wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 317429.70 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.26%)
  • Czas na rowerze: 578d 00h 01m
  • Prędkość średnia: 22.77 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

>200km

Dystans całkowity:150814.69 km (w terenie 220.00 km; 0.15%)
Czas w ruchu:6222:14
Średnia prędkość:23.99 km/h
Maksymalna prędkość:80.19 km/h
Suma podjazdów:1011035 m
Suma kalorii:470843 kcal
Liczba aktywności:434
Średnio na aktywność:347.50 km i 14h 22m
Więcej statystyk
Niedziela, 14 listopada 2010Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad
V dzień - Kościelisko - Polana Chochołowska (1148m) - Chochołów - [SK] - Sucha Hora - Trstena - Namestovo - Przeł. Glinne (809m) - [PL] - Korbielów - Łękawica - Przeł. Kocierska (719m) - Andrychów - wadowice - Kalwaria Zebrzydowska - Skawina - Kraków

Na trasę ruszam ok. 7, długo się zastanawiałem czy jest sens ryzykować jazdę po Tatrach na szosówce, ale piękna widoki z rana i bezchmurne niebo przeważyły. Początek wjazdu do Doliny Chochołowskiej asfaltowy, w cieniu bardzo zimno (1'C). Początek szutru łagodny, zabawa zaczyna się dopiero w miejscu gdzie droga ostro wspina się w górę, na ścianach dochodzących do 12% są bardzo chamskie kamienie, już na rowerze górskim nie jest tu za wygodnie co dopiero na szosowym ze sztywnymi przełożeniami. Niemniej udało mi się jakoś przepchnąć (kosztem zgubionych kabanosów, które przytroczone do bagażu - spadły gdzieś na trasie :)). Odcinki z dużymi kamieniami są dwa, oba nachylone powyżej 10%, poza tym podjazd raczej łagodny i dość krótki, oczywiście piękny widokowo (Tatry bez dwóch zdań to najpiękniejsze polskie góry!). Trochę posiedziałem przed schroniskiem, po czym ruszyłem w dół, powoli zwożąc się po kamieniach. Na trasie miłe i nieoczekiwane spotkanie - stary znajomy z liceum - Robert Kolwas razem z żoną, którzy wybierali się w góry, a odcinek do schroniska skracali sobie wypożyczając rowery.

Na trasie do Chochołowa okazuje się, że cena za przejazd po kamieniach była wysoka - pękła tylna obręcz (wyrwało jej kawałek przy łączeniu ze szprychą). Wielkiej straty nie poniosłem bo koła i tak były już do wymiany, starte od hamowania, niemniej przekonałem się że nie ma co w przyszłości wjeżdżać w teren na takim sprzęcie, nie do tego służy. Jechać się na szczęście dało, jedynym minusem było duże, ponad centymetrowe bicie koła, eliminujące używanie tylnego hamulca. W Chochołowie skręcam na Słowację, pagórkowatą trasą jadę do Trsteny, tu znowu zaczyna mocno wiać; dopiero po skręcie mocniej na północ w Namestovie jest OK. Podjazd pod Glinne długi i bardzo łagodny, większość w licznych wioskach, końcówka już w lesie z ładnymi widokami na masyw Pilska.

Zjazd z przełęczy elegancki, z wiatrem, bardzo daje się we znaki brak dużej tarczy, na której da się kręcić tylko bardzo leciutko; zrobiło się tez nadspodziewanie ciepło - nawet do 20'C, większość trasy jechałem w krótkich spodenkach. Do samego Żywca nie wjeżdżałem, zamiast tego pojechałem skrótem przez Rychwałd co wymagało zaliczenia bardzo ostrej 13% ścianki. W Łękawicy w parku robię sobie zasłużony postój, po którym zaliczam ciężki podjazd pod przełęcz Kocierską, od mniej więcej 500m poniżej 7% chyba nie spada. Zjazd szybki, w Andrychowie wjeżdżam na bardzo ruchliwą drogę do Krakowa i mocno pagórkowatą trasą jadę do Kalwarii Zebrzydowskiej, gdzie skręcam na dużo przyjemniejszą drogę do Skawiny. Większą część pokonuję już nocą, długo przebijam się przez Kraków i na dworcu melduję się jakiś kwadrans przed 6.

