Wpisy archiwalne w kategorii
>300km
Dystans całkowity: | 95991.83 km (w terenie 220.00 km; 0.23%) |
Czas w ruchu: | 3907:07 |
Średnia prędkość: | 24.18 km/h |
Maksymalna prędkość: | 79.00 km/h |
Suma podjazdów: | 658111 m |
Suma kalorii: | 379570 kcal |
Liczba aktywności: | 196 |
Średnio na aktywność: | 489.75 km i 20h 02m |
Więcej statystyk |
Sobota, 28 lipca 2018Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2018, NorthCape 4000, Ultramaraton
NORTHCAPE 4000
I dzień - Arco - Bolzano - Merano - Passo Resia (1507m) - [CH] - [A] - Landeck - Innsbruck - Kufstein - [D] - Deggendorf - Zwiesel - [CZ] - Susice - Belcice
Relacja i zdjęcia z maratonu
I dzień - Arco - Bolzano - Merano - Passo Resia (1507m) - [CH] - [A] - Landeck - Innsbruck - Kufstein - [D] - Deggendorf - Zwiesel - [CZ] - Susice - Belcice
Relacja i zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki:
DST: 764.40 km AVS: 23.44 km/h
ALT: 6383 m MAX: 64.70 km/h
Temp:26.0 'C
Sobota, 9 czerwca 2018Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2018, Ultramaraton
Maraton Podróżnika 2018
Maraton Podróżnika na Pomorzu Zachodnim, miejsce 21 z czasem 22h57min.
Opis postaram się dodać później ;)
Maraton Podróżnika na Pomorzu Zachodnim, miejsce 21 z czasem 22h57min.
Opis postaram się dodać później ;)
Dane wycieczki:
DST: 544.10 km AVS: 26.16 km/h
ALT: 2682 m MAX: 48.80 km/h
Temp:31.0 'C
Niedziela, 20 maja 2018Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2018, Wypad
Zlot - dzień 6
Na powrót ze zlotu miałem kilka różnych pomysłów, ale nocując w domku między innymi z Dodoelkiem i Mxdanishem dowiedziałem się, że planują długą gminną trasę do Krakowa po paśmie pogórzy - więc postanowiłem się dołączyć. Ruszamy przed 9, pogoda elegancka, słonecznie, wiatr niewielki, głównie z północnego wschodu. Początek trasy bardzo solidny, trzy dłuższe podjazdy, z ostatniego w rejonie Tyrawy Wołoskiej szerokie widoki na okolicę i szybki zjazd do Sanoka, gdzie udaje nam się trafić czynny sklep (pomimo zakazu handlu i Zielonych Świątek). Dalej trochę bocznych dróg, następnie dłuższy odcinek ruchliwych krajówek przed Krosnem - i w samym Krośnie stajemy na krótki postój koło ładnego rynku.
Dalej wyczesujemy kilka gmin w rejonie Jasła i po przekroczeniu 200km dojeżdżamy do Biecza, gdzie w barze na stacji inwestujemy 13zł w całkiem smaczny dwudaniowy obiad ;). Jak to po większym posiłku tradycyjne zamulanie, Mariusz narzeka na brak powera w nogach, ale obaj z Pawłem pod górę cisną mocniej niż jeżdżę na swoich samotnych wyjazdach ;)). Z profilu wyglądało, że pierwsza część trasy grupuje więcej górek, ale to były tylko pozory, podjeżdżać trzeba było cały czas, po prostu wyższe wysokości w pierwszej części nieco przyćmiły na wykresie te mniejsze ;). Zapada noc, kawałek przed Ciężkowicami w czasie hamowania z roweru Mariusza dochodzą dziwne dźwięki, krótka inspekcja i okazuje się, że skończyły się tylne klocki w tarczówce. A ponieważ klocki były przed zlotem prawie nie zużyte Mariusz nie miał zapasowych, widać deszczowa trasa z Krakowa na zlot, którą chłopaki jechali w czwartek i piątek tak je doprawiła. Przy wymiarach Mariusza (prawie 2 metry i odpowiednia do tego wzrostu waga) ryzyko jazdy z jednym hamulcem było za duże i Mariusz zdecydował się na powrót na pociąg do niedalekiego Tarnowa. I była to dobra decyzja bo okazało się, że i z przednich klocków niewiele już zostało, podziękowanie za wspólną trasę, Mariusz to prawdziwa dusza towarzystwa, jadąc z nim od razu jest dużo weselej ;))
We dwójkę z Pawłem kontynuujemy jazdę, nocna końcówka wymagająca, zrobiło się nadspodziewanie zimno, w dolinach ledwie 5 stopni. A górek całe mnóstwo, poza krótkim kawałkiem nad Dunajcem właściwie cały czas prujemy do góry lub w dół. Nocną jazdę urozmaica nam wizyta na klimatycznym ryneczku w Nowym Wiśniczu, podświetlony zamek widać z daleka. Za Bochnią jeszcze kilka ścianek i wjeżdżamy do Krakowa z pierwszymi znakami świtu na wschodzie. Trasa udana i wymagająca, duży dystans i dużo gór, a wszystko przejechane z pełnym bagażem wyprawowym, podziękowania dla chłopaków za wspólną jazdę.
Cały wyjazd na zlot bardzo udany i bardzo urozmaicony, miałem okazję pojeździć i pogadać z wieloma osobami, a taki jest przecież główny cel takich imprez. Serdeczne podziękowania za spotkanie dla wszystkich zlotowiczów, którzy swoim udziałem tworzą zarówno tę imprezę, jak i całą forumową rodzinę.
Zdjęcia
Na powrót ze zlotu miałem kilka różnych pomysłów, ale nocując w domku między innymi z Dodoelkiem i Mxdanishem dowiedziałem się, że planują długą gminną trasę do Krakowa po paśmie pogórzy - więc postanowiłem się dołączyć. Ruszamy przed 9, pogoda elegancka, słonecznie, wiatr niewielki, głównie z północnego wschodu. Początek trasy bardzo solidny, trzy dłuższe podjazdy, z ostatniego w rejonie Tyrawy Wołoskiej szerokie widoki na okolicę i szybki zjazd do Sanoka, gdzie udaje nam się trafić czynny sklep (pomimo zakazu handlu i Zielonych Świątek). Dalej trochę bocznych dróg, następnie dłuższy odcinek ruchliwych krajówek przed Krosnem - i w samym Krośnie stajemy na krótki postój koło ładnego rynku.
Dalej wyczesujemy kilka gmin w rejonie Jasła i po przekroczeniu 200km dojeżdżamy do Biecza, gdzie w barze na stacji inwestujemy 13zł w całkiem smaczny dwudaniowy obiad ;). Jak to po większym posiłku tradycyjne zamulanie, Mariusz narzeka na brak powera w nogach, ale obaj z Pawłem pod górę cisną mocniej niż jeżdżę na swoich samotnych wyjazdach ;)). Z profilu wyglądało, że pierwsza część trasy grupuje więcej górek, ale to były tylko pozory, podjeżdżać trzeba było cały czas, po prostu wyższe wysokości w pierwszej części nieco przyćmiły na wykresie te mniejsze ;). Zapada noc, kawałek przed Ciężkowicami w czasie hamowania z roweru Mariusza dochodzą dziwne dźwięki, krótka inspekcja i okazuje się, że skończyły się tylne klocki w tarczówce. A ponieważ klocki były przed zlotem prawie nie zużyte Mariusz nie miał zapasowych, widać deszczowa trasa z Krakowa na zlot, którą chłopaki jechali w czwartek i piątek tak je doprawiła. Przy wymiarach Mariusza (prawie 2 metry i odpowiednia do tego wzrostu waga) ryzyko jazdy z jednym hamulcem było za duże i Mariusz zdecydował się na powrót na pociąg do niedalekiego Tarnowa. I była to dobra decyzja bo okazało się, że i z przednich klocków niewiele już zostało, podziękowanie za wspólną trasę, Mariusz to prawdziwa dusza towarzystwa, jadąc z nim od razu jest dużo weselej ;))
We dwójkę z Pawłem kontynuujemy jazdę, nocna końcówka wymagająca, zrobiło się nadspodziewanie zimno, w dolinach ledwie 5 stopni. A górek całe mnóstwo, poza krótkim kawałkiem nad Dunajcem właściwie cały czas prujemy do góry lub w dół. Nocną jazdę urozmaica nam wizyta na klimatycznym ryneczku w Nowym Wiśniczu, podświetlony zamek widać z daleka. Za Bochnią jeszcze kilka ścianek i wjeżdżamy do Krakowa z pierwszymi znakami świtu na wschodzie. Trasa udana i wymagająca, duży dystans i dużo gór, a wszystko przejechane z pełnym bagażem wyprawowym, podziękowania dla chłopaków za wspólną jazdę.
Cały wyjazd na zlot bardzo udany i bardzo urozmaicony, miałem okazję pojeździć i pogadać z wieloma osobami, a taki jest przecież główny cel takich imprez. Serdeczne podziękowania za spotkanie dla wszystkich zlotowiczów, którzy swoim udziałem tworzą zarówno tę imprezę, jak i całą forumową rodzinę.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 366.50 km AVS: 23.29 km/h
ALT: 3890 m MAX: 72.90 km/h
Temp:14.0 'C
Zakopane
Sezon bez trasy do Zakopanego się nie liczy - więc obowiązkowo trzeba było pod Tatry pojechać :)).Ale tym razem postawiłem sobie cel sporo ambitniejszy niż tylko sam dojazd do Zakopanego. W zeszłym roku jechaliśmy maraton Północ-Południe, z którego po 600km się wycofałem, żeby pomóc Marzenie Szymańskiej z którą jechałem, a która się wycofała z powodu ugryzienia pszczoły. Szkoda mi było tej trasy, dlatego postanowiłem sobie, że kiedyś nadrobię zaległości i pojadę do Zakopanego wariantem, którym prowadziła trasa maratonu, co oznaczało ok. 100km i duuuużo więcej gór.
Startuję koło 16, pierwsza część to dobrze znana trasa do Grójca przez liczne sady jabłkowe, za Mogielnicą powoli zaczyna się zmniejszać ruch. Jedzie się sprawnie, wiatr w plecy pomaga, słońce zachodzi kawałek przed Drzewicą.

Wraz z nocą - szybko zaczyna spadać temperatura i to sporo niżej niż zapowiadano w prognozach. Rychło orientuję się, że na zapowiadane 7-8 stopni nie ma co liczyć, a ja pojechałem w letnich ciuchach. Ale jak się nie ma co się lubi - to się lubi co się ma i trzeba było sobie dać radę z tym co miałem. Najsłabiej było z zestawem spodenki + nogawki, na prawie zimowe warunki to było wyraźnie za mało, szczególnie, że nogawka całej nogi nie kryje. Gdy się po ponad 200km zatrzymałem na postój na stacji w Koniecpolu zorientowałem się, że całe uda mam czerwone z chłodu. Koło świtu apogeum zimna, chwilami nawet poniżej zera.

Ale wraz z Jurą zaczęły się tez liczne podjazdy na których można się było rozgrzać, więc zimno niespecjalnie przeszkadzało. Trasa ciekawie poprowadzona, dużo bocznych dróg, z kilkoma wymagającymi ściankami powyżej 10%, na których dotąd jeszcze nie byłem. Następnie trasa przejeżdża przez Ojców i robi duży łuk by od wschodu ominąć Kraków. Ten odcinek to zdecydowanie najsłabszy punkt trasy, duży ruch i bardzo nieciekawe rejony, brzydkie wiochy ciągnące się bez końca, a następnie skraj przemysłowych terenów Nowej Huty. Ulga następuje dopiero kawałek po przejechaniu Wisły i przekroczeniu linii autostrady A-4.
Tutaj zaczyna się piękny górski odcinek, aż na samą Głodówkę, niemal wyłącznie bocznymi drogami. Trasa bardzo wymagająca - non-stop podjazdy, niemal każdy z sekcją powyżej 10%. Po czterech dłuższych podjazdach docieram do Tymbarku, gdzie obowiązkowo zakupuje sok miejscowej produkcji i kawałek za miastem staję na zasłużony odpoczynek. Gdy ruszam dalej jadę kapitalną, "grzbietową" drogą w rejonie Limanowej, bardzo niewiele takich dróg mamy w Polsce, prawdziwa perełka

Trudy trasy zbierają swoje żniwo, podjazdy wchodzą powoli, a ciągle mnóstwo ich przede mną, bo ten wariant MPP jest prawdziwie rzeźnicki, na ostatnich 150km jest aż 3000m podjazdów i to podjazdów bardzo trudnych. Po wjechaniu na Ostrą (ten podjazd wbrew nazwie wcale nie jest tak ostry :)) czeka mnie największe wyzwanie - czyli Wierch Młynne, z długimi sekcjami po 17-19%; gdy się ma w nogach ponad 400km to już ciężka walka, ale udało się wciągnąć w całości :)). Następnie najnudniejszy podjazd Rzeczypospolitej - czyli przełęcz Knurowska, ponad 10km łagodnego nachylenia przez bardzo brzydkie wiochy, dopiero w króciutkiej końcóweczce jest lepiej. Jedyną zaletą tej przełęczy jest ekstra panorama na Tatry i jezioro Czorsztyńskiej po jej drugiej stronie:

Już bardzo zjechany męczę podjazd pod Falsztyn, z którego są niezłe widoki na zalew Czorsztyński i zostaje mi ostatnie 30km, ale z dwoma długimi i ciężkimi podjazdami pod Łapszankę i Głodówkę. Ten pierwszy kończę o zachodzie słońca, miało to swój klimat, przy charakterystycznej kapliczce na szczycie akurat odbywało się nabożeństwo majowe. Głodówka już po ciemku, pierwsza część bardzo trudna, długi odcinek 11-12% w Brzegach, po fatalnej nawierzchni, po dojeździe do drogi wojewódzkiej z Bukowiny już przystępniejsze nachylenie. Jeszcze ostatnia stówka w pionie - i melduję się na Głodówce (1120m), gdzie mieści się oficjalna meta Maratonu Północ-Południe. Schronisko niestety zamknięte, więc na duży obiad musiałem zjechać do Zakopanego, wolałem jechać dłuższą ale łatwiejszą drogą przez Poronin, bo podjazdów na dziś miałem już dosyć :)).
Trasa udana, cały wariant od Krakowa cholernie trudny, ale zaplanowany z dużym znawstwem bocznych i ciekawych dróg w rejonie. Myślałem, że trasa MPP z 2016 to już poziom trudności trudny do przekroczenia, ale to zeszłoroczna trasa była trudniejsza. Z tak masakrycznymi końcówkami MPP jest maratonem o wiele trudniejszym niż BBT, za Krakowem zostaje niby tylko 150km - ale ciągnie się to długie godziny.
Zdjęcia z trasy
Sezon bez trasy do Zakopanego się nie liczy - więc obowiązkowo trzeba było pod Tatry pojechać :)).Ale tym razem postawiłem sobie cel sporo ambitniejszy niż tylko sam dojazd do Zakopanego. W zeszłym roku jechaliśmy maraton Północ-Południe, z którego po 600km się wycofałem, żeby pomóc Marzenie Szymańskiej z którą jechałem, a która się wycofała z powodu ugryzienia pszczoły. Szkoda mi było tej trasy, dlatego postanowiłem sobie, że kiedyś nadrobię zaległości i pojadę do Zakopanego wariantem, którym prowadziła trasa maratonu, co oznaczało ok. 100km i duuuużo więcej gór.
Startuję koło 16, pierwsza część to dobrze znana trasa do Grójca przez liczne sady jabłkowe, za Mogielnicą powoli zaczyna się zmniejszać ruch. Jedzie się sprawnie, wiatr w plecy pomaga, słońce zachodzi kawałek przed Drzewicą.
Wraz z nocą - szybko zaczyna spadać temperatura i to sporo niżej niż zapowiadano w prognozach. Rychło orientuję się, że na zapowiadane 7-8 stopni nie ma co liczyć, a ja pojechałem w letnich ciuchach. Ale jak się nie ma co się lubi - to się lubi co się ma i trzeba było sobie dać radę z tym co miałem. Najsłabiej było z zestawem spodenki + nogawki, na prawie zimowe warunki to było wyraźnie za mało, szczególnie, że nogawka całej nogi nie kryje. Gdy się po ponad 200km zatrzymałem na postój na stacji w Koniecpolu zorientowałem się, że całe uda mam czerwone z chłodu. Koło świtu apogeum zimna, chwilami nawet poniżej zera.
