wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 317429.70 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.26%)
  • Czas na rowerze: 578d 00h 01m
  • Prędkość średnia: 22.77 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Rower szosowy

Dystans całkowity:89888.50 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:3688:54
Średnia prędkość:24.37 km/h
Maksymalna prędkość:86.60 km/h
Suma podjazdów:516539 m
Liczba aktywności:836
Średnio na aktywność:107.52 km i 4h 24m
Więcej statystyk
Środa, 7 kwietnia 2010Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wypad
Dookoła Tatr

I dzień - Warszawa - Grójec - Drzewica - Końskie - Jędrzejów - Kraków - Myślenice - Lubień - Czarny Dunajec - Kościelisko

Duży głód roweru po zimie zaowocował kolejnym wypadem; tym razem ruszam na lekko na rowerze szosowym, wspólnie z Damianem mamy zamiar objechać Tatry, spotkanie wyznaczyliśmy sobie w Skomielnej. Pierwszy dzień bardzo wymagający - do Zakopanego na rowerze z samej Warszawy. Ruszam przed 23. Pogoda średnia, minimalna mżawka, ale drogi suche. No i najważniejsze - jest dobry wiatr, a to na tak długiej trasie kluczowe. Do Grójca sporo świateł , ale dość dziurawa droga, dalej jest już ciemnej, ale ruch na drogach jest nadspodziewanie mały - więc jedzie się bardzo sprawnie. Jedynym problemem są psy, których parę razy mnie atakowały, niestety ciągle na wsiach część ludzi spuszcza je na noc, czy źle zamyka. A stwarzają niebezpieczne sytuacje, bo już taki mają instynkt, że rowerzystę najczęściej gonią, pół biedy jak jeszcze szczekają, ale najgorsze są takie o których obecności przekonujemy się dopiero, gdy są metr od nas. W Mogielnicy orientuję się, że za kiepsko działający napęd odpowiada źle założona kaseta, którą przekładałem bo miałem problemy z bębenkiem. Nie miałem przy sobie odpowiednich narzędzi, skontaktowałem się więc SMS-em z Damianem, prosząc go by przywiózł odpowiednie klucze, póki co zębatki w kasecie kręcą się krzywo, na części biegów łańcuch skacze. Przed Łopusznem zaczyna już dnieć, a to na takiej trasie zawsze wielki zastrzyk motywacyjny, wielogodzinna jazda nocą jest bardzo nużąca psychicznie, dlatego powrót światła dziennego przyjmuje się z wielką ulgą. Pogoda niespecjalna, wszędzie chmury, dość chłodno (w nocy 5-6'C) - ale ciągle utrzymuje się dość przyzwoity wiatr, choć powoli słabnie.

W Jędrzejowie dłużej odpoczywam, z czasem stoję przyzwoicie, nie muszę się specjalnie spieszyć. Trasa coraz ciekawsza - przede mną szosa krakowska i większe górki, jedzie się przyjemnie, duży dystans niespecjalnie czuję w nogach, dlatego kilometry szybko lecą. Jeszcze króciutki postój w Miechowie, parę ścianek i docieram do Krakowa. Po kontakcie z Damianem wiem że nie muszę się specjalnie spieszyć, więc w Krakowie długo odpoczywam w McDonaldzie, spokojnie pojeździłem sobie po pięknym centrum miasta. Wyjazd z Krakowa niespecjalny, ale zakopianka już bez remontów, jedzie się sprawnie. Aczkolwiek trasa bardzo górzysta, a jak się ma 300km w nogach to czuje się to mocno. A górek jest tu całe mnóstwo, Pogórze Wielickie jest terenem wyjątkowo wrednym na rower, krótkie ale ostre ścianki wycinają dużo bardziej niż dłuższe ale łagodniejsze podjazdy. Tak więc do Myślenic docieram już mocno zjechany, płaski odcinek do Lubienia jadę już nieco "przymulony", chwilkami zaczyna lekko popadywać, a jeszcze do tego mało brakowałoby żeby mnie potrącił samochód (niestety z mojej winy).

Po chwilowym kryzysie i postoju za Lubieniem - zdecydowanie odżywam i długi 300m podjazd w stronę Skomielnej zaliczam bez problemu, nawet wyjechałem ze 2km w stronę Damiana jadącego od strony Jordanowa. W Skomielnej stajemy pod sklepem i biorę się za naprawę kasety przywiezionymi przez Damiana narzędziami (m.in. samodzielnie skonstruowanym bacikiem). Bez problemów naprawiam awarię, kwestia była tylko w złym dokręceniu (a to ze względu na zmodyfikowaną kasetę z zębatką 11T nie jest takie proste). Po tym wreszcie napęd działa idealnie - a to w górach podstawa. Zjeżdżamy do Chabówki, gdzie skręcamy na Czarny Dunajec, zaliczając po drodze podjazd na 700m. Po zjeździe wjeżdżamy na rozległą równinę Podhala i szybko kierujemy się na Chochołów, bo zmierzch już blisko. Gdy docieramy pod same Tatry wita nas typowo zimowa pogoda, wszędzie śnieg, czuję się niczym na ostatniej wyprawie w Alpy. A widoki mamy przepiękne, bo zza chmur zaczynają przeglądać ośnieżone tatrzańskie szczyty, jadąc głównie na północ mamy je cały czas przed oczami. Już nieźle zmęczeni zaliczamy podjazd do Kir (950m) i jeszcze parę mniejszych ścianek przed naszą kwaterą (nocujemy w tym samym miejscu co rok temu, bardzo przyzwoita miejscówka), obiad jemy w pizzeri, postanawiając następnego dnia zamiast zrobić pełną pętlę dookoła Tatr - pojechać w Pieniny; zmęczony całą nocą na rowerze i wielkim dystansem zasypiam jak drewno :).