Powrót pociągiem - to przeżycie samo w sobie, popełniłem wielki błąd zapominając że kończy się długi weekend, niepotrzebnie pojechałem InterRegio zamiast ekspresem. Wydałem co prawda sporo mniej - ale cena w komforcie była dużo większa. Ledwo wsiadłem do wagonu, większość ludzi musiała stać, jak ktoś policzył - w pakamerce dla podróżnych z większym bagażem gdzie są 4 miejsca siedzące - było osób 30! (jak to ktoś zażartował nawet w więzieniu są 3m kw na głowę). I tak zmęczony 200km trasą po górach musiałem w takich warunkach jechać 3,5h do Warszawy, rower oczywiście przeszkadzał innym, jak przesunął go facet którego uwierało tylne koło - to z kolei dziewczynę zaczynało uwierać przednie itd. Nawet najbardziej wytrwałych podróżnych powoli ścinało z nóg, na stojąco do końca dojechało tylko parę osób, jedynie na Murzynie który miał najmniej miejsca i najbardziej go rower uwierał cała podróż nie zrobiła większego wrażenia :))

Zdjęcia z komórki

Dane wycieczki: DST: 206.40 km AVS: 22.68 km/h ALT: 1891 m MAX: 59.70 km/h Temp:16.0 'C
Środa, 10 listopada 2010Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad
I dzień - Warszawa - Góra Kalwaria - Kozienice - Czarnolas - Zwoleń - Ożarów - Sandomierz - Tarnobrzeg - Baranów Sand. - Mielec

Po niepowodzeniu z trasą po Lubelszczyźnie w listopadzie postanowiłem się wybrać na jeszcze jeden wyjazd, tym razem już bez namiotu - i z kolegą (na części trasy). Z Transatlantykiem umawiamy się w Ożarowie; więc jako że czeka mnie bardzo długi odcinek ruszam z Warszawy jeszcze przed świtem, niestety w mocnym deszczu. Była okazja do wypróbowania nowego stroju przeciwdeszczowego, ostatni zakupiony jeszcze na Islandię (w 2007) dożył już swoich dni. Cudów nie ma - kurtka lekko nasiąka, ale w porównaniu do starszej jest wyraźna poprawa, przede wszystkim woda w nią znacznie mniej wsiąka, będę jeszcze musiał poeksperymentować z warstwą pod kurtkę. Lało niemal 50km, dopiero gdzieś w rejonie Magnuszewa się uspokoiło. Dobrze że zdecydowałem się na trasę przez Sandomierz, nie Radom - bo na tej jest dużo więcej lasów, a dzisiaj nieźle wieje z południowego zachodu.

W Czarnolesie pod dworkiem Jana Kochanowskiego robię krótki odpoczynek, postanowiłem nasmarować rzeżący po deszczu łańcuch - no i po tej operacji okazało się że jazda na dużej tarczy jest niemal niemożliwa - łańcuch skacze przy każdym mocniejszym depnięciu, przesadziłem z dojeżdżaniem starego napędu (ponad 20tys km bez żadnego cudowania ze zmianą łańcuchów!), zaskoczyło mnie tylko to że napęd przestał działać tak nagle. Musiałem więc jechać głównie na małej tarczy, więc przy prędkościach powyżej 25km/h były już duże problemy. Na spotkanie z Markiem w Ożarowie spóźniłem się parę minut, razem ruszamy na Sandomierz do którego docieramy już nocą, zwiedzając pięknie podświetloną starówkę - było nie było - miejsce działalności najsłynniejszego polskiego rowerzysty - Ojca Mateusza :))

Dalej przebijamy się w korku przez remontowany most na Wiśle i długo jedziemy przez Tarnobrzeg, dopiero za miastem robi się przyjemniej. Ostatni postój robimy przed pięknym pałacem w Baranowie Sandomierskim, również elegancko podświetlonym. Do Mielca docieramy ok.19, nocujemy w schronisku młodzieżowym, niestety kuchnia nie działała, więc na obiad pozostał nam suchy prowiant.