Ale wraz z Jurą zaczęły się tez liczne podjazdy na których można się było rozgrzać, więc zimno niespecjalnie przeszkadzało. Trasa ciekawie poprowadzona, dużo bocznych dróg, z kilkoma wymagającymi ściankami powyżej 10%, na których dotąd jeszcze nie byłem. Następnie trasa przejeżdża przez Ojców i robi duży łuk by od wschodu ominąć Kraków. Ten odcinek to zdecydowanie najsłabszy punkt trasy, duży ruch i bardzo nieciekawe rejony, brzydkie wiochy ciągnące się bez końca, a następnie skraj przemysłowych terenów Nowej Huty. Ulga następuje dopiero kawałek po przejechaniu Wisły i przekroczeniu linii autostrady A-4.
Tutaj zaczyna się piękny górski odcinek, aż na samą Głodówkę, niemal wyłącznie bocznymi drogami. Trasa bardzo wymagająca - non-stop podjazdy, niemal każdy z sekcją powyżej 10%. Po czterech dłuższych podjazdach docieram do Tymbarku, gdzie obowiązkowo zakupuje sok miejscowej produkcji i kawałek za miastem staję na zasłużony odpoczynek. Gdy ruszam dalej jadę kapitalną, "grzbietową" drogą w rejonie Limanowej, bardzo niewiele takich dróg mamy w Polsce, prawdziwa perełka
Trudy trasy zbierają swoje żniwo, podjazdy wchodzą powoli, a ciągle mnóstwo ich przede mną, bo ten wariant MPP jest prawdziwie rzeźnicki, na ostatnich 150km jest aż 3000m podjazdów i to podjazdów bardzo trudnych. Po wjechaniu na Ostrą (ten podjazd wbrew nazwie wcale nie jest tak ostry :)) czeka mnie największe wyzwanie - czyli Wierch Młynne, z długimi sekcjami po 17-19%; gdy się ma w nogach ponad 400km to już ciężka walka, ale udało się wciągnąć w całości :)). Następnie najnudniejszy podjazd Rzeczypospolitej - czyli przełęcz Knurowska, ponad 10km łagodnego nachylenia przez bardzo brzydkie wiochy, dopiero w króciutkiej końcóweczce jest lepiej. Jedyną zaletą tej przełęczy jest ekstra panorama na Tatry i jezioro Czorsztyńskiej po jej drugiej stronie:
Już bardzo zjechany męczę podjazd pod Falsztyn, z którego są niezłe widoki na zalew Czorsztyński i zostaje mi ostatnie 30km, ale z dwoma długimi i ciężkimi podjazdami pod Łapszankę i Głodówkę. Ten pierwszy kończę o zachodzie słońca, miało to swój klimat, przy charakterystycznej kapliczce na szczycie akurat odbywało się nabożeństwo majowe. Głodówka już po ciemku, pierwsza część bardzo trudna, długi odcinek 11-12% w Brzegach, po fatalnej nawierzchni, po dojeździe do drogi wojewódzkiej z Bukowiny już przystępniejsze nachylenie. Jeszcze ostatnia stówka w pionie - i melduję się na Głodówce (1120m), gdzie mieści się oficjalna meta Maratonu Północ-Południe. Schronisko niestety zamknięte, więc na duży obiad musiałem zjechać do Zakopanego, wolałem jechać dłuższą ale łatwiejszą drogą przez Poronin, bo podjazdów na dziś miałem już dosyć :)).
Trasa udana, cały wariant od Krakowa cholernie trudny, ale zaplanowany z dużym znawstwem bocznych i ciekawych dróg w rejonie. Myślałem, że trasa MPP z 2016 to już poziom trudności trudny do przekroczenia, ale to zeszłoroczna trasa była trudniejsza. Z tak masakrycznymi końcówkami MPP jest maratonem o wiele trudniejszym niż BBT, za Krakowem zostaje niby tylko 150km - ale ciągnie się to długie godziny.
Zdjęcia z trasy
Dane wycieczki:
DST: 524.40 km AVS: 22.11 km/h
ALT: 5837 m MAX: 61.30 km/h
Temp:14.0 'C
Reset w Wilnie
Tegoroczna zima ciągnie się i ciągnie - i przestać nie może. Wydawało się, że to już koniec, przyszło oczekiwane długo ocieplenie, ale okazało się że nic z tego nie będzie, zima znowu ma wrócić. A ochotę na dłuższą trasę miałem już od dawna, bo zniechęcenie monotonią podwarszawskich trasek narastało. No i jak się dowiedziałem, że znowu ma się wszystko zrąbać, znowu nawalić śniegu, na który nawalą soli - to zacząłem się zastanawiać czy a nuż nie pojechać dalej teraz?
Ale prognozy nawet przed tym załamaniem dobre nie były, więc się długo wahałem, w końcu odpuściłem. Ale we wtorek, gdy zobaczyłem słońce za oknem uznałem że nie ma co czekać - trzeba walić, bo jak mam czekać na idealne warunki to do wakacji nie ruszę i znowu będę czas marnował na internetowe trolliki :). Krótka piłka, załatwiam bilety powrotne z Wilna, pakuję rzeczy, wsiadam na pudło - i zaczyna się stary dobry spontan :)). Przez taki tryb wyjazdu mam presję czasu na karku, bo nie planując rano wyjazdu ruszyłem dopiero o 13, więc na trasę mam tylko niecałe 26h.
Przebijam się przez Warszawę, to najmniej ciekawy kawałek trasy, dopiero po 30km, gdy kończy się aglomeracja warszawska zaczyna się dobra jazda. Na sporej części trasy do Stanisławowa jest już nowy asfalt, wiatr pomaga, tak więc jedzie się szybko i sprawnie. Do Węgrowa odcinek bez większej historii, dobrze zanana trasa, udaje się trzymać tempo koło 30km/h, więc wyprzedzam trochę harmonogram, jest dość ciepło, pod 10 stopni.

Za Węgrowem fajny odcinek do Kosowa Lackiego po małych hopkach, gdy dojeżdżam do mostu na Bugu już zmierzcha i zaczyna się długa, ponad 12h noc. Na obiad planowałem tradycyjnie stanąć w Wysokiem Mazowieckiem, ale nie byłem pewny czy już po 19 będzie czynna knajpa kawałek za miastem. Zaryzykowałem - i miałem szczęście bo było czynne. Po obiedzie i krótkim odpoczynku ruszam w noc z nowymi siłami, w rejonie Tykocina zaczyna się robić ciekawie, to miasteczko ma mnóstwo klimatu, brukowane ulice, szczególnie nocą trzyma fason! Za Narwią zaczyna się troszkę górek, wiatr już też nie pomaga, tempo spada. Wraz z upływającymi godzinami jazdy daje o sobie znać nocna monotonia, tez temperatura spada do poziomu 3-5 stopni. Omijam Via Baltica trasą przez Janów, najpierw trochę górek, później niestety prawie 10km solidnych dziur, ale warto ten koszt ponieść by uniknąć spotkania z ruskimi tirami, dzięki objazdowi wystarczy kilka km i już pod Sztabinem zaczyna się pobocze,

Ze Sztabina koło 20km i docieram do Augustowa, gdzie można wygodnie w cieple odpocząć na całodobowej stacji Orlenu. Po odpoczynku rośnie motywacja, bo już niecałe 2h i zacznie świtać. Niestety wraz ze świtem pojawia się kupa wilgoci, deszcz co prawda nie pada, ale wilgotna zawiesina utrzymuje się w powietrzu, drogi są mokre, szybko zasyfia się rower, napęd itd. Wiatr też już niekorzystny, wieje głównie z północy. Wraz ze spadającym tempem zaczynam analizować czas - i orientuję się, że wcale nie jest tak kolorowo jak mi się wydawało. Znowu złapałem się na najbardziej klasyczny błąd na długich trasach - czyli "mam kupę czasu, mogę dłużej odpocząć". No i efekt jest taki, że wykorzystuje się nadprogramową ilość postojów w pierwszej części trasy, a na drugą, gdzie człowiek jest dużo bardziej zmęczony i gdzie dużo trudniej utrzymać zakładaną średnią - nic już nie zostaje. Tyle razy człowiek jeździ - a zawsze się na ten numer natnie :)). No i efekt jest taki, że od "rychło w czas" do samego końca trzeba już zasuwać.

Tak więc Litwę, gdzie jest sporo więcej górek musiałem jechać prawie bez postojów, pogoda marna, wiatr więcej przeszkadza niż pomaga, pochmurno, no i przede wszystkim zimno. Myślałem, że załapię się na sensowne warunki, w prognozach miało być 6-7 stopni, a tymczasem trzyma ledwie 3-4'C w dzień. Tak więc nie do końca wyszła to wiosenna trasa jak w zamysłach - ale najważniejsze, że fanu nie brakowało! Nie ma to jak długa trasa, z jej wszystkimi wyzwaniami, niespodziankami, jak zmiany pogody, ścisłym pilnowaniem czasu, żeby się wyrobić - to jest życie, takiego resetu mi było trzeba! A za resztę zapłacisz kartą Mastercard :)). Tak więc na końcówce w kość dostałem, ale w tym jak najbardziej pozytywnym znaczeniu. Z Łoździejów do Olity prowadzi główniejsza droga, ale bez dramatu, natomiast za Olitą jest już sporo przyjemniej, najfajniejszy jest ostatni kawałek przed Rudiszkami, gdzie częściowo wyremontowano nawet drogę. Szkoda trochę, że nie ma jeszcze zieleni na drzewach, widać też że na Litwie jest sporo zimniej niż u nas, wszystkie jeziora są jeszcze pod lodem, podczas gdy w Polsce już niewiele lodu zostało. Ale i tak trasa na litewskim odcinku sporo ciekawsza niż u nas, to tylko złudzenie, że to płaski kraj, wielkich czy mocno nachylonych podjazdów tu nie ma, ale małe są właściwie cały czas - co znacznie urozmaica jazdę i daje lepsze widoki. W Trokach zrobiłem krótką rundkę po drewnianych mostkach, ładując się przy okazji w niezłe błoto, które do reszty zasyfiło mi rower; bardzo urokliwe miejsce, położenie zamku zawsze robi na mnie duże wrażenie; szkoda że nie było czasu by posiedzieć troszkę dłużej. Końcówka już mniej ciekawa, przed Wilnem robi się duży ruch nawet na boczniejszych drogach, ale już wiedziałem że się wyrobię, a czasu starczy na krótką rundkę po centrum (z obowiązkową wizytą pod Ostrą Bramą) i obiad przed powrotną podróżą do Polski, bo już słodycze bokiem mi wychodziły.

Trasa wymagająca, w założeniu miały być wiosenne warunki, ale wyszło niemal zimowo, jedynie pierwszy ok. 130km był w sensownych temperaturach, nawet w czapce z daszkiem jechałem, później już w użycie wszedł typowy zestaw zimowy i tak było nie tylko w nocy, ale i w dzień na Litwie również. Ale trzeba sobie umieć radzić i w takich warunkach, długa trasa to zawsze zupełnie inna motywacja, pod domem w marnej pogodzie by się nie chciało wychodzić, ale gdzieś w lesie pod Augustowem nie ma przeproś - i trzeba jechać, nawet jak zimno i mokro ;)) Taki mocny reset mi się przydał, lepszym rozwiązaniem na zimową monotonie są wyjazdy na południe Europy, czy to na jakieś obozy treningowe, czy na wyprawę, ale jak się nie ma takiej możliwości - to takie Wilno w sam raz :))
Zdjęcia z wyjazdu
Mapka
Tegoroczna zima ciągnie się i ciągnie - i przestać nie może. Wydawało się, że to już koniec, przyszło oczekiwane długo ocieplenie, ale okazało się że nic z tego nie będzie, zima znowu ma wrócić. A ochotę na dłuższą trasę miałem już od dawna, bo zniechęcenie monotonią podwarszawskich trasek narastało. No i jak się dowiedziałem, że znowu ma się wszystko zrąbać, znowu nawalić śniegu, na który nawalą soli - to zacząłem się zastanawiać czy a nuż nie pojechać dalej teraz?
Ale prognozy nawet przed tym załamaniem dobre nie były, więc się długo wahałem, w końcu odpuściłem. Ale we wtorek, gdy zobaczyłem słońce za oknem uznałem że nie ma co czekać - trzeba walić, bo jak mam czekać na idealne warunki to do wakacji nie ruszę i znowu będę czas marnował na internetowe trolliki :). Krótka piłka, załatwiam bilety powrotne z Wilna, pakuję rzeczy, wsiadam na pudło - i zaczyna się stary dobry spontan :)). Przez taki tryb wyjazdu mam presję czasu na karku, bo nie planując rano wyjazdu ruszyłem dopiero o 13, więc na trasę mam tylko niecałe 26h.
Przebijam się przez Warszawę, to najmniej ciekawy kawałek trasy, dopiero po 30km, gdy kończy się aglomeracja warszawska zaczyna się dobra jazda. Na sporej części trasy do Stanisławowa jest już nowy asfalt, wiatr pomaga, tak więc jedzie się szybko i sprawnie. Do Węgrowa odcinek bez większej historii, dobrze zanana trasa, udaje się trzymać tempo koło 30km/h, więc wyprzedzam trochę harmonogram, jest dość ciepło, pod 10 stopni.

Za Węgrowem fajny odcinek do Kosowa Lackiego po małych hopkach, gdy dojeżdżam do mostu na Bugu już zmierzcha i zaczyna się długa, ponad 12h noc. Na obiad planowałem tradycyjnie stanąć w Wysokiem Mazowieckiem, ale nie byłem pewny czy już po 19 będzie czynna knajpa kawałek za miastem. Zaryzykowałem - i miałem szczęście bo było czynne. Po obiedzie i krótkim odpoczynku ruszam w noc z nowymi siłami, w rejonie Tykocina zaczyna się robić ciekawie, to miasteczko ma mnóstwo klimatu, brukowane ulice, szczególnie nocą trzyma fason! Za Narwią zaczyna się troszkę górek, wiatr już też nie pomaga, tempo spada. Wraz z upływającymi godzinami jazdy daje o sobie znać nocna monotonia, tez temperatura spada do poziomu 3-5 stopni. Omijam Via Baltica trasą przez Janów, najpierw trochę górek, później niestety prawie 10km solidnych dziur, ale warto ten koszt ponieść by uniknąć spotkania z ruskimi tirami, dzięki objazdowi wystarczy kilka km i już pod Sztabinem zaczyna się pobocze,

Ze Sztabina koło 20km i docieram do Augustowa, gdzie można wygodnie w cieple odpocząć na całodobowej stacji Orlenu. Po odpoczynku rośnie motywacja, bo już niecałe 2h i zacznie świtać. Niestety wraz ze świtem pojawia się kupa wilgoci, deszcz co prawda nie pada, ale wilgotna zawiesina utrzymuje się w powietrzu, drogi są mokre, szybko zasyfia się rower, napęd itd. Wiatr też już niekorzystny, wieje głównie z północy. Wraz ze spadającym tempem zaczynam analizować czas - i orientuję się, że wcale nie jest tak kolorowo jak mi się wydawało. Znowu złapałem się na najbardziej klasyczny błąd na długich trasach - czyli "mam kupę czasu, mogę dłużej odpocząć". No i efekt jest taki, że wykorzystuje się nadprogramową ilość postojów w pierwszej części trasy, a na drugą, gdzie człowiek jest dużo bardziej zmęczony i gdzie dużo trudniej utrzymać zakładaną średnią - nic już nie zostaje. Tyle razy człowiek jeździ - a zawsze się na ten numer natnie :)). No i efekt jest taki, że od "rychło w czas" do samego końca trzeba już zasuwać.

Tak więc Litwę, gdzie jest sporo więcej górek musiałem jechać prawie bez postojów, pogoda marna, wiatr więcej przeszkadza niż pomaga, pochmurno, no i przede wszystkim zimno. Myślałem, że załapię się na sensowne warunki, w prognozach miało być 6-7 stopni, a tymczasem trzyma ledwie 3-4'C w dzień. Tak więc nie do końca wyszła to wiosenna trasa jak w zamysłach - ale najważniejsze, że fanu nie brakowało! Nie ma to jak długa trasa, z jej wszystkimi wyzwaniami, niespodziankami, jak zmiany pogody, ścisłym pilnowaniem czasu, żeby się wyrobić - to jest życie, takiego resetu mi było trzeba! A za resztę zapłacisz kartą Mastercard :)). Tak więc na końcówce w kość dostałem, ale w tym jak najbardziej pozytywnym znaczeniu. Z Łoździejów do Olity prowadzi główniejsza droga, ale bez dramatu, natomiast za Olitą jest już sporo przyjemniej, najfajniejszy jest ostatni kawałek przed Rudiszkami, gdzie częściowo wyremontowano nawet drogę. Szkoda trochę, że nie ma jeszcze zieleni na drzewach, widać też że na Litwie jest sporo zimniej niż u nas, wszystkie jeziora są jeszcze pod lodem, podczas gdy w Polsce już niewiele lodu zostało. Ale i tak trasa na litewskim odcinku sporo ciekawsza niż u nas, to tylko złudzenie, że to płaski kraj, wielkich czy mocno nachylonych podjazdów tu nie ma, ale małe są właściwie cały czas - co znacznie urozmaica jazdę i daje lepsze widoki. W Trokach zrobiłem krótką rundkę po drewnianych mostkach, ładując się przy okazji w niezłe błoto, które do reszty zasyfiło mi rower; bardzo urokliwe miejsce, położenie zamku zawsze robi na mnie duże wrażenie; szkoda że nie było czasu by posiedzieć troszkę dłużej. Końcówka już mniej ciekawa, przed Wilnem robi się duży ruch nawet na boczniejszych drogach, ale już wiedziałem że się wyrobię, a czasu starczy na krótką rundkę po centrum (z obowiązkową wizytą pod Ostrą Bramą) i obiad przed powrotną podróżą do Polski, bo już słodycze bokiem mi wychodziły.

Trasa wymagająca, w założeniu miały być wiosenne warunki, ale wyszło niemal zimowo, jedynie pierwszy ok. 130km był w sensownych temperaturach, nawet w czapce z daszkiem jechałem, później już w użycie wszedł typowy zestaw zimowy i tak było nie tylko w nocy, ale i w dzień na Litwie również. Ale trzeba sobie umieć radzić i w takich warunkach, długa trasa to zawsze zupełnie inna motywacja, pod domem w marnej pogodzie by się nie chciało wychodzić, ale gdzieś w lesie pod Augustowem nie ma przeproś - i trzeba jechać, nawet jak zimno i mokro ;)) Taki mocny reset mi się przydał, lepszym rozwiązaniem na zimową monotonie są wyjazdy na południe Europy, czy to na jakieś obozy treningowe, czy na wyprawę, ale jak się nie ma takiej możliwości - to takie Wilno w sam raz :))
Zdjęcia z wyjazdu
Mapka
Dane wycieczki:
DST: 515.90 km AVS: 25.00 km/h
ALT: 2514 m MAX: 51.00 km/h
Temp:4.0 'C
Sobota, 16 września 2017Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2017, Ultramaraton
Maraton Północ - Szpital
W Maratonie Północ-Południe startujemy wspólnie z Kotem już po raz drugi, to kolejny maraton samowystarczalny (bez wsparcia z zewnątrz, bez punktów żywnościowych), który pojawił się na naszej mapie ultra i który jak pokazuje liczba startujących dobrze się rozwija.
Na maraton dojeżdżam pociągiem - najpierw Pendolino do Gdyni, tutaj zjeżdżają się osoby z wielu innych miast, tu spotykamy się z Kotem. Z tego powodu organizatorzy starali się załatwić wagon do przewozu rowerów - ale oczywiście próba załatwienia czegokolwiek w PKP to zderzenie z betonem, więc "nie da się". Do pociągu Gdynia-Hel zbiera się więc w sumie grupka 10 rowerzystów, a oficjalnie miejsc do przewozu jest w pociągu 6. Pociąg jest dość pusty, miejsca jest dużo, a za Gdynią już znacznie więcej ludzi wysiada niż wsiada. Rowery spokojnie się mieszczą, ale niestety konduktor okazuje się wyjątkowym chamidłem. Nie ma z nim żadnej rozmowy, żadne argumenty do niego nie przemawiają - typowy kolejowy beton. Doszło do awantury, wezwał na nas policję, która nas (w sumie 4 osoby) zmusiła do opuszczenia pociągu i jeszcze wylegitymowała na dworcu. Tak właśnie PKP traktuje pasażerów, którzy mają wykupione bilety na rower. I to wszystko w sytuacji, gdy wiedzieli, że będzie więcej rowerów na tej linii w tym czasie. Skoro nie mogli, a raczej nie chcieli podstawić wagonu rowerowego - to wystarczyło chociaż dać znać kierownikom pociągów, żeby potraktowali rowerzystów po ludzku. Czasy się zmieniają, a w PKP jak był - tak i jest (i jeszcze bardzo długo będzie) beton. I dopóki nie powstanie realna konkurencja dla tej firmy niewiele się zmieni. Dojeżdżamy kolejnym pociągiem, rowerów jest 8 - tylko na szczęście tym razem ludzki konduktor, nawet słowa o rowerach nie powiedział.
Bazą maratonu jest na kempingu Hellkamp, nocujemy w domku 3-os razem z Dorotą Surmacz. Na górze gdzie śpimy znajdujemy kilka zdechłych pszczół, nie zwracamy na to większej uwagi. Spaliśmy dobrze, wstajemy koło 7, z Elbląga przyjechała ekipa rowerzystów z Robertem Woźniakiem i Mareckym na czele, z którymi jemy na dole śniadanie. W międzyczasie zrobiło się ciepło - i gdy wracamy na górę by się przebrać i przepakować na maraton - jest tam już ok. 30 pszczół. Jednym słowem gdzieś pod drewnem sufitu miały swoje gniazdo, a właściciel musiał o tym wiedzieć, bo przecież tam sprząta, a z dnia na dzień o tej porze roku to się nie pojawia. Pomimo, że obecność na górze ograniczyliśmy do minimum Marzenę zdążyła jedna pszczoła dziabnąć w kolano, co jak się później okazało miało decydujący wpływ na naszą jazdę na MPP.
Startujemy spod latarni na Helu o 10, do Jastarni mamy policyjną eskortę, tym razem (w przeciwieństwie do zeszłego roku) start, dzięki szczegółowym ustaleniom Wąskiego z policjantami - wypadł idealnie, prędkość nie była za wysoka, policjanci czekali na przejazdach przecinających drogę itd. Źle natomiast zachowały się ze dwie osoby z Elbląga, które wpychały się przed policyjną eskortę i wjeżdżały na drugi pas, za co później Wąski musiał policjantów przepraszać tłumacząc, że nie są to ludzie z maratonu. Za Jastarnią jest start ostry, rozbijamy się tu na grupki, co też poszło sprawnie, policjanci towarzyszyli nam aż do Władysławowa skutecznie temperując zapędy kierowców do wyprzedzania. Tutaj krótki postój na regulację i przebranie się - i muszę gonić Kota, zeszło na to ponad 20km. Pogoda przyzwoita, słonecznie, niestety jedziemy pod wiatr. Kota doganiam dopiero na podjeździe znad jeziora Żarnowieckiego, odtąd jedziemy już wspólnie, na pierwszym odcinku towarzyszą nam Robert1973 i Marecky, oczywiście z koła nie korzystaliśmy, choć na kole Roberta paru uczestników maratonu ładny kawałek jechało, ale pewnie nie wiedzieli że jest spoza maratonu ;). Za Zamostnem krótki kawałek z zerwaną nawierzchnią, trzeba się nawet przeprawić przez górkę z piaskiem blokującą drogę. Z Robertem i Mareckym żegnamy się w Luzinie, przejechali z nami 90km trasy maratonu - dzięki za bardzo miłe spotkanie i wspólną jazdę.
Za Luziniem coraz więcej górek, odcinek do Kościerzyny mocno pagórkowaty, jedziemy sprawnie, nawet udało się dogonić parę osób, które częściej się zatrzymywały - a to z kolei dodawało wiatru w skrzydła. Marzenę zaczęła mocno boleć głowa, myśleliśmy że to od jazdy pod wiatr, ale teraz wszystko wskazuje na to, że była to reakcja organizmu na ukąszenie pszczoły; kolano cały czas Marzenę boli i swędzi; pocieszam ją, że za parę godzin powinno odpuścić. Za Kościerzyną góreczki powoli zaczynają się kończyć, kończy się też wiatr, coraz mniej przeszkadza, a gdy skręcamy bardziej na wschód nawet symbolicznie pomaga. Na pierwszy postój stajemy w Czersku po ponad 200km, stoimy tu ok. pół h uzupełniając zapasy i przebierając się do nocnej jazdy. Ja jeszcze zmieniam mostek, bo jechałem z dwoma by je sprawdzić - więc ruszam parę minut za Kotem. Za Czerskiem jedziemy już nocą, tempo powoli zaczyna nam spadać, ale generalnie jesteśmy zadowoleni, lokujemy się koło 35-40 miejsca, więc całkiem przyzwoicie.
Po ok. 15-20km za Czerskiem niestety zaczyna padać, z początku delikatnie, później powoli się rozkręca - więc robimy ze 2 postoje na przebranie się. Generalnie wielkich opadów nie ma, ale drogi mokre i jedzie się niespecjalnie, bo w Borach Tucholskich niewiele jest miejscowości z oświetleniem, w skrócie ciemno jak w d ;). I tak w lekkim deszczu docieramy do Świecia, a kawałek dalej po przejechaniu Wisły robimy większy postój na stacji. Tutaj robię duży błąd i zjadam dwie porcje pierogów na ciepło. Gdy ruszamy dalej szybko zaczyna się odzywać żołądek, mocno mnie zmuliło, a jedzenie podchodzi do gardła, tak szybka reakcja organizmu pokazuje jasno, że pierogi były zepsute, bo ja żołądek mam dość silny. Padać zaczyna coraz mocniej i akurat wtedy Marzena łapie kapcia! Zmiana dętki na deszczu, w zupełnych ciemnościach na jakimś polu to prawie jak trafić w totka - ale jakoś sobie poradziliśmy. Do Golubia dojeżdżam już mocno skatowany żołądkiem, tam próbowałem zwymiotować, ale choć mi się to nie udało, to wraz z wypitą herbatą przyniosło to ulgę i od tego momentu zacząłem powoli wracać do normy. Kolejny odcinek to mocne zamulanie, próbowałem zmobilizować Marzenę do ciągłej jazdy, bo w tych warunkach (zimno i padający deszcz) odpoczynki na wiatach nic poza stratą czasu nie przynosiły, po każdym kolejnym tylko była coraz bardziej zamulona. Niestety Marzena nabrała na MRDP złych przyzwyczajeń i tylko ciągle mnie męczyła by na tych wiatach stawać ;). Ale ja wiedziałem, że takie odpoczynki to strata czasu, a już szczególnie gdy jest zimno i mokro. Tak więc na odcinku do Płocka straciliśmy kupę czasu i już sobie odpuściliśmy jazdę z małą ilością postojów, zrozumiałem, że to jednak nierealne we wspólnej jeździe, tak umieją jeździć jedynie osoby mocniejsze, te słabsze potrzebują częstej regeneracji i popasy trzeba robić dużo częściej, już co 50-60km.
Świtać zaczyna, podobnie jak przed rokiem w rejonie Dobrzynia, zamulamy jeszcze 30km do Płocka i tam stajemy na długi postój w Macu. I ten odpoczynek dobrze nam zrobił, pogoda się poprawiła, przestało padać, a wiatr mamy korzystny, duża różnica w porównaniu do zeszłego roku, gdzie wiatr na tym odcinku strasznie nas wymęczył. Tym razem więc sprawnie przejeżdżamy najnudniejszy odcinek maratonu do Łowicza, kawałek za miastem popas na stacji, znowu zaczyna popadywać. Do Skierniewic pogoda jeszcze w normie, za miastem zaczyna się najmniej przyjemny odcinek, bardzo ruchliwa droga do Rawy Mazowieckiej. Na części jest jeszcze ścieżka (choć z kostki), dalej trzeba jechać szosą. No i nadchodzi wreszcie to co obiecywały prognozy - czyli totalne załamanie pogody, do Rawy wjeżdżamy już w ulewnym deszczu i w takim będziemy jechać następne parę godzin. Warunki były naprawdę ciężkie do jazdy, lało równo. Na mnie większego wrażenia to nie zrobiło, w Norwegii musiałem w takich opadach jechać w 8'C, pod koniec dnia rozkładając zupełnie mokry namiot, więc tutaj gdy było 12-13'C i przede wszystkim planowany nocleg pod dachem i dobra regeneracja w cieple - to była inna rozmowa, jechałem nie wychodząc wiele z granicy komfortu. Ale dużym zaskoczeniem dla mnie było to, że równie dobrze w tym deszczu radzi sobie Marzena, bardziej jej przeszkadzał duży ruch niż deszcz, dzięki czemu dogoniliśmy niektórych zawodników, a do innych się zbliżyliśmy. A opady były bardzo mocne, łącznie w te dwa dni spadło tyle deszczu ile wynosi średnia dla całego września - to najlepiej oddaje warunki z którymi musieli się zmagać maratończycy.
Droga do Końskich, gdzie zamówiliśmy sobie z trasy nocleg ciągnęła się długo, bo w takich warunkach za szybko się nie jechało, a dystans prawie 600km już się w nogach mocno czuło. Ale wizja noclegu w cieple była najlepszą motywacją. Na odcinku do Opoczna mijamy Ola, wspólnie stajemy na postój na stacji w mieście. Staliśmy krótko, ostatni odcinek do Końskich nieprzyjemny - dużo dziur zalewanych potokami wody, zaczęło zmierzchać (zresztą od dobrej 17 było już ciemnawo). Ale dziur i tak mniej niż rok temu, parę odcinków już wyremontowano, niektóre właśnie były budowane, w Świętokrzyskim jakość dróg poprawia się z roku na rok, to jedno z dynamiczniej rozwijających się województw; możliwe, że przy kolejnej edycji będzie już tam gładko. W końcu koło 21 docieramy z ulgą do Końskich i meldujemy się w hotelu na zasłużony odpoczynek.
Hotel wygodny, ale pod prysznicem Marzena zauważa że ma mocno opuchnięte kolano. W czasie jazdy cały czas ją bolało, ale ponieważ ze względu na pogodę całość jechała w nogawkach - nie było widać jak to wygląda. A noga jest mocno opuchnięta, choć od ukąszenia minęło już 1,5 doby; okazało się, że najwyraźniej Marzena jest uczulona na jad pszczeli. Mocno to Marzenę zdołowało, postanawiamy przespać się zgodnie z planem i zobaczyć jak to będzie za parę godzin. Gdy budzimy się po 1 w nocy - okazuje się, że jest jeszcze gorzej, opuchlizna na nodze zastanej bez ruchu i do tego w cieple - jeszcze się powiększyła, są już problemy z jej zginaniem. Marzena z dużym żalem musi więc odpuścić jazdę w maratonie i po raz pierwszy się wycofać, ja też zrezygnowałem z dalszej jazdy by jej pomóc podczas wizyty w szpitalu. Położyliśmy się więc spać, a po śniadaniu wybraliśmy się do szpitala w Końskich. Tam czekając z rowerami na zewnątrz liczyłem się z tym, że potrwa to parę godzin, bo parę osób wychodzących ze szpitala mocno klęło na jakość obsługi - ale okazało się, że lekarze sprawę uznali za poważną i przyjęli Marzenę od ręki. Dostała zastrzyk, do tego zestaw leków.
Po krótkim zastanowieniu postanawiamy pojechać na metę by trochę pożyć atmosferą zawodów. W Końskich nie ma komunikacji kolejowej, więc na rowerach jedziemy do odległych o 50km Kielc. Wreszcie zrobiła się słoneczna pogoda, więc tym bardziej żal że musieliśmy się wycofać z maratonu. Do Kielc jedziemy głównie z wiatrem, więc jest całkiem OK, choć Marzena ze względu na nogę nie ma łatwo. Na dworcu okazuje się, że PKP kolejny raz nas załatwiło, pociąg do Krakowa, którym mieliśmy jechać ma aż 90min opóźnienia - a to powoduje, że automatycznie nie wyrabiamy się na ostatni pociąg do Zakopanego. Ręce opadają z tą firmą, nawet biletu kupionego w sieci po planowym odjeździe (choć faktycznie pociąg jeszcze nie dojechał) nie można normalnie zwrócić, trzeba jakiś bardzo długi formularz wypełniać; nie dość, że wystawili klientów do wiatru to jeszcze trzeba się bujać z reklamacją; tak więc sloganem oddającym w pełni rzeczywistość PKP powinno być "wypiętą dupą do klienta".
Jedziemy więc Polskim Busem, też niepewni czy nas zabiorą z aż dwoma rowerami, ale tutaj na szczęście inne podejście do klienta i udaje nam się dojechać do Zakopanego, gdzie z dworca odbiera nas Wąski, który również musiał się wycofać. Na mecie spędzamy ponad dobę - bardzo przyjemnie było pożyć trochę atmosferą zawodów, spotkać się ze znajomymi i innymi maratonczykami, choć nam tym razem się nie udało trasy ukończyć. Głodówka jako miejsce mety maratonu sprawdza się doskonale, o tej porze roku jest tu całkiem kameralnie, daleko od nieznośnego zgiełku Zakopanego, dobre jedzenie, miejsce na przechowanie rowerów.
Podsumowanie
Maraton tym razem nam nie wyszedł, musieliśmy się wycofać z powodu zdrowotnego problemu Marzeny. Startując w takim maratonie trzeba się liczyć z wieloma sytuacjami, które mogą zmusić do wycofu - awarie sprzętu, kontuzje kolan, mięśni, ścięgien, przeziębienie, zatrucie pokarmowe. Ale nigdy nie przyszłoby nam do głowy, że do wycofu zmusi nas pszczoła!!! Niestety okazało się że Marzena jest uczulona na jad pszczeli, ukąszenie dawało się we znaki nawet dobry tydzień od ugryzienia. Ale bywa i tak - raz na wozie, raz pod wozem, apetyt na ultra tylko nam to zaostrzyło. Osobiście typowego kaca, obecnego czy to po wycofie z maratonu czy wyprawy nie czuję; w Końskich czułem się dobrze i mogłem normalnie kontynuować jazdę - wycofałem się by pomóc Marzenie, są rzeczy ważniejsze niż ukończenie maratonu.
Sama impreza bardzo udana - skala trudności wysoka, pogoda w tym roku była bardzo wymagająca, lało bardzo mocno przez wiele godzin, jak wspominałem w ciągu dwóch dni spadła suma opadów jaka spada średnio podczas całego września - to mówi wiele o warunkach z jakimi musieli się zmagać zawodnicy. Takie warunki zebrały duże żniwo na trasie - maraton ukończyło zaledwie 70% tych co ruszyli na trasę; to jak na polskie maratony tej długości bardzo mały procent; na BBT ten parametr raczej poniżej 90% nie spada. Ale też i MPP to maraton dużo trudniejszy od BBT, zarówno dużo bardziej wymagająca trasa, jak i samowystarczalna formuła wyścigu powodują, że to BBT może być kwalifikacją do MPP, nie odwrotnie ;). Ale bardzo dobrze, że są i takie imprezy, gdzie nie jest łatwo, gdzie pogoda czasem daje popalić, im trudniejsze warunki i impreza - tym większa satysfakcja z ukończenia! Rosnąca frekwencja na MPP pokazuje też, że rośnie zapotrzebowanie na imprezy samowystarczalne, bez punktów i bez wsparcia, gdzie chodzi o to by było trudniej, nie łatwiej.
Podziękowania dla Marzeny za wspólną jazdę i walkę na trasie; czasem takie sytuacje się zdarzają i trzeba odpuścić; ważne by się dobrze bawić. Podziękowania także dla niezawodnego Wąskiego, który nas odebrał z Zakopanego, a później o nieludzkiej porze podrzucił na dworzec, bo inaczej musielibyśmy jechać nocą no deszczu.
Zdjęcia
W Maratonie Północ-Południe startujemy wspólnie z Kotem już po raz drugi, to kolejny maraton samowystarczalny (bez wsparcia z zewnątrz, bez punktów żywnościowych), który pojawił się na naszej mapie ultra i który jak pokazuje liczba startujących dobrze się rozwija.
Na maraton dojeżdżam pociągiem - najpierw Pendolino do Gdyni, tutaj zjeżdżają się osoby z wielu innych miast, tu spotykamy się z Kotem. Z tego powodu organizatorzy starali się załatwić wagon do przewozu rowerów - ale oczywiście próba załatwienia czegokolwiek w PKP to zderzenie z betonem, więc "nie da się". Do pociągu Gdynia-Hel zbiera się więc w sumie grupka 10 rowerzystów, a oficjalnie miejsc do przewozu jest w pociągu 6. Pociąg jest dość pusty, miejsca jest dużo, a za Gdynią już znacznie więcej ludzi wysiada niż wsiada. Rowery spokojnie się mieszczą, ale niestety konduktor okazuje się wyjątkowym chamidłem. Nie ma z nim żadnej rozmowy, żadne argumenty do niego nie przemawiają - typowy kolejowy beton. Doszło do awantury, wezwał na nas policję, która nas (w sumie 4 osoby) zmusiła do opuszczenia pociągu i jeszcze wylegitymowała na dworcu. Tak właśnie PKP traktuje pasażerów, którzy mają wykupione bilety na rower. I to wszystko w sytuacji, gdy wiedzieli, że będzie więcej rowerów na tej linii w tym czasie. Skoro nie mogli, a raczej nie chcieli podstawić wagonu rowerowego - to wystarczyło chociaż dać znać kierownikom pociągów, żeby potraktowali rowerzystów po ludzku. Czasy się zmieniają, a w PKP jak był - tak i jest (i jeszcze bardzo długo będzie) beton. I dopóki nie powstanie realna konkurencja dla tej firmy niewiele się zmieni. Dojeżdżamy kolejnym pociągiem, rowerów jest 8 - tylko na szczęście tym razem ludzki konduktor, nawet słowa o rowerach nie powiedział.
Bazą maratonu jest na kempingu Hellkamp, nocujemy w domku 3-os razem z Dorotą Surmacz. Na górze gdzie śpimy znajdujemy kilka zdechłych pszczół, nie zwracamy na to większej uwagi. Spaliśmy dobrze, wstajemy koło 7, z Elbląga przyjechała ekipa rowerzystów z Robertem Woźniakiem i Mareckym na czele, z którymi jemy na dole śniadanie. W międzyczasie zrobiło się ciepło - i gdy wracamy na górę by się przebrać i przepakować na maraton - jest tam już ok. 30 pszczół. Jednym słowem gdzieś pod drewnem sufitu miały swoje gniazdo, a właściciel musiał o tym wiedzieć, bo przecież tam sprząta, a z dnia na dzień o tej porze roku to się nie pojawia. Pomimo, że obecność na górze ograniczyliśmy do minimum Marzenę zdążyła jedna pszczoła dziabnąć w kolano, co jak się później okazało miało decydujący wpływ na naszą jazdę na MPP.
Startujemy spod latarni na Helu o 10, do Jastarni mamy policyjną eskortę, tym razem (w przeciwieństwie do zeszłego roku) start, dzięki szczegółowym ustaleniom Wąskiego z policjantami - wypadł idealnie, prędkość nie była za wysoka, policjanci czekali na przejazdach przecinających drogę itd. Źle natomiast zachowały się ze dwie osoby z Elbląga, które wpychały się przed policyjną eskortę i wjeżdżały na drugi pas, za co później Wąski musiał policjantów przepraszać tłumacząc, że nie są to ludzie z maratonu. Za Jastarnią jest start ostry, rozbijamy się tu na grupki, co też poszło sprawnie, policjanci towarzyszyli nam aż do Władysławowa skutecznie temperując zapędy kierowców do wyprzedzania. Tutaj krótki postój na regulację i przebranie się - i muszę gonić Kota, zeszło na to ponad 20km. Pogoda przyzwoita, słonecznie, niestety jedziemy pod wiatr. Kota doganiam dopiero na podjeździe znad jeziora Żarnowieckiego, odtąd jedziemy już wspólnie, na pierwszym odcinku towarzyszą nam Robert1973 i Marecky, oczywiście z koła nie korzystaliśmy, choć na kole Roberta paru uczestników maratonu ładny kawałek jechało, ale pewnie nie wiedzieli że jest spoza maratonu ;). Za Zamostnem krótki kawałek z zerwaną nawierzchnią, trzeba się nawet przeprawić przez górkę z piaskiem blokującą drogę. Z Robertem i Mareckym żegnamy się w Luzinie, przejechali z nami 90km trasy maratonu - dzięki za bardzo miłe spotkanie i wspólną jazdę.
Za Luziniem coraz więcej górek, odcinek do Kościerzyny mocno pagórkowaty, jedziemy sprawnie, nawet udało się dogonić parę osób, które częściej się zatrzymywały - a to z kolei dodawało wiatru w skrzydła. Marzenę zaczęła mocno boleć głowa, myśleliśmy że to od jazdy pod wiatr, ale teraz wszystko wskazuje na to, że była to reakcja organizmu na ukąszenie pszczoły; kolano cały czas Marzenę boli i swędzi; pocieszam ją, że za parę godzin powinno odpuścić. Za Kościerzyną góreczki powoli zaczynają się kończyć, kończy się też wiatr, coraz mniej przeszkadza, a gdy skręcamy bardziej na wschód nawet symbolicznie pomaga. Na pierwszy postój stajemy w Czersku po ponad 200km, stoimy tu ok. pół h uzupełniając zapasy i przebierając się do nocnej jazdy. Ja jeszcze zmieniam mostek, bo jechałem z dwoma by je sprawdzić - więc ruszam parę minut za Kotem. Za Czerskiem jedziemy już nocą, tempo powoli zaczyna nam spadać, ale generalnie jesteśmy zadowoleni, lokujemy się koło 35-40 miejsca, więc całkiem przyzwoicie.
Po ok. 15-20km za Czerskiem niestety zaczyna padać, z początku delikatnie, później powoli się rozkręca - więc robimy ze 2 postoje na przebranie się. Generalnie wielkich opadów nie ma, ale drogi mokre i jedzie się niespecjalnie, bo w Borach Tucholskich niewiele jest miejscowości z oświetleniem, w skrócie ciemno jak w d ;). I tak w lekkim deszczu docieramy do Świecia, a kawałek dalej po przejechaniu Wisły robimy większy postój na stacji. Tutaj robię duży błąd i zjadam dwie porcje pierogów na ciepło. Gdy ruszamy dalej szybko zaczyna się odzywać żołądek, mocno mnie zmuliło, a jedzenie podchodzi do gardła, tak szybka reakcja organizmu pokazuje jasno, że pierogi były zepsute, bo ja żołądek mam dość silny. Padać zaczyna coraz mocniej i akurat wtedy Marzena łapie kapcia! Zmiana dętki na deszczu, w zupełnych ciemnościach na jakimś polu to prawie jak trafić w totka - ale jakoś sobie poradziliśmy. Do Golubia dojeżdżam już mocno skatowany żołądkiem, tam próbowałem zwymiotować, ale choć mi się to nie udało, to wraz z wypitą herbatą przyniosło to ulgę i od tego momentu zacząłem powoli wracać do normy. Kolejny odcinek to mocne zamulanie, próbowałem zmobilizować Marzenę do ciągłej jazdy, bo w tych warunkach (zimno i padający deszcz) odpoczynki na wiatach nic poza stratą czasu nie przynosiły, po każdym kolejnym tylko była coraz bardziej zamulona. Niestety Marzena nabrała na MRDP złych przyzwyczajeń i tylko ciągle mnie męczyła by na tych wiatach stawać ;). Ale ja wiedziałem, że takie odpoczynki to strata czasu, a już szczególnie gdy jest zimno i mokro. Tak więc na odcinku do Płocka straciliśmy kupę czasu i już sobie odpuściliśmy jazdę z małą ilością postojów, zrozumiałem, że to jednak nierealne we wspólnej jeździe, tak umieją jeździć jedynie osoby mocniejsze, te słabsze potrzebują częstej regeneracji i popasy trzeba robić dużo częściej, już co 50-60km.
Świtać zaczyna, podobnie jak przed rokiem w rejonie Dobrzynia, zamulamy jeszcze 30km do Płocka i tam stajemy na długi postój w Macu. I ten odpoczynek dobrze nam zrobił, pogoda się poprawiła, przestało padać, a wiatr mamy korzystny, duża różnica w porównaniu do zeszłego roku, gdzie wiatr na tym odcinku strasznie nas wymęczył. Tym razem więc sprawnie przejeżdżamy najnudniejszy odcinek maratonu do Łowicza, kawałek za miastem popas na stacji, znowu zaczyna popadywać. Do Skierniewic pogoda jeszcze w normie, za miastem zaczyna się najmniej przyjemny odcinek, bardzo ruchliwa droga do Rawy Mazowieckiej. Na części jest jeszcze ścieżka (choć z kostki), dalej trzeba jechać szosą. No i nadchodzi wreszcie to co obiecywały prognozy - czyli totalne załamanie pogody, do Rawy wjeżdżamy już w ulewnym deszczu i w takim będziemy jechać następne parę godzin. Warunki były naprawdę ciężkie do jazdy, lało równo. Na mnie większego wrażenia to nie zrobiło, w Norwegii musiałem w takich opadach jechać w 8'C, pod koniec dnia rozkładając zupełnie mokry namiot, więc tutaj gdy było 12-13'C i przede wszystkim planowany nocleg pod dachem i dobra regeneracja w cieple - to była inna rozmowa, jechałem nie wychodząc wiele z granicy komfortu. Ale dużym zaskoczeniem dla mnie było to, że równie dobrze w tym deszczu radzi sobie Marzena, bardziej jej przeszkadzał duży ruch niż deszcz, dzięki czemu dogoniliśmy niektórych zawodników, a do innych się zbliżyliśmy. A opady były bardzo mocne, łącznie w te dwa dni spadło tyle deszczu ile wynosi średnia dla całego września - to najlepiej oddaje warunki z którymi musieli się zmagać maratończycy.
Droga do Końskich, gdzie zamówiliśmy sobie z trasy nocleg ciągnęła się długo, bo w takich warunkach za szybko się nie jechało, a dystans prawie 600km już się w nogach mocno czuło. Ale wizja noclegu w cieple była najlepszą motywacją. Na odcinku do Opoczna mijamy Ola, wspólnie stajemy na postój na stacji w mieście. Staliśmy krótko, ostatni odcinek do Końskich nieprzyjemny - dużo dziur zalewanych potokami wody, zaczęło zmierzchać (zresztą od dobrej 17 było już ciemnawo). Ale dziur i tak mniej niż rok temu, parę odcinków już wyremontowano, niektóre właśnie były budowane, w Świętokrzyskim jakość dróg poprawia się z roku na rok, to jedno z dynamiczniej rozwijających się województw; możliwe, że przy kolejnej edycji będzie już tam gładko. W końcu koło 21 docieramy z ulgą do Końskich i meldujemy się w hotelu na zasłużony odpoczynek.
Hotel wygodny, ale pod prysznicem Marzena zauważa że ma mocno opuchnięte kolano. W czasie jazdy cały czas ją bolało, ale ponieważ ze względu na pogodę całość jechała w nogawkach - nie było widać jak to wygląda. A noga jest mocno opuchnięta, choć od ukąszenia minęło już 1,5 doby; okazało się, że najwyraźniej Marzena jest uczulona na jad pszczeli. Mocno to Marzenę zdołowało, postanawiamy przespać się zgodnie z planem i zobaczyć jak to będzie za parę godzin. Gdy budzimy się po 1 w nocy - okazuje się, że jest jeszcze gorzej, opuchlizna na nodze zastanej bez ruchu i do tego w cieple - jeszcze się powiększyła, są już problemy z jej zginaniem. Marzena z dużym żalem musi więc odpuścić jazdę w maratonie i po raz pierwszy się wycofać, ja też zrezygnowałem z dalszej jazdy by jej pomóc podczas wizyty w szpitalu. Położyliśmy się więc spać, a po śniadaniu wybraliśmy się do szpitala w Końskich. Tam czekając z rowerami na zewnątrz liczyłem się z tym, że potrwa to parę godzin, bo parę osób wychodzących ze szpitala mocno klęło na jakość obsługi - ale okazało się, że lekarze sprawę uznali za poważną i przyjęli Marzenę od ręki. Dostała zastrzyk, do tego zestaw leków.
Po krótkim zastanowieniu postanawiamy pojechać na metę by trochę pożyć atmosferą zawodów. W Końskich nie ma komunikacji kolejowej, więc na rowerach jedziemy do odległych o 50km Kielc. Wreszcie zrobiła się słoneczna pogoda, więc tym bardziej żal że musieliśmy się wycofać z maratonu. Do Kielc jedziemy głównie z wiatrem, więc jest całkiem OK, choć Marzena ze względu na nogę nie ma łatwo. Na dworcu okazuje się, że PKP kolejny raz nas załatwiło, pociąg do Krakowa, którym mieliśmy jechać ma aż 90min opóźnienia - a to powoduje, że automatycznie nie wyrabiamy się na ostatni pociąg do Zakopanego. Ręce opadają z tą firmą, nawet biletu kupionego w sieci po planowym odjeździe (choć faktycznie pociąg jeszcze nie dojechał) nie można normalnie zwrócić, trzeba jakiś bardzo długi formularz wypełniać; nie dość, że wystawili klientów do wiatru to jeszcze trzeba się bujać z reklamacją; tak więc sloganem oddającym w pełni rzeczywistość PKP powinno być "wypiętą dupą do klienta".
Jedziemy więc Polskim Busem, też niepewni czy nas zabiorą z aż dwoma rowerami, ale tutaj na szczęście inne podejście do klienta i udaje nam się dojechać do Zakopanego, gdzie z dworca odbiera nas Wąski, który również musiał się wycofać. Na mecie spędzamy ponad dobę - bardzo przyjemnie było pożyć trochę atmosferą zawodów, spotkać się ze znajomymi i innymi maratonczykami, choć nam tym razem się nie udało trasy ukończyć. Głodówka jako miejsce mety maratonu sprawdza się doskonale, o tej porze roku jest tu całkiem kameralnie, daleko od nieznośnego zgiełku Zakopanego, dobre jedzenie, miejsce na przechowanie rowerów.
Podsumowanie
Maraton tym razem nam nie wyszedł, musieliśmy się wycofać z powodu zdrowotnego problemu Marzeny. Startując w takim maratonie trzeba się liczyć z wieloma sytuacjami, które mogą zmusić do wycofu - awarie sprzętu, kontuzje kolan, mięśni, ścięgien, przeziębienie, zatrucie pokarmowe. Ale nigdy nie przyszłoby nam do głowy, że do wycofu zmusi nas pszczoła!!! Niestety okazało się że Marzena jest uczulona na jad pszczeli, ukąszenie dawało się we znaki nawet dobry tydzień od ugryzienia. Ale bywa i tak - raz na wozie, raz pod wozem, apetyt na ultra tylko nam to zaostrzyło. Osobiście typowego kaca, obecnego czy to po wycofie z maratonu czy wyprawy nie czuję; w Końskich czułem się dobrze i mogłem normalnie kontynuować jazdę - wycofałem się by pomóc Marzenie, są rzeczy ważniejsze niż ukończenie maratonu.
Sama impreza bardzo udana - skala trudności wysoka, pogoda w tym roku była bardzo wymagająca, lało bardzo mocno przez wiele godzin, jak wspominałem w ciągu dwóch dni spadła suma opadów jaka spada średnio podczas całego września - to mówi wiele o warunkach z jakimi musieli się zmagać zawodnicy. Takie warunki zebrały duże żniwo na trasie - maraton ukończyło zaledwie 70% tych co ruszyli na trasę; to jak na polskie maratony tej długości bardzo mały procent; na BBT ten parametr raczej poniżej 90% nie spada. Ale też i MPP to maraton dużo trudniejszy od BBT, zarówno dużo bardziej wymagająca trasa, jak i samowystarczalna formuła wyścigu powodują, że to BBT może być kwalifikacją do MPP, nie odwrotnie ;). Ale bardzo dobrze, że są i takie imprezy, gdzie nie jest łatwo, gdzie pogoda czasem daje popalić, im trudniejsze warunki i impreza - tym większa satysfakcja z ukończenia! Rosnąca frekwencja na MPP pokazuje też, że rośnie zapotrzebowanie na imprezy samowystarczalne, bez punktów i bez wsparcia, gdzie chodzi o to by było trudniej, nie łatwiej.
Podziękowania dla Marzeny za wspólną jazdę i walkę na trasie; czasem takie sytuacje się zdarzają i trzeba odpuścić; ważne by się dobrze bawić. Podziękowania także dla niezawodnego Wąskiego, który nas odebrał z Zakopanego, a później o nieludzkiej porze podrzucił na dworzec, bo inaczej musielibyśmy jechać nocą no deszczu.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 613.90 km AVS: 22.85 km/h
ALT: 2947 m MAX: 55.60 km/h
Temp:13.0 'C
Niedziela, 27 sierpnia 2017Kategoria Ultramaraton, MRDP 2017, Canyon 2017, >300km, >200km, >100km
MRDP - dzień 8
Spałem jak na wczasach, nie na ultramaratonie - w sumie aż 9h ;). Nie ze względu, że aż tak byłem zmęczony, chodziło mi o to by dać ścięgnu więcej czasu na regenerację, bo właśnie odpoczynek od kręcenia najbardziej na achillesa pomagał. W sumie nieźle się to ułożyło, bo w nocy sporo padało, a gdy ruszam na trasę po godzinie 7 jest już dobra pogoda. Na początku jeszcze trochę górek przed Gryfinem, tutaj na trasie spotykam ekipę z Kórnika, która korzystając z niedzieli wyjechała na spotkanie jadącego za mną Rapsika, kawałek ze mną przejechał Elizjum informując mnie o sytuacji na trasie, ok pół godziny są przede mną Agata Wójcikiewicz i Arkadiusz Dąbek, poza tym nikt mnie w nocy nie wyprzedził mimo tak długiego snu, tak więc wiele nie straciłem, a porządnie odpocząłem. Dalej zaczyna się nieciekawy przejazd przez Szczecin, znowu jakieś remonty, do których na MRDP mieliśmy wyjątkowego pecha. Na wjeździe do miasta kolejne miłe spotkanie - na trasę wyjechali Jelona z Czerkawem oraz Memorek; zawsze bardzo miło chwilę pogadać odrywając się od monotonii wielogodzinnej jazdy.
Odcinek ze Szczecina do Międzyzdrojów jadę sprawnie, właściwie bez stawania, bo wiedziałem że Agata stawać na pewno nie będzie ;). Wiatr na tym odcinku zaczyna coraz mocniej przeszkadzać, szczególnie na odkrytych kawałkach - ale to mnie bardzo cieszy, bo wiem, że po zawrotce w Międzyzdrojach zacznie pomagać i to na długim odcinku. Gdy wjeżdżam na Wolin łapie mnie krótka, ale gwałtowna burza - sieknęło deszczem mocno, temperatura też spadła o 5-7'C, ale już w Międzyzdrojach wyszło słońce. Odcinek na Wolinie fajny, jest trochę górek, ale dalej zaczyna się beznadziejna jazda wzdłuż wybrzeża, niestety jest niedzielne popołudnie ostatniego weekendu w sezonie, więc drogi są pełne samochodów. Poza tym jakiś niesamowity mózg wpadł na pomysł, że okres wakacyjny jest idealnym momentem na remont DW 102, czyli jednej z głównych dróg nad morzem. Jedzie się fatalnie, ileś wahadeł, korki, kupa samochodów i obrzydliwe polskie kurorty pełne tandetnych bud z fastfoodami, dopiero za Rewalem się zaczyna uspokajać. Odtąd zaczyna się jechać w normie, kontuzja nie narasta, utrzymuje się na stałym poziomie, który pozwala na jazdę sensownym tempem po płaskim, wiatr wyraźnie pomaga, to wielka różnica w porównaniu z sytuacją sprzed 4 lat, gdy cały ten odcinek trzeba było jechać walcząc z silnym wiatrem. Do tego pod Rewalem udało mi się wreszcie dogonić Hipcię, do Kołobrzegu jechaliśmy z grubsza wspólnie (tam okazało się, że Dąbek też jest za nami), chwilami gadając, chwilami jadąc w odstępach po 500 - 1000m. Agata też miała na tym maratonie masę problemów, straciła kilka ładnych godzin na gumach złapanych na brukach, gdy okazało się, że ma wadliwą dętkę, która nie nadawała się do łatania i straciła kupę czasu na szukanie wulkanizatora.
Większy popas i zakupy na noc robimy w Kołobrzegu, Agata która niewiele spała ostatniej nocy kupiła chyba z 5 RedBulli ;)). Za Kołobrzegiem jeszcze ze 20km fatalnej DK11 bez pobocza, dopiero przed Mielnem zjeżdżamy na boczniejsze drogi, ja tu długo zmieniałem baterie w lampce i GPS (oczywiście okazało się, że są na samym dnie bagażu), Agata trochę za późno skręciła na Mielno i nadrobiła kawałek; tak więc sumarycznie wyszło na to samo ;). Przez miasto jedziemy kawałek wspólnie, okazało się że Hipci przestał się wpinać jeden blok w pedał, nowiutki blok przez okres maratonu starł się zupełnie, aż na metę Hipka musiała jechać z jedną wypiętą nogą. Nawet zastanawiałem się czy nie jechać wspólnie przez noc (w odstępach regulaminowych), bo oboje już jechaliśmy tylko na ukończenie, ja walczyłem tylko o to by zejść poniżej 9 dób, a miałem sensowny zapas czasowy. Ale Agata jednak spała ostatniej nocy dużo krócej ode mnie, tak więc przed Darłowem została już spory kawałek za mną i uznałem, że jednak pojadę swoim tempem. Nocka szła mi opornie, myślałem, że po dłuższym śnie przejadę ją bez problemów, ale jednak parę razy solidnie mnie muliło, szczególnie w okolicach świtu, tak więc zaliczyłem kilka ponadplanowych postojów, choć spać nie spałem, bo wiaty to nie dla mnie, tylko strata czasu.
Bałem się końcówki, bo sprzed 4 lat pamiętałem długi kawał fatalnych dziur w rejonie Wicka, a tyłek był już na granicy wytrzymałości, bo ciągle przez kontuzję achillesa nie mogłem stawać na pedałach. Solidne dziury rzeczywiście były, ale odcinek jednak sporo krótszy niż w 2013, na większej części położono nowy asfalt. Gdy słońce weszło trochę wyżej na widnokrąg nieco odżyłem, a meta była już w zasięgu ręki. Na ostatnim punkcie kontrolnym pod Gniewiniem nawet sobie posiedziałem trochę w słońcu, wiedziałem już że w 9 dobach spokojnie się zmieszczę, a jadący za mną są za daleko by mnie dogonić, więc chwila luksusu mi się należała ;). Końcówka spokojnym tempem, jeszcze podjazd w Jastrzębiej Górze po strasznie rozrytej nawierzchni, odcinek bruku - i docieram pod latarnię z czasem 8 dni 21h 47min zajmując czwarte miejsce w kategorii Total Extreme, a szóste licząc ogół zawodników Extreme (w sumie te kategorie były bardzo podobne, myślę, że ten rozdział był zupełnie niepotrzebny, lepiej było się zdecydować na jedną albo drugą, bo za duża liczba kategorii zaciemnia sytuację na wyścigu).
Podsumowanie
Swój start oceniam z bardzo mieszanymi uczuciami, bo też i cała moja jazda na MRDP była jak sinusoida - były wzloty, były i upadki. Pod względem kondycyjnym jechało mi się bardzo przyzwoicie, a pod względem przygotowania logistycznego i organizacji jazdy był to niewątpliwie najlepszy z 3 długich ultra jakie dotąd jechałem. Duże doświadczenie zebrane w poprzednich dwóch startach bardzo zaprocentowało i trasę logistycznie rozegrałem bardzo dobrze, z tego jestem bardzo zadowolony.
Natomiast poległem na kontuzji achillesa, ciężko ocenić czy dało się jej uniknąć, mam parę koncepcji co mogło kontuzję wywołać i jak można jej było uniknąć, ale w tych sprawach niestety nigdy nie ma żadnej pewności. Z achillesem jest inaczej niż z kolanem, kolano po ustawieniu pozycji która eliminuje ból szybko wraca do normalnego stanu, natomiast gdy achilles oberwie mocniej - to już żadna pozycja nie pomoże, dlatego na trasie szczególnie tak intensywnej jak ta można jedynie zminimalizować jej skutki, ale usunąć całkowicie można tylko po długim 1-2 tygodniowym odpoczynku, bo tyle mniej więcej trwa schodzenie opuchlizny ze ścięgna. Gdyby nie ta kontuzja myślę, że była szansa dotrzeć na metę w podobnym czasie co Paweł Pieczka i Ryszard Deneka, bo dopóki byłem zdrowy jechałem w zbliżonym tempie, w górach nawet nadrobiłem parę h. Ponadto niemal całą trasę męczyłem się z zawijającym łańcuch bębenkiem, nie sądziłem że Mavic mógł zrobić taką fuszerkę. Jakiś to był może mój błąd, bo na Podróżniku mi to koło nawaliło w podobny sposób, ale na gwarancji wymieniono na nowiutkie koło, na dwóch trasach pod Warszawą wszystko było OK, więc w sumie była to logiczna decyzja by na nich pojechać, nie myślałem że Mavic totalnie skopał koła z wyższej półki (Ksyrium Elite) w ten sposób, że padają już po 300-400km. Jechać się na tym dało, ale było to potwornie upierdliwe, zawijało na każdej nierówności, z parę godzin na bezskuteczne próby napraw na tym straciłem. Też zrozumiałem, że na tego typu imprezie sens jazdy na wypasionych kołach jest niewielki, szybkie i lekkie koła coś tam niewielkiego wnoszą, ale tylko przy dużych prędkościach, a tutaj poza pierwszym dniem powyżej 25km/h prawie się nie jedzie, więc cała różnica sprowadza się do wagi, a 300-400g uzyskane na kołach to się przełoży na ok. 20min zysku na mecie.
Uzyskany czas 8 dni 21h 47min jak na te kłopoty z którymi musiałem się zmagać oceniam bardzo przyzwoicie, zejście poniżej 9 dni na MRDP to już bardzo przyzwoite osiągnięcie i niewiele osób może się pochwalić takim wynikiem. Szkoda kontuzji bo była szansa na poprawienie wyniku sprzed 4 lat; do momentu, gdy kontuzja zaczęła mnie mocno spowalniać cały czas utrzymywałem się o parę h przed czasem sprzed 4 lat, gdy kontuzje i problemy ze sprzętem mnie omijały.
Moje uwagi co do trasy - generalnie z drogami było chyba jeszcze gorzej niż w 2013 roku, co prawda były odcinki na których stan nawierzchni się poprawił, ale tez trafiliśmy na wyjątkową liczbę remontów na trasie, co znacznie utrudniało jazdę. Startując w tej imprezie trzeba się z tym liczyć, że pod względem nawierzchni jest to bardzo wymagający maraton, o wiele trudniejszy niż wszystkie inne polskie ultra, wiele dróg bardziej się nadaje na rowery przełajowe niż szosowe. Odcinek po Trójmieście - zdecydowanie do wymiany, tak fatalnych 70-80km to już długie lata nie jechałem, przy mniejszej liczbie samochodów przed laty jeszcze było do przeżycia, obecnie jest już dramatycznie słabo. Ale poza tym trasę oceniam wysoko, jak na polskie warunki jest to świetny krajobrazowo maraton, pod tym względem zdecydowanie nr 1 w Polsce.
Frajda i satysfakcja z ukończenia takiej trasy ogromna - każdemu polecam! Ten maraton to z jednej strony taki MAX w dziedzinie ultra w Polsce, z drugiej - fantastyczna przygoda. Właśnie samowystarczalność wnosi tutaj do tej imprezy bardzo wiele, powoduje, że taki maraton oprócz mocnego sportowego akcentu ma w sobie wiele z wyprawy, zawodnik musi wszystko ogarniać samemu jak na wyprawie - zaopatrzenie, wodę, miejsca noclegowe, jak źle to rozegra to stracić można wiele, jak dobrze - równie wiele zyskać; rozmaite są strategie, czy wieźć więcej by być przygotowanym na każdą pogodę, czy też mniej ryzykując problemy w razie załamania pogodowego. Jako ciekawostka - czytałem relacje z podobnych imprez kilku zawodników, którzy mają na koncie zarówno samowystarczalne ultra jak i jechany ze wsparciem wozów technicznych amerykański RAAM (najbardziej prestiżowy wyścig w tym systemie). I te osoby zdecydowanie przedkładały imprezy samowystarczalne, właśnie ze względu na ten aspekt wielkiej przygody przeciwstawiając to nudnemu systemowi sportowemu, gdzie zawodnik koncentruje się tylko na liczniku i liczbie osiąganych watów, a resztę spraw ogarniają za niego członkowie ekipy. Też takie osoby zwracały uwagę na kwestie towarzyskie, jadąc z wsparciem cały wyścig jechali sami, zamieniając ledwie parę słów z innymi trasie, tutaj wygląda to zupełnie inaczej. Nawet jadąc na wyścigu samowystarczalnym solo szanse na spotkanie z innymi zawodnikami są spore - czy to na posiłkach w restauracjach, czy na noclegach itd., a niektóre wyścigi samowystarczalne dopuszczają również wspólną jazdę.
Spałem jak na wczasach, nie na ultramaratonie - w sumie aż 9h ;). Nie ze względu, że aż tak byłem zmęczony, chodziło mi o to by dać ścięgnu więcej czasu na regenerację, bo właśnie odpoczynek od kręcenia najbardziej na achillesa pomagał. W sumie nieźle się to ułożyło, bo w nocy sporo padało, a gdy ruszam na trasę po godzinie 7 jest już dobra pogoda. Na początku jeszcze trochę górek przed Gryfinem, tutaj na trasie spotykam ekipę z Kórnika, która korzystając z niedzieli wyjechała na spotkanie jadącego za mną Rapsika, kawałek ze mną przejechał Elizjum informując mnie o sytuacji na trasie, ok pół godziny są przede mną Agata Wójcikiewicz i Arkadiusz Dąbek, poza tym nikt mnie w nocy nie wyprzedził mimo tak długiego snu, tak więc wiele nie straciłem, a porządnie odpocząłem. Dalej zaczyna się nieciekawy przejazd przez Szczecin, znowu jakieś remonty, do których na MRDP mieliśmy wyjątkowego pecha. Na wjeździe do miasta kolejne miłe spotkanie - na trasę wyjechali Jelona z Czerkawem oraz Memorek; zawsze bardzo miło chwilę pogadać odrywając się od monotonii wielogodzinnej jazdy.
Odcinek ze Szczecina do Międzyzdrojów jadę sprawnie, właściwie bez stawania, bo wiedziałem że Agata stawać na pewno nie będzie ;). Wiatr na tym odcinku zaczyna coraz mocniej przeszkadzać, szczególnie na odkrytych kawałkach - ale to mnie bardzo cieszy, bo wiem, że po zawrotce w Międzyzdrojach zacznie pomagać i to na długim odcinku. Gdy wjeżdżam na Wolin łapie mnie krótka, ale gwałtowna burza - sieknęło deszczem mocno, temperatura też spadła o 5-7'C, ale już w Międzyzdrojach wyszło słońce. Odcinek na Wolinie fajny, jest trochę górek, ale dalej zaczyna się beznadziejna jazda wzdłuż wybrzeża, niestety jest niedzielne popołudnie ostatniego weekendu w sezonie, więc drogi są pełne samochodów. Poza tym jakiś niesamowity mózg wpadł na pomysł, że okres wakacyjny jest idealnym momentem na remont DW 102, czyli jednej z głównych dróg nad morzem. Jedzie się fatalnie, ileś wahadeł, korki, kupa samochodów i obrzydliwe polskie kurorty pełne tandetnych bud z fastfoodami, dopiero za Rewalem się zaczyna uspokajać. Odtąd zaczyna się jechać w normie, kontuzja nie narasta, utrzymuje się na stałym poziomie, który pozwala na jazdę sensownym tempem po płaskim, wiatr wyraźnie pomaga, to wielka różnica w porównaniu z sytuacją sprzed 4 lat, gdy cały ten odcinek trzeba było jechać walcząc z silnym wiatrem. Do tego pod Rewalem udało mi się wreszcie dogonić Hipcię, do Kołobrzegu jechaliśmy z grubsza wspólnie (tam okazało się, że Dąbek też jest za nami), chwilami gadając, chwilami jadąc w odstępach po 500 - 1000m. Agata też miała na tym maratonie masę problemów, straciła kilka ładnych godzin na gumach złapanych na brukach, gdy okazało się, że ma wadliwą dętkę, która nie nadawała się do łatania i straciła kupę czasu na szukanie wulkanizatora.
Większy popas i zakupy na noc robimy w Kołobrzegu, Agata która niewiele spała ostatniej nocy kupiła chyba z 5 RedBulli ;)). Za Kołobrzegiem jeszcze ze 20km fatalnej DK11 bez pobocza, dopiero przed Mielnem zjeżdżamy na boczniejsze drogi, ja tu długo zmieniałem baterie w lampce i GPS (oczywiście okazało się, że są na samym dnie bagażu), Agata trochę za późno skręciła na Mielno i nadrobiła kawałek; tak więc sumarycznie wyszło na to samo ;). Przez miasto jedziemy kawałek wspólnie, okazało się że Hipci przestał się wpinać jeden blok w pedał, nowiutki blok przez okres maratonu starł się zupełnie, aż na metę Hipka musiała jechać z jedną wypiętą nogą. Nawet zastanawiałem się czy nie jechać wspólnie przez noc (w odstępach regulaminowych), bo oboje już jechaliśmy tylko na ukończenie, ja walczyłem tylko o to by zejść poniżej 9 dób, a miałem sensowny zapas czasowy. Ale Agata jednak spała ostatniej nocy dużo krócej ode mnie, tak więc przed Darłowem została już spory kawałek za mną i uznałem, że jednak pojadę swoim tempem. Nocka szła mi opornie, myślałem, że po dłuższym śnie przejadę ją bez problemów, ale jednak parę razy solidnie mnie muliło, szczególnie w okolicach świtu, tak więc zaliczyłem kilka ponadplanowych postojów, choć spać nie spałem, bo wiaty to nie dla mnie, tylko strata czasu.
Bałem się końcówki, bo sprzed 4 lat pamiętałem długi kawał fatalnych dziur w rejonie Wicka, a tyłek był już na granicy wytrzymałości, bo ciągle przez kontuzję achillesa nie mogłem stawać na pedałach. Solidne dziury rzeczywiście były, ale odcinek jednak sporo krótszy niż w 2013, na większej części położono nowy asfalt. Gdy słońce weszło trochę wyżej na widnokrąg nieco odżyłem, a meta była już w zasięgu ręki. Na ostatnim punkcie kontrolnym pod Gniewiniem nawet sobie posiedziałem trochę w słońcu, wiedziałem już że w 9 dobach spokojnie się zmieszczę, a jadący za mną są za daleko by mnie dogonić, więc chwila luksusu mi się należała ;). Końcówka spokojnym tempem, jeszcze podjazd w Jastrzębiej Górze po strasznie rozrytej nawierzchni, odcinek bruku - i docieram pod latarnię z czasem 8 dni 21h 47min zajmując czwarte miejsce w kategorii Total Extreme, a szóste licząc ogół zawodników Extreme (w sumie te kategorie były bardzo podobne, myślę, że ten rozdział był zupełnie niepotrzebny, lepiej było się zdecydować na jedną albo drugą, bo za duża liczba kategorii zaciemnia sytuację na wyścigu).
Podsumowanie
Swój start oceniam z bardzo mieszanymi uczuciami, bo też i cała moja jazda na MRDP była jak sinusoida - były wzloty, były i upadki. Pod względem kondycyjnym jechało mi się bardzo przyzwoicie, a pod względem przygotowania logistycznego i organizacji jazdy był to niewątpliwie najlepszy z 3 długich ultra jakie dotąd jechałem. Duże doświadczenie zebrane w poprzednich dwóch startach bardzo zaprocentowało i trasę logistycznie rozegrałem bardzo dobrze, z tego jestem bardzo zadowolony.
Natomiast poległem na kontuzji achillesa, ciężko ocenić czy dało się jej uniknąć, mam parę koncepcji co mogło kontuzję wywołać i jak można jej było uniknąć, ale w tych sprawach niestety nigdy nie ma żadnej pewności. Z achillesem jest inaczej niż z kolanem, kolano po ustawieniu pozycji która eliminuje ból szybko wraca do normalnego stanu, natomiast gdy achilles oberwie mocniej - to już żadna pozycja nie pomoże, dlatego na trasie szczególnie tak intensywnej jak ta można jedynie zminimalizować jej skutki, ale usunąć całkowicie można tylko po długim 1-2 tygodniowym odpoczynku, bo tyle mniej więcej trwa schodzenie opuchlizny ze ścięgna. Gdyby nie ta kontuzja myślę, że była szansa dotrzeć na metę w podobnym czasie co Paweł Pieczka i Ryszard Deneka, bo dopóki byłem zdrowy jechałem w zbliżonym tempie, w górach nawet nadrobiłem parę h. Ponadto niemal całą trasę męczyłem się z zawijającym łańcuch bębenkiem, nie sądziłem że Mavic mógł zrobić taką fuszerkę. Jakiś to był może mój błąd, bo na Podróżniku mi to koło nawaliło w podobny sposób, ale na gwarancji wymieniono na nowiutkie koło, na dwóch trasach pod Warszawą wszystko było OK, więc w sumie była to logiczna decyzja by na nich pojechać, nie myślałem że Mavic totalnie skopał koła z wyższej półki (Ksyrium Elite) w ten sposób, że padają już po 300-400km. Jechać się na tym dało, ale było to potwornie upierdliwe, zawijało na każdej nierówności, z parę godzin na bezskuteczne próby napraw na tym straciłem. Też zrozumiałem, że na tego typu imprezie sens jazdy na wypasionych kołach jest niewielki, szybkie i lekkie koła coś tam niewielkiego wnoszą, ale tylko przy dużych prędkościach, a tutaj poza pierwszym dniem powyżej 25km/h prawie się nie jedzie, więc cała różnica sprowadza się do wagi, a 300-400g uzyskane na kołach to się przełoży na ok. 20min zysku na mecie.
Uzyskany czas 8 dni 21h 47min jak na te kłopoty z którymi musiałem się zmagać oceniam bardzo przyzwoicie, zejście poniżej 9 dni na MRDP to już bardzo przyzwoite osiągnięcie i niewiele osób może się pochwalić takim wynikiem. Szkoda kontuzji bo była szansa na poprawienie wyniku sprzed 4 lat; do momentu, gdy kontuzja zaczęła mnie mocno spowalniać cały czas utrzymywałem się o parę h przed czasem sprzed 4 lat, gdy kontuzje i problemy ze sprzętem mnie omijały.
Moje uwagi co do trasy - generalnie z drogami było chyba jeszcze gorzej niż w 2013 roku, co prawda były odcinki na których stan nawierzchni się poprawił, ale tez trafiliśmy na wyjątkową liczbę remontów na trasie, co znacznie utrudniało jazdę. Startując w tej imprezie trzeba się z tym liczyć, że pod względem nawierzchni jest to bardzo wymagający maraton, o wiele trudniejszy niż wszystkie inne polskie ultra, wiele dróg bardziej się nadaje na rowery przełajowe niż szosowe. Odcinek po Trójmieście - zdecydowanie do wymiany, tak fatalnych 70-80km to już długie lata nie jechałem, przy mniejszej liczbie samochodów przed laty jeszcze było do przeżycia, obecnie jest już dramatycznie słabo. Ale poza tym trasę oceniam wysoko, jak na polskie warunki jest to świetny krajobrazowo maraton, pod tym względem zdecydowanie nr 1 w Polsce.
Frajda i satysfakcja z ukończenia takiej trasy ogromna - każdemu polecam! Ten maraton to z jednej strony taki MAX w dziedzinie ultra w Polsce, z drugiej - fantastyczna przygoda. Właśnie samowystarczalność wnosi tutaj do tej imprezy bardzo wiele, powoduje, że taki maraton oprócz mocnego sportowego akcentu ma w sobie wiele z wyprawy, zawodnik musi wszystko ogarniać samemu jak na wyprawie - zaopatrzenie, wodę, miejsca noclegowe, jak źle to rozegra to stracić można wiele, jak dobrze - równie wiele zyskać; rozmaite są strategie, czy wieźć więcej by być przygotowanym na każdą pogodę, czy też mniej ryzykując problemy w razie załamania pogodowego. Jako ciekawostka - czytałem relacje z podobnych imprez kilku zawodników, którzy mają na koncie zarówno samowystarczalne ultra jak i jechany ze wsparciem wozów technicznych amerykański RAAM (najbardziej prestiżowy wyścig w tym systemie). I te osoby zdecydowanie przedkładały imprezy samowystarczalne, właśnie ze względu na ten aspekt wielkiej przygody przeciwstawiając to nudnemu systemowi sportowemu, gdzie zawodnik koncentruje się tylko na liczniku i liczbie osiąganych watów, a resztę spraw ogarniają za niego członkowie ekipy. Też takie osoby zwracały uwagę na kwestie towarzyskie, jadąc z wsparciem cały wyścig jechali sami, zamieniając ledwie parę słów z innymi trasie, tutaj wygląda to zupełnie inaczej. Nawet jadąc na wyścigu samowystarczalnym solo szanse na spotkanie z innymi zawodnikami są spore - czy to na posiłkach w restauracjach, czy na noclegach itd., a niektóre wyścigi samowystarczalne dopuszczają również wspólną jazdę.
Dane wycieczki:
DST: 488.40 km AVS: 21.50 km/h
ALT: 2063 m MAX: 61.10 km/h
Temp:17.0 'C
Piątek, 25 sierpnia 2017Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2017, MRDP 2017, Ultramaraton
MRDP - dzień 6
Startuję w nocy, pogoda przyjemna do jazdy, zimno, ale nie tak jak wczoraj, koło 7-8'C. Dojazd spod Międzylesia pod granicę czeską jest mocno dziurawy, no i niestety jedzie się beznadziejnie, bo kontuzja achillesa coraz mocniej daje się we znaki, bardzo wybija z rytmu. Na krótkim odcinku z 5-6 razy przynajmniej stawałem zmieniając pozycję by coś poprawić, niestety bez rezultatu, jazda z taką liczbą kilometrów dzień w dzień na pewno nie sprzyja wychodzeniu z kontuzji. Na domiar złego w Zieleńcu trafiłem na jakieś wielkie remonty drogi, na sporym odcinku jest sfrezowany asfalt, na części wręcz zdarty, podobnie jak i na sporej części zjazdu na Duszniki. Jedyny plus tego odcinka to fakt, że zjazd do Kudowy bardzo ruchliwą i niebezpieczną krajówką jechałem o optymalnej godzinie, gdy ruch był niewielki. W Kudowie już się kończy nieprzyjemny odcinek, zaczynam podjazd Drogą Stu Zakrętów, strata do Pawła Pieczki utrzymuje się na poziomie 2,5h. Powoli zaczyna świtać, na szczycie piękne widoki na Szczeliniec Wielki, łąki u stóp góry we mgle, z której wyłoniło się dużo stado sarenek - takie chwile tylko na ultramaratonach, gdy człowiek ma okazję jechać o wszelakich godzinach ;). Po przyjemnym zjeździe zaczyna się odcinek fatalnych dolnośląskich asfaltów, na szczęście poprawiono trochę drogę przez Tłumaczów i dziury są sporo mniejsze niż były tu 2 lata temu na GMRDP. Dalej prawdziwa perełka - czyli podjazd na Krajanów i Świerki, w skrócie same dziury. Ale tutaj łapię wielki zastrzyk motywacyjny, bo na podjeździe doganiam Pawła Pieczkę, o którym myślałem, że jest ponad 2h z przodu. Okazało się, że Pawła tak zamuliło za Kudową, że musiał się jeszcze trochę przespać i pomimo strat jakie poniosłem na regulacjach roweru udało mi się go dojść.
Ale jak się okazało - był to mój kulminacyjny moment na tym maratonie, później było już tylko zjazd w dół ;). Razem z Pawłem jedziemy w bliskiej odległości fatalnie dziurawy odcinek do Unisławia, stajemy na postój na Orlenie w Lubawce, zaczyna się już robić gorąco. Blisko siebie jechaliśmy mniej więcej do przełęczy Kowarskiej, dalej coraz mocniej zaczął mi się dawać we znaki achilles, dwa razy stawałem na dłuższe regulacje roweru. Niestety nic to nie dawało, ból był coraz większy i powoli stawało się coraz bardziej oczywiste, że nie ma szans bym był w stanie jechać na swoim normalnym poziomie. Do Świeradowa jeszcze w miarę sprawnie dojechałem, w mieście IMO niepotrzebna zmiana trasy, ciężki podjazd do Czerniawy, niestety brzydki, bo w całości w mieście, koło jakiś nowych, wielkich hoteli; taka górka na dobicie niewiele wnosząca do trasy, lepszym końcem gór był moim zdaniem Zakręt Śmierci z widowiskową panoramą Karkonoszy.
Za Świeradowem zaczynają się już duże problemy, najpierw na zjeździe kolejny raz mocno zawinęło mi łańcuch i wyhamowało mnie niemal do zera, kolejny raz blisko było do zmielenia przedniej przerzutki. Po tym zaczął się odcinek do Zgorzelca, z dużą ilością małych górek, a przede wszystkim fatalnie dziurawy. A ja w wyniku kontuzji achillesa nie mogłem w ogóle jechać na stojaka, więc siedzenie na tych dziurach dostawało strasznie. Do Zgorzelca dojeżdżam już mocno zniechęcony, w mieście omijam zatkane śródmieście i wyjeżdżam nad Nysę. Tutaj na dobre kończą się wreszcie górki, natomiast zaczyna się "odcinek specjalny" - czyli lubuskie bruki. W normalnych warunkach nie byłoby to aż takim problemem, ale teraz z kontuzją tyłek daje strasznie popalić na dziurach. Tempo na tym odcinku mocno już spada, znowu postoje na poprawki roweru, ale to już raczej próby oszukiwania samego siebie, bo o ile dotąd achilles kłuł, to teraz zaczyna już rwać bardzo mocno. Przejechałem pierwsze odcinki bruków, a gdy zrobiło się ciemno położyłem się spać w lesie w fatalnym humorze, bardzo frustrująca jest sytuacja, gdy się czuje, że są możliwości szybszej jazdy, ale kontuzja nie pozwala, a rywale zaczynają uciekać. Pomimo tych nasilających się problemów tego dnia udało się zrobić bardzo przyzwoity wynik, powyżej 300km na w sumie najcięższym górskim odcinku MRDP, ale niestety były to już ostatnie tak mocne podrygi, bo na dalszą tak intensywną jazdę już kontuzja nie pozwoliła...
Startuję w nocy, pogoda przyjemna do jazdy, zimno, ale nie tak jak wczoraj, koło 7-8'C. Dojazd spod Międzylesia pod granicę czeską jest mocno dziurawy, no i niestety jedzie się beznadziejnie, bo kontuzja achillesa coraz mocniej daje się we znaki, bardzo wybija z rytmu. Na krótkim odcinku z 5-6 razy przynajmniej stawałem zmieniając pozycję by coś poprawić, niestety bez rezultatu, jazda z taką liczbą kilometrów dzień w dzień na pewno nie sprzyja wychodzeniu z kontuzji. Na domiar złego w Zieleńcu trafiłem na jakieś wielkie remonty drogi, na sporym odcinku jest sfrezowany asfalt, na części wręcz zdarty, podobnie jak i na sporej części zjazdu na Duszniki. Jedyny plus tego odcinka to fakt, że zjazd do Kudowy bardzo ruchliwą i niebezpieczną krajówką jechałem o optymalnej godzinie, gdy ruch był niewielki. W Kudowie już się kończy nieprzyjemny odcinek, zaczynam podjazd Drogą Stu Zakrętów, strata do Pawła Pieczki utrzymuje się na poziomie 2,5h. Powoli zaczyna świtać, na szczycie piękne widoki na Szczeliniec Wielki, łąki u stóp góry we mgle, z której wyłoniło się dużo stado sarenek - takie chwile tylko na ultramaratonach, gdy człowiek ma okazję jechać o wszelakich godzinach ;). Po przyjemnym zjeździe zaczyna się odcinek fatalnych dolnośląskich asfaltów, na szczęście poprawiono trochę drogę przez Tłumaczów i dziury są sporo mniejsze niż były tu 2 lata temu na GMRDP. Dalej prawdziwa perełka - czyli podjazd na Krajanów i Świerki, w skrócie same dziury. Ale tutaj łapię wielki zastrzyk motywacyjny, bo na podjeździe doganiam Pawła Pieczkę, o którym myślałem, że jest ponad 2h z przodu. Okazało się, że Pawła tak zamuliło za Kudową, że musiał się jeszcze trochę przespać i pomimo strat jakie poniosłem na regulacjach roweru udało mi się go dojść.
Ale jak się okazało - był to mój kulminacyjny moment na tym maratonie, później było już tylko zjazd w dół ;). Razem z Pawłem jedziemy w bliskiej odległości fatalnie dziurawy odcinek do Unisławia, stajemy na postój na Orlenie w Lubawce, zaczyna się już robić gorąco. Blisko siebie jechaliśmy mniej więcej do przełęczy Kowarskiej, dalej coraz mocniej zaczął mi się dawać we znaki achilles, dwa razy stawałem na dłuższe regulacje roweru. Niestety nic to nie dawało, ból był coraz większy i powoli stawało się coraz bardziej oczywiste, że nie ma szans bym był w stanie jechać na swoim normalnym poziomie. Do Świeradowa jeszcze w miarę sprawnie dojechałem, w mieście IMO niepotrzebna zmiana trasy, ciężki podjazd do Czerniawy, niestety brzydki, bo w całości w mieście, koło jakiś nowych, wielkich hoteli; taka górka na dobicie niewiele wnosząca do trasy, lepszym końcem gór był moim zdaniem Zakręt Śmierci z widowiskową panoramą Karkonoszy.
Za Świeradowem zaczynają się już duże problemy, najpierw na zjeździe kolejny raz mocno zawinęło mi łańcuch i wyhamowało mnie niemal do zera, kolejny raz blisko było do zmielenia przedniej przerzutki. Po tym zaczął się odcinek do Zgorzelca, z dużą ilością małych górek, a przede wszystkim fatalnie dziurawy. A ja w wyniku kontuzji achillesa nie mogłem w ogóle jechać na stojaka, więc siedzenie na tych dziurach dostawało strasznie. Do Zgorzelca dojeżdżam już mocno zniechęcony, w mieście omijam zatkane śródmieście i wyjeżdżam nad Nysę. Tutaj na dobre kończą się wreszcie górki, natomiast zaczyna się "odcinek specjalny" - czyli lubuskie bruki. W normalnych warunkach nie byłoby to aż takim problemem, ale teraz z kontuzją tyłek daje strasznie popalić na dziurach. Tempo na tym odcinku mocno już spada, znowu postoje na poprawki roweru, ale to już raczej próby oszukiwania samego siebie, bo o ile dotąd achilles kłuł, to teraz zaczyna już rwać bardzo mocno. Przejechałem pierwsze odcinki bruków, a gdy zrobiło się ciemno położyłem się spać w lesie w fatalnym humorze, bardzo frustrująca jest sytuacja, gdy się czuje, że są możliwości szybszej jazdy, ale kontuzja nie pozwala, a rywale zaczynają uciekać. Pomimo tych nasilających się problemów tego dnia udało się zrobić bardzo przyzwoity wynik, powyżej 300km na w sumie najcięższym górskim odcinku MRDP, ale niestety były to już ostatnie tak mocne podrygi, bo na dalszą tak intensywną jazdę już kontuzja nie pozwoliła...
Dane wycieczki:
DST: 311.70 km AVS: 19.01 km/h
ALT: 3898 m MAX: 64.60 km/h
Temp:23.0 'C
Czwartek, 24 sierpnia 2017Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2017, MRDP 2017, Ultramaraton
MRDP - dzień 5
Wczoraj, gdy się kładłem spać już było dość chłodno, gdy ruszam na trasę jest ledwo 4'C, no i zjazdy na dzień dobry ;). Ale byłem dobrze przygotowany na jazdę na zimnie, wiedziałem też, że w takich warunkach osoby nadmiernie wylajtowane zaczną więcej tracić. Za Huciskami jeszcze jeden większy podjazd, z ostrą ścianką w Sopotniej i klucząc po bocznych uliczkach wjeżdżam do Węgierskiej Górki na krajówkę, o tej godzinie zupełnie pustą. Za Milówką czeka najbardziej wymagająca ściana MRDP, czyli zbocza Koniakowa i Ochodzitej, tym razem jadę wariantem przez Kamesznicę, bo zgodnie z otrzymaną w Głodówce informacją droga przez Szare była kompletnie zablokowana przez tira który się tam przewrócił i mieliśmy jechać objazdem. Wariant przez Kamesznicę jedynie minimalnie ustępuje trudnością wariantowi przez Szare, nachylenia też grubo przekraczają 15%, ile dokładnie nie widziałem bo jechałem po ciemku i nie widziałem licznika, ale z wysiłku wyglądało na okolice 20%. Nachylenie potężne, nie widząc końca drogi na jakieś 15 sekund przystanąłem by złapać oddech, ale ściana kończyła się tylko kawałeczek dalej, później też bardzo nachylona dokrętka przed samym grzbietem Ochodzitej; w tym wariancie omija się fragment bruku na szosie wojewódzkiej. Ale dużym plusem było, że przestał boleć achilles, jakoś ustawiłem pozycję w której było OK. Na drodze do Istebnej spotykam Paula Albaeka, na PK chwilę pogadaliśmy, narzekał na zimno, bo cały czas trzymało koło 4'C. Zjazd z Istebnej więc orzeźwiający, za to później można się rozgrzać na Kubalonce.
Kubalonka to ostatnia znaczna góra na najbliższe 200km, dalej długi zjazd w stronę Wisły i Ustronia. Bardzo zadowolony jestem, że jadę tu przed świtem, bo na drodze jest pusto, w środku dnia ruch jest tu ogromny. A tak aż do Cieszyna jadę w miarę komfortowo, podczas gdy normalnie są to niebezpieczne i nieprzyjemne drogi na rower. Za Ustroniem powoli zaczyna świtać, za Cieszynem jeszcze fajne podjazdy. Od Zebrzydowic trasa MRDP w tym roku jest zmieniona, zamiast fatalnego przejazdu przez Jastrzębie, Wodzisław i Racibórz my jedziemy fragmencik przez Czechy i wylatujemy w Gołkowicach. Zmiana na wielki plus - zamiast bardzo brzydkiego oblicza Śląska widzimy jego znacznie ładniejszą wersję, kapitalnie prezentowały się szerokie równiny w rejonie Odry, z widocznością na wiele km. Bo trzeba dodać, że pogoda była doskonała, temperatura z porannej zimnicy szybko rosła, zapowiadał się gorący dzień. Jechało mi się świetnie, lekki wiaterek w plecy, a do tego wysokie morale, bo Ryszard Deneka którego goniłem od 3 dni został ze 2h w tyle, zgodnie z moimi przewidywaniami płacąc cenę za nadmierne wylajtowanie bagażu; bo temperatura spadła za nisko na wygodny nocleg na powietrzu bez sprzętu noclegowego, nawet dla tak wytrzymałych osób jak Rysiek. Obecnie byłem więc na 3 miejscu, ok. 2h za świetnie przygotowanym Pawłem Pieczką, który błędów Ryśka nie popełnił i wiedział co może być w sierpniu w górach.
Najbliższy odcinek stosunkowo ulgowy, ale zupełnie płasko jest jedynie do kawałka za Odrą, później zaczynają się małe pagóreczki, pod Głubczycami nawet trochę większe. W międzyczasie zaczyna się robić wręcz upalnie, temperatura dochodzi do poziomu 30 stopni. Zaczyna się więc jechać coraz trudniej, bo i wiatr zmienił kierunek i pod Głuchołazami wieje już w twarz. Za Otmuchowem okropnie ruchliwy i niebezpieczny kawałek krajówki, dopiero za Paczkowem pojawia się szerokie pobocze. Upał, zmęczenie i niedospanie zbiera żniwo, jedzie mi się ten odcinek słabo, wewnątrz nosa mam dużo skrzepniętej krwi; widoczny znak, że organizm zbliża się do swoich limitów. Do Złotego Stoku mocne zamulanie, droga się tu delikatnie wznosi na długim odcinku, a czołowy wiatr na zupełnie odkrytym terenie męczy w dwujnasób. Dopiero w Złotym Stoku odzipnąłem, temperatura wreszcie zaczęła nieco spadać, a podjazd na przełęcz Jaworową jest niemal w całości w lesie. Coraz większa część tej drogi ma dobry asfalt, niemniej ze 2-3km na zjeździe sa bardzo dziurawe, tam znowu męczę się z kołem, które na dziurach przeszkadza najbardziej; na podjeździe odezwał się też achilles. Przed Lądkiem na spotkanie wyjechało mi dwóch lokalnych rowerzystów, którzy kawałek mnie odrowadzili (wrzucam krótki filmik z komórki otrzymany od Bogdano ). Drugi z rowerzystów towarzyszył mi aż do końca podjazdu na Puchaczówkę, ale już za bardzo zmęczony i niedospany byłem na jakieś sensowne rozmowy, a z kolei zagadywany straciłem czujność i nie zareagowałem w porę na nasilające się ponownie problemy z achillem. Zjazd z Puchaczówki w remoncie, ale rowerem da się przebić bez większego problemu, a dzięki temu na zamkniętej drodze prawie nie ma ruchu. Nocuję na pierwszej górce za Międzylesiem, dzień bardzo udany - aż 340km, udało się wyjść na 3 miejsce, a nawet Michał Więcki i Paweł Ilba dziś mnie już nie wyprzedzili ;)
Wczoraj, gdy się kładłem spać już było dość chłodno, gdy ruszam na trasę jest ledwo 4'C, no i zjazdy na dzień dobry ;). Ale byłem dobrze przygotowany na jazdę na zimnie, wiedziałem też, że w takich warunkach osoby nadmiernie wylajtowane zaczną więcej tracić. Za Huciskami jeszcze jeden większy podjazd, z ostrą ścianką w Sopotniej i klucząc po bocznych uliczkach wjeżdżam do Węgierskiej Górki na krajówkę, o tej godzinie zupełnie pustą. Za Milówką czeka najbardziej wymagająca ściana MRDP, czyli zbocza Koniakowa i Ochodzitej, tym razem jadę wariantem przez Kamesznicę, bo zgodnie z otrzymaną w Głodówce informacją droga przez Szare była kompletnie zablokowana przez tira który się tam przewrócił i mieliśmy jechać objazdem. Wariant przez Kamesznicę jedynie minimalnie ustępuje trudnością wariantowi przez Szare, nachylenia też grubo przekraczają 15%, ile dokładnie nie widziałem bo jechałem po ciemku i nie widziałem licznika, ale z wysiłku wyglądało na okolice 20%. Nachylenie potężne, nie widząc końca drogi na jakieś 15 sekund przystanąłem by złapać oddech, ale ściana kończyła się tylko kawałeczek dalej, później też bardzo nachylona dokrętka przed samym grzbietem Ochodzitej; w tym wariancie omija się fragment bruku na szosie wojewódzkiej. Ale dużym plusem było, że przestał boleć achilles, jakoś ustawiłem pozycję w której było OK. Na drodze do Istebnej spotykam Paula Albaeka, na PK chwilę pogadaliśmy, narzekał na zimno, bo cały czas trzymało koło 4'C. Zjazd z Istebnej więc orzeźwiający, za to później można się rozgrzać na Kubalonce.
Kubalonka to ostatnia znaczna góra na najbliższe 200km, dalej długi zjazd w stronę Wisły i Ustronia. Bardzo zadowolony jestem, że jadę tu przed świtem, bo na drodze jest pusto, w środku dnia ruch jest tu ogromny. A tak aż do Cieszyna jadę w miarę komfortowo, podczas gdy normalnie są to niebezpieczne i nieprzyjemne drogi na rower. Za Ustroniem powoli zaczyna świtać, za Cieszynem jeszcze fajne podjazdy. Od Zebrzydowic trasa MRDP w tym roku jest zmieniona, zamiast fatalnego przejazdu przez Jastrzębie, Wodzisław i Racibórz my jedziemy fragmencik przez Czechy i wylatujemy w Gołkowicach. Zmiana na wielki plus - zamiast bardzo brzydkiego oblicza Śląska widzimy jego znacznie ładniejszą wersję, kapitalnie prezentowały się szerokie równiny w rejonie Odry, z widocznością na wiele km. Bo trzeba dodać, że pogoda była doskonała, temperatura z porannej zimnicy szybko rosła, zapowiadał się gorący dzień. Jechało mi się świetnie, lekki wiaterek w plecy, a do tego wysokie morale, bo Ryszard Deneka którego goniłem od 3 dni został ze 2h w tyle, zgodnie z moimi przewidywaniami płacąc cenę za nadmierne wylajtowanie bagażu; bo temperatura spadła za nisko na wygodny nocleg na powietrzu bez sprzętu noclegowego, nawet dla tak wytrzymałych osób jak Rysiek. Obecnie byłem więc na 3 miejscu, ok. 2h za świetnie przygotowanym Pawłem Pieczką, który błędów Ryśka nie popełnił i wiedział co może być w sierpniu w górach.
Najbliższy odcinek stosunkowo ulgowy, ale zupełnie płasko jest jedynie do kawałka za Odrą, później zaczynają się małe pagóreczki, pod Głubczycami nawet trochę większe. W międzyczasie zaczyna się robić wręcz upalnie, temperatura dochodzi do poziomu 30 stopni. Zaczyna się więc jechać coraz trudniej, bo i wiatr zmienił kierunek i pod Głuchołazami wieje już w twarz. Za Otmuchowem okropnie ruchliwy i niebezpieczny kawałek krajówki, dopiero za Paczkowem pojawia się szerokie pobocze. Upał, zmęczenie i niedospanie zbiera żniwo, jedzie mi się ten odcinek słabo, wewnątrz nosa mam dużo skrzepniętej krwi; widoczny znak, że organizm zbliża się do swoich limitów. Do Złotego Stoku mocne zamulanie, droga się tu delikatnie wznosi na długim odcinku, a czołowy wiatr na zupełnie odkrytym terenie męczy w dwujnasób. Dopiero w Złotym Stoku odzipnąłem, temperatura wreszcie zaczęła nieco spadać, a podjazd na przełęcz Jaworową jest niemal w całości w lesie. Coraz większa część tej drogi ma dobry asfalt, niemniej ze 2-3km na zjeździe sa bardzo dziurawe, tam znowu męczę się z kołem, które na dziurach przeszkadza najbardziej; na podjeździe odezwał się też achilles. Przed Lądkiem na spotkanie wyjechało mi dwóch lokalnych rowerzystów, którzy kawałek mnie odrowadzili (wrzucam krótki filmik z komórki otrzymany od Bogdano ). Drugi z rowerzystów towarzyszył mi aż do końca podjazdu na Puchaczówkę, ale już za bardzo zmęczony i niedospany byłem na jakieś sensowne rozmowy, a z kolei zagadywany straciłem czujność i nie zareagowałem w porę na nasilające się ponownie problemy z achillem. Zjazd z Puchaczówki w remoncie, ale rowerem da się przebić bez większego problemu, a dzięki temu na zamkniętej drodze prawie nie ma ruchu. Nocuję na pierwszej górce za Międzylesiem, dzień bardzo udany - aż 340km, udało się wyjść na 3 miejsce, a nawet Michał Więcki i Paweł Ilba dziś mnie już nie wyprzedzili ;)
Dane wycieczki:
DST: 340.70 km AVS: 20.40 km/h
ALT: 2964 m MAX: 57.10 km/h
Temp:25.0 'C
Środa, 23 sierpnia 2017Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2017, MRDP 2017, Ultramaraton
MRDP - dzień 4
Nocą trochę uspokoiła się pogoda, deszcz już nie pada, więc wcześniejszy nocleg nie był złym pomysłem. Pierwsze kilometry idą sprawnie, w Gorlicach na stacji robię postój zaopatrzeniowo - żywieniowy, przy nocnej jeździe stacje 24h są wielkim ułatwieniem. Za Gorlicami jeszcze kawałek w miarę płaskiego i następnie zaczyna się seria ostrych podjazdów Beskidu Niskiego. Najpierw długa ściana za Ropą, a kawałek dalej słynna Banica, druga co do nachylenia góra MRDP, aż 17-18%. Szkoda że po ciemku, ale za to w miarę na początku dnia, więc nogi jeszcze dość świeże, choć w kontekście mniej więcej połowy MRDP to pojęcie nieco względne ;). Na zjazdach do Tylicza zaczyna światać, znowu się psuje pogoda, popaduje co chwilę, też dość chłodno, bo zjazd długi, a z krótkimi rękawiczkami przy paru stopniach trzeba na chwilę wyjść ze strefy komfortu ;). Ale od Muszyny zaczyna się ulgowy fragment górskiego odcinka MRDP, czyli długa jazda wzdłuż rzek - najpierw Popradu, a następnie Dunajca. Odcinek przyjemny do jazdy, choć warunki wymagające, bo zimno i pada, niemniej dobrze mi się jechało; z grubsza utrzymuję stałą odległość za Pawłem Pieczką i Ryszardem Deneką, którzy są koło 1-1,5h z przodu. Za Starym Sączem poprawia się pogoda - przestaje padać, robi się cieplej, ale że wszystkiego nie można mieć to za to zaczyna odczuwalnie wiać w twarz. Normalnie w górach wiatr rzadko jest problemem, ale na takich wypłaszczeniach i dość odkrytych równinach czasami pokazuje różki.
Tak więc do Krościenka nieciekawy kawałek, sama droga jest niebrzydka, ale koło godziny 8-10 rano robi się tu wielki ruch, a szosa jest wąska, rzadko kiedy pobocze, szczególnie sam koniec jedzie się fatalnie, odliczam tylko kilometry do zjazdu w Pieniny. Po skręcie ruch od razu się kończy, ale kończy się również i jazda po płaskim, bo od tego miejsca zaczyna się drugi po Sudetach w skali trudności - zakopiański odcinek MRDP. Na dzień dobry wymagające ściany (do 14%) na przełęcz Osice. Zjazd nad jezioro Czorsztyńskie bardzo szybki, chwila zagapienia i utraty koncentracji - zapomniałem dokręcać na zjeździe, łańcuch mocno zawinęło, w napędzie coś mocno zachrobotało, mnie zaczęło ostro wyhamowywać, a łańcuch spadł. Dopóki nie stanąłem serce podjechało mi do gardła, na szczęście zatrzymałem się bezpiecznie, zsiadam z pudła i szacuję straty. Niby wszystko się kręci, ale coś nie działa przednia przerzutka, nie wrzuca na dużą tarczę. Okazało się, że łańcuch zawinęło z taką siłą, że przyblokowany aż obrócił przednią przerzutką, po krótkiej regulacji jest OK. Ale przestraszyła i zdołowała mnie ta sytuacja mocno, bo drugi raz mogę nie mieć tyle szczęścia i koło przy 50-60km/h może się zablokować na amen, lub tym bardziej skasować przednią przerzutkę, a gór dopiero niecałą połowę przejechałem i to tę sporo łatwiejszą. Na przystanku więc rozebrałem i przesmarowałem kolejny raz bębenek, ale to nawet na końcówkę zjazdu nie wystarczyło. Nie miałem specjalnego wyjścia, musiałem na tym szajsie jechać dalej, awaria nie do usunięcia, tylko koło na nowe można było wymienić, ale nie miałem budżetu na zakupy koła na 11s na trasie, pewnie z 500zł minimum trzeba by dać, jakby w ogóle dało radę od ręki dostać.
Na razie jest głównie w górę, co pozwala na chwilę zapomnieć o awarii, zaliczam Łapszankę, na której się mocno zachmurzyło, trochę niepewnie się czułem wjeżdżając na grań na której stoi kapliczka upamiętniająca człowieka, który zginął od pioruna dzwoniąc w dzwon by ostrzec innych przed burzą ;)). Ale na szczęście burza poszła bokiem, a ja po szybkim zjeździe zaliczam ciężki podjazd pod Głodówkę, z pierwszym odcinkiem 10-11%. Na Głodówce krótki postój na wymianę nadajnika GPS (bardzo fajnie działała ta relacja), miłe spotkanie z Vooyem Maciejem, który wyjechał na trasę pokibicować maratończykom. Do Zakopanego pagórkowaty odcinek, w Zakopanem miałem koncepcję by zajechać do Maca na jedzenie (w końcu co to za wielodniowe ultra bez McDonalds!), ale koncepcja nie wytrzymała konfrontacji z rzeczywistością - tylko czas zmarnowałem przebijając się przez tłumy na Krupówkach, bo Mac był okupowany przez dobre trzy wycieczki wydzierającej się dzieciarni; więc uciekłem co prędzej ;))
Zakopane z jego jazgotem opuszczam z dużą ulgą, w międzyczasie pogoda zaczyna się zdecydowanie klarować, zrobiło się ciepło, wyszło słońce, a Maciek mówił że idzie upał na jutro. Za Czarnym Dunajcem remonty, przed Jabłonką trzeci dzień z rzędu doganiają mnie Michał Więcki i Paweł Ilba, już zacząłem wpadać w kompleksy ;). Ale na tym odcinku pojawia się również pierwsze mocne ukłucie w achillesie, co mnie bardzo zaskoczyło, bo z reguły kontuzje rozwijają się stopniowo - a tutaj bez żadnej fazy wstępnej zaczęło dość mocno kłuć. Oczywiście zacząłem kombinować z ustawieniami, trochę się polepszyło, ale do końca dnia już nie odpuściło. Krowiarki zaliczam już solidnie zmęczony, niespecjalnym tempem, trochę mnie za to podbudowało to że polepszyłem kontrolę nad tym nieszczęsnym zawijaniem łańcucha, odkryłem, że problem występował sporo rzadziej na pewnych przełożeniach. Za Zawoją jest krótka ścianka na przełęcz Przysłop przed Stryszawą, kiedyś były tu solidne dziury - dziś jest totalny sajgon. Akurat trwa remont, droga całkowicie rozryta - są szutry, płyty betonowe, błoto itd. W pewnym momencie jadący z naprzeciw samochód wpycha się na chama przede mnie, a jechałem tu po wąskiej płycie betonowej. Nie mam wyjścia i muszę gwałtownie odbić w bok, koło zsuwa się z płyty, nie zdążyłem się wypiąć - i gleba w błocie. Szacuję straty - rozwalone kolano, dziura w nowych nogawkach, ubranie i część sakw i roweru całe zasyfione; jakimś cudem przetrwała kurtka. Jednym słowem szczęście dziś nie było moim sojusznikiem, siła złego na jednego ;). Za Stryszawą zaliczam jeszcze ścianę w Huciskach i koło szczytu rozkładam się na nocleg, pod wieczór temperatura spadała bardzo szybko, więc noc zapowiadała się zimna. Dzień dla mnie ciężki - wiele pecha, awaria, gleba. Ale pomimo tego morale ciągle wysoko - wycisnąłem ponad 300km w trudnych górach, więc forma jest! ;)
Nocą trochę uspokoiła się pogoda, deszcz już nie pada, więc wcześniejszy nocleg nie był złym pomysłem. Pierwsze kilometry idą sprawnie, w Gorlicach na stacji robię postój zaopatrzeniowo - żywieniowy, przy nocnej jeździe stacje 24h są wielkim ułatwieniem. Za Gorlicami jeszcze kawałek w miarę płaskiego i następnie zaczyna się seria ostrych podjazdów Beskidu Niskiego. Najpierw długa ściana za Ropą, a kawałek dalej słynna Banica, druga co do nachylenia góra MRDP, aż 17-18%. Szkoda że po ciemku, ale za to w miarę na początku dnia, więc nogi jeszcze dość świeże, choć w kontekście mniej więcej połowy MRDP to pojęcie nieco względne ;). Na zjazdach do Tylicza zaczyna światać, znowu się psuje pogoda, popaduje co chwilę, też dość chłodno, bo zjazd długi, a z krótkimi rękawiczkami przy paru stopniach trzeba na chwilę wyjść ze strefy komfortu ;). Ale od Muszyny zaczyna się ulgowy fragment górskiego odcinka MRDP, czyli długa jazda wzdłuż rzek - najpierw Popradu, a następnie Dunajca. Odcinek przyjemny do jazdy, choć warunki wymagające, bo zimno i pada, niemniej dobrze mi się jechało; z grubsza utrzymuję stałą odległość za Pawłem Pieczką i Ryszardem Deneką, którzy są koło 1-1,5h z przodu. Za Starym Sączem poprawia się pogoda - przestaje padać, robi się cieplej, ale że wszystkiego nie można mieć to za to zaczyna odczuwalnie wiać w twarz. Normalnie w górach wiatr rzadko jest problemem, ale na takich wypłaszczeniach i dość odkrytych równinach czasami pokazuje różki.
Tak więc do Krościenka nieciekawy kawałek, sama droga jest niebrzydka, ale koło godziny 8-10 rano robi się tu wielki ruch, a szosa jest wąska, rzadko kiedy pobocze, szczególnie sam koniec jedzie się fatalnie, odliczam tylko kilometry do zjazdu w Pieniny. Po skręcie ruch od razu się kończy, ale kończy się również i jazda po płaskim, bo od tego miejsca zaczyna się drugi po Sudetach w skali trudności - zakopiański odcinek MRDP. Na dzień dobry wymagające ściany (do 14%) na przełęcz Osice. Zjazd nad jezioro Czorsztyńskie bardzo szybki, chwila zagapienia i utraty koncentracji - zapomniałem dokręcać na zjeździe, łańcuch mocno zawinęło, w napędzie coś mocno zachrobotało, mnie zaczęło ostro wyhamowywać, a łańcuch spadł. Dopóki nie stanąłem serce podjechało mi do gardła, na szczęście zatrzymałem się bezpiecznie, zsiadam z pudła i szacuję straty. Niby wszystko się kręci, ale coś nie działa przednia przerzutka, nie wrzuca na dużą tarczę. Okazało się, że łańcuch zawinęło z taką siłą, że przyblokowany aż obrócił przednią przerzutką, po krótkiej regulacji jest OK. Ale przestraszyła i zdołowała mnie ta sytuacja mocno, bo drugi raz mogę nie mieć tyle szczęścia i koło przy 50-60km/h może się zablokować na amen, lub tym bardziej skasować przednią przerzutkę, a gór dopiero niecałą połowę przejechałem i to tę sporo łatwiejszą. Na przystanku więc rozebrałem i przesmarowałem kolejny raz bębenek, ale to nawet na końcówkę zjazdu nie wystarczyło. Nie miałem specjalnego wyjścia, musiałem na tym szajsie jechać dalej, awaria nie do usunięcia, tylko koło na nowe można było wymienić, ale nie miałem budżetu na zakupy koła na 11s na trasie, pewnie z 500zł minimum trzeba by dać, jakby w ogóle dało radę od ręki dostać.
Na razie jest głównie w górę, co pozwala na chwilę zapomnieć o awarii, zaliczam Łapszankę, na której się mocno zachmurzyło, trochę niepewnie się czułem wjeżdżając na grań na której stoi kapliczka upamiętniająca człowieka, który zginął od pioruna dzwoniąc w dzwon by ostrzec innych przed burzą ;)). Ale na szczęście burza poszła bokiem, a ja po szybkim zjeździe zaliczam ciężki podjazd pod Głodówkę, z pierwszym odcinkiem 10-11%. Na Głodówce krótki postój na wymianę nadajnika GPS (bardzo fajnie działała ta relacja), miłe spotkanie z Vooyem Maciejem, który wyjechał na trasę pokibicować maratończykom. Do Zakopanego pagórkowaty odcinek, w Zakopanem miałem koncepcję by zajechać do Maca na jedzenie (w końcu co to za wielodniowe ultra bez McDonalds!), ale koncepcja nie wytrzymała konfrontacji z rzeczywistością - tylko czas zmarnowałem przebijając się przez tłumy na Krupówkach, bo Mac był okupowany przez dobre trzy wycieczki wydzierającej się dzieciarni; więc uciekłem co prędzej ;))
Zakopane z jego jazgotem opuszczam z dużą ulgą, w międzyczasie pogoda zaczyna się zdecydowanie klarować, zrobiło się ciepło, wyszło słońce, a Maciek mówił że idzie upał na jutro. Za Czarnym Dunajcem remonty, przed Jabłonką trzeci dzień z rzędu doganiają mnie Michał Więcki i Paweł Ilba, już zacząłem wpadać w kompleksy ;). Ale na tym odcinku pojawia się również pierwsze mocne ukłucie w achillesie, co mnie bardzo zaskoczyło, bo z reguły kontuzje rozwijają się stopniowo - a tutaj bez żadnej fazy wstępnej zaczęło dość mocno kłuć. Oczywiście zacząłem kombinować z ustawieniami, trochę się polepszyło, ale do końca dnia już nie odpuściło. Krowiarki zaliczam już solidnie zmęczony, niespecjalnym tempem, trochę mnie za to podbudowało to że polepszyłem kontrolę nad tym nieszczęsnym zawijaniem łańcucha, odkryłem, że problem występował sporo rzadziej na pewnych przełożeniach. Za Zawoją jest krótka ścianka na przełęcz Przysłop przed Stryszawą, kiedyś były tu solidne dziury - dziś jest totalny sajgon. Akurat trwa remont, droga całkowicie rozryta - są szutry, płyty betonowe, błoto itd. W pewnym momencie jadący z naprzeciw samochód wpycha się na chama przede mnie, a jechałem tu po wąskiej płycie betonowej. Nie mam wyjścia i muszę gwałtownie odbić w bok, koło zsuwa się z płyty, nie zdążyłem się wypiąć - i gleba w błocie. Szacuję straty - rozwalone kolano, dziura w nowych nogawkach, ubranie i część sakw i roweru całe zasyfione; jakimś cudem przetrwała kurtka. Jednym słowem szczęście dziś nie było moim sojusznikiem, siła złego na jednego ;). Za Stryszawą zaliczam jeszcze ścianę w Huciskach i koło szczytu rozkładam się na nocleg, pod wieczór temperatura spadała bardzo szybko, więc noc zapowiadała się zimna. Dzień dla mnie ciężki - wiele pecha, awaria, gleba. Ale pomimo tego morale ciągle wysoko - wycisnąłem ponad 300km w trudnych górach, więc forma jest! ;)
Dane wycieczki:
DST: 321.20 km AVS: 19.81 km/h
ALT: 3767 m MAX: 61.20 km/h
Temp:17.0 'C