Zdjęcia z wyjazdu
Zdjęcia Damiana który miał normalny aparat nie tylko komórkę


Tych którzy jeszcze nie widzieli zapraszam także na relację z mojego marcowego wypadu w Alpy

Dane wycieczki: DST: 398.50 km AVS: 25.09 km/h ALT: 3813 m MAX: 67.90 km/h Temp:7.0 'C
Niedziela, 4 kwietnia 2010Kategoria Rower szosowy, Wycieczka
Warszawa - Piaseczno - Grójec - Tarczyn - Magdalenka - Warszawa

Wypad do Grójca. Jazda niespecjalnie przyjemna - co prawda ciepło, ale cały czas upierdliwy wiatr, który znacznie więcej przeszkadzał niż pomagał
Dane wycieczki: DST: 86.10 km AVS: 26.36 km/h ALT: 341 m MAX: 44.80 km/h Temp:17.0 'C
Czwartek, 1 kwietnia 2010Kategoria Rower szosowy, Wycieczka
Warszawa - Góra Kalwaria - Józefów - Warszawa

Chyba najkrótszy wariant trasy nadwiślańskiej z powrotem drugą stroną Wisły. Pierwsza połowa trasy z eleganckim wiatrem, powrót niestety znacznie mniej przyjemny.

Pierwszy wypad z odzyskanym licznikiem VDO Z3. Na lutowej trasie z Terespola licznik mi spadł z kierownicy i przejechał po nim tir. Firma VDO bez problemów wymieniła na nowy egzemplarz, na co żyjąc w polskich realiach niespecjalnie liczyłem. Oby więcej firm z takim podejściem do klienta!
Dane wycieczki: DST: 68.90 km AVS: 28.51 km/h ALT: 210 m MAX: 60.90 km/h Temp:15.0 'C
Sobota, 27 lutego 2010Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wycieczka
Warszawa - Węgrów - Sokołów Podl. - Sarnaki - Konstantynów - Terespol

Pierwsza większa trasa w tym roku. Jadę wraz z Michałem (który przyjechał do Warszawy z Katowic na targi rowerowe) oraz z Cimanem. Michał w Warszawie był tylko przez weekend, dlatego musieliśmy jechać w sobotę, niestety w bardzo marną pogodę (ja do tego skończyłem pracę po północy, więc w ogóle nie kładłem się spać). Ruszamy przed 5 (Michał jedzie na moim rowerze trekingowym), z Marcinem (Cimanem) spotykamy się ok. 5.30 na skrzyżowaniu Płowiecka/Marsa. Z Warszawy wyjeżdżamy drogą przez Rembertów i Wesołą, dalej odbijamy na Węgrów. Po zimie sporo dziur, jazda nieprzyjemna, co chwilę pada mały deszcz, na drogach bardzo mokro, do tego zimno, koło 3 stopni.

Ten pierwszy kawałek był najgorszy, później zaczęło się jechać nieco lepiej, mniej dziur, aczkolwiek sporo wody. W Stanisławowie Michał przebiera się na stacji w pożyczone od Marcina skarpety SealSkinz (miał już zupełnie mokre buty, jechał w skórzanych półbutach bez ochraniaczy). Dalej jedziemy dość sprawnie, średnia oscyluje koło 25 km/h (pomaga nam trochę korzystny wiatr), na polach leżą masy topiącego się śniegu, widoczność marniutka, na jakieś 100m, dużo mgły i nisko wiszących chmur, Liwiec jeszcze częściowo skuty lodem. W Węgrowie nie stawaliśmy, na postój zatrzymujemy się dopiero w Biedronce w Sokołowie Podl., gdzie ma miejsce nieprzyjemne "starcie" z obsługą sklepu, która czepiła się do rowerów wstawionych do środka (miejsca było naprawdę dużo). Nieźle rozbawiła nas babka z obsługi, która z całej siły starając się nam dogryźć zdobyła się na tekst, że musieliśmy przyjechać z ostatniego zadupia, bo w miastach takie coś się nie zdarza; na wiadomość że przyjechaliśmy z Warszawy mocno się speszyła i dała sobie spokój, policji której wezwaniem też nam grozili też nie poinformowali, grunt to nie dać sobie wejść na głowę :)).

Na ryneczku w Sokołowie robimy fotki, po czym przeczekując strumień tirów ruszamy dalej. Chwilę dalej orientuję się że nie mam licznika, instynktownie gwałtownie hamuję, wpadają na mnie jadący z tyłu Michał i Marcin, na szczęście nic się poważnego nie stało (jeszcze raz przepraszam). Niestety pośpiech nic nie dał, licznik znajduję jakieś 50m z tyłu, przejechany przez tira, szybka wytrzymała, ale wyświetlacz LCD już nie. Wkurzyło mnie to ostro - 1000zł do tyłu, a wszystko przez tragiczne mocowanie, licznik jest w nim kiepściutko osadzony, cały czas się rusza, spadał mi już wcześniej parę razy, a tutaj akurat pechowo był taki hałas, że tego nie usłyszałem; dawanie tak kiepskiego mocowania w liczniku za 1000zł jest grandą, spróbuję to jeszcze reklamować, ale znając życie nic z tego nie będzie.

Za Sokołowem robi się ciekawiej, coraz więcej góreczek, drewniany most na Bugu dalej jest drewniany, remont od zeszłego roku nie posunął się nic a nic. Rzeka robi duże wrażenie, prawie cała skuta lodem, naprawdę fajnie to wygląda. Kontynuujemy jazdę pagórkowatą trasą w stronę Siemiatycz, po skręcie na Lublin zaczyna mocniej padać na jakieś kilka km, zaliczamy fajny podjazd za kolejnym mostem na Bugu i stajemy na postój w Sarnakach pod sklepem. Stamtąd puściutką drogą naprawdę dobrej jakości jedziemy na Konstantynów i Janów Podlaski, gdzie robimy ostatni podjazd. W końcówce coraz mocniej odczuwamy zmęczenie, dystans jak na taką pogodę bardzo znaczący, na szczęście trasa płaska, więc przy sensownym zaplanowaniu nie mieliśmy problemów z wyrobieniem się na pociąg, nie trzeba było lecieć na łeb na szyję, a warunki były bardzo trudne, cały czas zimno, wiele deszczu )choć nieintensywnego) i mokre drogi (ja np. jechałem jeszcze bez błotników :)) Dziękuję Michałowi i Marcinowi za wspólną wycieczkę, pewnie jeszcze nie raz razem pojeździmy.