Zdjęcia z komórki

Dane wycieczki: DST: 264.60 km AVS: 24.24 km/h ALT: 819 m MAX: 56.20 km/h Temp:10.0 'C
Środa, 3 listopada 2010Kategoria Wypad, Treking, >200km, >100km
Warszawa - Węgrów - Sokołów Podlaski - Sarnaki - Konstantynów - Janów Podlaski - Bohukały

Ruszam ok.7 pogoda niespecjalna, sporo chmur - ale dość ciepło (8'C) i nie pada. Pierwsze kilometry nieciekawe - długi przejazd przez Warszawę w godzinach szczytu, dopiero za Sulejówkiem ruch się uspokaja. Do Sokołowa Podlaskiego trasa nudnawa, jedzie się w miarę sprawnie, wiatr jest raczej korzystny. W Sokołowie robię postój i zakupy, dalej jest już ciekawiej - trochę góreczek, ciekawy rejon Bugu. Nowy most na tej rzece jest już niemal gotowy, szkoda trochę starej, drewnianej nawierzchni - ale to już się nie wróci...

Do skrętu na Lublin jechało się dobrze, później 10km do Sarnaków już pod wiatr, w miasteczku postój, już widzę że czeka mnie nocna jazda, bo planowanego dystansu ok.200km przed zmierzchem nie przejadę - niestety listopad pod tym względem jest fatalny na rower. Trochę się wkurzyłem, gdy okazało się że zapomniałem zabrać tylną lampkę, ale jadąc z sakwami zawsze można liczyć na odblaski, kurtkę też mam mocno odblaskową - a to w sumie daje więcej niż sama lampka. Noc złapała mnie przed Janowem, tam jeszcze robiłem zakupy, po czym już nocą przejechałem ok. 20km, na drodze było zupełnie pusto, mijał mnie może samochód na 5min. Na nocleg rozstawiam się w lasku za Bohukałami

Zdjęcia

Dane wycieczki: DST: 205.50 km AVS: 23.49 km/h ALT: 706 m MAX: 40.40 km/h Temp:10.0 'C
Sobota, 9 października 2010Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wycieczka
Warszawa - Grójec - Białobrzegi - Potworów - Przysucha - Zagnańsk - Kielce - Jędrzejów - Szczekociny - Pradła - Pilica - Ogrodzieniec - Zawiercie

Z Marcinem spotykamy się wcześnie rano w Jankach, jest jeszcze ciemno i bardzo zimno, po kilku km jazdy temperatura spada poniżej zera (do -2'C). Dzień zapowiada się słoneczny, na mijanych polach obserwujemy mnóstwo szadzi, w pierwszych promieniach słońca wygląda to całkiem malowniczo. Zimno było przez dobre 60-80km, dopiero gdzieś za Białobrzegami porządniej się ociepliło. Trasa dość nudna - szosą krakowską aż pod Białobrzegi, tam skręcamy na Przysuchę i tam zaczyna się dużo przyjemniejsza jazda, sporo lasów, droga ładniejsza niż używany przeze mnie często wariant trasy przez Drzewicę i Końskie, do tego mniej pagórkowaty. Jako ciekawostka - przejeżdżamy przez Wyśmierzyce - najmniejsze miasto w Polsce (zaledwie 858 mieszkańców, a są wsie powyżej 10tys :))N. a pierwszy większy odpoczynek stajemy w Potworowie w mini-parku, w Przysusze robimy zakupy w Biedronce, dalej zaczynają się wreszcie pagóreczki, przekraczamy 200m wysokości. Trasa dość pusta, a po skręcie na boczną drogę w Ruskim Brodzie samochodów na naszej trasie co kot napłakał. W Niekłaniu nad małym jeziorkiem robimy kolejny postój, zaczyna coraz mocniej wiać, na szczęście w plecy. Po przecięciu drogi krajowej do Skarżyska wjeżdżamy już w Góry Świętokrzyskie, widoki od razu mamy szersze, coraz większych górek nie brakuje, trafiają się nawet dłuższe ścianki po 7%; ostatnio ten ładny kawałek pokonywaliśmy z Mikim w deszczu, teraz mamy piękne słońce.

