Wpisy archiwalne w kategorii
>200km
Dystans całkowity: | 150165.32 km (w terenie 220.00 km; 0.15%) |
Czas w ruchu: | 6199:18 |
Średnia prędkość: | 23.98 km/h |
Maksymalna prędkość: | 80.19 km/h |
Suma podjazdów: | 1008871 m |
Suma kalorii: | 458356 kcal |
Liczba aktywności: | 433 |
Średnio na aktywność: | 346.80 km i 14h 21m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 29 czerwca 2014Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wypad, >500km, Ultramaraton
Maraton w Radlinie
Maraton w Radlinie to impreza, która już od paru lat jest obecna w kalendarzu szosowych imprez długodystansowych, to jedne z nielicznych zawodów w naszym kraju z dystansami powyżej 500km. W tym roku po raz pierwszy postanowiłem tam wystartować, uczucia miałem trochę mieszane - z jednej strony chciałem spróbować swoich sił na 600km/24h po niełatwej trasie, z drugiej owa trasa wytyczona po rundach 150km zniechęcała monotonnością.
Do Radlina docieram wcześnie, po 12, spotykam wiele znanych z wcześniejszych imprez osób - tak więc czas do startu przyjemnie schodzi na rozmowach. Maraton startuje bardzo nietypowo, bo o 17.30, tak więc już na starcie mamy większy deficyt snu niż przy tradycyjnym starcie porannym. Do organizacji można mieć pewne zastrzeżenia, zirytowało mnie przede wszystkim zamieszanie z wyborem grup startowych, w regulaminie jak wół stało, że mają być losowane, a faktycznie zostały ustawione, tak by w pierwszej były najmocniejsze nazwiska, a jako, że zapisałem się w ostatniej chwili (ale znacznie przed upływem terminu losowania wg. regulaminu!), mnie tam nie uwzględniono. Jako, że moim celem w maratonie było przejechanie 600km/24h postanowiłem dołączyć się do pierwszej grupy, na miejscach i tak mi nie zależało, więc to czy po takiej samowolnej zmianie grup mnie uwzględnią w klasyfikacji czy też nie - nie miało większego znaczenia.
Tak więc zaraz po starcie dołączam się do pierwszej grupki, tempo tak jak przypuszczałem od pierwszych metrów jest bardzo solidne, sporo ponad 30km/h. Od początku widać, że trasa jest wymagająca, nie ma tu wielkich podjazdów, natomiast jest całe mnóstwo krótkich, często soczystych ścianek, które dają w kość przede wszystkim swoją ilością. Trasa mocno pokręcona, częściowo po aglomeracji śląskiej, po ok. 35km wjechaliśmy na wygodną szosę do Wisły. Jazda szarpana, jechaliśmy wieloma zrywami, a nie dość równym tempem, przez co jednak łatwiej się zmęczyć. Na pierwszym postoju w Ustroniu stajemy dosłownie na chwilę, tyle żeby złapać pakiety i dolać wody. Ale nawet tak krótki postój wykorzystał Waxmund, żeby się urwać z grupki, ja jako że na końcu odbijałem kartę ledwo się zdążyłem załapać za grupką, ładując dużą bułkę do kieszonki. Widać było, że niektóre osoby mają wielkie ciśnienie na zwycięstwo, Pikuła mocno żyłował tempo żeby dojść Waxmunda, a Wax już dogoniony udawał luzaka, że on tak po prostu ruszył swoim tempem, a jak było w rzeczywistości - próbował uciekać ;)). A ja przez tą szarpaninę nawet zjeść spokojnie tej bułki nie mogłem, rozpadła mi się w kieszonce, tak że w efekcie miałem usmarowaną masłem rękę i manetkę, takie oszczędności rzędu 1-2min na trasie kilkuset km to już wiele sensu nie mają. Inna sprawa, że pomysł, żeby dawać takie wielkie i suche bułki - chybiony, zupełnie to nie wchodziło, nie tylko mi, po wyścigu mnóstwo tych bułek zostało, bo wiele osób rezygnowało z tych porcji. Drugą część pętli jedziemy grupką (parę osób od startu z niej już odpadło), jazda mocno szarpana, Pikuła (chyba najmocniejszy ze wszystkich) zupełnie nie potrafi jeździć grupowo, wchodząc na zmianę strasznie mocno ciągnął pod górę, zjeżdżał ze zmiany na prawo i to nie na koniec, tylko po prostu trochę zwalniał, tak że szybko tworzyła się dziura, którą trzeba było nadrabiać, zresztą jemu w ogóle te zmiany nie były potrzebne, bo i tak nie jechał za czyimś plecami, a bardziej z boku ;). Po ok. 100km zaczęło solidniej padać, drogi zrobiły się mokre, a ze względu na szybkie zjazdy trzeba było mocno uważać, mieliśmy jedną wywrotkę na rondzie. Za trzecim punktem zrobiło się już ciemno, już nocą pokonujemy najostrzejszy podjazd maratonu do Pszowa (11%) po mocnych dziurach, stamtąd jeszcze ok. 8km na metę. 150km (ponad 1000m w pionie) przejechaliśmy z bardzo wysoką jak dla mnie średnią 33,4km/h, a czas brutto zaledwie 10min większy od czasu netto.
Tutaj krótki postój, szybko zjadłem bardzo ostrą zupę (znowu chybione menu, chciało się po tym bardzo pić, a kalorii wielu nie dawało, tyle że fajnie rozgrzało po mokrej końcówce rundy). Na drugie kółko grupki już ruszają rozbite, ja jadę m.in. z Waxmundem, w składzie coś koło 5 osób. Po ok. 20km niestety wpakowałem się w sporą dziurę, coś głośno łupnęło w rowerze, koło przycierało o hamulec, więc musiałem stanąć, a grupa mi odjechała. Z początku myślałem że tylko się koło rozcentrowało, ale już za dnia okazało się, że pękła karbonowa obręcz, jechać się z tym dało, ale trochę bicia było, nie dało się tez używać przedniego hamulca, a tylny miałem słabiutki, więc na licznych zjazdach jechało się mało bezpiecznie. Gdy doprowadziłem rower do stanu uzywalności - nadciągnęła kolejna grupka do której się podłączyłem i wspólnie dociągnęliśmy do Ustronia. Kawałek wiślanką - to walka z bardzo mocnym wiatrem, w samej końcówce wiało z 8-10m/s. Z Ustronia ruszamy większą grupką, połączeni razem z tą z którą wyruszyłem z Radlina, ale kawałek dalej, gdy coraz więcej sił kosztowało mnie utrzymanie się w grupce - uznałem, że nie ma co na siłę jechać w grupie, moim celem nie było tutaj zajmowanie jakiś miejsc, a przejechanie 600km w 24h, a do tego trzeba dobrze rozłożyć siły, których nie ma sensu tracić na za wysokie tempo. Tak więc już do Cieszyna dojeżdżam samotnie (na drodze leżało sporo połamanych wiatrem gałęzi), cały nocny kawałek kolejno do Zebrzydowic i w rejon Tworkowa - jadę samotnie, dopiero przed Tworkowem dogania mnie dwóch chłopaków z trzeciej grupki, jadą wiele sensowniej niż nasza grupka, tempem mocnym, ale równym, bez niepotrzebnych zrywów - po tym już wiedziałem, że jazda z pierwszą grupą była sporym błędem, niby człowiek w niejednym maratonie już jechał - ale ciągle robi te same błędy, zyski z szybszej jazdy na początku często są pozorne, ważniejsze jest dobre rozłożenie sił, podobnie z odpoczynkami, powinny być dostosowane do naszych potrzeb, nie ma co się za bardzo oglądać na innych.
Dlatego po końcu drugiej pętli (ze średnią 29,1km/h), mając w perspektywie jeszcze kolejne 300km - postanowiłem zjeść solidny posiłek, a oferowaną zupą nie sposób było się najeść, więc zjadłem zupki chińskie ze swoich zapasów. Trochę czasu na to poleciało, ale za to kolejną rundę mogłem jechać bez większych postojów i kryzysów. Gdy ruszałem na kolejną pętlę zrobiło się już widno, jadę samotnie, trzymając tempo koło 25km/h. Pierwszy mocno pagórkowaty kawałek przeleciał sprawnie, natomiast na wiślance wiatr strasznie dawał popalić, a im bliżej było Ustronia tym mocniej wiało, w samym mieście mocno się żyłując dawało się jechać 21-23km/h. Po tym kolejny pagórkowaty odcinek do Jastrzębia, ale tym razem już ze sporo lepszym wiatrem, natomiast mocno się rozczarowałem na kolejnym, najbardziej płaskim kawałku za Zebrzydowicami, liczyłem, że wiatr przynajmniej nie będzie przeszkadzał, ale ten zmienił kierunek z południowego na bardziej zachodni i do Tworkowa zdecydowanie przeszkadzał. To wraz z dystansem, który miałem w nogach dało mi solidnie w kość, zrobiłem sobie na trasie paruminutową przerwę, żeby dać odpocząć zmęczonym nogom. Od Tworkowa wreszcie z wiatrem, szybko docieram na metę kończąc trzecie okrążenie ze średnią 25,8km/h. Pokonany dystans i przewyższenia już mocno czułem w nogach, a jazda po pętlach wymaga sporo motywacji by ruszyć na kolejne okrążenie, zamiast usiąść sobie wygodnie na mecie razem z częścią tych która skończyła jazdę po 450km. Ale jako, że od początku byłem nastawiony mentalnie na 600km, a czasu było jeszcze trochę w zapasie (średnia 25km/h i 45min rezerwy) - więc ruszam na kolejne kółko ;)
Na tym okrążeniu już solidnie pali słońce, temperatura na moim liczniku oscyluje w pułapie 33-36'C, pierwszy odcinek dalej z zachodnim wiatrem, szybko dogania mnie znajomy z MRDP Bogdan Adamczyk, ale jedzie sporo mocniej ode mnie, więc po paru km wspólnej jazdy odjeżdża do przodu (bardzo dużo nadrobił na tej rundzie), zaczynają się też problemy z tylną przerzutką, która działa nierówno, zastanawiałem się czy profilaktycznie nie zmienić linki, ale się na to w końcu nie zdecydowałem, co było sporym błędem. Na wiślance okazuje się, że wiatr wreszcie trochę odpuścił, dalej jest przeciwny, ale to już nie ta siła co na dwóch wcześniejszych pętlach, wiało na poziomie 5m/s, a to już dało się przeżyć. W Ustroniu (jestem już ostatnim z maratończyków na trasie, po mnie zwijają punkt) tankuję do pełna wodę , której w tym upale szybko ubywa, choć temperatura przy tym wietrze niespecjalnie mi przeszkadzała. Przebijam się przez długą serię górek do Jastrzębia, w Zebrzydowicach tylko podbijam kartę, czasu jeszcze mam wystarczająco w zapasie. Ale kawałek dalej, niecałe 60km przed metą - strzela mi linka tylnej przerzutki. Miałem zapasową linkę, ale pękła w ten sposób, że beczka została w manetce i nie dało się jej w żaden sposób wyjąć. Wściekły zastanawiam się co robić, szkoda mi było tyle włożonego wysiłku w tę trasę, wiec nie zjeżdżam na metę, tylko blokuję tylną przerzutkę na środkowym biegu kasety i ruszam na trasę mając do dyspozycji jedynie przednią przerzutkę.