Na linii kolejowej z Terespola skończono wreszcie remont torów, tak więc do Warszawy dociera się sprawnie w 2h40min, mnie niestety czeka jeszcze praca, kończę dopiero po 1 w nocy, wreszcie zasypiając kamiennym snem :)).

Zdjęcia z wyjazdu

Dane wycieczki: DST: 231.40 km AVS: 23.22 km/h ALT: 891 m MAX: 48.70 km/h Temp:3.0 'C
Niedziela, 27 grudnia 2009Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wycieczka
Warszawa - Pułtusk - Ciechanów - Mława - Działdowo - Iława - Susz - Dzierzgoń - Malbork

Do wyjazdu zmobilizowała mnie ostatnia trasa Mikiego, który wraz z kolegą przejechał ponad 300km w grudniu, postanowiłem również zmierzyć się z takim dystansem. Jako cel wybrałem Malbork, trasa do tego miasta jest bardzo wygodna jak na taki długi kawał, bowiem jedzie się prawie cały czas wzdłuż linii kolejowej, więc w razie jakiś problemów (o co na tak długiej trasie nietrudno) - jest sporo miejsc w których można się wycofać.

Na trasę ruszam bardzo wcześnie, już o 4.35, podobnie jak przed tygodniem jadę przez Nieporęt, Serock i Pułtusk do Ciechanowa. Ale tym razem jedzie się dużo łatwiej, temperatura tylko -1'C, nie -14'C. Wiatr jest generalnie z południowego zachodu, za Serockiem wyraźnie sprzyja. Nocą aż tak wiele się nie najechałem - do Serocka droga jest oświetlona, dalej już powoli zaczyna dnieć. Za Pułtuskiem skręcam na zachód i ten kawałek już trochę męczący, do tego bardzo nudny. W Ciechanowie zatrzymuję się na pierwszy odpoczynek na stacji kolejowej (by odpocząć w cieple). Do Mławy już ciekawiej, pierwszy raz mam okazję jechać ten odcinek za dnia (dotąd pokonywałem go dwa razy, ale nocą) - jednak przy świetle słonecznym to zupełnie inna sprawa. Jest trochę górek, wjeżdża się na 180m. Sama Mława dość duża, zabudowania ciągną się niemal do Iłowa - ważnego węzła kolejowego. Do Działdowa raczej płasko, kawałek za tym miastem skręcam na boczne drogi wyprowadzające mnie na trasę do Nowego Miasta Lubawskiego. W lesie na trasie robię drugi postój - i orientuję się, że marnie stoję z czasem, trzeba się porządnie sprężać by wyrobić się na pociąg w Malborku. Kawałek do skrętu na Lubawę dał mi w kość, bo wiatr zmienił się w międzyczasie na zachodni.

Parę słów o prognozach pogody, jednym słowem - są diabła warte, sprawdzałem przed wyjazdem warunki na new.meteo.pl - wiatr miał być południowy, a zachmurzenie pełne, z niskimi chmurami. A tym czasem wieje z zachodu, a słońce jest właściwie cały czas, nawet na jeden dzień nie można niczego być pewnym, dłuższe prognozy to już w ogóle loteria.

Po skręcie do Lubawy jest już lepiej, dalej ładny leśny dojazd do Iławy, samo miasteczko bardzo fajne, piękne wkomponowane w otaczający je Jeziorak - jedno z największych polskich jezior. Tu staję na ostatni odpoczynek, z czasem bardzo marnie - mam zaledwie 3h10min na 74km, a to oznacza zdrowe zasuwanie, bez jakichkolwiek postojów. Za Iławą łapie mnie zmierzch, do Susza docieram już po ciemku. Odcinek do Dzierzgonia mocno pagórkowaty, są fragmenty z niespecjalną drogą, w samym mieście (jak zapamiętałem z wrześniowej trasy po Mazurach) - długi zjazd do kotlinki na poziom jakiś 10m, po którym następuje dłuższy podjazd (7%). Za Dzierzgoniem droga skręca na zachód, ale na szczęście teraz zaczęło wiać z południa i aż tak nie przeszkadza. Niemniej z czasem bardzo krucho, odpalam podświetlenie w GPS na stałe, by na bieżąco monitorować prędkość, dystans i czas. 30km do Malborka to był ciężki kawałek chleba, nieprzeciętnie się naszarpałem, cały czas w dolnym chwycie, bardzo głodny; widać już taki urok tras do Malborka (ostatnim razem jadąc tu zmęczyłem się jeszcze bardziej walcząc o średnią powyżej 30km/h). Ale sukces odniosłem, na dworzec docieram 10min przed odjazdem (a okazało się, że pomyliłem godziny i miałem jeszcze kolejne 10min), na całe szczęście końcówka trasy była na północny zachód i wiatr trochę pomagał.

Wypad udany - dałem radę zaliczyć tak długą trasę w grudniu, pogoda właściwie nic mi nie przeszkadzała, temperatury miałem rzędu -1'C do 1'C - a to jednak zupełnie inna bajka niż pułap -10'C, przy odpowiednim ubraniu jedzie się niewiele gorzej niż w lecie. Trasa była nietypowa ze względu na bardzo małą liczbę postojów - wyjechałem o 4.35, a dojechałem o 18.20, więc 306km pokonałem w niecałe 14h (sam czas jazdy do Malborka to 12h). Wymaga to dużego samozaparcia na trasie i rzadkich postojów, ja na początku trochę za dużo czasu straciłem i w końcówce musiałem lecieć na łeb, na szyję. Nawet najeść się nie było czasu, całą trasę pokonałem na 3 kanapkach i dwóch czekoladach :)) W Malborku byłem głodny jak prawdziwy wilk, na szczęście jeszcze zdążyłem zrobić zakupy w sklepie.