W Samsonowie oglądamy wielki piec - pozostałość po Staropolskim Okręgu Przemysłowym, a kawałek dalej słynny Dąb Bartek. Końcówka przed Kielcami to seria krótkich podjazdów na ok. 400m, a następnie sporo w dół. Sprawnie przebijamy się przez miasto i ok. 15.30 docieramy do internatu w którym mieszka siostra Marcina - Gosia (przeniosła się z Warszawy do Kielc by uczyć się i trenować w specjalnej sportowej klasie MTB). Marcin zostawał tu na nocleg, natomiast ja zrobiłem sobie dłuższy odpoczynek (dzięki dla Gosi za obiad!). Telefonicznie kontaktuję się też ze Zbyszkiem z forum rowerowym, który mieszka w leżącym na mojej dalszej trasie Zawierciu - jest okazja by poznać się w końcu osobiście!

Po 17 ruszam na dalszą trasą, trochę zaczyna mi się dawać we znaki ścięgno Achillesa, więc kilka razy przestawiam siodełko. Do Jędrzejowa jadę szosą krakowską (piękne widoki na ruiny zamku w Chęcinach, oświetlone zachodzącym słońcem), w tym mieście skręcam na Szczekociny, robi się już zupełnie ciemno i trzeba włączyć lampki. Jazda nocą - to oczywiście nie to samo co w dzień, droga bez pobocza, ale za to ruch w sobotni wieczór niewielki, do tego trasa jest nadspodziewanie płaska, właściwie aż do Pradeł nie ma żadnej większej górki. Za Pradłami zaczyna się już Jura, więc są i poważniejsze wzniesienia, na drodze do Pilicy spotykam się ze Zbyszkiem, który wyjechał kilkanaście km na spotkanie. Rozmawiając jedziemy spokojnym tempem pagórkowatą drogą do Ogrodzieńca, tam oglądamy pięknie podświetlone ruiny zamku (jeden ze "znaków firmowych" Jury), niestety ze zdjęcia z komórki niewiele wyszło. Jako, że Zbyszek zaproponował mi nocleg u siebie - długo się nie zastanawiałem, bo jazda nocnym pociągiem do Warszawy - to nic przyjemnego. Tak więc pojechaliśmy do domu Zbyszka, gdzie wspólnie z Markiem Dembowskim (wspólnie zaliczyli już wiele wypraw rowerowych) trochę sobie pogadaliśmy o tegorocznych wyprawach i planach na kolejne.

Przejechałem w sumie ponad 300km, dystans jeszcze aż tak mnie nie zmęczył, ale połowa października to już nie najlepszy czas na tak długie trasy, za długo trzeba jechać nocą, a temperatury mało przyjazne (wieczorem również okolice 0'C). Podziękowania dla Gosi za obiad i Zbyszka za nocleg i smaczne posiłki, bardzo miło było się w końcu spotkać osobiście, po paru latach internetowej znajomości, pewnie jeszcze kiedyś wspólnie pojeździmy!

Kilka fotek z wyjazdu



Wymiana łożysk suportowych przy stanie 5578,8 km
Dane wycieczki: DST: 304.50 km AVS: 23.30 km/h ALT: 1928 m MAX: 53.30 km/h Temp:6.0 'C
Poniedziałek, 20 września 2010Kategoria >100km, >200km, Treking, Wyprawa
Ziemia Święta

XXII dzień - Yaglipinar - Sereflikochisar - Aksaray - Agzikarahan

Relacja i zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki: DST: 204.40 km AVS: 22.02 km/h ALT: 1043 m MAX: 45.90 km/h Temp:32.0 'C
Poniedziałek, 6 września 2010Kategoria >100km, >200km, Treking, Wyprawa
Ziemia Święta

VIII dzień - Neczajane - Mikołajów - Chersoń - Stawki

Relacja i zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki: DST: 209.30 km AVS: 22.39 km/h ALT: 458 m MAX: 41.80 km/h Temp:26.0 'C
Piątek, 3 września 2010Kategoria >100km, >200km, Treking, Wyprawa
Ziemia Święta

V dzień - Lipcani - Briceni - Edinet - Bielce - Bravicea

Relacja i zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki: DST: 200.50 km AVS: 20.99 km/h ALT: 1641 m MAX: 52.90 km/h Temp:21.0 'C
Poniedziałek, 30 sierpnia 2010Kategoria >100km, >200km, Treking, Wyprawa
Ziemia Święta

I dzień - [PL] - Warszawa - Góra Kalwaria - Stoczek - Łuków - Radzyń Podlaski - Parczew - Urszulin - Chutcze

Relacja i zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki: DST: 228.70 km AVS: 21.61 km/h ALT: 514 m MAX: 40.00 km/h Temp:19.0 'C
Poniedziałek, 23 sierpnia 2010Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wycieczka, Ultramaraton
Bałtyk-Bieszczady Tour cz.II

Iłża - Ostrowiec Świętokrzyski - Nowa Dęba - Rzeszów - Sanok - Lesko - Ustrzyki Dolne - Ustrzyki Górne

W sumie w Iłży spędzam niemal 6h, spałem ze 3-3,5h, zjadłem duży obiad i ok. 20 ruszam dalej na trasę, akurat w tym momencie dojechał do Iłży Marek. Ten odpoczynek bardzo dobrze mi zrobił - jedzie się dużo sprawniej, wiatr znacznie zmalał. Przed Ostrowcem zaliczam kilka fajnych górek, jazda nad Kamienną za to nieciekawa - masa małych muszek, wpadających do oczu. W samym Ostrowcu na podjeździe zatrzymuje mnie Andrzej Włodarczyk - złapał gumę, nie ma już dętek i łatek. Wspólnie próbujemy coś zrobić, ale dziura była na tyle mała, że nie sposób było ją wykryć (do tego hałas samochodów i szczekających psów). Daję mu więc swoją dętkę, udało się ją założyć na bardzo dopasowane do opon obręcze. Za Ostrowcem sporo górek, na podjeździe do Opatowa z kolei mnie dopada pech - guma w tylnym kole. Z pozoru błaha awaria - ale miałem z tym straszną przeprawę, straciłem na naprawę aż 1h10min. Ogromne problemy stwarzało dopasowanie opon do obręczy - trzeba było się strasznie nasiłować żeby je poprawnie założyć (a wtedy łatwo o przycięcie dętki). Tak więc albo dętka zaczynała wyłazić, albo gdzieś się skręcała, albo odkleiła się łatka (bo nie miałem już zapasu) itd. a w końcu okazało się, że otwór przez który nastąpiło przebicie - jest na tyle spory, że robi się pęcherz - jednym słowem opona do wyrzucenia. Na szczęście miałem zapasową oponę (a długo się zastanawiałem czy ją zabrać, oszczędzając na wadze). Zapasowa opona - była to tzw. ultradźwiękówka (Supersonic :)), czyli chyba najlżejsza seryjna opona na rynku, zaledwie 160g, więc bałem się jak wytrzyma dalszą trasę, tym bardziej że jeszcze w czasie kilku pompowań ukręcił się lekko "grzybek" w preście i musiałem jechać z niedokręconym zaworem - na szczęście dalej nie było już z tym problemów.

Ruszam więc dalej, na punkcie w Lipniku myję ręce po naprawie, tutaj spotykam się z Markiem (jadł obiad w Iłży) - i dalej jedziemy razem, dopiero pierwszy raz na trasie wyścigu. Noc wręcz wymarzona do jazdy, wspaniały księżyc (zachód dopiero koło 4), niemal bez chmur. Z Markiem jedziemy wspólnie mniej więcej do Łoniowa, tutaj zaczął trochę zostawać, bardzo męczył go brak snu, więc musiał zrobić kilka postojów na przystankach, ja za to po odpoczynku w Iłży czułem się świetnie. Dalszy kawałek trasy pokonuję w towarzystwie Roberta Woźniaka (jechał w kategorii solo, więc oczywiście trzymał się za mną w przepisowej odległości). Odcinek z Łoniowa nad Wisłę - bardzo kiepski asfalt, ogromne koleiny, nocą trzeba tu było uważać. Za Wisłą jest już lepiej, sprawnie bez postojów docieramy na punkt do Nowej Dęby, na stacji Orlenu, gdzie miał być jest tylko informacja, że będzie 1km dalej na Statoilu, faktycznie było to ze 2,5km - ale grunt że był. Trochę podjedliśmy, wypiliśmy herbatę, kupiłem coca-colę - ruszyliśmy dalej (w międzyczasie dotarł tu Marek, w tym miejscu widzieliśmy się na trasie ostatni raz). Kawałek do Rzeszowa dość upierdliwy, droga nieciekawa, to już koniec nocy, więc wielogodzinna jazda w ciemnościach mocno nuży; Robert został gdzieś za Kolbuszową, więc dalej jadę już sam (jak się okazało do samej mety). W Rzeszowie jest już widno, na punkcie kawałek za miastem pusto, ale jest woda i jedzenie na zewnątrz, dopiero po jakiś 10min pojawia się pani z baru.

Wyjazd z Rzeszowa fatalny, akurat zaczyna się poranny szczyt i na drodze do Barlinka są setki samochodów. Tutaj też zaczynają prawdziwe góry, przed Domaradzem jest ostra ścianka pod 9%, tutaj pierwszy raz muszę jechać na małej tarczy - na dalszej trasie to już norma. Po skręcie na Brzozów - duża ulga, samochodów o niebo mniej, do tego coraz piękniejsze widoki. W Brzozowie bardzo fajny punkt kontrolny, w remizie strażackiej, można było zjeść ciepły żurek, co po całonocnej jeździe bez ciepłego posiłku bardzo dobrze mi zrobiło. Do Sanoka dalej przyjemnie, natomiast odcinek Sanok - Lesko bardzo trudny, bardzo duży ruch, do tego masa krótkich ale naprawdę ostrych ścianek (m.in. serpentynki za Zagórzem), bardzo przeszkadza też naprawdę silny południowy wiatr. W Lesku robię sobie postój w cukierni na lody, bo jest już pod 30'C (za to nie stawałem na punkcie w Sanoku). W miasteczku mijam Grzegorza Buraczyńskiego - jak wszyscy bardzo zmęczonego, ale i bardzo zmotywowanego coraz już bliższą metą. Za Leskiem jeszcze kilka ostrych ścianek (gdzieś tu ten jeden raz przekraczam 60km/h :), po tym droga łagodnieje, zaczyna się trochę dłuższy (ale łagodny) podjazd pod przełączkę przed Ustrzykami Dolnymi, tutaj też czuje się siłę bocznego wiatru, boję się jak to będzie z końcówką, czyli 50km niemal równo na południe.

Z przełączki 500m zjazd do Ustrzyk i wjeżdżam na doskonale znaną obwodnicę bieszczadzką, bardzo przyjemną drogę, którą pokonywałem niedawno na wyjeździe sakwiarskim z Gosią i Marcinem. Pierwsza część to łagodny podjazd pod Żłóbek, po drodze zatrzymuję się na ostatnim punkcie kontrolnym w zajeździe "Gęsi Zakręt", przed moim odjazdem dociera Grzegorz Buraczyński, chwilę jeszcze pogadaliśmy. Podjazd pod Żłóbek (640m) idzie bez większych problemów, równie sprawnie zaliczam najcięższą i najwyższą górę całej trasy - czyli podjazd przed Lutowiskami na 750m, jazda po górach zawsze była moją mocniejszą stroną. Na szczycie w nagrodę można sobie obejrzeć wspaniałą panoramę najwyższego pasma Bieszczad. Szybkim zjazdem wracam na wysokość 550m - i tu zaczyna się ściana płaczu, ok. 20km do Ustrzyk Górnych, droga łagodnie wznosi się w górę (na 650m). I tutaj południowy wiatr pokazuje co naprawdę potrafi, na dużych podjazdach osłaniały od niego góry, tutaj ma pole do popisu. Ale nie było wyboru - trzeba było się przemęczyć; jak na ciężki wyścig przystało - równie ciężka końcówka. Mozolnie odliczałem pozostałe do mety kilometry - aż w końcu po ponad 1000km w nogach o 14.27 docieram na metę w Ustrzykach Górnych!

Na mecie czekał na mnie świetny żurek (dla chętnych też piwo, ja jednak wybrałem herbatę, bo bałem się że nawet piwko mnie szybko zetnie z nóg :)). Po pół godziny z dętką na szyi dociera Grzegorz Buraczyński (na ostatnim kawałku guma!), a godzinę po mnie jest i Marek Piluch (Transatlantyk). Chwilę pogadaliśmy o przeżyciach z trasy, no i szybko na camping w Ustrzykach. Marka tak szybko ścięło z nóg, że ledwo po wejściu do domku już spał jak zabity :)), ja jeszcze wziąłem prysznic. Po jakiś 3h snu idziemy do knajpy na obiad, w międzyczasie docierają na metę kolejni zawodnicy, obiad zjedliśmy z pechowcem spod Ostrowca - Andrzejem Włodarczykiem.

Podsumowanie:

Z wyścigu jestem bardzo zadowolony, przede wszystkim udało mi się ukończyć tą morderczą trasę, która od paru lat chodziła mi po głowie. Czas i miejsce (choć to sprawa drugorzędna) także okazały się sporo lepsze niż zakładałem przed startem (licząc optymistycznie, że dobrze będzie jak dojadę w poniedziałek przed zmierzchem). Na chwilę obecną z czasem 54:20 mam 27 miejsce, a to na moje możliwości doskonały wynik, tutaj jest Zdjęcia z wyścigu

Dane wycieczki: DST: 317.60 km AVS: 22.47 km/h ALT: 2397 m MAX: 61.90 km/h Temp:26.0 'C
Sobota, 21 sierpnia 2010Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wycieczka, >500km, Ultramaraton
Bałtyk-Bieszczady Tour cz.I

Świnoujście - Drawsko Pomorskie - Piła - Bydgoszcz - Toruń - Włocławek - Gąbin - Sochaczew - Grójec - Radom - Iłża

W nocy kiepsko spałem (może ze 3h) - ale adrenalina robi swoje i rano specjalnie śpiący nie jestem. Duże śniadanie - i uczestnicy na własną rękę przepływają promami z powrotem na Wolin. Tam ustawiamy się do kolejki po GPS-y, każdy uczestnik BB Tour taki wiezie - w celu znacznego usprawnienia relacji on-line oraz by w razie kłopotów z zabłądzeniem organizatorzy mogli znacznie szybciej pomóc. O 8 rano, po strzale z armaty startujemy z rampy promu i przejeżdżamy z kilometr po mieście na start ostry. Tutaj startujemy już wg listy, ja jadę w drugiej 15-os grupie.

Na starcie - od razu dzida do przodu i cała moja taktyka na wyścig w jednej chwili bierze w łeb :). Miałem jechać spokojnym tempem koło 25km/h, nawet ostrzegałem Marka (który był bardziej napalony na szybką jazdę na początku) by nie przeszarżować. Ale emocje biorą górę - i postanowiłem spróbować utrzymać się przez chwilę z przodu. Tempo ostre, często ponad 35km/h, wielu postanowiło mocno docisnąć by szybko dogonić pierwszą grupę. Udało się to nam jeszcze na Wolinie, miałem kilka momentów zwątpienia, ale udało mi się utrzymać w czołowej grupie. Za Wolinem zaczyna się dawać we znaki południowy wiatr, wieje mocno z boku, sporo więcej przeszkadza niż pomaga, jedziemy głównie na wachlarzach, czasem tak szerokich, że zajmujemy niemal całą jezdnię, parę razy nas otrąbiono, nawet organizator dał nam ostrzeżenie :). Pod Golczewem spotykam Mietka z forum (w końcu się zmaterializował :)), chwilę nam potowarzyszył, natrępnie poczekał na grupkę w której jechał Marek. Na pierwszym punkcie kontrolnym w Płotach zbieram nowe doświadczenia - o żadnym większym odpoczynku nie ma mowy, wpadamy jak po ogień, nabieramy wodę do bidonów, podpisujemy listę, łapiemy w biegu torebki z jedzeniem - i od razu w drogę, pewnie dwóch minut nawet tu nie zabawiliśmy, jemy już w trakcie jazdy. Przed Drawskiem jest kilka pagórków, na których utrzymanie się w grupie kosztowało mnie mnóstwo sił (bo na górki 2-3% często ciągnie się tempem 30km/h), punkt kontrolny na 130km wygląda bardzo podobnie jak w Płotach. Dalsza trasa też podobna - sporo bocznego wiatru, lekkie pagóreczki i wysokie tempo, do tego dochodzi upał 30 stopni. Mam tutaj spore problemy z wodą - standardowo wiozłem bidon 0.5 litra i butelkę coca-coli, przy moim zwykłym tempie taki zestaw zupełnie starczał - ale teraz w ogóle nie stajemy, a napić się w trakcie jazdy tempem ponad 30km/h z butelki zakręcanej na korek - wcale nie jest takie proste, od razu traci się ze 20-30m i później trzeba się nieźle naszarpać, żeby dogonić grupę; na taką jazdę zdecydowanie lepsze są dwa duże bidony. A do następnego punktu w Pile było aż 100km (na ok. 230km) - tak więc wszyscy docieramy tam już z wywieszonymi językami, tutaj postój jest już trochę dłuższy (z 10min), wypijam ponad litr, nabieram wodę, jem snickersy - i znowu wio w drogę! Pierwsza część odcinka do Bydgoszczy idzie mi jeszcze całkiem nieźle, ale w drugiej zaczynam już coraz mocniej odczuwać trudy trasy i bardzo mocnego tempa, coraz trudniej utrzymać się w czołowej grupce (a jest nas już chyba tylko 9). Coraz mocniej łapią mnie skurcze na podjazdach, wreszcie jakieś 10km przed Bydgoszczą zostaję z tyłu. Na pierwszym dużym punkcie kontrolnym (ponad 300km) łapie mnie taki skurcz, że przez dobre dwie minuty nie mogłem zsiąść z roweru - to niestety jest cena jaką musiałem zapłacić za jazdę tak szaleńczym jak na mnie tempem (średnia na ponad 300km koło 33km/h, z czego większość z przeszkadzającym wiatrem). Na punkcie wszyscy robią większy odpoczynek - porządny posiłek (schabowy), można się umyć i trochę odpocząć.

Na dalszą trasę ruszam już sam, swoim tempem, przez pierwsze kilometry dalej mam skurcze, w ogóle nie można stanąć na pedały, przechodzi to dopiero już nocą, gdzieś przed Toruniem. Nocna jazda idzie całkiem sprawnie, nie mam problemów z orientacją, wiem czego się spodziewać, nie zaskakuje mnie nawierzchnia - procentuje przejechanie tego kawałka w ramach przygotowań do wyścigu. Na punktach w Toruniu i Włocławku robię typowe przerwy po jakieś 20min, nie jadąc w grupie - mogę też stawać na trasie, żeby się np. załatwić, przelać wodę, czy poprawić coś w rowerze - to jednak spory bonus jazdy solo. W jeździe pomaga też jasny księżyc, który zachodzi dopiero gdzieś koło 2. Jeszcze postój w Gąbinie (gdzie uczestnikami wyścigu bardzo interesował się miejscowy pijaczek :)). Pod Sochaczewem zaczyna już świtać, na punkcie koło Guzowa jest już widno. Odcinek do Grójca dość pagórkowaty, trochę daje się we znaki wiatr. Z Grójca do Wsoli jadę wg regulaminu drogami technicznymi, niestety byłem jednym z nielicznych frajerów którzy wybrali ten wariant, większość jechała ekspresówką, zyskując na tym pewnie z 20-30min (krótszy dystans i przede wszystkim o niebo lepsza zasłona przed wiatrem - sporo ekranów + pchające rower pędem powietrza rozpędzone samochody). We Wsoli jestem trochę po 10, tutaj robię dłuższy postój, kąpię się, jem rosół i jajecznicę, trochę odpoczywam. Swój dramat przeżywa tu dotychczasowy lider - Jan Lipczyński (pierwszy na punkcie, mimo jazdy w kategorii solo). Niestety kontuzja ścięgien powoduje, że mimo wspaniałej jazdy jest zmuszony wycofać się z wyścigu, a szkoda - bo miał czas pozwalający realnie myśleć o poprawieniu dotychczasowego rekordu trasy.

rzez Radom jedzie się nieciekawie, pojechałem drogą w remoncie (całkowicie zerwana nawierzchnia na ok. 2km), myślę że to mimo wszystko szybszy wariant od jazdy pokręconymi objazdami. Dalej droga jest już dobra, ale jedzie się bardzo marnie - przede wszystkim równo czołowy wiatr, trochę górek, do tego oczy się same zamykają, odpoczywam po drodze kilka razy, w lasku z 10min. Ale do zajazdu Viking udało mi się dociągnąć, tutaj postanawiam się przespać - bo czas był ku temu najwyższy.

Zdjęcia z wyścigu

Dane wycieczki: DST: 695.10 km AVS: 27.95 km/h ALT: 2496 m MAX: 55.70 km/h Temp:26.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl