterystyczna muzułmańska forteca na wysokim szczycie) i Anjara, gdzie bardzo trudno było o sensowną miejscówkę.

Więc szukając miejsca na nocleg musieliśmy dzień przeciągnąć sporo bardziej niż byśmy chcieli. Zjechaliśmy miedzy innym w bok z trasy do miasta Kufran, który nas z początku przytłacza, bo niespodziewanie trafiamy na wielki ruch i mnóstwo ludzi, ale trafiamy też na barek, gdzie jemy kolejne shawarmy, tym razem jako obiad. I już bardzo zmęczeni musieliśmy jeszcze zaliczać ostry i długi podjazd (koło 400m w pionie) do Anjary, za którą liczyliśmy, że trafią się jakieś miejscówki. Po zaliczeniu podjazdu w czasie zakupów na biwak nawet trafił się Arab, który nam proponował nocleg u siebie, Marceli był skłonny spróbować, ja wolałem jednak nie ryzykować, bo w końcu człowieka nie znaliśmy i poza tym ciężko byłoby się wcześniej położyć i wcześnie wstać kolejnego dnia, a harmonogram trasy nas gonił.
Wyjeżdżamy więc kawałek za Anjarę i w końcu trafiamy na jaką taką miejscówkę w sadzie, problemem jest to, że i tak dość mocny dzisiejszego dnia wiatr jeszcze sporo przybrał na sile. Rozstawiamy namioty w sadzie mniej więcej pod kierunek wiatru licząc że jakoś to będzie ;)
Zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 118.80 km AVS: 13.79 km/h
ALT: 3383 m MAX: 67.20 km/h
Temp:19.0 'C
Sobota, 30 października 2021Kategoria Canyon Exceed 2021, Jordania 2021, >100km
II dzień - Ma'in - Morze Martwe - Al Rama - Pella - Umm Qais
Rano mamy elegancki widok, bo nocowaliśmy na sporej górze; pierwsze kilometry to szutrowy kawałek w kierunku Morza Martwego. Jedzie się ekstra, mamy dobre preludium tego co nas czeka na Jordan Bike Trail, spotykamy miedzy innymi pierwszych Beduinów, psy, ale największą furorę robią samodzielnie pasące się wielbłądy; na taki powiew egzotyki właśnie liczyliśmy szykując się na wyprawę do Jordanii. Ale dzisiejszy dzień ma charakter czysto dojazdowy - to długi przerzut na początek szlaku do Umm Qais.

Niestety szybko dobry humor psuje nam kolejny kapeć, tym razem w tylnym kole roweru Marcelego. I wczorajsza zabawa zaczyna się od nowa, tak samo nie jesteśmy w stanie ściągnąć opony z koła, klniemy na ten rower na czym świat stoi. Bo to jest swoista komedia, Rondo Bogan to wg reklamy na stronie producenta "ideal companion for an epic adventure". Ma chyba wszystkie możliwe mocowania, dwupozycyjny widelec (w domyśle na teren i na szosę) - ale co po tych bajerach jak całkowicie zawodzi w absolutnie kluczowej sprawie jaką jest niezawodność sprzętu, jeśli właśnie w czasie trwania "epic adventure" jak my przekonujemy się, że w tym rowerze nie da się normalnie zmienić dętki, czyli wobec najczęściej spotykanej rowerowej awarii jesteśmy bezradni? Rower z tymi fatalnymi obręczami zupełnie nie nadaje się pod dętki i sprzedawanie go w takiej konfiguracji jest nieuczciwe wobec klientów, a na poważnej trasie zaczyna rozwalać to całą wyprawę jak w naszym przypadku. Znowu ze 2h się z tym szarpaliśmy, ale nijak nie byliśmy w stanie zdjąć opony, decydujemy się więc poszukać jakiegoś warsztatu samochodowego, Byczys musi jechać co parę km dopompowując koło.

Zjeżdżamy nad Morze Martwe, sporo frajdy dają wartości na głębokim minusie pojawiające się na wysokościomierzu, bo ten rejon to przecież najgłębsza depresja świata. Sam asfaltowy zjazd bardzo widowiskowy i szybki, następnie jedziemy przez szereg kurortów pod bogatych turystów. Znad Morza Martwego zaliczamy blisko 200m podjazdu, dzięki czemu osiągamy wysokość -200m ;)). I tam na skrzyżowaniu z drogą Amman-Jerozolima udaje nam się znaleźć warsztat samochodowy. Nawet zawodowy wulkanizator ze 20min się naszarpał z tym kołem, ale w końcu udało się zdjąć oponę z tej fatalnej obręczy i po załataniu koła 10cm łatką do samochodowych dętek mogliśmy normalnie pojechać dalej. Marceli specjalnie nie pompował mocno koła, by opona nie wskoczyła na rant, bo wtedy znowu nie dałoby się zdjąć opony; ale przez to opona ma zauważalne bicie na bok, ale to i tak sporo lepsze niż brak możliwości naprawy przebitej dętki.

Po tych wszystkich perturbacjach wreszcie możemy normalnie jechać - kontynuujemy więc jazdę na północ. Jedziemy cały czas doliną Jordanu, na depresji w okolicach -200m, co oznacza, że jest bardzo ciepło, cały czas temperatura utrzymuje się na poziomie 31-33 stopnie, do tego mamy wiatr w plecy, co potęguje uczucie gorąca. Ale dzięki pomocy wiatru jedziemy szybko i sprawnie; szczególnie pierwszą część trasy. Później ruch na głównej drodze 65 znacząco rośnie, przybywa coraz więcej miasteczek, gdzie ciągle ktoś na nas woła i nas pozdrawia; z początku jest to miłe, ale za którymś razem już powoli zaczyna irytować. Przy każdym postoju przerabiamy standardowe pytania "what is your name" "how are you" i na tym zdolności komunikacyjne większości Arabów się kończą, co bieglejsi w angielszczyźnie pytają się jeszcze o kraj z jakiego jesteśmy, ale Bulandy (po arabsku Polski) nikt i tak nie kojarzy ;).
Późnym popołudniem docieramy do Asz-Szuna na północy kraju, pod samą syryjską granicą, tu ku naszej uldze wreszcie opuszczamy główną drogę i od razu robi się spokojniej i przyjemniej. Ale zaczyna się też i ciężki podjazd, a jako że niewiele jedliśmy na trasie to Byczysa trochę zaczęło odcinać, więc jedziemy z pauzami na odpoczynki. Już nieźle umordowani do Umm Quais docieramy po ciemku, udaje nam się znaleźć fajną kanajpkę na obiad, gdzie po dłuższym odpoczynku odżyliśmy. To również pierwsze spotkanie z arabską kuchnią, obiad dostajemy na wielkim wspólnym talerzu i bez sztućców - tutaj jada się rękoma :))

Po dłuższym popasie robimy jeszcze zakupy na śniadanie i wjeżdżamy na rozpoczynający się tutaj zjazdem Jordan Bike Trail. Miejscówkę na noc udaje się znaleźć dość szybko, rozbijamy się przy zbiorniku wody, bo to było jedyne płaskie miejsce. W czasie rozkładania obozu chwila strachu bo przyjechał gościu cysterną by nabrać wodę ze zbiornika, ale nic mu nie przeszkadzało, że tu będziemy spać.
Zdjęcia z wyprawy
Rano mamy elegancki widok, bo nocowaliśmy na sporej górze; pierwsze kilometry to szutrowy kawałek w kierunku Morza Martwego. Jedzie się ekstra, mamy dobre preludium tego co nas czeka na Jordan Bike Trail, spotykamy miedzy innymi pierwszych Beduinów, psy, ale największą furorę robią samodzielnie pasące się wielbłądy; na taki powiew egzotyki właśnie liczyliśmy szykując się na wyprawę do Jordanii. Ale dzisiejszy dzień ma charakter czysto dojazdowy - to długi przerzut na początek szlaku do Umm Qais.

Niestety szybko dobry humor psuje nam kolejny kapeć, tym razem w tylnym kole roweru Marcelego. I wczorajsza zabawa zaczyna się od nowa, tak samo nie jesteśmy w stanie ściągnąć opony z koła, klniemy na ten rower na czym świat stoi. Bo to jest swoista komedia, Rondo Bogan to wg reklamy na stronie producenta "ideal companion for an epic adventure". Ma chyba wszystkie możliwe mocowania, dwupozycyjny widelec (w domyśle na teren i na szosę) - ale co po tych bajerach jak całkowicie zawodzi w absolutnie kluczowej sprawie jaką jest niezawodność sprzętu, jeśli właśnie w czasie trwania "epic adventure" jak my przekonujemy się, że w tym rowerze nie da się normalnie zmienić dętki, czyli wobec najczęściej spotykanej rowerowej awarii jesteśmy bezradni? Rower z tymi fatalnymi obręczami zupełnie nie nadaje się pod dętki i sprzedawanie go w takiej konfiguracji jest nieuczciwe wobec klientów, a na poważnej trasie zaczyna rozwalać to całą wyprawę jak w naszym przypadku. Znowu ze 2h się z tym szarpaliśmy, ale nijak nie byliśmy w stanie zdjąć opony, decydujemy się więc poszukać jakiegoś warsztatu samochodowego, Byczys musi jechać co parę km dopompowując koło.

Zjeżdżamy nad Morze Martwe, sporo frajdy dają wartości na głębokim minusie pojawiające się na wysokościomierzu, bo ten rejon to przecież najgłębsza depresja świata. Sam asfaltowy zjazd bardzo widowiskowy i szybki, następnie jedziemy przez szereg kurortów pod bogatych turystów. Znad Morza Martwego zaliczamy blisko 200m podjazdu, dzięki czemu osiągamy wysokość -200m ;)). I tam na skrzyżowaniu z drogą Amman-Jerozolima udaje nam się znaleźć warsztat samochodowy. Nawet zawodowy wulkanizator ze 20min się naszarpał z tym kołem, ale w końcu udało się zdjąć oponę z tej fatalnej obręczy i po załataniu koła 10cm łatką do samochodowych dętek mogliśmy normalnie pojechać dalej. Marceli specjalnie nie pompował mocno koła, by opona nie wskoczyła na rant, bo wtedy znowu nie dałoby się zdjąć opony; ale przez to opona ma zauważalne bicie na bok, ale to i tak sporo lepsze niż brak możliwości naprawy przebitej dętki.

Po tych wszystkich perturbacjach wreszcie możemy normalnie jechać - kontynuujemy więc jazdę na północ. Jedziemy cały czas doliną Jordanu, na depresji w okolicach -200m, co oznacza, że jest bardzo ciepło, cały czas temperatura utrzymuje się na poziomie 31-33 stopnie, do tego mamy wiatr w plecy, co potęguje uczucie gorąca. Ale dzięki pomocy wiatru jedziemy szybko i sprawnie; szczególnie pierwszą część trasy. Później ruch na głównej drodze 65 znacząco rośnie, przybywa coraz więcej miasteczek, gdzie ciągle ktoś na nas woła i nas pozdrawia; z początku jest to miłe, ale za którymś razem już powoli zaczyna irytować. Przy każdym postoju przerabiamy standardowe pytania "what is your name" "how are you" i na tym zdolności komunikacyjne większości Arabów się kończą, co bieglejsi w angielszczyźnie pytają się jeszcze o kraj z jakiego jesteśmy, ale Bulandy (po arabsku Polski) nikt i tak nie kojarzy ;).
Późnym popołudniem docieramy do Asz-Szuna na północy kraju, pod samą syryjską granicą, tu ku naszej uldze wreszcie opuszczamy główną drogę i od razu robi się spokojniej i przyjemniej. Ale zaczyna się też i ciężki podjazd, a jako że niewiele jedliśmy na trasie to Byczysa trochę zaczęło odcinać, więc jedziemy z pauzami na odpoczynki. Już nieźle umordowani do Umm Quais docieramy po ciemku, udaje nam się znaleźć fajną kanajpkę na obiad, gdzie po dłuższym odpoczynku odżyliśmy. To również pierwsze spotkanie z arabską kuchnią, obiad dostajemy na wielkim wspólnym talerzu i bez sztućców - tutaj jada się rękoma :))

Po dłuższym popasie robimy jeszcze zakupy na śniadanie i wjeżdżamy na rozpoczynający się tutaj zjazdem Jordan Bike Trail. Miejscówkę na noc udaje się znaleźć dość szybko, rozbijamy się przy zbiorniku wody, bo to było jedyne płaskie miejsce. W czasie rozkładania obozu chwila strachu bo przyjechał gościu cysterną by nabrać wodę ze zbiornika, ale nic mu nie przeszkadzało, że tu będziemy spać.
Zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 147.70 km AVS: 21.20 km/h
ALT: 1490 m MAX: 63.90 km/h
Temp: 'C
Piątek, 29 października 2021Kategoria Canyon Exceed 2021, Jordania 2021
Jordania
Trasę terenową po Jordanii miałem już w planach od ponad roku, w 2020 roku bardzo blisko było do wyjazdu, mieliśmy zakupione bilety na samolot w wiosennym terminie - ale wszystko się rozsypało wraz z wybuchem epidemii koronawirusa, bo to był okres pełnego lockdownu, zamknięto wszystko, a ruch lotniczy został de facto wstrzymany i podróżowanie stało się niemożliwe. Ale sam pomysł trasy po Jordanii nie umarł, cały czas myślałem o jego realizacji. Po bardzo deszczowym MRDP ze zdwojoną siłą wróciła chęć na wyprawę do kraju, gdzie jest ciepło i gdzie jest pewna pogoda, by się "odkuć" za to co pogoda odebrała w sierpniu ;)). Udało się znaleźć chętnego - Marcelego Byczka, dobrze znanego z tras ultra; który również miał dużą ochotę na "płodozmian", na coś innego niż tylko ściganie i ultra. W krótkim czasie udało się ustalić termin i ogarnąć zawiłe sprawy logistyczne (od wybuchu tej nieszczęsnej korono-paniki podróżowanie niestety mocno się skomplikowało) - i pod koniec października ruszamy!
Naszym celem jest Jordan Bike Trail, mało znany, ale bardzo ciekawy szlak terenowo-asfaltowy przez całą Jordanię, prowadzący z północy na południe kraju, zaprojektowany tak by go właśnie w tym kierunku pokonywać.
I dzień - Amman - Madaba - Ma'in
39,9km - 18,9km/h - 58,4km/h - 418m
Operację przelotu do Ammanu mieliśmy mocno skomplikowaną, ja leciałem z Modlina, Byczys z Krakowa, odlot miałem koło 6 rano, więc w nocy w ogóle nie spałem, bo na lotnisku musiałem być koło północy, bo później już nie miałem opcji transportu. W czasie odlotu widać jak na dłoni hipokryzję linii lotniczych, w tym przypadku RyanAir - wszędzie informacje o obostrzeniach, o konieczności maseczek, zachowywania dystansu, to samo w częstych komunikatach na lotnisku. A jednocześnie na tak małym lotnisku jak to w Modlinie, w odstępie zaledwie mniej więcej pół godziny startuje chyba 5 czy 6 lotów Ryana w różnych kierunkach, co powoduje, że wszyscy pasażerowie naraz przechodzą odprawy i w ogromnym tłoku stoją do odpraw i bramek wejściowych na samolot. Jednym słowem procedury bezpieczeństwa w zakresie koronawirusa to jedna wielka fikcja, linia lotnicza wszystko ustawia pod minimalizację kosztów i resztę ma gdzieś.

Na lotnisku w Ammanie też sporo zamętu, trzeba załatwić wizy, sprawdzane są różne papiery, wymieniamy pieniądze (w tym kraju funkcjonuje niemal tylko gotówka, bardzo niewiele jest miejsc, gdzie da się płacić kartami), kupujemy jordańskie karty SIM, no i oczywiście skręcamy rowery. Najważniejsze, że sprzęt doleciał bez strat, więc można ruszać na podbój Jordanii! Pozostaje jeszcze istotna kwestia znalezienia miejsca przechowania kartonów na rowery na lot powrotny, a z tym był spory problem. Pytaliśmy się policjanta pod lotniskiem czy da radę gdzieś to tu zostawić, ale jak zdecydowana większość Jordańczyków znał jedynie kilka angielskich słów - i zrozumiał, że pytamy się czy można pudła tu wyrzucić. I to była sytuacja doskonale pokazująca jordańskie realia w zakresie gospodarki odpadami - powiedział, że bez problemu możemy po prostu rzucić te wielkie pudła tuż pod największym w kraju, reprezentacyjnym lotniskiem, a przecież był to policjant na służbie ;)). Postanawiamy w końcu zostawić kartony w krzakach pod lotniskiem licząc, że nikt się nimi nie zainteresuje.

Po tym wreszcie ruszamy na trasę, pogoda elegancka, prawie 30 stopni. Pierwsze kilometry i pierwsze miasteczko na trasie to lekki szok kulturowy, szczególnie dla Marcelego (ja jeżdżąc już po krajach arabskich wiedziałem czego z grubsza się spodziewać) - śmieci walają się wszędzie, tradycyjny arabski chaos. I właśnie w tym miasteczku, po zaledwie 3km Byczys łapie gumę w przednim kole (efekt kolców z krzaków, gdzie chowaliśmy kartony) - i zaczyna się zabawa... Marceli jechał na testowym modelu monstercrossa (czyli w skrócie gravel z oponami 2,1) Rondo Bogan i jak się okazało w tym modelu fabrycznie są założone obręcze pod tubless, które zupełnie nie nadają się do konfiguracji z dętkami, bo zdjęcie opony z obręczy graniczy z cudem. Gdy walczymy z tym na przystanku w Al Jizah pojawiają się miejscowe dzieciaki i młodzież i wkrótce dołączają do prób naprawy. Z początku to nawet było to fajne, ale wkrótce tych osób zrobiło się kilkanaście, wszyscy głośno się wydzierali, nakręcając się coraz mocniej, nie dawali nam się dotknąć do tego koła itd.; kolejne realia arabskiego kraju, dość szokujące dla przyzwyczajonych do innej kultury Europejczyków. W końcu jednemu z Arabów udało się rękoma ściągnąć tę oponę z jednej strony (wymagało to przyłożenia bardzo dużej siły), ale jak się dorwali do tego koła to nie dali nam w spokoju tego załatać i założyć, więc w efekcie przycięli dętkę i powietrze znowu zeszło. Ale mieliśmy ich już tak dosyć, że ewakuujemy się jak najszybciej z tego przystanku, Byczys jedzie na zupełnym flaku kilka kilometrów i już nocą przy drodze w spokoju wymieniamy dętkę; na te wszystkie naprawy tracimy ze 3h i masę nerwów.

Już nocą jedziemy przez Madabę, tu robimy pierwsze zakupy w sklepie, generalnie ceny są sensowne, niższe niż w Polsce, ale w sklepach na półkach nie ma cen ;)). Za Madabą zaczyna się zabawa z szukaniem miejscówki noclegowej, po akcji z Arabami w czasie naprawy koła nie chcieliśmy powtórki z tłumem na biwaku, więc jechaliśmy długi kawałek; coś sensownego trafiło się dopiero po zaliczeniu sporego kawałka szutrowego zjazdu.
Zdjęcia z wyprawy
Trasę terenową po Jordanii miałem już w planach od ponad roku, w 2020 roku bardzo blisko było do wyjazdu, mieliśmy zakupione bilety na samolot w wiosennym terminie - ale wszystko się rozsypało wraz z wybuchem epidemii koronawirusa, bo to był okres pełnego lockdownu, zamknięto wszystko, a ruch lotniczy został de facto wstrzymany i podróżowanie stało się niemożliwe. Ale sam pomysł trasy po Jordanii nie umarł, cały czas myślałem o jego realizacji. Po bardzo deszczowym MRDP ze zdwojoną siłą wróciła chęć na wyprawę do kraju, gdzie jest ciepło i gdzie jest pewna pogoda, by się "odkuć" za to co pogoda odebrała w sierpniu ;)). Udało się znaleźć chętnego - Marcelego Byczka, dobrze znanego z tras ultra; który również miał dużą ochotę na "płodozmian", na coś innego niż tylko ściganie i ultra. W krótkim czasie udało się ustalić termin i ogarnąć zawiłe sprawy logistyczne (od wybuchu tej nieszczęsnej korono-paniki podróżowanie niestety mocno się skomplikowało) - i pod koniec października ruszamy!
Naszym celem jest Jordan Bike Trail, mało znany, ale bardzo ciekawy szlak terenowo-asfaltowy przez całą Jordanię, prowadzący z północy na południe kraju, zaprojektowany tak by go właśnie w tym kierunku pokonywać.
I dzień - Amman - Madaba - Ma'in
39,9km - 18,9km/h - 58,4km/h - 418m
Operację przelotu do Ammanu mieliśmy mocno skomplikowaną, ja leciałem z Modlina, Byczys z Krakowa, odlot miałem koło 6 rano, więc w nocy w ogóle nie spałem, bo na lotnisku musiałem być koło północy, bo później już nie miałem opcji transportu. W czasie odlotu widać jak na dłoni hipokryzję linii lotniczych, w tym przypadku RyanAir - wszędzie informacje o obostrzeniach, o konieczności maseczek, zachowywania dystansu, to samo w częstych komunikatach na lotnisku. A jednocześnie na tak małym lotnisku jak to w Modlinie, w odstępie zaledwie mniej więcej pół godziny startuje chyba 5 czy 6 lotów Ryana w różnych kierunkach, co powoduje, że wszyscy pasażerowie naraz przechodzą odprawy i w ogromnym tłoku stoją do odpraw i bramek wejściowych na samolot. Jednym słowem procedury bezpieczeństwa w zakresie koronawirusa to jedna wielka fikcja, linia lotnicza wszystko ustawia pod minimalizację kosztów i resztę ma gdzieś.

Na lotnisku w Ammanie też sporo zamętu, trzeba załatwić wizy, sprawdzane są różne papiery, wymieniamy pieniądze (w tym kraju funkcjonuje niemal tylko gotówka, bardzo niewiele jest miejsc, gdzie da się płacić kartami), kupujemy jordańskie karty SIM, no i oczywiście skręcamy rowery. Najważniejsze, że sprzęt doleciał bez strat, więc można ruszać na podbój Jordanii! Pozostaje jeszcze istotna kwestia znalezienia miejsca przechowania kartonów na rowery na lot powrotny, a z tym był spory problem. Pytaliśmy się policjanta pod lotniskiem czy da radę gdzieś to tu zostawić, ale jak zdecydowana większość Jordańczyków znał jedynie kilka angielskich słów - i zrozumiał, że pytamy się czy można pudła tu wyrzucić. I to była sytuacja doskonale pokazująca jordańskie realia w zakresie gospodarki odpadami - powiedział, że bez problemu możemy po prostu rzucić te wielkie pudła tuż pod największym w kraju, reprezentacyjnym lotniskiem, a przecież był to policjant na służbie ;)). Postanawiamy w końcu zostawić kartony w krzakach pod lotniskiem licząc, że nikt się nimi nie zainteresuje.

Po tym wreszcie ruszamy na trasę, pogoda elegancka, prawie 30 stopni. Pierwsze kilometry i pierwsze miasteczko na trasie to lekki szok kulturowy, szczególnie dla Marcelego (ja jeżdżąc już po krajach arabskich wiedziałem czego z grubsza się spodziewać) - śmieci walają się wszędzie, tradycyjny arabski chaos. I właśnie w tym miasteczku, po zaledwie 3km Byczys łapie gumę w przednim kole (efekt kolców z krzaków, gdzie chowaliśmy kartony) - i zaczyna się zabawa... Marceli jechał na testowym modelu monstercrossa (czyli w skrócie gravel z oponami 2,1) Rondo Bogan i jak się okazało w tym modelu fabrycznie są założone obręcze pod tubless, które zupełnie nie nadają się do konfiguracji z dętkami, bo zdjęcie opony z obręczy graniczy z cudem. Gdy walczymy z tym na przystanku w Al Jizah pojawiają się miejscowe dzieciaki i młodzież i wkrótce dołączają do prób naprawy. Z początku to nawet było to fajne, ale wkrótce tych osób zrobiło się kilkanaście, wszyscy głośno się wydzierali, nakręcając się coraz mocniej, nie dawali nam się dotknąć do tego koła itd.; kolejne realia arabskiego kraju, dość szokujące dla przyzwyczajonych do innej kultury Europejczyków. W końcu jednemu z Arabów udało się rękoma ściągnąć tę oponę z jednej strony (wymagało to przyłożenia bardzo dużej siły), ale jak się dorwali do tego koła to nie dali nam w spokoju tego załatać i założyć, więc w efekcie przycięli dętkę i powietrze znowu zeszło. Ale mieliśmy ich już tak dosyć, że ewakuujemy się jak najszybciej z tego przystanku, Byczys jedzie na zupełnym flaku kilka kilometrów i już nocą przy drodze w spokoju wymieniamy dętkę; na te wszystkie naprawy tracimy ze 3h i masę nerwów.

Już nocą jedziemy przez Madabę, tu robimy pierwsze zakupy w sklepie, generalnie ceny są sensowne, niższe niż w Polsce, ale w sklepach na półkach nie ma cen ;)). Za Madabą zaczyna się zabawa z szukaniem miejscówki noclegowej, po akcji z Arabami w czasie naprawy koła nie chcieliśmy powtórki z tłumem na biwaku, więc jechaliśmy długi kawałek; coś sensownego trafiło się dopiero po zaliczeniu sporego kawałka szutrowego zjazdu.
Zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 39.90 km AVS: 18.85 km/h
ALT: 418 m MAX: 58.40 km/h
Temp:21.0 'C
Czwartek, 28 października 2021Kategoria Scott 2021, Użytkowo
Po mieście
Dane wycieczki:
DST: 4.90 km AVS: 18.38 km/h
ALT: 8 m MAX: 26.20 km/h
Temp:15.0 'C
Środa, 27 października 2021Kategoria Scott 2021, Użytkowo
Po mieście
Dane wycieczki:
DST: 16.40 km AVS: 18.92 km/h
ALT: 30 m MAX: 30.60 km/h
Temp:10.0 'C
Wtorek, 26 października 2021Kategoria Scott 2021, Użytkowo
Po mieście
Dane wycieczki:
DST: 36.50 km AVS: 19.04 km/h
ALT: 60 m MAX: 31.50 km/h
Temp:8.0 'C
Poniedziałek, 25 października 2021Kategoria Canyon Exceed 2021, Wycieczka
Kolejne testy w MPK
Dane wycieczki:
DST: 52.20 km AVS: 19.58 km/h
ALT: 253 m MAX: 32.10 km/h
Temp:7.0 'C
Niedziela, 24 października 2021Kategoria Canyon Exceed 2021, Wycieczka
Testowa pętelka po MPK
Dane wycieczki:
DST: 56.80 km AVS: 19.81 km/h
ALT: 225 m MAX: 36.20 km/h
Temp:5.0 'C