Zdjęcia z wyjazdu

Dane wycieczki: DST: 322.00 km AVS: 25.45 km/h ALT: 1648 m MAX: 42.30 km/h Temp:1.0 'C
Poniedziałek, 30 listopada 2009Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wypad
III dzień - Kraków - Kazimierza Wlk. - Busko-Zdrój - Szydłów - Raków - Sw. Katarzyna - Suchedniów - Wąchock - Radom - Brzóza - Warka - Góra Kalwaria - Warszawa

Początkowo planowałem dziś dojechać do Kielc, ale wreszcie udało mi się przyzwoicie wyspać i już na trasie za Krakowem zaczynam się zastanawiać czy nie spróbować dociągnąć do samej Warszawy, w czym wydatnie może pomóc korzystny wiatr. Ruszam już krótko po 5.30 - pierwszy odcinek do Proszowic nieprzyjemny, jeszcze ciemno, duży ruch i marniutki, dziurawy asfalt. Gór też sporo, poza tym wiatr wcale nie pomaga, wręcz przeszkadza, bo generalnie bardziej wieje ze wschodu niż z południa. W Kazimierzy Wlk. staję w barze na frytki i hamburgera, w czasie posiłku obserwuję miejscową klientelę - na co najmniej 20 osób nie było jednej która by nie zamówiła setki :)).

Za Kazimierzą dalej sporo górek, wypłaszcza się dopiero koło Wiślicy, za Buskiem (miasto mijam bokiem) wjeżdżam na boczne drogi i niebrzydką trasą przez Paloki docieram do Szydłowa zjego pięknymi murami obronnymi. Dalej znana trasa do Rakowa i tu skręcam drogę 764. Wreszcie zaczyna się szybka jazda, mocny wiatr naprawdę sprzyja. Ale i górki coraz większe - w końcu wjeżdżam w Góry Świętokrzyskie. Po 12km skręcam na Widełki by zliczyć rejon najwyższych szczytów Cisowsko-Orłowińskiego PK, niestety po paru kilometrach kończy się asfalt i zaczyna fatalna kostka z którą już miałem do czynienia podczas tegorocznego przejazdu przez rezerwat Wykus. Ale tym razem jest to znacznie krótszy odcinek (ok 2km) za to bardzo ostry, zjazd z przełęczy 10%. Trzęsło tak, że urwała mi się lampka (PowerLedy są mocowane na fatalnych gumkach) - musiałem po drodze kupować zipy na które jakoś umocowałem lampkę, całe szczęście że stało się to jeszcze za dnia. Po przeprawie terenowej szybko wracam na główne drogi i zaliczam podjazd do Świętej Katarzyny (krótka wizyta w Świętokrzyskim PN), dalej Bodzentyn i Suchedniów; cały czas po górkach, gdy docieram do Wąchocka jestem już porządnie zjechany, mam już 200km i ponad 2000m podjazdów w nogach. W Wąchocku jedyny bar był zamknięty, ale trafiłem na piekarnię, gdzie sprzedawano smaczne hot-dogi za zaledwie 1zł!

Już nocą ruszam dalej, za Wąchockiem ostatnia większa górka, potem wreszcie się porządnie wypłaszcza, docieram na Mazowsze, wiatr się zmienia - teraz wieje równo z południa, co mnie bardzo urządza. W Radomiu staję na długi postój, który mi bardzo dobrze zrobił - bo ostatnie 100km jechało mi się wyraźnie lepiej niż ciężki odcinek w Górach Świętokrzyskich, wiatr bardzo pomagał, średnia od Radomia wzrosła o 0,5km/h. Ruch na drogach nie był wielki, do tego w nocnej jeździe bardzo pomagał jasny księżyc (prawie pełnia), chwilami było tak jasno, że w zupełnie nieoświetlonym terenie widziałem wskazania licznika. Do Warszawy docieram krótko przed 23, bardzo już zmęczony, ale i zadowolony z tak długiej trasy, zrobić taki dystans w listopadzie nie jest łatwo, dzisiaj nocą musiałem w sumie jechać aż ze 160km.

Zdjęcia z wypadu

Dane wycieczki: DST: 347.40 km AVS: 25.23 km/h ALT: 2675 m MAX: 59.10 km/h Temp:8.0 'C
Niedziela, 29 listopada 2009Kategoria >100km, Rower szosowy, Wypad
II dzień - Kraków - Wieliczka - Gdów - Stare Rybie - Limanowa - Ostra (822m) - Kamienica - Gołkowice - Przehyba (1175m) - Stary Sącz - [pociąg] - Kraków

Startujemy bardzo wcześnie, przed świtem, mimo to i tak spóźniamy się na spotkanie ze Sławkiem (jesteśmy o 6.15). Ustalamy dokładniej trasę i ruszamy na Wieliczkę. Na wzgórzach za miastem obserwujemy piękny wschód słońca (trasa prowadziła akurat na wschód). Na początku niepotrzebnie wrzuciliśmy trochę za mocne tempo, Sławek obawiał się że nie wytrzyma takiej trasy (niedawno był chory i jedzie na ciężkim rowerze, my na szosówkach), chciał już zawrócić, ale na szczęście dał się przekonać do dalszej jazdy.