Ale na taki typ trasy jak Radlin - to fatalne rozwiązanie, rzadko kiedy daje się się sensownie jechać, albo trzeba ciężko mielić, albo jechać z bardzo wysoką kadencją (a to po takim dystansie słabo się sprawdza), a powyżej 30km/h nie da się już dokręcać. A najgorsze było to, że na naprawę straciłem całą rezerwę czasową jaką miałem, teraz zostało mi ok. 5min przy tempie 25km/h. Całe te 60km do mety to była walka z czasem, co chwilę analizowałem ile mi czasu zostało i ile kilometrów do mety, a utrzymanie z tymi przełożeniami takiego tempa było nie lada wyzwaniem. Kawałek przed Tworkowem gdy ujrzałem przed sobą zamknięty przejazd kolejowy - myślałem, że już pozamiatane, ale że pociąg nie jechał - szybko przeszedłem pod szlabanami, tracąc z minutę, zamiast kilku. Na paru km do Tworkowa widzę jadących z naprzeciwka zawodników, cały czas trzymam ustalone tempo, na punkcie nie bardzo wierzyli, że mam szanse zdążyć na metę. Oczywiście tylko podbijam kartę i natychmiast ruszam dalej, od Tworkowa wiatr minimalnie pomaga, ale za to po 10km zaczyna się solidny podjazd do Pszowa. Z bólem jadę tu na stojaka wpychając rower na 11% nachyleniu na sporo za ciężkim na takie nachylenie biegu, na szczycie zastrzyk motywacji, bo już wiem, że szanse na ukończenie w limicie są spore, to zaledwie 8km z małymi góreczkami. Wyprzedzam paru zawodników, dublując nawet tych z 450km i już z ogromną ulgą melduję się na mecie z zaledwie 4min zapasu (mój czas to 23h56min, a nie jakieś cuda jak 22h49min które umieszczono na stronie)
Cel udało się osiągnąć, 600km w 24h zaliczyłem (a faktycznie 608km), ale skatowałem się strasznie, już dawno się tak nie wyjechałem. Niewątpliwie błędem była jazda z pierwszą grupą, tym bardziej, że okazało się, że z kolejnych ludzie też mieli dobre wyniki, a jechali bez niepotrzebnego szarpania. Ale przede wszystkim była to bardzo trudna trasa na taki dystans, dotąd przejechałem tyle tylko raz (606km w 24h), ale to było na BBTour, na dużo bardziej płaskiej trasie, bez przeciwnego wiatru itd. A tutaj było ponad 4000m przewyższeń i mnóstwo walki z wiatrem - tak więc o wiele trudniej. Satysfakcja z przejechania takiej trasy niewątpliwie jest, ale z drugiej strony taka jazda jak w końcówce, ciągle pod presją czasu wiele przyjemności nie dawała, a zmęczyła ogromnie. Jazda po rundach - to niewątpliwe wielki minus trasy, za 3 czy 4 razem wszystko się już doskonale zna, taka jazda zwyczajnie nudzi; dlatego BBTour jest maratonem zdecydowanie atrakcyjniejszym. Tutaj tez dałoby się zrobić tę trasę o wiele lepiej, można by puścić długą pętlę po Beskidach (w wyższych górach, ale z bardziej płaskim dojazdem wcale by więcej przewyższeń nie wyszło, zresztą dłuższe podjazdy mniej męczą niż duża ilość krótszych). Szwankował też system jazdy i wyników, czyli to, że nie ma przywiązania do konkretnych dystansów, na trasie można wybierać czy jedziemy 450 czy 600km, a "wygranie" 450km jest tylko na papierze, bo ludzie z 600km mogą mieć lepsze czasy (jak było teraz). Dystanse powinny być sztywno rozdzielone, wtedy ta klasyfikacja miałaby sens.
Maraton w Radlinie to impreza, która już od paru lat jest obecna w kalendarzu szosowych imprez długodystansowych, to jedne z nielicznych zawodów w naszym kraju z dystansami powyżej 500km. W tym roku po raz pierwszy postanowiłem tam wystartować, uczucia miałem trochę mieszane - z jednej strony chciałem spróbować swoich sił na 600km/24h po niełatwej trasie, z drugiej owa trasa wytyczona po rundach 150km zniechęcała monotonnością.
Do Radlina docieram wcześnie, po 12, spotykam wiele znanych z wcześniejszych imprez osób - tak więc czas do startu przyjemnie schodzi na rozmowach. Maraton startuje bardzo nietypowo, bo o 17.30, tak więc już na starcie mamy większy deficyt snu niż przy tradycyjnym starcie porannym. Do organizacji można mieć pewne zastrzeżenia, zirytowało mnie przede wszystkim zamieszanie z wyborem grup startowych, w regulaminie jak wół stało, że mają być losowane, a faktycznie zostały ustawione, tak by w pierwszej były najmocniejsze nazwiska, a jako, że zapisałem się w ostatniej chwili (ale znacznie przed upływem terminu losowania wg. regulaminu!), mnie tam nie uwzględniono. Jako, że moim celem w maratonie było przejechanie 600km/24h postanowiłem dołączyć się do pierwszej grupy, na miejscach i tak mi nie zależało, więc to czy po takiej samowolnej zmianie grup mnie uwzględnią w klasyfikacji czy też nie - nie miało większego znaczenia.
Tak więc zaraz po starcie dołączam się do pierwszej grupki, tempo tak jak przypuszczałem od pierwszych metrów jest bardzo solidne, sporo ponad 30km/h. Od początku widać, że trasa jest wymagająca, nie ma tu wielkich podjazdów, natomiast jest całe mnóstwo krótkich, często soczystych ścianek, które dają w kość przede wszystkim swoją ilością. Trasa mocno pokręcona, częściowo po aglomeracji śląskiej, po ok. 35km wjechaliśmy na wygodną szosę do Wisły. Jazda szarpana, jechaliśmy wieloma zrywami, a nie dość równym tempem, przez co jednak łatwiej się zmęczyć. Na pierwszym postoju w Ustroniu stajemy dosłownie na chwilę, tyle żeby złapać pakiety i dolać wody. Ale nawet tak krótki postój wykorzystał Waxmund, żeby się urwać z grupki, ja jako że na końcu odbijałem kartę ledwo się zdążyłem załapać za grupką, ładując dużą bułkę do kieszonki. Widać było, że niektóre osoby mają wielkie ciśnienie na zwycięstwo, Pikuła mocno żyłował tempo żeby dojść Waxmunda, a Wax już dogoniony udawał luzaka, że on tak po prostu ruszył swoim tempem, a jak było w rzeczywistości - próbował uciekać ;)). A ja przez tą szarpaninę nawet zjeść spokojnie tej bułki nie mogłem, rozpadła mi się w kieszonce, tak że w efekcie miałem usmarowaną masłem rękę i manetkę, takie oszczędności rzędu 1-2min na trasie kilkuset km to już wiele sensu nie mają. Inna sprawa, że pomysł, żeby dawać takie wielkie i suche bułki - chybiony, zupełnie to nie wchodziło, nie tylko mi, po wyścigu mnóstwo tych bułek zostało, bo wiele osób rezygnowało z tych porcji. Drugą część pętli jedziemy grupką (parę osób od startu z niej już odpadło), jazda mocno szarpana, Pikuła (chyba najmocniejszy ze wszystkich) zupełnie nie potrafi jeździć grupowo, wchodząc na zmianę strasznie mocno ciągnął pod górę, zjeżdżał ze zmiany na prawo i to nie na koniec, tylko po prostu trochę zwalniał, tak że szybko tworzyła się dziura, którą trzeba było nadrabiać, zresztą jemu w ogóle te zmiany nie były potrzebne, bo i tak nie jechał za czyimś plecami, a bardziej z boku ;). Po ok. 100km zaczęło solidniej padać, drogi zrobiły się mokre, a ze względu na szybkie zjazdy trzeba było mocno uważać, mieliśmy jedną wywrotkę na rondzie. Za trzecim punktem zrobiło się już ciemno, już nocą pokonujemy najostrzejszy podjazd maratonu do Pszowa (11%) po mocnych dziurach, stamtąd jeszcze ok. 8km na metę. 150km (ponad 1000m w pionie) przejechaliśmy z bardzo wysoką jak dla mnie średnią 33,4km/h, a czas brutto zaledwie 10min większy od czasu netto.
Tutaj krótki postój, szybko zjadłem bardzo ostrą zupę (znowu chybione menu, chciało się po tym bardzo pić, a kalorii wielu nie dawało, tyle że fajnie rozgrzało po mokrej końcówce rundy). Na drugie kółko grupki już ruszają rozbite, ja jadę m.in. z Waxmundem, w składzie coś koło 5 osób. Po ok. 20km niestety wpakowałem się w sporą dziurę, coś głośno łupnęło w rowerze, koło przycierało o hamulec, więc musiałem stanąć, a grupa mi odjechała. Z początku myślałem że tylko się koło rozcentrowało, ale już za dnia okazało się, że pękła karbonowa obręcz, jechać się z tym dało, ale trochę bicia było, nie dało się tez używać przedniego hamulca, a tylny miałem słabiutki, więc na licznych zjazdach jechało się mało bezpiecznie. Gdy doprowadziłem rower do stanu uzywalności - nadciągnęła kolejna grupka do której się podłączyłem i wspólnie dociągnęliśmy do Ustronia. Kawałek wiślanką - to walka z bardzo mocnym wiatrem, w samej końcówce wiało z 8-10m/s. Z Ustronia ruszamy większą grupką, połączeni razem z tą z którą wyruszyłem z Radlina, ale kawałek dalej, gdy coraz więcej sił kosztowało mnie utrzymanie się w grupce - uznałem, że nie ma co na siłę jechać w grupie, moim celem nie było tutaj zajmowanie jakiś miejsc, a przejechanie 600km w 24h, a do tego trzeba dobrze rozłożyć siły, których nie ma sensu tracić na za wysokie tempo. Tak więc już do Cieszyna dojeżdżam samotnie (na drodze leżało sporo połamanych wiatrem gałęzi), cały nocny kawałek kolejno do Zebrzydowic i w rejon Tworkowa - jadę samotnie, dopiero przed Tworkowem dogania mnie dwóch chłopaków z trzeciej grupki, jadą wiele sensowniej niż nasza grupka, tempem mocnym, ale równym, bez niepotrzebnych zrywów - po tym już wiedziałem, że jazda z pierwszą grupą była sporym błędem, niby człowiek w niejednym maratonie już jechał - ale ciągle robi te same błędy, zyski z szybszej jazdy na początku często są pozorne, ważniejsze jest dobre rozłożenie sił, podobnie z odpoczynkami, powinny być dostosowane do naszych potrzeb, nie ma co się za bardzo oglądać na innych.
Dlatego po końcu drugiej pętli (ze średnią 29,1km/h), mając w perspektywie jeszcze kolejne 300km - postanowiłem zjeść solidny posiłek, a oferowaną zupą nie sposób było się najeść, więc zjadłem zupki chińskie ze swoich zapasów. Trochę czasu na to poleciało, ale za to kolejną rundę mogłem jechać bez większych postojów i kryzysów. Gdy ruszałem na kolejną pętlę zrobiło się już widno, jadę samotnie, trzymając tempo koło 25km/h. Pierwszy mocno pagórkowaty kawałek przeleciał sprawnie, natomiast na wiślance wiatr strasznie dawał popalić, a im bliżej było Ustronia tym mocniej wiało, w samym mieście mocno się żyłując dawało się jechać 21-23km/h. Po tym kolejny pagórkowaty odcinek do Jastrzębia, ale tym razem już ze sporo lepszym wiatrem, natomiast mocno się rozczarowałem na kolejnym, najbardziej płaskim kawałku za Zebrzydowicami, liczyłem, że wiatr przynajmniej nie będzie przeszkadzał, ale ten zmienił kierunek z południowego na bardziej zachodni i do Tworkowa zdecydowanie przeszkadzał. To wraz z dystansem, który miałem w nogach dało mi solidnie w kość, zrobiłem sobie na trasie paruminutową przerwę, żeby dać odpocząć zmęczonym nogom. Od Tworkowa wreszcie z wiatrem, szybko docieram na metę kończąc trzecie okrążenie ze średnią 25,8km/h. Pokonany dystans i przewyższenia już mocno czułem w nogach, a jazda po pętlach wymaga sporo motywacji by ruszyć na kolejne okrążenie, zamiast usiąść sobie wygodnie na mecie razem z częścią tych która skończyła jazdę po 450km. Ale jako, że od początku byłem nastawiony mentalnie na 600km, a czasu było jeszcze trochę w zapasie (średnia 25km/h i 45min rezerwy) - więc ruszam na kolejne kółko ;)
Na tym okrążeniu już solidnie pali słońce, temperatura na moim liczniku oscyluje w pułapie 33-36'C, pierwszy odcinek dalej z zachodnim wiatrem, szybko dogania mnie znajomy z MRDP Bogdan Adamczyk, ale jedzie sporo mocniej ode mnie, więc po paru km wspólnej jazdy odjeżdża do przodu (bardzo dużo nadrobił na tej rundzie), zaczynają się też problemy z tylną przerzutką, która działa nierówno, zastanawiałem się czy profilaktycznie nie zmienić linki, ale się na to w końcu nie zdecydowałem, co było sporym błędem. Na wiślance okazuje się, że wiatr wreszcie trochę odpuścił, dalej jest przeciwny, ale to już nie ta siła co na dwóch wcześniejszych pętlach, wiało na poziomie 5m/s, a to już dało się przeżyć. W Ustroniu (jestem już ostatnim z maratończyków na trasie, po mnie zwijają punkt) tankuję do pełna wodę , której w tym upale szybko ubywa, choć temperatura przy tym wietrze niespecjalnie mi przeszkadzała. Przebijam się przez długą serię górek do Jastrzębia, w Zebrzydowicach tylko podbijam kartę, czasu jeszcze mam wystarczająco w zapasie. Ale kawałek dalej, niecałe 60km przed metą - strzela mi linka tylnej przerzutki. Miałem zapasową linkę, ale pękła w ten sposób, że beczka została w manetce i nie dało się jej w żaden sposób wyjąć. Wściekły zastanawiam się co robić, szkoda mi było tyle włożonego wysiłku w tę trasę, wiec nie zjeżdżam na metę, tylko blokuję tylną przerzutkę na środkowym biegu kasety i ruszam na trasę mając do dyspozycji jedynie przednią przerzutkę.
Ale na taki typ trasy jak Radlin - to fatalne rozwiązanie, rzadko kiedy daje się się sensownie jechać, albo trzeba ciężko mielić, albo jechać z bardzo wysoką kadencją (a to po takim dystansie słabo się sprawdza), a powyżej 30km/h nie da się już dokręcać. A najgorsze było to, że na naprawę straciłem całą rezerwę czasową jaką miałem, teraz zostało mi ok. 5min przy tempie 25km/h. Całe te 60km do mety to była walka z czasem, co chwilę analizowałem ile mi czasu zostało i ile kilometrów do mety, a utrzymanie z tymi przełożeniami takiego tempa było nie lada wyzwaniem. Kawałek przed Tworkowem gdy ujrzałem przed sobą zamknięty przejazd kolejowy - myślałem, że już pozamiatane, ale że pociąg nie jechał - szybko przeszedłem pod szlabanami, tracąc z minutę, zamiast kilku. Na paru km do Tworkowa widzę jadących z naprzeciwka zawodników, cały czas trzymam ustalone tempo, na punkcie nie bardzo wierzyli, że mam szanse zdążyć na metę. Oczywiście tylko podbijam kartę i natychmiast ruszam dalej, od Tworkowa wiatr minimalnie pomaga, ale za to po 10km zaczyna się solidny podjazd do Pszowa. Z bólem jadę tu na stojaka wpychając rower na 11% nachyleniu na sporo za ciężkim na takie nachylenie biegu, na szczycie zastrzyk motywacji, bo już wiem, że szanse na ukończenie w limicie są spore, to zaledwie 8km z małymi góreczkami. Wyprzedzam paru zawodników, dublując nawet tych z 450km i już z ogromną ulgą melduję się na mecie z zaledwie 4min zapasu (mój czas to 23h56min, a nie jakieś cuda jak 22h49min które umieszczono na stronie)
Cel udało się osiągnąć, 600km w 24h zaliczyłem (a faktycznie 608km), ale skatowałem się strasznie, już dawno się tak nie wyjechałem. Niewątpliwie błędem była jazda z pierwszą grupą, tym bardziej, że okazało się, że z kolejnych ludzie też mieli dobre wyniki, a jechali bez niepotrzebnego szarpania. Ale przede wszystkim była to bardzo trudna trasa na taki dystans, dotąd przejechałem tyle tylko raz (606km w 24h), ale to było na BBTour, na dużo bardziej płaskiej trasie, bez przeciwnego wiatru itd. A tutaj było ponad 4000m przewyższeń i mnóstwo walki z wiatrem - tak więc o wiele trudniej. Satysfakcja z przejechania takiej trasy niewątpliwie jest, ale z drugiej strony taka jazda jak w końcówce, ciągle pod presją czasu wiele przyjemności nie dawała, a zmęczyła ogromnie. Jazda po rundach - to niewątpliwe wielki minus trasy, za 3 czy 4 razem wszystko się już doskonale zna, taka jazda zwyczajnie nudzi; dlatego BBTour jest maratonem zdecydowanie atrakcyjniejszym. Tutaj tez dałoby się zrobić tę trasę o wiele lepiej, można by puścić długą pętlę po Beskidach (w wyższych górach, ale z bardziej płaskim dojazdem wcale by więcej przewyższeń nie wyszło, zresztą dłuższe podjazdy mniej męczą niż duża ilość krótszych). Szwankował też system jazdy i wyników, czyli to, że nie ma przywiązania do konkretnych dystansów, na trasie można wybierać czy jedziemy 450 czy 600km, a "wygranie" 450km jest tylko na papierze, bo ludzie z 600km mogą mieć lepsze czasy (jak było teraz). Dystanse powinny być sztywno rozdzielone, wtedy ta klasyfikacja miałaby sens.
Dane wycieczki:
DST: 608.70 km AVS: 28.07 km/h
ALT: 4290 m MAX: 68.70 km/h
Temp:23.0 'C
Piątek, 13 czerwca 2014Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wypad
Czechy z Kotem - dzień 1
Po krótkich przygotowaniach i sporych obawach o pogodę ruszyliśmy z Kotem na wymagający 4-dniowy wyjazd z Poznania do Pragi, ze sporą ilością gór na niemiecko-czeskim pograniczu. Pierwszego dnia mieliśmy do przejechania długi odcinek dojazdowy, aż 300km. Spotykamy się o 4.30 w Poznaniu - i od razu ruszamy na trasę. Pierwsze niemal 200km to ta sama trasa, którą pokonowaliśmy razem z Krzyśkiem w czasie wyjazdu do Berlina, więc dobrze nam znana. Róznica w porównaniu do tamtej trasy jest jednak zasadnicza, wtedy mieliśmy wiatr w plecy, teraz wieje nam w twarz ;) Na pierwszym odcinku do Zbąszynia jeszcze to tak nie przeszkadzało, ale później dawało juz solidnie popalić. Ale spodziewaliśmy się tego, więc byliśmy mentalnie przygotowani na solidną orkę. Jechało się bardzo sprawnie, szybko docieramy do Świebodzina, tutaj obowiązkowa wizyta pod statuą Chrystusa, która choć już tyle razy przeze mnie widziana - zawsze odpowiednie wrażenie wywiera ;)) Do Krosna Odrzańskiego długi leśny odcinek, w markecie robimy ostatnie w Polsce zakupy, Marzena przy okazji spotyka tego samego policjanta z którym tu rozmawiała podczas trasy do Berlina ;))
Na odcinku do Gubina mamy apogeum walki z wiatrem, który mocno daje popalić, na szczęście po przekroczeniu granicy droga solidniej odbijała na południe, co nam jazdę znacznie ułatwiło. Pogoda generalnie była niespecjalna, parę razy też popadywało, na szczęście nie tak solidnie, żeby nas porządniej zmoczyć. W Niemczech trochę więcej góreczek, szczególnie w końcówce trasy za Hoyerswerdą, już mocno zmęczeni długim dystansem w okolicach zachodu słońca rozkładamy się na biwak pod lasem, po zarwanej nocy zasypiamy błyskawicznie.
Zdjęcia
Po krótkich przygotowaniach i sporych obawach o pogodę ruszyliśmy z Kotem na wymagający 4-dniowy wyjazd z Poznania do Pragi, ze sporą ilością gór na niemiecko-czeskim pograniczu. Pierwszego dnia mieliśmy do przejechania długi odcinek dojazdowy, aż 300km. Spotykamy się o 4.30 w Poznaniu - i od razu ruszamy na trasę. Pierwsze niemal 200km to ta sama trasa, którą pokonowaliśmy razem z Krzyśkiem w czasie wyjazdu do Berlina, więc dobrze nam znana. Róznica w porównaniu do tamtej trasy jest jednak zasadnicza, wtedy mieliśmy wiatr w plecy, teraz wieje nam w twarz ;) Na pierwszym odcinku do Zbąszynia jeszcze to tak nie przeszkadzało, ale później dawało juz solidnie popalić. Ale spodziewaliśmy się tego, więc byliśmy mentalnie przygotowani na solidną orkę. Jechało się bardzo sprawnie, szybko docieramy do Świebodzina, tutaj obowiązkowa wizyta pod statuą Chrystusa, która choć już tyle razy przeze mnie widziana - zawsze odpowiednie wrażenie wywiera ;)) Do Krosna Odrzańskiego długi leśny odcinek, w markecie robimy ostatnie w Polsce zakupy, Marzena przy okazji spotyka tego samego policjanta z którym tu rozmawiała podczas trasy do Berlina ;))
Na odcinku do Gubina mamy apogeum walki z wiatrem, który mocno daje popalić, na szczęście po przekroczeniu granicy droga solidniej odbijała na południe, co nam jazdę znacznie ułatwiło. Pogoda generalnie była niespecjalna, parę razy też popadywało, na szczęście nie tak solidnie, żeby nas porządniej zmoczyć. W Niemczech trochę więcej góreczek, szczególnie w końcówce trasy za Hoyerswerdą, już mocno zmęczeni długim dystansem w okolicach zachodu słońca rozkładamy się na biwak pod lasem, po zarwanej nocy zasypiamy błyskawicznie.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 303.00 km AVS: 24.08 km/h
ALT: 1017 m MAX: 46.30 km/h
Temp:17.0 'C
Niedziela, 8 czerwca 2014Kategoria >300km, >200km, >100km, Wycieczka, Rower szosowy, >500km, Ultramaraton
Maraton Podróżnika
Nocka przed maratonem - jak to już nieraz w moim przypadku przed większymi imprezami bywało, była fatalna, nie wiem czy godzinę spałem; pomimo idealnych warunków do spania, więc od razu na starcie jestem na minusie ;))
Rano razem z Krzyśkiem szybko się zbieramy, jem solidne śniadanie - i jedziemy pod kościół w Skrzeszewie, skąd startowaliśmy. Tutaj dzielimy się na 3 grupy, na których czele jechali Transatlantyk, Waxmund i ja. Założenia przedstartowe były takie, że miał to być przejazd grupowy tempem ok. 25km/h - tak by pomóc jak największej liczbie osób zrobić kwalifikację do BBTouru (limit na 510km wynosił 27h). Ruszyłem z pierwszą grupką tak by pilnować tego tempa, bo zawsze na początkach takich imprez trafiają się "koksiki", którzy bardzo podkręcają tempo, a mniej doświadczone osoby próbując się za nimi utrzymać niepotrzebnie tracą siły, za co później płacą kryzysami.
Ale szybko okazało się to sprawą beznadziejną, parę osób zalecenia na które się przed startem umawialiśmy - miało głęboko gdzieś, co rusz wstawiali jakieś szydercze komentarze na temat tempa jakim jedziemy, nie interesowało ich pociągnięcie słabszych i turystyczny przejazd grupowy - a jedynie to, żeby samemu ostro pociągnąć, ciągle podkręcali tempo, grupa która jechała za moją wbrew przepisom drogowym zlewała się z moją grupą w której trzymałem ustalone tempo 25-27km/h. Ileś razy wyjeżdżałem na czoło wyhamowując grupę, parę osób opieprzyłem; ale w tych staraniach byłem osamotniony. Grupami dojechaliśmy do Łukowa, tam postój na rynku, dzięki samochodowi technicznemu Michała było to wygodnie zorganizowane, tam mieliśmy nasze rzeczy i jedzenie na trasę, więc nie trzeba było tracić czasu na zakupy, bo gdyby naraz 50 osób kupowało w sklepie - poleciałoby na to mnóstwo czasu.
Za Łukowem grupki startowe ostatecznie się rozleciały, wiele osób zaczęło mocno cisnąć, jadąc po 30km/h i więcej; a ja zupełnie straciłem ochotę na to, by próbować to jakoś ogarnąć, kopać się z koniem sensu nie było - jednym słowem odtąd każdy już jechał na własny rachunek. Na tym odcinku jechałem w kilkuosobowej grupie m.in. z Eranis, Krzyśkiem (Blondasem), Wąskim. Pogoda była idealna, lekki wiaterek w plecy, ciepło, ale też nie jakoś wielce gorąco - wymarzone warunki na rower. Za postojem w Kozłówce zaczęły się solidniejsze górki, od postoju jedziemy razem z Kotami (czyli Kotem wraz z jej mężem Krzyśkiem ;)). Lublin to nieciekawy i ruchliwy przejazd DK19, ale ten odcinek do Niedrzwicy był jedynym ruchliwym na maratonie, na reszcie dróg ruch był symboliczny. Z Lublina jechaliśmy już razem z Kotami, fragmentami w naszej grupce było paru innych rowerzystów. Na górkach przed Bychawą mijamy parę osób, które poodpadały z czołowej grupki, między innym wolniutko jadącego Księgowego, który właśnie za za szybką jazdę płacił tu kryzysem.
Postój w Bychawie w parku, za tym zaczynał się najciekawszy, pagórkowaty odcinek maratonu. Tutaj widząc czołową grupkę wjeżdżającą na wzniesienie za miastem postanowiłem ten kawałek mocniej pocisnąć, grupkę sprawnie dogoniłem i podłączyłem się do Kuriera, Waxmunda i Gabriela, reszta grupki "koksików" nie wytrzymała podjazdów, na których z łatwością zostawiliśmy ich w tyle, dopiero na podjazdach widać kto rzeczywiście jest mocny, tu jazda na kole już wiele nie da, tu każdy zostaje sam. Tempo było naprawdę solidne, na dziurawej drodze do Wysokiego 40km/h długo nie schodziło z licznika, na wybojach przy takiej prędkości jedzie się ciekawie ;) Sprawnie przeleciał odcinek remontowaną drogą wojewódzką na Biłgoraj, na wahadłach nie musieliśmy zjeżdżać na bok. W rejonie Turobina płaski odcinek z dalej mocnym tempem, Gabriel odpuścił, tak więc jechaliśmy we trójkę, przypomniał się od razu wypad na Hel, gdzie w podobnym składzie walczyliśmy ponad 300km z bardzo silnym wiatrem. W Radecznicy odłączyłem się od grupki, bo musiałem zaczekać na Marzenę, dla której wiozłem bułki (ten odcinek między postojami był dłuższy); Kurier i Waxmund w końcu też zdecydowali się ze mną poczekać; średnia na ponad 40km z Bychawy była 34,5km/h. W rejonie pierwszych solidniejszych górek jedziemy już spokojniej większą grupką, porobiłem trochę zdjęć - bardzo przyjemny kawałek. Na tym odcinku pecha miał Kurier, kilka razy spadał mu łańcuch, w końcu pękł, a w czasie naprawy przewracający się rower wbił mu się wystającą śrubą w kolano, w efekcie Kurier do Szczebrzeszyna musiał dojechać naszym busikiem, a całą resztę trasy pokonał z bardzo bolesną kontuzją. Następnie płaski dojazd pod widoczną z daleka ścianę przed Szczebrzeszynem - i tutaj najcięższy podjazd maratonu, na którym z Waxmundem wyrwaliśmy daleko do przodu, rozgrywając premię górską (była kreska i podawane odległości do niej) na szczycie ;). Zjazd szarpany, kilka ścianek też pod górkę, ale za to piękne widoki. Razem z Kotami, Waxem i Góralem Nizinnym meldujemy się na rynku, tam oczywiście obowiązkowa fotka z chrząszczem ;) Na ok. 80km pagórkowatej trasy do Szczebrzeszyna, ze sporą ilością dziur średnia wyszła mi 31,1km/h, bardzo rzadko jeżdżę w stylu sportowym, więc trochę byłem zaskoczony, że udawało mi się dość szybko jechać.
Główny postój obiadowy był w Szczebrzeszynie w barze Klemens, fajne miejsce, dobra obsługa, duże porcje - jak na taką ilość osób dobrze się to udało zorganizować. Odpoczywaliśmy tu ponad godzinę, później po 10km w Nieliszu robiliśmy zakupy, a czekając na samochód, który miał zabrać nasze większe zakupy - nieźle nas komary pożarły ;). Odcinek za Nieliszem jechaliśmy nocą, sporo tu było dziur i pagóreczków, ale z mocną lampką te dziury nie robiły na mnie większego wrażenia, tyle że trochę trzęsło na zjazdach. Grupek było kilka, ja razem z Kotami jechaliśmy razem większość tego kawałka, z 15km przed Piaskami połączyliśmy się z tymi co byli przed nami, tutaj wyszedłem na czoło tej grupki i solidnym tempem ponad 30km/h dociągnąłem ją aż do samego miasta. W Piaskach zaczekałem na Kotów i już spokojnym tempem pojechaliśmy do Łęcznej, po wielu km dziur miło było pojechać dobrym asfaltem na krajówce do Dorohuska. Łęczna wita nas poświatą ze stadionu Górnika, wszystkie reflektory na maksa, pomimo, że był to środek nocy. Postój marnie wypadł, miejsce było kiepskie, z tego co pamiętałem za dnia - były tam gdzieś ławki, ale mogłem się pomylić, więc staliśmy po ciemku przy drodze, lepszym rozwiązaniem na nocny postój byłoby miasto, ale tam z kolei mocno rozryte było centrum wraz z rynkiem.
Za Łęczną zaczął się zupełnie płaski odcinek, jedno z najbardziej płaskich miejsc w Polsce, na dystansie 125km było zaledwie 170m podjazdów. Po krótkim postoju na Orlenie w Parczewie szybko ruszamy do przodu, wkrótce grupka z tyłu nas dogoniła, a później wyprzedziła przy okazji się rozbijając na części ;), trochę sobie pocisnąłem sprawnie przeskakując z tyłu na początek. Po postoju na siku poczekaliśmy na resztę grupy, a jako że Kotowie długo nie nadjeżdżali przedzwoniłem do Marzeny - i okazało się, że na tym kawałku problemy żołądkowe złapały Krzyśka, po obiedzie w Szczebrzeszynie zemdliło go od obfitej panierki, przez co przez wiele kilometrów nie mógł nic zjeść, co z kolei zaowocowało osłabieniem. Od Międzyrzeca pojechaliśmy więc spokojnie w grupce z Gabrielem, Keto i Góralem Nizinnym już do końca, a jako, że nie stawiliśmy jak grupka przed nami na Orlenie w Międzyrzecu - wyprzedziliśmy ich (przez brak jazdy grupowej samochód z naszymi rzeczami czekał na tych z tyłu i na dwóch ostatnich postojach już nie mieliśmy dostępu do rzeczy). Na normalnie ruchliwej DK19 - o świcie zupełnie puściutko, odcinek do Łosic przejeżdżamy elegancko, Krzysiek powoli dochodzi już do siebie. Kawałek za Łosicami zaczął się "odcinek specjalny" - najsolidniejsze dziury na maratonie, kilka szutrowych dziur w asfalcie z obfitą ilością kamyczków; w sam raz na dobicie zmęczonych maratończyków ;))
Końcóweczka to już elegancki asfalt wzdłuż Bugu, widoczny z daleka kościół w Skrzeszewie od razu dodaje nam nowych sił - i z impetem meldujemy się na mecie! Przed nami dojechał tylko Turysta, który od początku jechał solo, w typowym rytmie maratonowym, nie korzystając z wozu, z minimalną ilością postojów. A wśród dziewczyn jako pierwsza dojechała Marzena - duże gratulacje; nasza grupka z Kotami, Keto, Gabrielem i Góralem Nizinnym na 510km miała czas 22h54min, więc całkiem przyzwoicie
Maraton bez wątpienia bardzo udany, ludzie na mecie byli bardzo zadowoleni, jak na debiut takiej imprezy (której byłem jednym z organizatorów i sędzią weryfikującym kwalifikacje do BBTour) wypadło bardzo przyzwoicie, wiec bardzo możliwe, że za rok dojdzie do powtórki. System jazdy w grupach szybko okazał się fikcją, bardzo możliwe, że było to nierealne przy tej liczbie uczestników; niemniej na początku byłem nieprzyjemnie zaskoczony, jak łatwo wiele osób olało te ustalenia by pomóc słabszym - na rzecz własnej przyjemności. Ale po tym zgrzycie na początku, gdy już sposób jazdy się wyklarował - jechało się bardzo przyjemnie, jak to na maratonach - bardzo wiele się działo, ciągle się to wszystko tasowało, składy grupek co rusz się zmieniały, trasa ciekawa i urozmaicona, fajnie, że był ten ciekawy kawałek po Roztoczu, który niewątpliwie dodał smaczku trasie. Podziękowania za wspólną jazdę dla Marzeny i Krzyśka z którymi przejechałem większość trasy, elegancko nam się jechało, pewnie jeszcze nie raz w tym składzie pojeździmy ;) Podziękowania dla Krzyśka za towarzystwo i transport busem do Warszawy; no i oczywiście podziękowania dla wszystkich uczestników za świetną zabawę!
Zdjęcia z maratonu
Nocka przed maratonem - jak to już nieraz w moim przypadku przed większymi imprezami bywało, była fatalna, nie wiem czy godzinę spałem; pomimo idealnych warunków do spania, więc od razu na starcie jestem na minusie ;))
Rano razem z Krzyśkiem szybko się zbieramy, jem solidne śniadanie - i jedziemy pod kościół w Skrzeszewie, skąd startowaliśmy. Tutaj dzielimy się na 3 grupy, na których czele jechali Transatlantyk, Waxmund i ja. Założenia przedstartowe były takie, że miał to być przejazd grupowy tempem ok. 25km/h - tak by pomóc jak największej liczbie osób zrobić kwalifikację do BBTouru (limit na 510km wynosił 27h). Ruszyłem z pierwszą grupką tak by pilnować tego tempa, bo zawsze na początkach takich imprez trafiają się "koksiki", którzy bardzo podkręcają tempo, a mniej doświadczone osoby próbując się za nimi utrzymać niepotrzebnie tracą siły, za co później płacą kryzysami.
Ale szybko okazało się to sprawą beznadziejną, parę osób zalecenia na które się przed startem umawialiśmy - miało głęboko gdzieś, co rusz wstawiali jakieś szydercze komentarze na temat tempa jakim jedziemy, nie interesowało ich pociągnięcie słabszych i turystyczny przejazd grupowy - a jedynie to, żeby samemu ostro pociągnąć, ciągle podkręcali tempo, grupa która jechała za moją wbrew przepisom drogowym zlewała się z moją grupą w której trzymałem ustalone tempo 25-27km/h. Ileś razy wyjeżdżałem na czoło wyhamowując grupę, parę osób opieprzyłem; ale w tych staraniach byłem osamotniony. Grupami dojechaliśmy do Łukowa, tam postój na rynku, dzięki samochodowi technicznemu Michała było to wygodnie zorganizowane, tam mieliśmy nasze rzeczy i jedzenie na trasę, więc nie trzeba było tracić czasu na zakupy, bo gdyby naraz 50 osób kupowało w sklepie - poleciałoby na to mnóstwo czasu.
Za Łukowem grupki startowe ostatecznie się rozleciały, wiele osób zaczęło mocno cisnąć, jadąc po 30km/h i więcej; a ja zupełnie straciłem ochotę na to, by próbować to jakoś ogarnąć, kopać się z koniem sensu nie było - jednym słowem odtąd każdy już jechał na własny rachunek. Na tym odcinku jechałem w kilkuosobowej grupie m.in. z Eranis, Krzyśkiem (Blondasem), Wąskim. Pogoda była idealna, lekki wiaterek w plecy, ciepło, ale też nie jakoś wielce gorąco - wymarzone warunki na rower. Za postojem w Kozłówce zaczęły się solidniejsze górki, od postoju jedziemy razem z Kotami (czyli Kotem wraz z jej mężem Krzyśkiem ;)). Lublin to nieciekawy i ruchliwy przejazd DK19, ale ten odcinek do Niedrzwicy był jedynym ruchliwym na maratonie, na reszcie dróg ruch był symboliczny. Z Lublina jechaliśmy już razem z Kotami, fragmentami w naszej grupce było paru innych rowerzystów. Na górkach przed Bychawą mijamy parę osób, które poodpadały z czołowej grupki, między innym wolniutko jadącego Księgowego, który właśnie za za szybką jazdę płacił tu kryzysem.
Postój w Bychawie w parku, za tym zaczynał się najciekawszy, pagórkowaty odcinek maratonu. Tutaj widząc czołową grupkę wjeżdżającą na wzniesienie za miastem postanowiłem ten kawałek mocniej pocisnąć, grupkę sprawnie dogoniłem i podłączyłem się do Kuriera, Waxmunda i Gabriela, reszta grupki "koksików" nie wytrzymała podjazdów, na których z łatwością zostawiliśmy ich w tyle, dopiero na podjazdach widać kto rzeczywiście jest mocny, tu jazda na kole już wiele nie da, tu każdy zostaje sam. Tempo było naprawdę solidne, na dziurawej drodze do Wysokiego 40km/h długo nie schodziło z licznika, na wybojach przy takiej prędkości jedzie się ciekawie ;) Sprawnie przeleciał odcinek remontowaną drogą wojewódzką na Biłgoraj, na wahadłach nie musieliśmy zjeżdżać na bok. W rejonie Turobina płaski odcinek z dalej mocnym tempem, Gabriel odpuścił, tak więc jechaliśmy we trójkę, przypomniał się od razu wypad na Hel, gdzie w podobnym składzie walczyliśmy ponad 300km z bardzo silnym wiatrem. W Radecznicy odłączyłem się od grupki, bo musiałem zaczekać na Marzenę, dla której wiozłem bułki (ten odcinek między postojami był dłuższy); Kurier i Waxmund w końcu też zdecydowali się ze mną poczekać; średnia na ponad 40km z Bychawy była 34,5km/h. W rejonie pierwszych solidniejszych górek jedziemy już spokojniej większą grupką, porobiłem trochę zdjęć - bardzo przyjemny kawałek. Na tym odcinku pecha miał Kurier, kilka razy spadał mu łańcuch, w końcu pękł, a w czasie naprawy przewracający się rower wbił mu się wystającą śrubą w kolano, w efekcie Kurier do Szczebrzeszyna musiał dojechać naszym busikiem, a całą resztę trasy pokonał z bardzo bolesną kontuzją. Następnie płaski dojazd pod widoczną z daleka ścianę przed Szczebrzeszynem - i tutaj najcięższy podjazd maratonu, na którym z Waxmundem wyrwaliśmy daleko do przodu, rozgrywając premię górską (była kreska i podawane odległości do niej) na szczycie ;). Zjazd szarpany, kilka ścianek też pod górkę, ale za to piękne widoki. Razem z Kotami, Waxem i Góralem Nizinnym meldujemy się na rynku, tam oczywiście obowiązkowa fotka z chrząszczem ;) Na ok. 80km pagórkowatej trasy do Szczebrzeszyna, ze sporą ilością dziur średnia wyszła mi 31,1km/h, bardzo rzadko jeżdżę w stylu sportowym, więc trochę byłem zaskoczony, że udawało mi się dość szybko jechać.
Główny postój obiadowy był w Szczebrzeszynie w barze Klemens, fajne miejsce, dobra obsługa, duże porcje - jak na taką ilość osób dobrze się to udało zorganizować. Odpoczywaliśmy tu ponad godzinę, później po 10km w Nieliszu robiliśmy zakupy, a czekając na samochód, który miał zabrać nasze większe zakupy - nieźle nas komary pożarły ;). Odcinek za Nieliszem jechaliśmy nocą, sporo tu było dziur i pagóreczków, ale z mocną lampką te dziury nie robiły na mnie większego wrażenia, tyle że trochę trzęsło na zjazdach. Grupek było kilka, ja razem z Kotami jechaliśmy razem większość tego kawałka, z 15km przed Piaskami połączyliśmy się z tymi co byli przed nami, tutaj wyszedłem na czoło tej grupki i solidnym tempem ponad 30km/h dociągnąłem ją aż do samego miasta. W Piaskach zaczekałem na Kotów i już spokojnym tempem pojechaliśmy do Łęcznej, po wielu km dziur miło było pojechać dobrym asfaltem na krajówce do Dorohuska. Łęczna wita nas poświatą ze stadionu Górnika, wszystkie reflektory na maksa, pomimo, że był to środek nocy. Postój marnie wypadł, miejsce było kiepskie, z tego co pamiętałem za dnia - były tam gdzieś ławki, ale mogłem się pomylić, więc staliśmy po ciemku przy drodze, lepszym rozwiązaniem na nocny postój byłoby miasto, ale tam z kolei mocno rozryte było centrum wraz z rynkiem.
Za Łęczną zaczął się zupełnie płaski odcinek, jedno z najbardziej płaskich miejsc w Polsce, na dystansie 125km było zaledwie 170m podjazdów. Po krótkim postoju na Orlenie w Parczewie szybko ruszamy do przodu, wkrótce grupka z tyłu nas dogoniła, a później wyprzedziła przy okazji się rozbijając na części ;), trochę sobie pocisnąłem sprawnie przeskakując z tyłu na początek. Po postoju na siku poczekaliśmy na resztę grupy, a jako że Kotowie długo nie nadjeżdżali przedzwoniłem do Marzeny - i okazało się, że na tym kawałku problemy żołądkowe złapały Krzyśka, po obiedzie w Szczebrzeszynie zemdliło go od obfitej panierki, przez co przez wiele kilometrów nie mógł nic zjeść, co z kolei zaowocowało osłabieniem. Od Międzyrzeca pojechaliśmy więc spokojnie w grupce z Gabrielem, Keto i Góralem Nizinnym już do końca, a jako, że nie stawiliśmy jak grupka przed nami na Orlenie w Międzyrzecu - wyprzedziliśmy ich (przez brak jazdy grupowej samochód z naszymi rzeczami czekał na tych z tyłu i na dwóch ostatnich postojach już nie mieliśmy dostępu do rzeczy). Na normalnie ruchliwej DK19 - o świcie zupełnie puściutko, odcinek do Łosic przejeżdżamy elegancko, Krzysiek powoli dochodzi już do siebie. Kawałek za Łosicami zaczął się "odcinek specjalny" - najsolidniejsze dziury na maratonie, kilka szutrowych dziur w asfalcie z obfitą ilością kamyczków; w sam raz na dobicie zmęczonych maratończyków ;))
Końcóweczka to już elegancki asfalt wzdłuż Bugu, widoczny z daleka kościół w Skrzeszewie od razu dodaje nam nowych sił - i z impetem meldujemy się na mecie! Przed nami dojechał tylko Turysta, który od początku jechał solo, w typowym rytmie maratonowym, nie korzystając z wozu, z minimalną ilością postojów. A wśród dziewczyn jako pierwsza dojechała Marzena - duże gratulacje; nasza grupka z Kotami, Keto, Gabrielem i Góralem Nizinnym na 510km miała czas 22h54min, więc całkiem przyzwoicie
Maraton bez wątpienia bardzo udany, ludzie na mecie byli bardzo zadowoleni, jak na debiut takiej imprezy (której byłem jednym z organizatorów i sędzią weryfikującym kwalifikacje do BBTour) wypadło bardzo przyzwoicie, wiec bardzo możliwe, że za rok dojdzie do powtórki. System jazdy w grupach szybko okazał się fikcją, bardzo możliwe, że było to nierealne przy tej liczbie uczestników; niemniej na początku byłem nieprzyjemnie zaskoczony, jak łatwo wiele osób olało te ustalenia by pomóc słabszym - na rzecz własnej przyjemności. Ale po tym zgrzycie na początku, gdy już sposób jazdy się wyklarował - jechało się bardzo przyjemnie, jak to na maratonach - bardzo wiele się działo, ciągle się to wszystko tasowało, składy grupek co rusz się zmieniały, trasa ciekawa i urozmaicona, fajnie, że był ten ciekawy kawałek po Roztoczu, który niewątpliwie dodał smaczku trasie. Podziękowania za wspólną jazdę dla Marzeny i Krzyśka z którymi przejechałem większość trasy, elegancko nam się jechało, pewnie jeszcze nie raz w tym składzie pojeździmy ;) Podziękowania dla Krzyśka za towarzystwo i transport busem do Warszawy; no i oczywiście podziękowania dla wszystkich uczestników za świetną zabawę!
Zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki:
DST: 509.70 km AVS: 27.90 km/h
ALT: 2094 m MAX: 60.40 km/h
Temp:19.0 'C
Niedziela, 25 maja 2014Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wycieczka
Wypadek pod Miechowem
Miała to być długa trasa szosowa z górskim zacięciem, niestety po raz kolejny dopadł mnie w tym roku pech. Po ponad 240km, kawałek za Miechowem, na drodze do Krakowa miałem wypadek. Jechałem E-7, na jednym ze zjazdów wyjechała mi nagle pod koła babka skręcająca z tej szosy w lewo, nie zauważyła roweru, a ruszyła dość szybko by zmieścić się za jadącym za mną samochodem. Miejsca miałem tyle, że nie było szans na skuteczne wyhamowanie, hamując te 2-3 sekundy już wiedziałem, że przywalę w samochód. Uderzyłem w bok samochodu z impetem, przednie karbonowe koło skasowane i koniec wycieczki, tyle dobrego, że mi się nic nie stało, gdyby to samochód wjechał w mój bok, nie na odwrót - to mogłoby się to skończyć dużo gorzej.
Kierująca też była mocno zszokowana, ale zachowała się fair, spisaliśmy oświadczenie w którym przyznaje się do wymuszenia pierwszeństwa przejazdu, więc mam nadzieję, że odzyskam z jej OC pieniądze za koło, odwieźli mnie też samochodem do Krakowa (na rowerze nie dało się już jechać); z tego też powodu nie wzywałem policji, bo to oznaczało dodatkowo mandat i punkty karne. Tam przenocowałem u Ani i Waxmunda, a rano Waxmund pożyczył mi swoje stare przednie koło i odprowadził mnie na dworzec w Krakowie - wielkie dzięki za pomoc!
Miała to być długa trasa szosowa z górskim zacięciem, niestety po raz kolejny dopadł mnie w tym roku pech. Po ponad 240km, kawałek za Miechowem, na drodze do Krakowa miałem wypadek. Jechałem E-7, na jednym ze zjazdów wyjechała mi nagle pod koła babka skręcająca z tej szosy w lewo, nie zauważyła roweru, a ruszyła dość szybko by zmieścić się za jadącym za mną samochodem. Miejsca miałem tyle, że nie było szans na skuteczne wyhamowanie, hamując te 2-3 sekundy już wiedziałem, że przywalę w samochód. Uderzyłem w bok samochodu z impetem, przednie karbonowe koło skasowane i koniec wycieczki, tyle dobrego, że mi się nic nie stało, gdyby to samochód wjechał w mój bok, nie na odwrót - to mogłoby się to skończyć dużo gorzej.
Kierująca też była mocno zszokowana, ale zachowała się fair, spisaliśmy oświadczenie w którym przyznaje się do wymuszenia pierwszeństwa przejazdu, więc mam nadzieję, że odzyskam z jej OC pieniądze za koło, odwieźli mnie też samochodem do Krakowa (na rowerze nie dało się już jechać); z tego też powodu nie wzywałem policji, bo to oznaczało dodatkowo mandat i punkty karne. Tam przenocowałem u Ani i Waxmunda, a rano Waxmund pożyczył mi swoje stare przednie koło i odprowadził mnie na dworzec w Krakowie - wielkie dzięki za pomoc!
Dane wycieczki:
DST: 244.30 km AVS: 27.25 km/h
ALT: 1544 m MAX: 60.20 km/h
Temp:25.0 'C
Piątek, 9 maja 2014Kategoria Wyprawa, Rower szosowy, >200km, >100km
Hochtor - dzień 5
Hieflau - Admont - Schladming - Obertauren Pass (1738m) - St. Michael - Katschberg Pass (1641m) - Lendorf - Mallnitz - [pociąg] - Bockstein
Dzisiaj zaczynają się bardzo solidne góry, więc już wcześnie rano jestem na trasie. Pogoda cienka, zanosi się na deszcz, pierwszy odcinekk do Admont bardzo fajny, jedzie się wąską doliną, którą otaczają wysokie dwutysięczne szczyty na których nie brakuje śniegu, jest kilka wodospadów, w okolicy wiele dróg wspinaczkowych, bardzo urokliwy kawałek. Niestety za Admont dolina się rozszerza, robi się bardzo ruchliwie, no i zaczyna też padać. Deszcz dość szybko przeszedł, natomiast ruch tylko się zwiększył, generalnie cały ten kawałek aż do Radstadt był bardzo ruchliwy, fragmentami były tu ekspresówki (tutaj znaki dróg tylko dla samochodów stawia się też na normalnych jednojezdniowych szosach), które raz dawało się omijać, raz nie. Okazało się przełęcz Solkpass jest o tej porze roku nieprzejezdna, co mnie specjalnie nie zdziwiło, więc przez Taury trzeba było jechać przełęczą Obertauren.
Nie wiem na jakiej podstawie, ale wydawało mi się, że to będzie dość łatwy podjazd, może dlatego, że na mapie podjazd był sporo dłuższy niż na Katschberg. A tymczasem była to wymagająca przełęcz, podjazd wyssał ze mnie sporo sił, nie brakowało kawałków koło 10-12%, wypłaszczeń nie za wiele, więc w kość dała solidnie, u góry już leżało trochę śniegu. Zjazd piękny, koło szczytu długa prosta na której wyciągnąłem aż 78km/h. Jazda w dół przeleciała bardzo szybko i już solidnie zmęczony staję w St. Michael zbierając siły przed Katschbergiem. Tutaj już nie miałem złudzeń, wiedziałem, że to będzie straszna rzeźnia - no i nie rozczarowałem się ;)). Podjazd jest piekielnie ostry, w sumie ponad 4km na których trzyma cały czas 13-15%, w środkowej części trochę lżej. Na rowerze szosowym z dwoma tarczami i trochę ponad 10kg bagażu - to już ekstremum, strasznie to siły wysysało, mięśnie obciążone bardzo siłową jazdą w końcówce już ledwo się czuło. Z drugiej strony równie ostro, choć odcinek piekielnego nachylenia nieco krótszy, znowu dało się pojechać pod 80km/h. Kilka razy zdarzało mi się podjeżdżać trochę cięższe góry w typie Zoncolanu czy Malga Palazzo, ale to były boczne drogi z lokalnym ruchem, natomiast Katschberg to najcięższa przełęcz drogowa dla normalnego ruchu jaką miałem okazję pokonywać w Alpach i to już po 150km w nogach.
Ale to nie był jeszcze koniec tego bardzo wymagającego dnia, po zjeździe w rejon jeziora Millstater czekał mnie jeszcze długi kawałek do Mallnitz zakończony 500m podjazdem, w sam raz żeby jeszcze zmaltretowanym mięśniom dołożyć ;). Ale ze względu na jutrzejszy, jeszcze cięższy dzień zależało mi, żeby się dziś wyrobić z przejazdem kolejowym - bowiem z Mallnitz nie ma dalszej drogi, natomiast wsiada się w pociąg przejeżdżający pod Taurami na drugą stronę. Udało mi się wyrobić, a że do odjazdu było już niewiele czasu nie bawiłem się w kupowanie biletu w automacie, myśląc, że mozna to zrobić u konduktora. Ten jednak biletów nie sprzedawał, na szczęście widząc obcokrajowca nie robił problemów. Po przejechaniu zaledwie kilkunastu km, po drugiej stronie masywu okazało się, że solidnie tam leje - więc szybko wyjechałem kawałek za Bockstein i już nocą rozbiłem obozowisko i szybko "odpłynąłem"
Zdjęcia
Hieflau - Admont - Schladming - Obertauren Pass (1738m) - St. Michael - Katschberg Pass (1641m) - Lendorf - Mallnitz - [pociąg] - Bockstein
Dzisiaj zaczynają się bardzo solidne góry, więc już wcześnie rano jestem na trasie. Pogoda cienka, zanosi się na deszcz, pierwszy odcinekk do Admont bardzo fajny, jedzie się wąską doliną, którą otaczają wysokie dwutysięczne szczyty na których nie brakuje śniegu, jest kilka wodospadów, w okolicy wiele dróg wspinaczkowych, bardzo urokliwy kawałek. Niestety za Admont dolina się rozszerza, robi się bardzo ruchliwie, no i zaczyna też padać. Deszcz dość szybko przeszedł, natomiast ruch tylko się zwiększył, generalnie cały ten kawałek aż do Radstadt był bardzo ruchliwy, fragmentami były tu ekspresówki (tutaj znaki dróg tylko dla samochodów stawia się też na normalnych jednojezdniowych szosach), które raz dawało się omijać, raz nie. Okazało się przełęcz Solkpass jest o tej porze roku nieprzejezdna, co mnie specjalnie nie zdziwiło, więc przez Taury trzeba było jechać przełęczą Obertauren.
Nie wiem na jakiej podstawie, ale wydawało mi się, że to będzie dość łatwy podjazd, może dlatego, że na mapie podjazd był sporo dłuższy niż na Katschberg. A tymczasem była to wymagająca przełęcz, podjazd wyssał ze mnie sporo sił, nie brakowało kawałków koło 10-12%, wypłaszczeń nie za wiele, więc w kość dała solidnie, u góry już leżało trochę śniegu. Zjazd piękny, koło szczytu długa prosta na której wyciągnąłem aż 78km/h. Jazda w dół przeleciała bardzo szybko i już solidnie zmęczony staję w St. Michael zbierając siły przed Katschbergiem. Tutaj już nie miałem złudzeń, wiedziałem, że to będzie straszna rzeźnia - no i nie rozczarowałem się ;)). Podjazd jest piekielnie ostry, w sumie ponad 4km na których trzyma cały czas 13-15%, w środkowej części trochę lżej. Na rowerze szosowym z dwoma tarczami i trochę ponad 10kg bagażu - to już ekstremum, strasznie to siły wysysało, mięśnie obciążone bardzo siłową jazdą w końcówce już ledwo się czuło. Z drugiej strony równie ostro, choć odcinek piekielnego nachylenia nieco krótszy, znowu dało się pojechać pod 80km/h. Kilka razy zdarzało mi się podjeżdżać trochę cięższe góry w typie Zoncolanu czy Malga Palazzo, ale to były boczne drogi z lokalnym ruchem, natomiast Katschberg to najcięższa przełęcz drogowa dla normalnego ruchu jaką miałem okazję pokonywać w Alpach i to już po 150km w nogach.
Ale to nie był jeszcze koniec tego bardzo wymagającego dnia, po zjeździe w rejon jeziora Millstater czekał mnie jeszcze długi kawałek do Mallnitz zakończony 500m podjazdem, w sam raz żeby jeszcze zmaltretowanym mięśniom dołożyć ;). Ale ze względu na jutrzejszy, jeszcze cięższy dzień zależało mi, żeby się dziś wyrobić z przejazdem kolejowym - bowiem z Mallnitz nie ma dalszej drogi, natomiast wsiada się w pociąg przejeżdżający pod Taurami na drugą stronę. Udało mi się wyrobić, a że do odjazdu było już niewiele czasu nie bawiłem się w kupowanie biletu w automacie, myśląc, że mozna to zrobić u konduktora. Ten jednak biletów nie sprzedawał, na szczęście widząc obcokrajowca nie robił problemów. Po przejechaniu zaledwie kilkunastu km, po drugiej stronie masywu okazało się, że solidnie tam leje - więc szybko wyjechałem kawałek za Bockstein i już nocą rozbiłem obozowisko i szybko "odpłynąłem"
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 235.50 km AVS: 22.50 km/h
ALT: 3372 m MAX: 79.20 km/h
Temp:17.0 'C
Czwartek, 8 maja 2014Kategoria Wyprawa, Rower szosowy, >200km, >100km
Hochtor - dzień 4
Dziś zaczynają się Alpy, jeszcze nie te wysokie, ale takie alpejskie przedmurze. Niestety znowu od rana mocno wieje, tym razem czołowo, więc pierwsze 50km do St. Polten to męczarnia, tyle dobrego, że po wczorajszych deszczach nie ma już śladu, ładna słoneczna pogoda. Spore wrażenie robi szeroki Dunaj przykryty szkwałami, a nad rzeką na wysokim wzgórzu króluje wielkie opactwo benedyktyńskie Gottweig. Za St. Polten wreszcie zaczynają się górki, a wraz z wjazdem w wąskie doliny wiatr powoli przestaje przeszkadzać i jazda robi się przyjemniejsza. Po pewnym czasie zaczyna się solidny podjazd na ponad tysięczną przełęcz Wast am Wald (1110m), dał mi w kość, bo był tu długi kawałek solidnego nachylenia. W trakcie podjazdu robię dłuższy postój, końcówka przed przełęczą już łatwiejsza, więc szybko melduję się w Mariazell oglądając słynną bazylikę, miejsce kultu maryjnego, taką austriacką Częstochowę.
Za miastem kolejna przełęcz, krótka, ale z ostrą końcówką. Z przełęczy bardzo szybki zjazd na którym udaje się przekroczyć 70km/h. Z Lunz do Hieflau lekko pagórkowata droga, coraz więcej wysokich szczytów widać w okolicy. W samej końcówce dnia, gdy już miałem ponad 200km trafiła się piekielnie ostra ściana, 15% ponad 100m do góry, na moich przełożeniach ledwo się to już wjeżdża, w sam raz żeby dobić zmęczonego rowerzystę ;). Nocuję w lesie kawałeczek za Hieflau.
Zdjęcia
Dziś zaczynają się Alpy, jeszcze nie te wysokie, ale takie alpejskie przedmurze. Niestety znowu od rana mocno wieje, tym razem czołowo, więc pierwsze 50km do St. Polten to męczarnia, tyle dobrego, że po wczorajszych deszczach nie ma już śladu, ładna słoneczna pogoda. Spore wrażenie robi szeroki Dunaj przykryty szkwałami, a nad rzeką na wysokim wzgórzu króluje wielkie opactwo benedyktyńskie Gottweig. Za St. Polten wreszcie zaczynają się górki, a wraz z wjazdem w wąskie doliny wiatr powoli przestaje przeszkadzać i jazda robi się przyjemniejsza. Po pewnym czasie zaczyna się solidny podjazd na ponad tysięczną przełęcz Wast am Wald (1110m), dał mi w kość, bo był tu długi kawałek solidnego nachylenia. W trakcie podjazdu robię dłuższy postój, końcówka przed przełęczą już łatwiejsza, więc szybko melduję się w Mariazell oglądając słynną bazylikę, miejsce kultu maryjnego, taką austriacką Częstochowę.
Za miastem kolejna przełęcz, krótka, ale z ostrą końcówką. Z przełęczy bardzo szybki zjazd na którym udaje się przekroczyć 70km/h. Z Lunz do Hieflau lekko pagórkowata droga, coraz więcej wysokich szczytów widać w okolicy. W samej końcówce dnia, gdy już miałem ponad 200km trafiła się piekielnie ostra ściana, 15% ponad 100m do góry, na moich przełożeniach ledwo się to już wjeżdża, w sam raz żeby dobić zmęczonego rowerzystę ;). Nocuję w lesie kawałeczek za Hieflau.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 212.00 km AVS: 23.17 km/h
ALT: 2516 m MAX: 75.30 km/h
Temp:18.0 'C
Środa, 7 maja 2014Kategoria Wyprawa, Rower szosowy, >200km, >100km
Hochtor - dzień 3
Loucka - Kromeriz - Slavkov u Brna - Znojmo - [A] - Eggenburg - Maissau
Od rana silnie wieje, przy planowanym dystansie ponad 200km to marniutka wiadomość. Wiatr generalnie wieje bardziej z boku, więc tak źle na szczęście nie jest, niemniej wyraźnie przeszkadza. Trasa lekko pagórkowata, choć jak na czeskie warunki nie jest źle, liczba górek w normie. Przejeżdżam przez ładny Kromeriz, kilkanaście km dalej wjeżdżam na bardzo ruchliwą drogę do Slavkova, pobocza brak, sporo tirów, trzeba było się przemęczyć ok. 20km. W Slavkovie robię zakupy, samo miasto dużo lepiej jest znane pod niemiecką nazwą Austerlitz, tutaj w 1805 roku rozegrała się słynna bitwa 3 cesarzy, w której Francuzi pod dowództwem Napoleona rozbili Austriaków i Rosjan. Z tego właśnie względu przez ten rejon poprowadziłem swoją trasę, kawałek za miastem jest sporo pamiątek po bitwie, wjechałem na panujące nad okolicę słynne wzgórze Prace, które odegrało kluczową rolę w czasie bitwy, na szczycie znajduje się małe mauzoleum poświęcone bitwie.
Kolejny odcinek do Znojma raczej płaski, niestety znowu czekał mnie długi odcinek wąskiej i ruchliwej drogi do Znojma, do tego wyraźne zaczęła się psuć pogoda, ok. 20km przed miastem zaczęło padać, znacznie się ochłodziło. W deszczu musiałem jechać spory kawał, na granicy austriackiej opady przeszły w regularną ulewę, uspokajać zaczęło się dopiero za Eggendrofem, tak więc rozkładając się na nocleg sporo rzeczy miałem juz mokrych.
Zdjęcia
Loucka - Kromeriz - Slavkov u Brna - Znojmo - [A] - Eggenburg - Maissau
Od rana silnie wieje, przy planowanym dystansie ponad 200km to marniutka wiadomość. Wiatr generalnie wieje bardziej z boku, więc tak źle na szczęście nie jest, niemniej wyraźnie przeszkadza. Trasa lekko pagórkowata, choć jak na czeskie warunki nie jest źle, liczba górek w normie. Przejeżdżam przez ładny Kromeriz, kilkanaście km dalej wjeżdżam na bardzo ruchliwą drogę do Slavkova, pobocza brak, sporo tirów, trzeba było się przemęczyć ok. 20km. W Slavkovie robię zakupy, samo miasto dużo lepiej jest znane pod niemiecką nazwą Austerlitz, tutaj w 1805 roku rozegrała się słynna bitwa 3 cesarzy, w której Francuzi pod dowództwem Napoleona rozbili Austriaków i Rosjan. Z tego właśnie względu przez ten rejon poprowadziłem swoją trasę, kawałek za miastem jest sporo pamiątek po bitwie, wjechałem na panujące nad okolicę słynne wzgórze Prace, które odegrało kluczową rolę w czasie bitwy, na szczycie znajduje się małe mauzoleum poświęcone bitwie.
Kolejny odcinek do Znojma raczej płaski, niestety znowu czekał mnie długi odcinek wąskiej i ruchliwej drogi do Znojma, do tego wyraźne zaczęła się psuć pogoda, ok. 20km przed miastem zaczęło padać, znacznie się ochłodziło. W deszczu musiałem jechać spory kawał, na granicy austriackiej opady przeszły w regularną ulewę, uspokajać zaczęło się dopiero za Eggendrofem, tak więc rozkładając się na nocleg sporo rzeczy miałem juz mokrych.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 218.50 km AVS: 24.32 km/h
ALT: 1741 m MAX: 58.60 km/h
Temp:18.0 'C
Wtorek, 6 maja 2014Kategoria Wyprawa, Rower szosowy, >200km, >100km
Hochtor - dzień 2
Zawiercie - Olkusz - Pszczyna -m Zebrzydowice -[CZ] - Ostrava - Pribor - Stramberk - Loucka
Z Zawiercia ruszam wcześnie rano, po paru kilometrach orientuję się, że nie mam magnesu do kadencji, musiał gdzieś odpaść na trasie, na szczęście Zbyszek jeszcze był w domu i poratował mnie swoim ;)). Zaraz za Ogrodzieńcem zaczyna się najładniejszy dziś kawałek - czyli spora seria górek aż do Oświęcimia, w rejonie Olkusza bardzo solidne podjazdy. Za Oświęcimiem wyraźnie się wypłaszcza, jadę wzdłuż jeziora Goczałkowickiego, fajnie wygląda taka wielka tafla z rysującymi się zarysami gór na horyzoncie. Granicę czeską przekraczam w Zebrzydowicach, pierwszy odcinek w Czechach marniutki, dość ruchliwe drogi i bardzo przemysłowe tereny zagłębia górniczego w rejonie Ostravy. Dopiero za Ostravą zaczyna się sensowniejsza jazda, odwiedzam zabytkowe miasto Stramberk, do którego trzeba podjechać spory kawałek pod górę, ale warto, bo prezentuje się okazale, z panującym nad okolicą pięknym zamkiem na wzgórzu i historyczną zabudową.
Wyjeżdżając z miasteczka zachciało mi się robić skróty, więc trochę musiałem przejechać po szutrze i paru ostrych ściankach, po czym wracam na drogę na Valasskie Mezirici, rozbijam się kawałek za tym miastem, na polu przy drodze
Zdjęcia
Zawiercie - Olkusz - Pszczyna -m Zebrzydowice -[CZ] - Ostrava - Pribor - Stramberk - Loucka
Z Zawiercia ruszam wcześnie rano, po paru kilometrach orientuję się, że nie mam magnesu do kadencji, musiał gdzieś odpaść na trasie, na szczęście Zbyszek jeszcze był w domu i poratował mnie swoim ;)). Zaraz za Ogrodzieńcem zaczyna się najładniejszy dziś kawałek - czyli spora seria górek aż do Oświęcimia, w rejonie Olkusza bardzo solidne podjazdy. Za Oświęcimiem wyraźnie się wypłaszcza, jadę wzdłuż jeziora Goczałkowickiego, fajnie wygląda taka wielka tafla z rysującymi się zarysami gór na horyzoncie. Granicę czeską przekraczam w Zebrzydowicach, pierwszy odcinek w Czechach marniutki, dość ruchliwe drogi i bardzo przemysłowe tereny zagłębia górniczego w rejonie Ostravy. Dopiero za Ostravą zaczyna się sensowniejsza jazda, odwiedzam zabytkowe miasto Stramberk, do którego trzeba podjechać spory kawałek pod górę, ale warto, bo prezentuje się okazale, z panującym nad okolicą pięknym zamkiem na wzgórzu i historyczną zabudową.
Wyjeżdżając z miasteczka zachciało mi się robić skróty, więc trochę musiałem przejechać po szutrze i paru ostrych ściankach, po czym wracam na drogę na Valasskie Mezirici, rozbijam się kawałek za tym miastem, na polu przy drodze
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 231.20 km AVS: 24.51 km/h
ALT: 1766 m MAX: 56.00 km/h
Temp:20.0 'C
Poniedziałek, 5 maja 2014Kategoria Wyprawa, Rower szosowy, >200km, >100km
Hochtor - dzień 1
I dzień - Warszawa - Drzewica - Końskie - Włoszczowa - Pilica - Zawiercie
Na trasę ruszam wcześnie rano, na pierwszym odcinku jadę razem z Bartkiem. Pogoda dobra, wieje w plecy, słonecznie, choć chłodno, rano zaledwie kilka stopni. Ale w miarę upływu czasu szybko się ociepla i za Grójcem rozbieramy się. Dobrze znana trasa na Końskie łatwo przelatuje, rozmawiając czas szybciej mija. Bartek odprowadził mnie do Odrzywołu, stąd pojechał do Tomaszowa i dalej do Warszawy. Ja tymczasem kontynuuję jazdę na Końskie, mijam zalew w Sielpi, a z Radoszyc jadę bocznymi drogami do Włoszczowy, jest tu trochę kiepskich asfaltów, ale dystans o ok. 10km krótszy niż wersja przez Łopuszno.
Za Koniecpolem zaczynają się ciekawsze tereny, coraz bliżej do Jury, za Lelowem są już solidne górki, które czuję w nogach, bo dystans z Warszawy solidny. Z Zawiercia naprzeciw wyjechał mi Zbyszek, spotykamy się przed Ogrodzieńcem, wspólnie oglądamy piękne ruiny zamku panujące nad miastem. Nocuję u Zbyszka w Zawierciu, podziękowania za kolejne bardzo miłe przyjęcie, było sporo czasu, żeby pogadać o rowerowych planach na zbliżające się wakacje.
Zdjęcia
I dzień - Warszawa - Drzewica - Końskie - Włoszczowa - Pilica - Zawiercie
Na trasę ruszam wcześnie rano, na pierwszym odcinku jadę razem z Bartkiem. Pogoda dobra, wieje w plecy, słonecznie, choć chłodno, rano zaledwie kilka stopni. Ale w miarę upływu czasu szybko się ociepla i za Grójcem rozbieramy się. Dobrze znana trasa na Końskie łatwo przelatuje, rozmawiając czas szybciej mija. Bartek odprowadził mnie do Odrzywołu, stąd pojechał do Tomaszowa i dalej do Warszawy. Ja tymczasem kontynuuję jazdę na Końskie, mijam zalew w Sielpi, a z Radoszyc jadę bocznymi drogami do Włoszczowy, jest tu trochę kiepskich asfaltów, ale dystans o ok. 10km krótszy niż wersja przez Łopuszno.
Za Koniecpolem zaczynają się ciekawsze tereny, coraz bliżej do Jury, za Lelowem są już solidne górki, które czuję w nogach, bo dystans z Warszawy solidny. Z Zawiercia naprzeciw wyjechał mi Zbyszek, spotykamy się przed Ogrodzieńcem, wspólnie oglądamy piękne ruiny zamku panujące nad miastem. Nocuję u Zbyszka w Zawierciu, podziękowania za kolejne bardzo miłe przyjęcie, było sporo czasu, żeby pogadać o rowerowych planach na zbliżające się wakacje.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 264.40 km AVS: 25.88 km/h
ALT: 1627 m MAX: 56.00 km/h
Temp:13.0 'C
Kot z Wilkiem jadą do Berlina ;))
Pod koniec kwietnia planowałem jakąś długą jednodniówkę, a jako że ostatnio utrzymują się wiatry ze wschodu - padło na Berlin. Trasa z Warszawy do Berlina prowadzi przez Poznań - więc od razu pomyślałem o Kocie, która wraz z mężem Krzyśkiem ma już na koncie niejedną trasę podobnej skali trudności; a o której rowerowych przygodach czytałem już nieraz. A taka trasa jak Berlin - to wręcz idealna okazja do poznania się osobiście z ludźmi, którzy dzielą z nami rowerową pasję.
Ruszam z Warszawy przed 13, początek mało ciekawy, częściowo pod wiatr, dopiero za Łowiczem warunki się poprawiły, a zapowiadane przelotne opady nie zmaterializowały się. Trasa z Warszawy do Poznania jest śmiertelnie nudna, jedyne urozmaicenie to pagórkowaty odcinek pomiędzy Kołem a Koninem, który pokonuję już po zmierzchu. Za to droga dobrej jakości, a dziś dodatkowo ruch był bardzo mały. Na drugi postój zatrzymuję się na stacji w Golinie, po nim jeszcze koło 3h nocnej jazdy do Poznania i tam spotykam się z Kotem. Szybko jedziemy do domu na obiad (2 w nocy to idealny czas ;)), tam poznaję Krzyśka.
Po szybkim posiłku i krótkiej pogawędce - ruszamy na na trasę. Przez Poznań przebijamy się błyskawicznie, miasto o tej godzinie zupełnie puste. Od samego początku Krzysiek dyktuje szybkie tempo, koło 30km/h, więc głównie wiozę się na kole ;). Noc w miarę ciepła, zimniej robi się koło świtu, szczególnie na łąkach, gdzie witają nas malownicze mgły i dużo wilgoci. Na postój zatrzymujemy się na stacji w Zbąszyniu, ciepłe kawa i herbata są w sam raz na takie warunki. Z kolejnymi kilometrami szybko zaczyna się ocieplać, trasa ciekawa i mocno urozmaicona, nie to co nudna szosa do Poznania. Są lasy, są małe pagóreczki, są drogowe ciekawostki jak solidna lubuska kostka w Jeziorach, jest wreszcie atrakcja nie do przebicia, czyli gigantyczna statua Chrystusa w Świebodzinie, fajnie oświetlona porannym słońcem ;))
Ze Świebodzina odbijamy na południowy-zachód i leśnymi terenami docieramy do Krosna Odrzańskiego, tam postój pod marketem, a w czasie zakupów Marzena dowiedziała się od miejscowego policjanta-rowerzysty, że krajówka na Gubin, której trochę się obawialiśmy jest na rower bardzo wygodna a ruch niewielki. I sprawdziło się to w rzeczywistości, po szybkiej leśnej jeździe meldujemy się w Gubinie, gdzie stajemy na ostatni postój w Polsce, ze względu na szybkie tempo jakie cały czas utrzymywaliśmy czasu na postoje było w nadmiarze, więc nie trzeba było się spieszyć. Po obowiązkowych fotkach na granicy - wjeżdżamy do Niemiec, pierwszy kawałek zaraz za Gubinem to najładniejszy odcinek naszej trasy, zupełnie boczne dróżki, głównie w lesie, sporo pagóreczków, kilka niebrzydkich miasteczek, pogoda idealna, aż się chciało jechać, tutaj mijają 24 godziny na trasie, w które pokonałem 545km. W Berlinie byłem też 2 lata temu, ale wtedy od Świebodzina jechałem innymi drogami, granicę przekraczałem we Frankfurcie - tamta trasa była o wiele gorsza od dzisiejszej, znacznie bardziej ruchliwa i mniej widokowa, pomysł jazdy dłuższym wariantem przez Gubin był strzałem w dziesiątkę.
Po najciekawszym kawałku w Niemczech stanęliśmy sobie na postój nad jeziorem Oelsener, im bliżej było Berlina tym więcej spotykaliśmy jezior, przecinaliśmy całą masę kanałów składających się na skomplikowaną sieć wodną okolic Berlina, w paru miejscach widoki były jak na Mazurach, dotąd nie zdawałem sobie sprawy, że w tak bliskiej odległości od Berlina jest całkiem spore pojezierze. Im bliżej stolicy tym ruch robił się coraz większy, więc parę razy skorzystaliśmy z pozamiejskich ścieżek, jedna całkiem fajna, z leśnym odcinkiem, po króciutkich interwałowych pagóreczkach. Końcówka już mniej przyjemna, jazda typowo miejska, a po takim dystansie w nogach ciągłe ruszanie i hamowanie nie jest za przyjemne. Dobrym pomysłem był odjazd z lotniska Schonefeld, nie z centrum Berlina, co oszczędziło nam dobrych 20km po zwartej zabudowie miejskiej, a sam Berlin nie jest tak atrakcyjnym miastem by było czego specjalnie żałować.
Powrót autobusem z 3 rowerami to zawsze pewne wyzwanie, kierowca od razu zaczął gadkę żeby rowery składać i opakować, ale na widok Kota i informacji ile dziś przejechaliśmy - szybko zmiękł, nawet nam pomógł w załadunku, kolejny powód dla którego warto mieć dziewczynę w składzie ;)) Całą podróż do Poznania przegadaliśmy, to chyba najskuteczniejsza metoda walki z sennością, żegnamy sie na dworcu w Górczynie, Kot i Krzysiek mieli jeszcze kawałek rowerami do domu, mnie czekało jeszcze parę godzin podróży autokarem do Warszawy.
Wyjazd bardzo udany - świetne towarzystwo, fajna trasa, doskonała pogoda, a jak na taki długi dystans "weszła w nogi" bardzo przyzwoicie, ale to z pewnością zasługa tego, że od Poznania niemal cała trasę jechałem na kole Kota i Krzyśka. Od czasu do czasu coś mnie tam pobolewało, ale na tak długich dystansach to norma, do tego w tym roku wreszcie nie mam żadnych problemów z siedzeniem, co potrafi nieźle uprzykrzyć życie na tak długich trasach. Dużo podziwu dla Kota, po ponad 350km wcale nie wyglądała na specjalnie zmęczoną, a w przeciwieństwie do mnie sporo udzielała się na przodzie, a tempo utrzymywaliśmy solidne, średnia na całym dystansie od Poznania wynosiła koło 29-30km/h. Przyjemnie było poznać ludzi z podobną pasją, którzy kochają zarówno jazdę długodystansową, jak i wielodniowe podróżowanie z sakwami; liczę, że w przyszłości pewnie jeszcze niejedną ciekawą trasę razem przejedziemy ;))
Zdjęcia z trasy
Zaliczone gminy - 1 (Skąpe)
Pod koniec kwietnia planowałem jakąś długą jednodniówkę, a jako że ostatnio utrzymują się wiatry ze wschodu - padło na Berlin. Trasa z Warszawy do Berlina prowadzi przez Poznań - więc od razu pomyślałem o Kocie, która wraz z mężem Krzyśkiem ma już na koncie niejedną trasę podobnej skali trudności; a o której rowerowych przygodach czytałem już nieraz. A taka trasa jak Berlin - to wręcz idealna okazja do poznania się osobiście z ludźmi, którzy dzielą z nami rowerową pasję.
Ruszam z Warszawy przed 13, początek mało ciekawy, częściowo pod wiatr, dopiero za Łowiczem warunki się poprawiły, a zapowiadane przelotne opady nie zmaterializowały się. Trasa z Warszawy do Poznania jest śmiertelnie nudna, jedyne urozmaicenie to pagórkowaty odcinek pomiędzy Kołem a Koninem, który pokonuję już po zmierzchu. Za to droga dobrej jakości, a dziś dodatkowo ruch był bardzo mały. Na drugi postój zatrzymuję się na stacji w Golinie, po nim jeszcze koło 3h nocnej jazdy do Poznania i tam spotykam się z Kotem. Szybko jedziemy do domu na obiad (2 w nocy to idealny czas ;)), tam poznaję Krzyśka.
Po szybkim posiłku i krótkiej pogawędce - ruszamy na na trasę. Przez Poznań przebijamy się błyskawicznie, miasto o tej godzinie zupełnie puste. Od samego początku Krzysiek dyktuje szybkie tempo, koło 30km/h, więc głównie wiozę się na kole ;). Noc w miarę ciepła, zimniej robi się koło świtu, szczególnie na łąkach, gdzie witają nas malownicze mgły i dużo wilgoci. Na postój zatrzymujemy się na stacji w Zbąszyniu, ciepłe kawa i herbata są w sam raz na takie warunki. Z kolejnymi kilometrami szybko zaczyna się ocieplać, trasa ciekawa i mocno urozmaicona, nie to co nudna szosa do Poznania. Są lasy, są małe pagóreczki, są drogowe ciekawostki jak solidna lubuska kostka w Jeziorach, jest wreszcie atrakcja nie do przebicia, czyli gigantyczna statua Chrystusa w Świebodzinie, fajnie oświetlona porannym słońcem ;))
Ze Świebodzina odbijamy na południowy-zachód i leśnymi terenami docieramy do Krosna Odrzańskiego, tam postój pod marketem, a w czasie zakupów Marzena dowiedziała się od miejscowego policjanta-rowerzysty, że krajówka na Gubin, której trochę się obawialiśmy jest na rower bardzo wygodna a ruch niewielki. I sprawdziło się to w rzeczywistości, po szybkiej leśnej jeździe meldujemy się w Gubinie, gdzie stajemy na ostatni postój w Polsce, ze względu na szybkie tempo jakie cały czas utrzymywaliśmy czasu na postoje było w nadmiarze, więc nie trzeba było się spieszyć. Po obowiązkowych fotkach na granicy - wjeżdżamy do Niemiec, pierwszy kawałek zaraz za Gubinem to najładniejszy odcinek naszej trasy, zupełnie boczne dróżki, głównie w lesie, sporo pagóreczków, kilka niebrzydkich miasteczek, pogoda idealna, aż się chciało jechać, tutaj mijają 24 godziny na trasie, w które pokonałem 545km. W Berlinie byłem też 2 lata temu, ale wtedy od Świebodzina jechałem innymi drogami, granicę przekraczałem we Frankfurcie - tamta trasa była o wiele gorsza od dzisiejszej, znacznie bardziej ruchliwa i mniej widokowa, pomysł jazdy dłuższym wariantem przez Gubin był strzałem w dziesiątkę.
Po najciekawszym kawałku w Niemczech stanęliśmy sobie na postój nad jeziorem Oelsener, im bliżej było Berlina tym więcej spotykaliśmy jezior, przecinaliśmy całą masę kanałów składających się na skomplikowaną sieć wodną okolic Berlina, w paru miejscach widoki były jak na Mazurach, dotąd nie zdawałem sobie sprawy, że w tak bliskiej odległości od Berlina jest całkiem spore pojezierze. Im bliżej stolicy tym ruch robił się coraz większy, więc parę razy skorzystaliśmy z pozamiejskich ścieżek, jedna całkiem fajna, z leśnym odcinkiem, po króciutkich interwałowych pagóreczkach. Końcówka już mniej przyjemna, jazda typowo miejska, a po takim dystansie w nogach ciągłe ruszanie i hamowanie nie jest za przyjemne. Dobrym pomysłem był odjazd z lotniska Schonefeld, nie z centrum Berlina, co oszczędziło nam dobrych 20km po zwartej zabudowie miejskiej, a sam Berlin nie jest tak atrakcyjnym miastem by było czego specjalnie żałować.
Powrót autobusem z 3 rowerami to zawsze pewne wyzwanie, kierowca od razu zaczął gadkę żeby rowery składać i opakować, ale na widok Kota i informacji ile dziś przejechaliśmy - szybko zmiękł, nawet nam pomógł w załadunku, kolejny powód dla którego warto mieć dziewczynę w składzie ;)) Całą podróż do Poznania przegadaliśmy, to chyba najskuteczniejsza metoda walki z sennością, żegnamy sie na dworcu w Górczynie, Kot i Krzysiek mieli jeszcze kawałek rowerami do domu, mnie czekało jeszcze parę godzin podróży autokarem do Warszawy.
Wyjazd bardzo udany - świetne towarzystwo, fajna trasa, doskonała pogoda, a jak na taki długi dystans "weszła w nogi" bardzo przyzwoicie, ale to z pewnością zasługa tego, że od Poznania niemal cała trasę jechałem na kole Kota i Krzyśka. Od czasu do czasu coś mnie tam pobolewało, ale na tak długich dystansach to norma, do tego w tym roku wreszcie nie mam żadnych problemów z siedzeniem, co potrafi nieźle uprzykrzyć życie na tak długich trasach. Dużo podziwu dla Kota, po ponad 350km wcale nie wyglądała na specjalnie zmęczoną, a w przeciwieństwie do mnie sporo udzielała się na przodzie, a tempo utrzymywaliśmy solidne, średnia na całym dystansie od Poznania wynosiła koło 29-30km/h. Przyjemnie było poznać ludzi z podobną pasją, którzy kochają zarówno jazdę długodystansową, jak i wielodniowe podróżowanie z sakwami; liczę, że w przyszłości pewnie jeszcze niejedną ciekawą trasę razem przejedziemy ;))
Zdjęcia z trasy
Zaliczone gminy - 1 (Skąpe)
Dane wycieczki:
DST: 647.40 km AVS: 28.31 km/h
ALT: 1702 m MAX: 51.20 km/h
Temp:16.0 'C