Odcinek do Gdowa bardzo męczący, masa małych górek, z Gdowa do Łapanowa już tylko jedna - ale za to dużo wyższa, na niecałych 40km nabijamy sporo ponad 500m podjazdów. Cały czas mocno we znaki daje się wiatr - mocny, zimny i niemal cały czas przeciwny. Za Tarnawą zaczyna się długi podjazd, długim fragmentem bardzo ostry (do 14-15%), w sumie wjeżdża się na ponad 500m. Ze szczytu do Limanowej już tylko w dół, na ostrym zjeździe przekraczam 65km/h. W Limanowej krótka przerwa na zakupy i ruszamy na podjazd pod Ostrą (823m). Pierwsza faza to łagodna jazda w górę doliny, później tak 5-6% i wreszcie ostatnie 100-150m to już poważne nachylenie 7-9%. Podjazd w większości w lesie (chroni nas od tego cholernego wiatru), droga dość kręta, świetny asfalt. Na szczycie czekamy z 15min na Sławka, później wspólnie jeszcze trochę odpoczywamy - i zjeżdżamy w dół do Kamienicy, końcowy fragment z przejazdem przez malutki wąwozik bardzo urokliwy. Odcinek do Gołkowic to niemal cały czas walka z wiatrem, sprzyjał nam tylko na krótkich fragmentach - a wtedy prędkość momentalnie rosła do 35km/h czy nawet więcej. W Gołkowicach odpoczywamy przed dzisiejszym głównym "daniem dnia"; Sławek już zmęczony trudnym dniem (właściwie cały czas po górach, ok. 1300m podjazdów) i wiatrem postanawia zrezygnować z Przehyby, poczeka na nas w Starym Sączu.

Z Waxmundem ruszamy w górę, pierwsza część łagodna, dużo dziur, przy dojeździe do szlabanu widzę duże zmiany od mojej ostatniej wizyty w maju - wyasfaltowano pierwszy odcinek szutru. Przy szlabanie rozbieramy się na podjazd i ruszamy w górę. Nachylenie szybko rośnie, podjazd bardzo trudny, cały czas w granicach 10%, są i długie kawałki dużo cięższe po 13-14%, max pokazało mi 16%. Do tego strasznie we znaki daje się wiatr - mimo że podjazd jest w gęstym lesie - obciąga mocno, w pewnym momencie skręcamy o prawie 180% - i przez chwilę pcha nas w plecy, po prostu się czuje jak wpycha pod górę. Podjazd nieco łagodnieje dopiero w samej końcówce, tutaj również są zmiany na trasie w porównaniu do maja - tym razem niestety na minus. Trafiliśmy tu w najgorszym momencie - górny, długi odcinek szutru jest przygotowywany do wyasfaltowania i leży na nim gruby podkład z kamieni, na szosówkę nawierzchnia fatalna. Da się na tym jechać 6-7km/h (nachylenie na pierwszym kawałku ponad 10%), mnie z moimi przełożeniami niestety zatrzymało, Waxmundowi który ma w szosówce trzy tarcze i trochę szersze koła udało się przejechać bez zatrzymania (choć niestety kosztowało go to trzy małe rozdarcia opony, w maju też tu rozwaliłem oponę). Zatrzymywało mnie tak w paru miejscach, podkład kończy się wraz z końcem dużego nachylenia - dalej już na grani jest jak było w maju, widać tu na razie asfaltu jeszcze nie planują. Na grani wiatr po prostu urywał głowę, strasznie zimno (zaledwie 2'C) - więc szybko wchodzimy do schroniska, gdzie fundujemy sobie gorącą herbatę i jajecznicę.

Zjazd niespecjalny, bardzo kręty i wąski, za dużo żwirku (łatają nim dziury) na rekordy, z kolei w dolnym odcinku, gdzie jest szeroko - masa dziur. Do Starego Sącza mamy wiatr w plecy, przekraczaliśmy nawet 40km/h na prostej - tak wiało. Docieramy do motelu gdzie czekał Sławek i jedziemy na stację do Starego Sącza (już zmierzcha). Powrót pociągiem bardzo długi - ponad 3h, ale za to tani (coś koło 20zł) - był czas żeby sporo porozmawiać o naszych rowerowych planach i doświadczeniach. Po dotarciu do domu do Waxmunda szybko gotujemy obiad - i kładę się wcześnie spać, bo jutro chcę ponownie ruszyć przed świtem (a wcześniejszej nocy spałem może 1h). Dzięki dla Waxmunda i Sławka za fajną trasę i gościnę, mam nadzieję że jeszcze nieraz wspólnie pojeździmy!

Zdjęcia z wypadu

Dane wycieczki: DST: 139.30 km AVS: 21.21 km/h ALT: 2349 m MAX: 65.70 km/h Temp:6.0 'C
Sobota, 28 listopada 2009Kategoria >100km, Rower szosowy, Wypad
Na Przehybę
I dzień - Częstochowa - Olsztyn - Mirów - Ogrodzieniec - Pilica - Wolbrom - Ojców - Kraków

W tym roku już nie planowałem dłuższych wypadów, jednak po ogłoszeniu na forum Waxmunda i Sławka o ich wypadzie na Przehybę postanowiłem wykorzystać parę dni (pewnie już ostatnich) jeszcze w miarę przyzwoitej pogody.

Do Częstochowy dojeżdżam pociągiem przed 10, krótka rundka po mieście (z wizytą pod słynnym jasnogórskim klasztorem) - i ruszam na trasę. Na samym początku od razu duża atrakcja - pięknie położony zamek w Olsztynie. Na trasie do Złotego Potoku wyprzedza mnie duża grupa kolarzy na szosówkach, postanowiłem się z nimi trochę pościgać; koncept nie był zły - tylko za późno na niego wpadłem, gdy już byłem jakieś 50-100m za peletonikiem. Goniąc ich dobrych parę kilometrów bardzo się wyżyłowałem i w Złotym Potoku dałem sobie spokój, tym bardziej że oni pojechali drogą na Żarki, ja skręcałem na boczną na Mirów, Ten kawałek bardzo przyjemny, w rejonie Niegowej bardzo ostra ścianka (jakieś 11%). W Mirowie kolejne malownicze ruiny zamku, w Kotowicach skręcam na Kroczyce i przejeżdżam obok pięknych Kroczyckich Skał. W Kroczycach skręcam na Zawiercie, zaliczam długi 100m podjazd, następnie skręcam na Ogrodzieniec, kawałek za tym miastem jest kolejny zamek, chyba najbardziej widowiskowy na Jurze. Za miastem staję na pierwszy dłuższy postój, bo już nieźle czułem trasę w nogach. Do Pilicy w dół, tym razem ładny rynek oglądam za dnia (jadąc tędy w Beskid Mały dotarłem do miasteczka już nocą); za Pilicą ostry podjazd, do Wolbromia pagórkowato, za tym miastem już się trochę wypłaszcza, aczkolwiek generalnie na całej Jurze podjazdów jest dużo.

Z drogi na Kraków (przez Skałę) zjeżdżam w bok do zamku w Pieskowej Skale - by zobaczyć Ojcowski PN. Zamek niesamowity, jeden z najpiękniejszych w całej Polsce, wspaniale wkomponowany w krajobraz. W ojcowskim wąwozie łapie mnie zmrok, szybko spada temperatura (zaledwie 3'C) - ale coś tam jeszcze zobaczyłem. Przy wyjeździe z wąwozu pojechałem za znakiem na Kraków, nie sprawdzając mapy - co było dużym błędem, bo nadrobiłem w ten sposób chyba z 10km, do tego władowałem się chyba na najwyższą drogę całej Jury, w Jerzmanowicach (już na trasie Olkusz - Kraków) przekracza 500m. Za tą najwyższą przełęczą zaczyna się już szybka jazda, bo do Krakowa jest niemal cały czas w dół, zimno przez chwilę nawet 1'C, po wjeździe do miasta ociepla się. W centrum kontaktuję się z Waxmundem, który akurat był na operze z dziewczyną (kończyła się dość późno), więc podjeżdżam pod operę a Waxmund w czasie przerwy w przedstawieniu daje mi klucze do siebie i dokładnie wyjaśnia jak dojechać do jego mieszkania. Już w mieszkaniu mała przygoda - próbując uruchomić piec do ciepłej wody przekręcam wajchę - i nagle wycieka masa wody, zanim się kapnąłem gdzie jest miednica nieźle zalało łazienkę, sprzątałem to z pół h, aż do powrotu Waxmunda. Trochę pokombinowaliśmy z tym piecem (bezskutecznie niestety), pogadaliśmy - i kładziemy się spać, bo jutro rano wcześnie ruszamy w trasę.

Zdjęcia z wypadu

Dane wycieczki: DST: 179.30 km AVS: 24.85 km/h ALT: 1802 m MAX: 51.30 km/h Temp:6.0 'C
Poniedziałek, 26 października 2009Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad
III dzień - Rajcza - przeł. Glinka (848m) - [SK] - Tvrdosin - Zuberec - Rohacze (1380m) - Sucha Hora - [PL] - Chochołów - Chabówka - Myślenice - Kraków

Tym razem ruszam skoro świt, już po 6 jestem na trasie, chcąc maksymalnie wykorzystać światło dzienne. Staję jeszcze na zakupy w Rajczy - po czym rozpoczynam wspinaczkę na graniczną przełęcz Glinka. Większa część podjazdu to łagodna jazda w górę doliny, przejeżdżam w ten sposób przez liczne wioski - Ujsoły, Glinkę, na przystankach wiele dzieci czeka na autobus do szkoły; zimno zaledwie 2-3'C. Dopiero na wysokości ok. 700m zaczyna się ostrzejszy podjazd, jest długa ściana 10%, śniegu leży sporo więcej niż na Magurce. Na granicy puściutko, budynki przejścia drogowego stoją opuszczone. Od strony słowackiej przełęcz dużo łagodniejsza, kawałek szybszego zjazdu i zaczyna się wioska Novot, ciągnąca się przez ładnych parę km. Jedzie się szybko, bo i wiatr wiejący z zachodu pomaga, 30km/h właściwie nie schodzi z licznika. W ten sposób docieram nad sztuczne jezioro pod Namestovem, droga prowadzi chwilami nad samą wodą, później kilka górek i jestem w Tvrdosinie. Stąd jadę kawałek na zachód (zły wiatr) w dół Orawy, następnie skręcam na Zuberec. 13km do tego miasta to leciutki 1% podjazd, szkoda tylko że powoli zaczyna się psuć pogoda (na Glince była idealna, piękne słońce) - nad Tatrami wiszą ciemne chmury. Docieram na wysokość 800m, parę km za Zubercem i staję na postój.

Na podjazd pod Rohacze przebrałem się w krótkie spodenki, ale ochłodziło się bardzo szybko, w lasach przed Zverovką jest masa mgieł i śniegu, temperatura zaledwie 5'C. Za Zverovką (1000m) skręcam na boczną drogę na Rohacze, leży na niej trochę śniegu, przetartego jedynie przez samochody jadące wyżej. Podjazd w pierwszej części umiarkowany, natomiast im wyżej - tym się robi twardszy, w końcówce są długie ściany po 12-14%. Widoki na szczyty toną niestety w chmurach, ale za to coraz większe ilości śniegu dodają górom uroku, w samej końcówce są dwa króciutkie kawałki w ogóle nie przetarte, na których musiałem prowadzić rower. Droga wprowadza na 1380m (nie 1350m jak informują znaki), na szczycie podjazdu jest obskurny budynek baru czy schroniska (teraz zamknięty) oraz śliczne malutkie jeziorko - Tatliakovo Jazero, teraz już skute lodem. Parę fotek, przebieram się w ciepłe ubrania - i ruszam w dół, z powrotem do Zuberca. Na drodze do Oravicy orientuję się, że tylna opona jest już bliska pęknięcia, zrobiło się wybrzuszenie wyczuwalne w trakcie, więc muszę ją wymienić (na dłuższe trasy zawsze wożę zapas). Zeszło się na to ponad pół h, strasznie się naszarpałem z pompowaniem. Przed Oravicą najpierw krótki, ale bardzo ostry zjazd, potem podjazd na przełęcz 940m, skąd niebrzydką doliną zjeżdża się na 700m. Do polskiej granicy cały czas górki, krótkie ale ostre, za to w nagrodę mam bardzo ostrą ściankę w dół do Chochołowa, na której wykręcam największą prędkość wyjazdu (65,8km/h).

Z Chochołowa miałem w planach jazdę do Zakopanego, ale jako że całkiem mocno wieje z południa - zupełnie mi się to nie uśmiechało, jazda łagodnym nachyleniem (takie jest na niemal całym kawałku do Kir) pod mocny wiatr to bardzo ciężki kawałek chleba :). Postanawiam więc zmienić plany i dojechać aż do samego Krakowa, duże znaczenie miało też to, że z Zakopanego do Krakowa musiałbym jechać autobusem (w dni powszednie w październiku nie kursuje ekspres Tatry) - a tu zawsze mogą się wyłonić problemy z zabraniem roweru. Z Chochołowa skręcam więc na południe i z wiatrem zasuwam aż do Pieniążkowic, prawie cały czas ponad 30km/h. W Pieniążkowicach 80m ściana, a po niej już właściwie cały czas w dół do samej Chabówki, spora część malowniczym jarem, którym poprowadzono linię kolejową do Zakopanego. Ten wariant trasy do Chabówki jest dużo łagodniejszy od "zakopianki", tam trzeba z Nowego Targu zaliczyć aż 210m podjazdu na Obidową, tu starczy 80m. W Chabówce jem pierogi z mięsem na stacji benzynowej, po czym wjeżdżam na zakopiankę, zaliczam podjazdy pod Ząbek, za Skomielną, na zjeździe do Lubienia łapie mnie zmrok, no i zaczyna też padać, kawałek za tym miastem musiałem się przebrać. Nocna jazda - nieprzyjemna, jadę starą zakopianką, ale oślepiają mnie samochody z szosy ekspresowej, którą mam po prawej ręce. Za Myślenicami przestaje padać, już bardzo zmęczony zaliczam ostatnie podjazdy, z ulgą meldując się na szczycie w Mogilanach. Jeszcze kilkanaście km łatwiejszej jazdy, przejazd przez miasto - i docieram na dworzec parę minut po 19.

Wyjazd na pewno udany, aczkolwiek bardzo męczący, trasy ponad 200km w górach to jednak za dużo. Najbardziej przeszkadza krótki dzień, mimo wczesnego startu zawsze musiałem jechać te 40-50km ciemną nocą, a to do specjalnych przyjemności nie należy. Do tego pogoda też nie rozpieszczała, dużych deszczów na szczęście uniknąłem, ale po mokrej jezdni najeździłem się masę, roweru szosowego jeszcze tak ubrudzonego nigdy nie miałem. Podjazdy Beskidu Małego bez wątpienia bardzo wymagające, warte polecenia, choć lepszym rozwiązaniem będzie jednak jazda na rowerze z 3 tarczami z przodu :)

Zdjęcia

Dane wycieczki: DST: 239.00 km AVS: 24.18 km/h ALT: 2522 m MAX: 65.80 km/h Temp:8.0 'C
Niedziela, 25 października 2009Kategoria >100km, Rower szosowy, Wypad
II dzień - Olkusz - Trzebinia - Zator - Andrychów - Beskid Targanicki (571m) - Porąbka - Chrobacza Łąka (828m) - Międzybrodzie Żywieckie - Żar (751m) - Łodygowice - Magurka Wilkowicka (908m) - Żywiec - Rajcza

Mimo zmiany czasu na trasę ruszam dopiero koło 7, niepotrzebnie wczoraj na ten boks czekałem. Pogoda taka sobie, dalej chłodno (7-8'C), szosa z początku jeszcze trochę mokra po wczorajszych opadach, ale za Trzebinią jest już sucho. Do Trzebini niebrzydki kawałek po wzgórzach, sporo lasów, samo miasto także całkiem-całkiem, kolejny raz przekonuję, że ten Śląsk wcale tak źle jak w stereotypach wielu ludzi z innych regionów (tylko kominy, kopalnie i smog) nie wygląda, generalnie miasta są tu ładniejsze niż w mazowieckim czy łodzkim. Za Trzebinią dalej górki, dopiero za Babicami zaczyna się wypłaszczać - widomy znak, że zbliża się Wisła. Przed mostem wyprzedza mnie dwójka rowerzystów, później na górkach przed Andrychowem ja ich mijam, aż wreszcie jedziemy w trójkę do samego Andrychowa. Droga za Zatorem nadspodziewanie płaska, jest kilka małych górek i bardzo łagodny podjazd do miasta (w sumie na ponad 300m). Oni wybierali się na przełęcz Kocierską, więc jeszcze kawałek pojechaliśmy wspólnie, po czym odbijam na Beskid Targanicki, który w kwietniu tego roku zaliczałem z drugiej strony. Okazuje się, że z tej strony jest jeszcze cięższy, maks dochodzi aż do 19% (wtedy przeleciałem zjazd tak szybko że licznik nie zdążył zareagować), na szczycie można już wypluwać płuca :)). Po krótkim odzipnięciu zjeżdżam do Porąbki, trzeba uważać, bo jest mokro i dużo dziur. W Porąbce zakupy i odpoczynek przed sklepem, następnie ruszam w stronę Jeziora Międzybrodzkiego, wjeżdżając na tamę je tworzącą.

Wreszcie zaczyna się robić dobra pogoda, temperatura dochodzi do 12-13'C, wychodzi słońce, decyduję się więc na jazdę w krótkich spodenkach, tym bardziej że zaraz mnie czeka największe wyzwanie wyjazdu, czyli słynna Chrobacza Łąka - polski podjazd nr2. Już na starcie ostra ściana, a później nie jest lżej :). Podjazd prawdziwie rzeźnicki, są ściany po 15-17%, bardzo odczuwam brak przełożeń, na 39-27 da się sensownie jechać do mniej-więcej 12%, później zaczyna się przepychanie. O ile na takich górach jak Beskid Targanicki - bardzo ostrych, ale krótkich nie jest to jeszcze wielkim problemem - to na takich rzeźniach jak Chrobacza to już potwornie ciężkie, strasznie obciąża nogi. Dałem radę dociągnąć do wysokości ok. 630m, ale tam kończy się dobry asfalt, a zaczyna się asfaltowo-szutrowy szlak, coś co bardzo dawno temu było asfaltem, do tego ten kawałek jest w lesie, co oznacza że jest tam bardzo mokro i ślisko; a jakby tego było mało - to dochodzi nachylenie 17% :)). Musiałem odsapnąć parę minut zanim ruszyłem dalej, cała dalsza jazda to ciężka katorga, do szczytu musiałem jeszcze stawać ze 2-3 razy, bardzo brakuje tej trzeciej tarczy z przodu. Sama końcówka na ok. 800m to już jazda po prostu po śliskich kamieniach, do tego dużo mokrych liści, nachylenie po 18-19%, wjechałem tu z ogromnym trudem, wymagało to kilkunastu prób ruszania, to szlak dobry dla rowerów górskich, nie szosowych opon 23mm. Strzelam fotkę pod schroniskiem, wjeżdżam jeszcze kawałek wyżej do wielkiego krzyża (ładna panorama) i po fotkach sprowadzam rower do początku tego kamienistego szlaku (zjechać na szosówce byłoby ekstremalnie trudno). Generalnie rzecz biorąc - to Chrobacza jest podjazdem porównywalnym z przełęczą Karkonoską, tam nachylenia są może i cięższe, ale są i wypłaszczenia, do tego cały czas jest asfalt, tutaj nie brakuje szutru i kamieni, co znacznie utrudnia jazdę. Zjazd z pięknymi widokami, błyskawicznie wracam na poziom jeziora, kontynuuję jazdę wzdłuż jego brzegów, trasa widokowo piękna. W Międzybrodziu Żywieckim ponownie przejeżdżam na drugą stronę doliny, by zaatakować kolejny znany podjazd - czyli górę Żar. Profil podjazdu może nie imponuje, ale nie mówi też wszystkiego, jest tu dużo ścian po 10-12%, a później dłuższe odcinki wypłaszczeń, tak więc średnie nachylenie rzędu 6-7%. Inna sprawa, że dane ze strony Michała Książkiewicza przesadzone, 20% to tutaj na pewno nie było (góra 13%), tyle nie miałem nawet na Chrobaczej (tam maks wynosił 19%). Ale widokowo podjazd bardzo fajny, Żar widać doskonale już z daleka, niewiele odcinków leśnych co daje szeroką perspektywę. W końcówce bardzo ostry zjazd, kawałek wypłaszczenia i ostra końcowa ścianka do zbiornika wodnego elektrowni. Ze szczytu miałem wspaniały widok - nad jeziorem Międzybrodzkim może mgły, a u góry piękne słońce i fantastyczne pejzaże. Zjazd bardzo przyjemny, wreszcie można poszaleć (62,6km/h), bo ten z Chrobaczej (to samo Beskid) są za wąskie i za kręte na bezpieczną jazdę.

Za Międzybrodziem krótki podjazd do kolejnego jeziora zaporowego, tym razem dużo większego - Żywieckiego. Chciałem je ominąć ze strony zachodniej, tak by nie wjeżdżać do samego Żywca, od skrzyżowania bardzo nieprzyjemna kostka, ale gdy już miałem zawracać wrócił asfalt. Droga na jeziorem bardzo fajna, liczne pagóreczki, ładne widoki. Ale wjazd na główną drogę Bielsko - Żywiec już przyjemny nie był, ruch ogromny. Staję na posiłek w przydrożnym barze (dwie kiełbaski) po czym skręcam na Łodygowice, okazało się że trzeba jechać aż do Wilkowic (tam zaczyna się podjazd) a na drodze było sporo remontów. Bardzo się tego podjazdu obawiałem - dużo trudniejszy od Żaru, a w nogach miałem już prawie 130km ciężkiej górskiej trasy. No i jechało się rzeczywiście ciężko, podjazd bardzo trudny, wiele ścian po 15-16%, zmordowałem się strasznie, pół trasy pokonując w bardzo nienaturalnej pozycji z głową niemal na poziomie kierownicy, wychyloną daleko w przód, w ten sposób nieco łatwiej "pociągnąć" rower na tak cholernie ciężkim przełożeniu, na 39-27 musiałem chwilami jechać po 6-7km/h, stawałem po drodze dwa razy. Trasa niemal w całości w lesie, całkiem sporo śniegu przy drodze, na zachodnich, zacienionych stokach po zeszłotygodniowych opadach zostało go jeszcze trochę. Końcówka już nieco łagodniejsza, szosa doprowadza na niemal 900m, później trzeba jeszcze odbić w lewo na szutrowy szlak by dojechać do położonego na samym szczycie schroniska.

Parę fotek na szczycie - i szybko wracam do głównej szosy. Niestety zaczyna już zmierzchać, kawałek do Żywca jedzie się bardzo nieprzyjemnie, ruch w stronę Bielska bardzo duży, sznur samochodów (ludzie pewnie wracają z weekendu) - co rusz oślepiają mnie ich światła. Dopiero za Żywcem robi się przyjemniej, bo cały ruch idzie niedawno wybudowaną trasą szybkiego ruchu do Zwardonia (na razie dochodzi chyba tylko do Węgierskiej Górki). Odcinek do Milówki na szczęście płaski, tylko jedna trochę większa ścianka, do tego bardzo dobrze oświetlony w drugiej części. Z Milówki postanowiłem jeszcze dociągnąć do Rajczy, co okazało się dużym błędem, bo o ile w Milówce było sporo ogłoszeń o kwaterach, to w Rajczy była z tym niezła bryndza, dość powiedzieć, że nakołowałem się tam za miejscówką ponad godzinę, dojechałem nawet i do Rycerki. Ale w końcu udało mi się znaleźć pokój na kwaterze za jedyne 25zł, skoczyłem jeszcze na obiad na smaczną pizzę (dobre 5-6zł taniej niż w Warszawie).

Zdjęcia

Dane wycieczki: DST: 182.10 km AVS: 21.51 km/h ALT: 2910 m MAX: 62.60 km/h Temp:10.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl