Wpisy archiwalne w kategorii
>100km
Dystans całkowity: | 237438.09 km (w terenie 665.00 km; 0.28%) |
Czas w ruchu: | 10319:47 |
Średnia prędkość: | 22.86 km/h |
Maksymalna prędkość: | 87.20 km/h |
Suma podjazdów: | 1820237 m |
Maks. tętno maksymalne: | 177 (94 %) |
Maks. tętno średnie: | 151 (80 %) |
Suma kalorii: | 564947 kcal |
Liczba aktywności: | 1033 |
Średnio na aktywność: | 229.85 km i 9h 59m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 17 lutego 2019Kategoria >100km, Canyon 2019, Wypad
Powrót z wyprawki - tym razem wreszcie z wiatrem, więc sama jazda bardzo sprawna, pierwsze 100km bez żadnych przerw, a całość ledwie koło 30min. Ale wczoraj przed snem zrobił mi się wylew na oku, od tego na zimnie lekko sparaliżowało mi lewą stronę twarzy, były duże problemy z jedzeniem, a nawet szczękościski; czegoś takiego jeszcze na rowerze nie przerabiałem
Zdjęcia
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 198.70 km AVS: 26.61 km/h
ALT: 731 m MAX: 48.00 km/h
Temp:6.0 'C
Piątek, 15 lutego 2019Kategoria >100km, >200km, Canyon 2019, Wypad
Dojazd na Wyprawkę Kulinarno-Slajdową
W skrócie 240km rąbanki równo pod wiatr, początek jeszcze całkiem przyjemny, nie wiało za mocno, pod Warszawą całkiem ciepło, koło 5'C. Ale za Łowiczem, na długich prostych do Kutna wiatr już wykańczał, do tego temperatura spadła do 2-3 stopni, koło godziny jechałem z tętnem circa 180, a na liczniku więcej niż 22km/h się nie pojawiało ;)) Nieco się uspokoiło po zmierzchu i już sensowniej się jechało, na miejsce docieram koło 21
Zdjęcia
W skrócie 240km rąbanki równo pod wiatr, początek jeszcze całkiem przyjemny, nie wiało za mocno, pod Warszawą całkiem ciepło, koło 5'C. Ale za Łowiczem, na długich prostych do Kutna wiatr już wykańczał, do tego temperatura spadła do 2-3 stopni, koło godziny jechałem z tętnem circa 180, a na liczniku więcej niż 22km/h się nie pojawiało ;)) Nieco się uspokoiło po zmierzchu i już sensowniej się jechało, na miejsce docieram koło 21
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 244.30 km AVS: 23.16 km/h
ALT: 707 m MAX: 40.90 km/h
Temp:4.0 'C
Piątek, 8 lutego 2019Kategoria >100km, Canyon 2019
Długa pętla do Chynowa
Dobre warunki do jazdy, sucho i słonecznie. Ale dystans spory, coś chyba nie za bardzo z testowaną pozycją trafiłem, bo pod koniec już mnie solidnie odcinać zaczęło i na miękkich nóżkach dojechałem ;))
Przyroda budzi się do życia, bażant już się rozgląda za panienkami ;))

Sanktuarium maryjne w Pieczyskach
Dobre warunki do jazdy, sucho i słonecznie. Ale dystans spory, coś chyba nie za bardzo z testowaną pozycją trafiłem, bo pod koniec już mnie solidnie odcinać zaczęło i na miękkich nóżkach dojechałem ;))
Przyroda budzi się do życia, bażant już się rozgląda za panienkami ;))

Sanktuarium maryjne w Pieczyskach

Dane wycieczki:
DST: 112.10 km AVS: 25.97 km/h
ALT: 292 m MAX: 50.70 km/h
Temp:5.0 'C
Środa, 23 stycznia 2019Kategoria >100km, >200km, Canyon 2019, Wycieczka
Zimą na Święty Krzyż
Nowy Rok się zaczął już ponad 3 tygodnie temu, więc w końcu trzeba się zmobilizować i zrobić jakąś porządniejszą traskę ;). Zima zagościła chyba na dłużej, więc nie ma się co na nią obrażać, tylko spróbować wziąć się z nią za bary ;)).
Cel klasyczny - czyli wyjazd na Święty Krzyż, jedna z moich najbardziej ulubionych tras z Warszawy, zawsze tam lubię jeździć. Prognozy może nie idealne, ale postanawiam jechać - ma być wiatr boczny (wschodni) koło 5m/s, ale za to ma być pełne słońce cały dzień; jednym słowem piękne oblicze zimy, a nie syf i szarość jakimi nas najczęściej ta pora roku raczy. Największe wyzwanie na takich długich trasach zimą - to wyjść z domu, jak już człowiek się do tego zmobilizuje - to połowa sukcesu ;). Budzę się o 4, długo rozważam, czy jechać czy nie jechać, ale że w prognozach ciągle pełne słońce - więc w końcu jadę, o 5.30 jestem na trasie.
Początek do Góry Kalwarii jeszcze po ciemku, mimo takiej pory i mrozu rowerzystów spotkałem chyba z dziesięciu, w tym trafił się klasyczny "wioskowy Armstrong", czyli rowerzysta który nas wyprzedza, by kawałek dalej skręcić w bok, pozostając niepokonanym ;). Jeszcze lepszy numer to baba, która jechała do Konstancina od strony Góry (a ranem jest tam naprawdę duży ruch osób jadących do pracy w Warszawie) - bez żadnego oświetlenia, ani przedniego, ani tylnego, jedynie kamizelkę odblaskową miała; jak widać dla niektórych "no risk no fun" :). Za Górą powoli zaczyna dnieć, jest nawet cieplej niż oczekiwałem, koło -6'C, bo przy wyżowej pogodzie ranem potrafi być bardzo zimno. Ale gdy się bardziej przejaśniło widzę czym jest to spowodowane, wcale nie ma jasnego nieba, wręcz przeciwnie, całe jest w chmurach, więc i trochę cieplej. Trasa dobrze znana, wiatr specjalnie nie przeszkadza, ale za to sporo czasu tracę na zmiany pozycji, bo ciągle to i owo pobolewa.

Do Radomia docieram po 100km jazdy na mrozie, więc uznałem, że pora na dobrą regenerację i zjechałem do Maca, gdzie zawsze dobrze grzeją ;). W czasie postoju sprawdzam prognozy, żeby zobaczyć co z tym słońcem, którego nie ma w ogóle. Wg prognozy (zarówno na yr.no jak i Accuweather) w Radomiu świeci słońce, szkoda tylko że ono nic o tym nie wiedziało ;).
Za Radomiem zaczyna się jechać cieniutko, przede wszystkim wiatr, który na odkrytych terenach za tym miastem daje bardzo w kość. A zimą wiatr niszczy w dwujnasób w porównaniu do lata - i mocniej spowalnia i bardzo wychładza, szczególnie twarz. Przed Wąchockiem zaczynają się górki, przybywa też śniegu w okolicy, co dodaje jej sporo uroku, a drogi dalej suche. Słońca niestety ciągle nie ma, totalna pomyłka w prognozach, w sumie wyszło na 3min przed Nową Słupią - i to była cała jego obecność dzisiejszego dnia

Niestety yr.no w prognozach dla Polski to jest dramat, wygodna grafika, ale jakość prognoz słabiutka. Ale widoki są niezgorsze, wrażenie szczególnie robił ośnieżony Święty Krzyż nad którym ulokowała się ciemniejsza chmura. W Nowej Słupi krótki postój na batonika oraz przelanie wody z większego termosa do mniejszego z którego da się pić w czasie jazdy, mróz dalej koło -6'C. Za Nową Słupią najbardziej górzysty odcinek trasy, najpierw przejazd przez ramię Łysej Góry, a następnie sama Łysa Góra. Podjazd idzie drętwo, parę razy stawałem na regulacje czy fotki jednocześnie łapiąc chwile odpoczynku, bo czułem już trudy trasy i prawie 200km w nogach. Droga na Święty Krzyż w dobrym stanie, jedynie kilka skorup lodowych się trafiło, poza tym jak na ten rejon bardzo OK. Na szczycie zimno, blisko -10'C, robię trochę fotek, wchodzę na taras widokowy, pisząc SMS do bliskiej osoby zupełnie kostnieją mi ręce.

Długi zjazd z prędkością 40-50km/h przy blisko -10'C to przeżycie z gatunku filmików na YT "Jestem hardcorem", ale wszystkiego w życiu warto spróbować, na dole przewiane na maksa zatoki fajnie łupały ;). Stąd już tylko rzut beretem do Górna, gdzie staję na obiad w restauracji na stacji BP, którą swego czasu pokazał mi Transatlantyk.

Niestety fatalnie mi się ułożyły pociągi ze Skarżyska, były tylko o 18 i 21, by się wyrobić na ten pierwszy musiałbym się cały dzień żyłować z minimalną liczbą postojów, a tego zupełnie nie miałem ochoty robić. Staję więc na dłuższy postój obiadowy, ponad godzinę siedząc w cieple. Nocna końcówka do Skarżyska idzie całkiem przyzwoicie, zaliczam dwa spore podjazdy - na przełęcz Krajeńską oraz za Bodzentynem, ruch na drogach niewielki, fajnie nocą z góry wyglądają oświetlone miejscowości. Do Skarżyska docieram ze sporym zapasem czasu, w Warszawie jestem po północy, a rano już robota czeka ;)
Wyjazd udany, chociaż nabrałem się na prognozy zapowiadające pełne słońce, gdybym wiedział jak będzie w rzeczywistości to pewnie bym wyjazd odpuścił. Ale jak wspominałem zimą największym wyzwaniem jest wyjść na tak długą trasę, jak już człowiek zacznie jechać - to połowa sukcesu ;). Tak więc na samej trasie nie miałem już zwątpień czy pokus by skrócić trasę i wcześniej wrócić, choć fragmentami jechało się ciężko, a trasa tej klasy (250km i 2000m w pionie) o tej porze roku to już daje popalić. Ale i frajda z walki z warunkami spora, jazda zimą jest ciężka, ale i daje sporo satysfakcji, a dzisiaj warunki drogowe były całkiem dobre, niemal całość trasy po suchych szosach.
Zdjęcia
Mapa
Nowy Rok się zaczął już ponad 3 tygodnie temu, więc w końcu trzeba się zmobilizować i zrobić jakąś porządniejszą traskę ;). Zima zagościła chyba na dłużej, więc nie ma się co na nią obrażać, tylko spróbować wziąć się z nią za bary ;)).
Cel klasyczny - czyli wyjazd na Święty Krzyż, jedna z moich najbardziej ulubionych tras z Warszawy, zawsze tam lubię jeździć. Prognozy może nie idealne, ale postanawiam jechać - ma być wiatr boczny (wschodni) koło 5m/s, ale za to ma być pełne słońce cały dzień; jednym słowem piękne oblicze zimy, a nie syf i szarość jakimi nas najczęściej ta pora roku raczy. Największe wyzwanie na takich długich trasach zimą - to wyjść z domu, jak już człowiek się do tego zmobilizuje - to połowa sukcesu ;). Budzę się o 4, długo rozważam, czy jechać czy nie jechać, ale że w prognozach ciągle pełne słońce - więc w końcu jadę, o 5.30 jestem na trasie.
Początek do Góry Kalwarii jeszcze po ciemku, mimo takiej pory i mrozu rowerzystów spotkałem chyba z dziesięciu, w tym trafił się klasyczny "wioskowy Armstrong", czyli rowerzysta który nas wyprzedza, by kawałek dalej skręcić w bok, pozostając niepokonanym ;). Jeszcze lepszy numer to baba, która jechała do Konstancina od strony Góry (a ranem jest tam naprawdę duży ruch osób jadących do pracy w Warszawie) - bez żadnego oświetlenia, ani przedniego, ani tylnego, jedynie kamizelkę odblaskową miała; jak widać dla niektórych "no risk no fun" :). Za Górą powoli zaczyna dnieć, jest nawet cieplej niż oczekiwałem, koło -6'C, bo przy wyżowej pogodzie ranem potrafi być bardzo zimno. Ale gdy się bardziej przejaśniło widzę czym jest to spowodowane, wcale nie ma jasnego nieba, wręcz przeciwnie, całe jest w chmurach, więc i trochę cieplej. Trasa dobrze znana, wiatr specjalnie nie przeszkadza, ale za to sporo czasu tracę na zmiany pozycji, bo ciągle to i owo pobolewa.

Do Radomia docieram po 100km jazdy na mrozie, więc uznałem, że pora na dobrą regenerację i zjechałem do Maca, gdzie zawsze dobrze grzeją ;). W czasie postoju sprawdzam prognozy, żeby zobaczyć co z tym słońcem, którego nie ma w ogóle. Wg prognozy (zarówno na yr.no jak i Accuweather) w Radomiu świeci słońce, szkoda tylko że ono nic o tym nie wiedziało ;).
Za Radomiem zaczyna się jechać cieniutko, przede wszystkim wiatr, który na odkrytych terenach za tym miastem daje bardzo w kość. A zimą wiatr niszczy w dwujnasób w porównaniu do lata - i mocniej spowalnia i bardzo wychładza, szczególnie twarz. Przed Wąchockiem zaczynają się górki, przybywa też śniegu w okolicy, co dodaje jej sporo uroku, a drogi dalej suche. Słońca niestety ciągle nie ma, totalna pomyłka w prognozach, w sumie wyszło na 3min przed Nową Słupią - i to była cała jego obecność dzisiejszego dnia

Niestety yr.no w prognozach dla Polski to jest dramat, wygodna grafika, ale jakość prognoz słabiutka. Ale widoki są niezgorsze, wrażenie szczególnie robił ośnieżony Święty Krzyż nad którym ulokowała się ciemniejsza chmura. W Nowej Słupi krótki postój na batonika oraz przelanie wody z większego termosa do mniejszego z którego da się pić w czasie jazdy, mróz dalej koło -6'C. Za Nową Słupią najbardziej górzysty odcinek trasy, najpierw przejazd przez ramię Łysej Góry, a następnie sama Łysa Góra. Podjazd idzie drętwo, parę razy stawałem na regulacje czy fotki jednocześnie łapiąc chwile odpoczynku, bo czułem już trudy trasy i prawie 200km w nogach. Droga na Święty Krzyż w dobrym stanie, jedynie kilka skorup lodowych się trafiło, poza tym jak na ten rejon bardzo OK. Na szczycie zimno, blisko -10'C, robię trochę fotek, wchodzę na taras widokowy, pisząc SMS do bliskiej osoby zupełnie kostnieją mi ręce.

Długi zjazd z prędkością 40-50km/h przy blisko -10'C to przeżycie z gatunku filmików na YT "Jestem hardcorem", ale wszystkiego w życiu warto spróbować, na dole przewiane na maksa zatoki fajnie łupały ;). Stąd już tylko rzut beretem do Górna, gdzie staję na obiad w restauracji na stacji BP, którą swego czasu pokazał mi Transatlantyk.

Niestety fatalnie mi się ułożyły pociągi ze Skarżyska, były tylko o 18 i 21, by się wyrobić na ten pierwszy musiałbym się cały dzień żyłować z minimalną liczbą postojów, a tego zupełnie nie miałem ochoty robić. Staję więc na dłuższy postój obiadowy, ponad godzinę siedząc w cieple. Nocna końcówka do Skarżyska idzie całkiem przyzwoicie, zaliczam dwa spore podjazdy - na przełęcz Krajeńską oraz za Bodzentynem, ruch na drogach niewielki, fajnie nocą z góry wyglądają oświetlone miejscowości. Do Skarżyska docieram ze sporym zapasem czasu, w Warszawie jestem po północy, a rano już robota czeka ;)
Wyjazd udany, chociaż nabrałem się na prognozy zapowiadające pełne słońce, gdybym wiedział jak będzie w rzeczywistości to pewnie bym wyjazd odpuścił. Ale jak wspominałem zimą największym wyzwaniem jest wyjść na tak długą trasę, jak już człowiek zacznie jechać - to połowa sukcesu ;). Tak więc na samej trasie nie miałem już zwątpień czy pokus by skrócić trasę i wcześniej wrócić, choć fragmentami jechało się ciężko, a trasa tej klasy (250km i 2000m w pionie) o tej porze roku to już daje popalić. Ale i frajda z walki z warunkami spora, jazda zimą jest ciężka, ale i daje sporo satysfakcji, a dzisiaj warunki drogowe były całkiem dobre, niemal całość trasy po suchych szosach.
Zdjęcia
Mapa
Dane wycieczki:
DST: 248.50 km AVS: 22.69 km/h
ALT: 1977 m MAX: 64.30 km/h
Temp:-6.0 'C
Piątek, 30 listopada 2018Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2018, Wycieczka
Westerplatte
Każdej zimy, szczególnie na jej początku, gdy jest czymś nowym, takim ciekawym urozmaiceniem (a nie porą roku na której koniec z utęsknieniem się czeka jak lutym-marcu) - kusi mnie by wybrać się na solidną trasę; tym razem nie było inaczej ;). Trafiły się dobre warunki wietrzne na Gdańsk - więc długo się nie wahając postanowiłem ruszyć.
Startuję o północy, w Warszawie kolo -6'C, wiaterek elegancko pomaga, widać że prognozy nie kłamały. Pierwsze 50km do Modlina jeszcze ulgowe, cały czas jazda oświetlonymi drogami, dopiero za Pomiechówkiem zaczyna się typowa nocna jazda. Temperatura spada do poziomu -8'C, to już się wyraźnie czuje, na głowie czapki zaczynają lekko sztywnieć, bo wilgoć z potu już częściowo zamarza. Noc jasna i bezchmurna, widać mnóstwo gwiazd, cały czas świeci połowa księżyca, tak więc choć zimno - to przyjemnie. Pierwszy postój miałem zaplanowany w Ciechanowie na stacji Orlenu, ku mojemu zadowoleniu była to duża, wypasiona stacja z kanapami; tak więc można się było dobrze zregenerować. Zjadam dwie zapiekanki, wypijam herbatę i energetyka o wdzięcznej nazwie "Sex Energy" - i po godzinie ruszam dalej.
Bliskość świtu motywuje, ale to też i najzimniejsza pora dnia, temperatura dochodzi pod -10'C. Najbardziej zaskakuje mnie brak problemów ze stopami, jechałem w letnich SPD z siateczką, a to dla takiego zestawu wartość sporo poza strefą komfortu - ale tym razem nie ma ze stopami w ogóle problemów, widać "Sex Energy" rozgrzało mnie odpowiednio ;)). Rozjaśniać zaczyna się pod Mławą, a w rejonie Działdowa wschodzi już słońce. Dzień zapowiada się ładny i słoneczny - tak więc motywację mam na wysokim poziomie, tym bardziej że zaczyna się najciekawszy kawałek; dobrze się to ułożyło, bo najnudniejszy odcinek pokonałem nocą. Już za Działdowem pojawiają się pagóreczki, wzgórza morenowe charakterystyczne dla mazurskiego krajobrazu, jest też trochę jeziorek, część już pozamarzana, choć widać, że lód jeszcze cieniutki. Największa kumulacja górek jest przed Lubawą, wjeżdża się na 230m. Za Lubawą trzeba przejechać kawałek krajówką na zachód, odcinek fatalny, wielki ruch, głównie tirów - a wystarczy odrobinę zmienić kierunek jazdy by wiatr zaczął niszczyć, szczególnie nieprzyjemne są momenty, gdy tiry jadące z naprzeciwka przecinają powietrze, rowerem potrafi wtedy nieźle rzucić. Niestety tak to jest z mocnym wiatrem (wieje 8-10 m/s) - pomaga tylko wtedy, gdy mamy go idealnie w plecy, a gdy tylko lekko zmieniamy kierunek jazdy wtedy znacznie więcej przeszkadza niż pomaga. O stawaniu na powietrzu nie ma mowy, wiatr wychładza błyskawicznie po ledwie paru minutach.
W Iławie rozczarowanie, stacje malutkie, bez miejsca do siedzenia, pojechałem więc do centrum poszukać jakiegoś barku, ale ze względu na dość wczesną porę (koło 10) jeszcze wszystko pozamykane, trafiłem tylko na jakiś obskurny barak z fast foodem. Pojechałem więc kawałek za miasto, gdzie była druga stacja, ale i tam bez miejsca do siedzenia, więc zawróciłem 2km by się przeprosić z fast foodowym baraczkiem ;)).Za Iławą fajny odcinek - pagóreczki, jeziora, a wszystko to pięknie oświetlone słońcem, nawet fragmentami i trochę śniegu leży w okolicy. Od Sztumu niestety już duży ruch, w Malborku miałem zaplanowany obiadowy postój w Macu, gdy przypinałem rower przed restauracją - do środka wparowała akurat jakaś wielka wycieczka dzieciarni złożona z dobrych 60 osób; jednym słowem coś o czym marzyłem :). Przez duże kolejki zeszło mi się tutaj ponad godzinę, trochę przed zmrokiem ruszam na Tczew, ten kawałek nieprzyjemny, wiatr mocno przeszkadzał, do tego duży ruch na krajówce. Od Tczewa już z grubsza w osi wiatru, ale pomimo jazdy bocznymi drogami ruch do samego Gdańska już solidny, niestety to już mocno zurbanizowane tereny i w dzień powszedni ruch nawet na bocznych drogach spory. Przed 17 docieram do Gdańska, tutaj robię duże odbicie na główny cel mojego wyjazdu - czyli Westerplatte, na którym nigdy nie miałem jeszcze okazji być.
Pomnik robi duże wrażenie, dobrze podświetlony, stojący na wysokim wzgórzu nad morzem, widoczny już daleka. Klimat niezwykły - bo jak to nad samym morzem wiatr urywa głowę, nie ma żywej duszy, ale takie warunki dobrze pasują do tego symbolicznego miejsca. Na pomniku znamienne słowa Jana Pawła II "Każdy z was moi młodzi przyjaciele, znajduje w życiu jakieś swoje Westerplatte". Do tego wyjazdu pasowało to nieźle, znalazłem Westerplatte i dosłownie i w przenośni, bo sporo trzeba było samozaparcia, by w trudnych zimowych warunkach tutaj dojechać. Dojazd na dworzec ostro daje w kość, parę kilometrów czołowo pod bardzo silny nadmorski wiatr, już się zaczynałem obawiać czy na pociąg zdążę, ale dałem radę, choć z ledwie 13min zapasu ;)). Powrót elegancki, Pendolino z Gdańska do Warszawy jedzie poniżej 3h, a po takiej trasie tylko się marzy o tym by jak najszybciej dotrzeć do domu ;)).
Trasa bardzo udana, trafiłem na świetne warunki - zimowo, ale z zupełnie suchymi drogami, dobrze wykorzystałem wiatr, który na tej trasie pomagał. Jazda bez poważnych kryzysów, cały czas dobra motywacja - taka zima to może być! :))
Zdjęcia
Każdej zimy, szczególnie na jej początku, gdy jest czymś nowym, takim ciekawym urozmaiceniem (a nie porą roku na której koniec z utęsknieniem się czeka jak lutym-marcu) - kusi mnie by wybrać się na solidną trasę; tym razem nie było inaczej ;). Trafiły się dobre warunki wietrzne na Gdańsk - więc długo się nie wahając postanowiłem ruszyć.
Startuję o północy, w Warszawie kolo -6'C, wiaterek elegancko pomaga, widać że prognozy nie kłamały. Pierwsze 50km do Modlina jeszcze ulgowe, cały czas jazda oświetlonymi drogami, dopiero za Pomiechówkiem zaczyna się typowa nocna jazda. Temperatura spada do poziomu -8'C, to już się wyraźnie czuje, na głowie czapki zaczynają lekko sztywnieć, bo wilgoć z potu już częściowo zamarza. Noc jasna i bezchmurna, widać mnóstwo gwiazd, cały czas świeci połowa księżyca, tak więc choć zimno - to przyjemnie. Pierwszy postój miałem zaplanowany w Ciechanowie na stacji Orlenu, ku mojemu zadowoleniu była to duża, wypasiona stacja z kanapami; tak więc można się było dobrze zregenerować. Zjadam dwie zapiekanki, wypijam herbatę i energetyka o wdzięcznej nazwie "Sex Energy" - i po godzinie ruszam dalej.
Bliskość świtu motywuje, ale to też i najzimniejsza pora dnia, temperatura dochodzi pod -10'C. Najbardziej zaskakuje mnie brak problemów ze stopami, jechałem w letnich SPD z siateczką, a to dla takiego zestawu wartość sporo poza strefą komfortu - ale tym razem nie ma ze stopami w ogóle problemów, widać "Sex Energy" rozgrzało mnie odpowiednio ;)). Rozjaśniać zaczyna się pod Mławą, a w rejonie Działdowa wschodzi już słońce. Dzień zapowiada się ładny i słoneczny - tak więc motywację mam na wysokim poziomie, tym bardziej że zaczyna się najciekawszy kawałek; dobrze się to ułożyło, bo najnudniejszy odcinek pokonałem nocą. Już za Działdowem pojawiają się pagóreczki, wzgórza morenowe charakterystyczne dla mazurskiego krajobrazu, jest też trochę jeziorek, część już pozamarzana, choć widać, że lód jeszcze cieniutki. Największa kumulacja górek jest przed Lubawą, wjeżdża się na 230m. Za Lubawą trzeba przejechać kawałek krajówką na zachód, odcinek fatalny, wielki ruch, głównie tirów - a wystarczy odrobinę zmienić kierunek jazdy by wiatr zaczął niszczyć, szczególnie nieprzyjemne są momenty, gdy tiry jadące z naprzeciwka przecinają powietrze, rowerem potrafi wtedy nieźle rzucić. Niestety tak to jest z mocnym wiatrem (wieje 8-10 m/s) - pomaga tylko wtedy, gdy mamy go idealnie w plecy, a gdy tylko lekko zmieniamy kierunek jazdy wtedy znacznie więcej przeszkadza niż pomaga. O stawaniu na powietrzu nie ma mowy, wiatr wychładza błyskawicznie po ledwie paru minutach.
W Iławie rozczarowanie, stacje malutkie, bez miejsca do siedzenia, pojechałem więc do centrum poszukać jakiegoś barku, ale ze względu na dość wczesną porę (koło 10) jeszcze wszystko pozamykane, trafiłem tylko na jakiś obskurny barak z fast foodem. Pojechałem więc kawałek za miasto, gdzie była druga stacja, ale i tam bez miejsca do siedzenia, więc zawróciłem 2km by się przeprosić z fast foodowym baraczkiem ;)).Za Iławą fajny odcinek - pagóreczki, jeziora, a wszystko to pięknie oświetlone słońcem, nawet fragmentami i trochę śniegu leży w okolicy. Od Sztumu niestety już duży ruch, w Malborku miałem zaplanowany obiadowy postój w Macu, gdy przypinałem rower przed restauracją - do środka wparowała akurat jakaś wielka wycieczka dzieciarni złożona z dobrych 60 osób; jednym słowem coś o czym marzyłem :). Przez duże kolejki zeszło mi się tutaj ponad godzinę, trochę przed zmrokiem ruszam na Tczew, ten kawałek nieprzyjemny, wiatr mocno przeszkadzał, do tego duży ruch na krajówce. Od Tczewa już z grubsza w osi wiatru, ale pomimo jazdy bocznymi drogami ruch do samego Gdańska już solidny, niestety to już mocno zurbanizowane tereny i w dzień powszedni ruch nawet na bocznych drogach spory. Przed 17 docieram do Gdańska, tutaj robię duże odbicie na główny cel mojego wyjazdu - czyli Westerplatte, na którym nigdy nie miałem jeszcze okazji być.
Pomnik robi duże wrażenie, dobrze podświetlony, stojący na wysokim wzgórzu nad morzem, widoczny już daleka. Klimat niezwykły - bo jak to nad samym morzem wiatr urywa głowę, nie ma żywej duszy, ale takie warunki dobrze pasują do tego symbolicznego miejsca. Na pomniku znamienne słowa Jana Pawła II "Każdy z was moi młodzi przyjaciele, znajduje w życiu jakieś swoje Westerplatte". Do tego wyjazdu pasowało to nieźle, znalazłem Westerplatte i dosłownie i w przenośni, bo sporo trzeba było samozaparcia, by w trudnych zimowych warunkach tutaj dojechać. Dojazd na dworzec ostro daje w kość, parę kilometrów czołowo pod bardzo silny nadmorski wiatr, już się zaczynałem obawiać czy na pociąg zdążę, ale dałem radę, choć z ledwie 13min zapasu ;)). Powrót elegancki, Pendolino z Gdańska do Warszawy jedzie poniżej 3h, a po takiej trasie tylko się marzy o tym by jak najszybciej dotrzeć do domu ;)).
Trasa bardzo udana, trafiłem na świetne warunki - zimowo, ale z zupełnie suchymi drogami, dobrze wykorzystałem wiatr, który na tej trasie pomagał. Jazda bez poważnych kryzysów, cały czas dobra motywacja - taka zima to może być! :))
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 376.80 km AVS: 26.69 km/h
ALT: 1752 m MAX: 51.40 km/h
Temp:-5.0 'C
Niedziela, 11 listopada 2018Kategoria Wypad, Canyon 2018, >100km
Sudety - dzień 4
Noc zimna, nad ranem koło 0 stopni, a ruszyć musiałem wcześnie by wyrobić się do Poznania na pociąg do Warszawy. Wg prognoz miało być koło 10 stopniu - ale to były gruszki na wierzbie, przez cały dzień nie było więcej niż 6 stopni, bo cały dzień trzymały mgły, a tak duża wilgotność znacznie obniżyła temperaturę. Znowu nadspodziewanie dobre asfalty, praktycznie cały dzień po dobrych drogach, przeleciał w miarę sprawnie, do Poznania docieram z dużym zapasem.
Sumarycznie wyjazd bardzo udany, choć generalnie pogoda taka sobie i zimno - to na ten najciekawszy odcinek, czyli wjazd na Śnieżkę - trafiłem optymalne warunki, widoki były boskie!
Zdjęcia
Noc zimna, nad ranem koło 0 stopni, a ruszyć musiałem wcześnie by wyrobić się do Poznania na pociąg do Warszawy. Wg prognoz miało być koło 10 stopniu - ale to były gruszki na wierzbie, przez cały dzień nie było więcej niż 6 stopni, bo cały dzień trzymały mgły, a tak duża wilgotność znacznie obniżyła temperaturę. Znowu nadspodziewanie dobre asfalty, praktycznie cały dzień po dobrych drogach, przeleciał w miarę sprawnie, do Poznania docieram z dużym zapasem.
Sumarycznie wyjazd bardzo udany, choć generalnie pogoda taka sobie i zimno - to na ten najciekawszy odcinek, czyli wjazd na Śnieżkę - trafiłem optymalne warunki, widoki były boskie!
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 179.60 km AVS: 23.95 km/h
ALT: 438 m MAX: 45.60 km/h
Temp:5.0 'C
Piątek, 9 listopada 2018Kategoria Wypad, Canyon 2018, >100km
Sudety - dzien 2
Na dzisiaj czeka mnie główne wyzwanie tego wyjazdu, czyli wjazd na Śnieżkę. Pogoda nie budzi entuzjazmu - zimno i mgliście, gdy wjeżdżam na Okraj jest zaledwie 4'C i widoczność na 50m. Tak więc obawy co do tego co mnie czeka 600m wyżej były spore. Zjeżdżam na czeską stronę do Peca, tam zaczyna się rzeźnicki podjazd na Modre Sedlo (1505m) z długimi odcinkami w okolicy 20%. Daje to w kość niewąsko, ale za włożony trud otrzymuję nagrodę - pod Kapliczką chmury schodzą trochę niżej i odsłania się szeroki widok w stronę Śnieżki. Zjazd do schroniska Loucni Bouda krótki, ale za to atomowy - wyciągam aż 83,8km/h, już ledwo zdążyłem wyhamować przed końcem drogi ;)). Do Sląskiego Domu przeprawa terenowa, ciekawe przeżycie na szosówce, zaliczam między innymi z 15cm drop, którego nie zauważyłem w porę ;). Po dojeździe na granicę czeka mnie jeszcze 200m ciężkiego podjazdu na Śnieżkę, większa część powyżej 10%, końcówka to już koło 15%. Ale przede wszystkim męczy fatalnie nierówny bruk. Ale trudy podjazdu niweluje doskonała pogoda, bo akurat teraz zaczęło się przejaśniać, od zachodniej strony otwiera się szeroki widok na Kotlinę Jeleniogórską, od wschodu u stóp Śnieżki jest morze chmur. Tak więc na szczycie prawdziwa uczta widokowa, niestety zdjęcia tego nie oddają, bo algorytm Google przy wgrywaniu zdjęć je "poprawia" i fatalnie psuje te z mgłami, jasnymi chmurami czy błękitem.
Zjazd do Karpacza na szosówce to przeżycie jedyne w swoim rodzaju - między innymi długi odcinek nachylony koło 20%. Gdy już myślałem, że przejadę to na czysto - 50m przed końcem bruku łapię snejka. To też dobrze oddaje możliwości tej drogi, żeby złapać snejka w oponach pompowanych na 8 atmosfer - to już trzeba się nieźle postarać ;)). Szybki zjazd z Karpacza do Cieplic, gdzie umówiłem się z Morsem, który przyjechał na mono. Parę fotek i robimy rundkę po okolicy i ładnym deptaku w Cieplicach. Ale za dużo czasu nie miałem, bo musiałem dojechać za Węgliniec, a dzień listopadowy krótki. Po pożegnaniu z Morsem ruszam nad jezioro Pilchowickie, parę fajnych podjazdów, widowiskowe mosty i słynna pilchowicka tama na Bobrze. Już nocą kontynuuję jazdę do Lwówka, gdzie staję na pizzę, a następnie już po równinach docieram pod Węgliniec, do ostoi Asuan, gdzie powoli zbierają się ludzie na Antywyprawkę. Mocno zaskakują dolnośląskie asfalty, praktycznie całość po równiutkich szosach, wreszcie zaczęli w tym województwie remonty dotąd fatalnych dróg, co znacznie zwiększa przyjemność jazdy po tych terenach.
Zdjęcia
Na dzisiaj czeka mnie główne wyzwanie tego wyjazdu, czyli wjazd na Śnieżkę. Pogoda nie budzi entuzjazmu - zimno i mgliście, gdy wjeżdżam na Okraj jest zaledwie 4'C i widoczność na 50m. Tak więc obawy co do tego co mnie czeka 600m wyżej były spore. Zjeżdżam na czeską stronę do Peca, tam zaczyna się rzeźnicki podjazd na Modre Sedlo (1505m) z długimi odcinkami w okolicy 20%. Daje to w kość niewąsko, ale za włożony trud otrzymuję nagrodę - pod Kapliczką chmury schodzą trochę niżej i odsłania się szeroki widok w stronę Śnieżki. Zjazd do schroniska Loucni Bouda krótki, ale za to atomowy - wyciągam aż 83,8km/h, już ledwo zdążyłem wyhamować przed końcem drogi ;)). Do Sląskiego Domu przeprawa terenowa, ciekawe przeżycie na szosówce, zaliczam między innymi z 15cm drop, którego nie zauważyłem w porę ;). Po dojeździe na granicę czeka mnie jeszcze 200m ciężkiego podjazdu na Śnieżkę, większa część powyżej 10%, końcówka to już koło 15%. Ale przede wszystkim męczy fatalnie nierówny bruk. Ale trudy podjazdu niweluje doskonała pogoda, bo akurat teraz zaczęło się przejaśniać, od zachodniej strony otwiera się szeroki widok na Kotlinę Jeleniogórską, od wschodu u stóp Śnieżki jest morze chmur. Tak więc na szczycie prawdziwa uczta widokowa, niestety zdjęcia tego nie oddają, bo algorytm Google przy wgrywaniu zdjęć je "poprawia" i fatalnie psuje te z mgłami, jasnymi chmurami czy błękitem.
Zjazd do Karpacza na szosówce to przeżycie jedyne w swoim rodzaju - między innymi długi odcinek nachylony koło 20%. Gdy już myślałem, że przejadę to na czysto - 50m przed końcem bruku łapię snejka. To też dobrze oddaje możliwości tej drogi, żeby złapać snejka w oponach pompowanych na 8 atmosfer - to już trzeba się nieźle postarać ;)). Szybki zjazd z Karpacza do Cieplic, gdzie umówiłem się z Morsem, który przyjechał na mono. Parę fotek i robimy rundkę po okolicy i ładnym deptaku w Cieplicach. Ale za dużo czasu nie miałem, bo musiałem dojechać za Węgliniec, a dzień listopadowy krótki. Po pożegnaniu z Morsem ruszam nad jezioro Pilchowickie, parę fajnych podjazdów, widowiskowe mosty i słynna pilchowicka tama na Bobrze. Już nocą kontynuuję jazdę do Lwówka, gdzie staję na pizzę, a następnie już po równinach docieram pod Węgliniec, do ostoi Asuan, gdzie powoli zbierają się ludzie na Antywyprawkę. Mocno zaskakują dolnośląskie asfalty, praktycznie całość po równiutkich szosach, wreszcie zaczęli w tym województwie remonty dotąd fatalnych dróg, co znacznie zwiększa przyjemność jazdy po tych terenach.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 155.20 km AVS: 18.44 km/h
ALT: 2473 m MAX: 83.80 km/h
Temp:7.0 'C
Czwartek, 8 listopada 2018Kategoria Wypad, Canyon 2018, >100km
Sudety - dzień 1
Parę dni wolnego w okresie święta niepodległości postanowiłem wykorzystać na wyjazd w Sudety, a następnie dołączenie do zbierającej się w Borach Dolnośląskich Antywyprawki. W czwartek dojeżdżam porannym ekspresem do Wrocławia - i zaczynam jazdę w kierunku gór. Na pierwszy ogień idzie mekka wrocławskich szosowców - czyli przełęcz Tąpadła, dalej jadę na główne danie dzisiejszego dnia, czyli przełęcz Jugowską. Końcówka dnia już po zmierzchu trasą MRDP, nocuję za Lubawką.
Zdjęcia
Parę dni wolnego w okresie święta niepodległości postanowiłem wykorzystać na wyjazd w Sudety, a następnie dołączenie do zbierającej się w Borach Dolnośląskich Antywyprawki. W czwartek dojeżdżam porannym ekspresem do Wrocławia - i zaczynam jazdę w kierunku gór. Na pierwszy ogień idzie mekka wrocławskich szosowców - czyli przełęcz Tąpadła, dalej jadę na główne danie dzisiejszego dnia, czyli przełęcz Jugowską. Końcówka dnia już po zmierzchu trasą MRDP, nocuję za Lubawką.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 148.20 km AVS: 22.57 km/h
ALT: 1783 m MAX: 56.60 km/h
Temp:11.0 'C
Wtorek, 16 października 2018Kategoria >100km, Canyon 2018, Wypad
Śladami Niepodległej - Ukraina - dzień 6
Dzisiaj najbardziej górzysty dzień tego generalnie płaskiego wyjazdu - czeka mnie przejazd
przez Roztocze i Skierbieszowski Park Krajobrazowy. Bardzo fajne tereny, złota polska jesień to
optymalny czas na jazdę przez Roztocze, bo nie brakuje tutaj tak kolorowych o tej porze roku
lasów. Za Cieszanowem zaczyna się pierwsza seria górek, za Zamościem druga - czyli bardzo fajna
droga na Chełm, prowadząca po wielu ściankach w okolicy. Znowu z wiatrem, więc jechało mi się
doskonale, do Chełma dojeżdżam z dużym zapasem czasowym.

Wypad bardzo udany - doskonała pogoda cały czas, może trochę jedynie już dość krótki dzień
przeszkadzał przy dużych dystansach jakie pokonywałem, ale to już niewielki minus, zmuszający
jedynie do większej dyscypliny postojowej. Udało się zrealizować cały plan wycieczki,
odwiedziłem miejsca, gdzie 100 lat temu wykluwała się polska niepodległość, wykluwała w sposób
krwawy, wymagający od Polaków wielkich poświęceń i ofiar - dlatego należy bardzo szanować
pokolenia naszych pradziadów, którym los kazał w tak trudnych czasach żyć. Dzięki ich wielkiemu
poświęceniu mamy dzisiaj Polskę w której można bardzo wygodnie żyć. Kraj może nie idealny, nie
pozbawiony wielu wad - ale postęp w porównaniu z tym co było 100 lat temu jest ogromny, za to
właśnie by ich dzieci miały tylko takie problemy jak my mamy teraz - umierali legioniści
Piłsudskiego, czy też Orlęta Lwowskie.
Na podsumowanie przepiękna polska pieśń z okresu wykuwania się niepodległości "O mój rozmarynie"; ten wyjazd aż za dobrze uświadomił mi ilu tych "chłopców malowanych" zostało na wschodzie na zawsze byśmy my mogli się cieszyć wolnością...
Zdjęcia z wyjazdu
Dzisiaj najbardziej górzysty dzień tego generalnie płaskiego wyjazdu - czeka mnie przejazd
przez Roztocze i Skierbieszowski Park Krajobrazowy. Bardzo fajne tereny, złota polska jesień to
optymalny czas na jazdę przez Roztocze, bo nie brakuje tutaj tak kolorowych o tej porze roku
lasów. Za Cieszanowem zaczyna się pierwsza seria górek, za Zamościem druga - czyli bardzo fajna
droga na Chełm, prowadząca po wielu ściankach w okolicy. Znowu z wiatrem, więc jechało mi się
doskonale, do Chełma dojeżdżam z dużym zapasem czasowym.
Wypad bardzo udany - doskonała pogoda cały czas, może trochę jedynie już dość krótki dzień
przeszkadzał przy dużych dystansach jakie pokonywałem, ale to już niewielki minus, zmuszający
jedynie do większej dyscypliny postojowej. Udało się zrealizować cały plan wycieczki,
odwiedziłem miejsca, gdzie 100 lat temu wykluwała się polska niepodległość, wykluwała w sposób
krwawy, wymagający od Polaków wielkich poświęceń i ofiar - dlatego należy bardzo szanować
pokolenia naszych pradziadów, którym los kazał w tak trudnych czasach żyć. Dzięki ich wielkiemu
poświęceniu mamy dzisiaj Polskę w której można bardzo wygodnie żyć. Kraj może nie idealny, nie
pozbawiony wielu wad - ale postęp w porównaniu z tym co było 100 lat temu jest ogromny, za to
właśnie by ich dzieci miały tylko takie problemy jak my mamy teraz - umierali legioniści
Piłsudskiego, czy też Orlęta Lwowskie.
Na podsumowanie przepiękna polska pieśń z okresu wykuwania się niepodległości "O mój rozmarynie"; ten wyjazd aż za dobrze uświadomił mi ilu tych "chłopców malowanych" zostało na wschodzie na zawsze byśmy my mogli się cieszyć wolnością...
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 164.10 km AVS: 25.38 km/h
ALT: 1246 m MAX: 69.00 km/h
Temp:16.0 'C
Poniedziałek, 15 października 2018Kategoria >100km, Canyon 2018, Wypad
Śladami Niepodległej - Ukraina - dzień 5
Dzisiejszego dnia obawiałem się dużego ruchu na drodze do Lwowa - ale żadnego dramatu nie było,
wygodna jazda, bo droga z dobrym asfaltem, tak więc 50km dzielące mnie od miasta szybko
zleciało. Za to w samym Lwowie masakra, większość ulic jest wybrukowana kostką i to nie jest
równa kostka, tylko chamski, nierówny bruk, powyginany na wszystkie strony; o ile w innych
krajach bruk w miastach jest raczej elementem mającym tworzyć klimat, to tutaj to po prostu
normalka obecna w całym mieście. Najgorszy bruk był na dużym podjeździe w stronę Cmentarza
Łyczakowskiego, przerwy między kostkami bruku były takie że notorycznie wpadały w nie wąskie
opony szosowe, szczególnie na zjeździe było więc wesoło, jak się dobrze zaklinuje to można
piękny lot przez kierownicę zaliczyć :).

Polski Cmentarz Obrońców Lwowa stanowi wydzieloną część wielkiego cmentarza Łyczakowskiego.
Robi naprawdę duże wrażenie - pięknie położony na stoku wysokiego wzgórza, bardzo przyzwoicie
wyremontowany i utrzymywany we wzorowym porządku; także tutaj, podobnie jak w Kostiuchnówce
państwo polskie stanęło na wysokości zadania, dbając o godne miejsce spoczynku dla tych co
niepodległość wywalczyli. Porażające są też daty na grobach wielu żołnierzy, bardzo dużo jest
18-latków, a nawet i 16-latków. A byli i młodsi, bo do spontanicznej walki z Ukraińcami
próbującymi opanować miasto, gdzie Polacy mieli zdecydowaną większość stanęło wielu uczniów
liceów i szkół - słynnych "Orląt Lwowskich". Taka mnie też naszła refleksja porównując te czasy
sprzed 100 lat z naszymi - ile wówczas było osób, które gotowe były ojczyźnie "na stos rzucić
swoj życia los" a ile takich osób się znajdzie obecnie, dla których liczy się coś więcej niż
kariera, pieniądze, czy prywatne egoizmy? Ciekawe pytanie, bardzo trudno na nie odpowiedzieć,
bo ekstremalne poświęcenie często wychodzi z ludzi dopiero w ekstremalnych sytuacjach, często
normalni spokojni obywatele pod wpływem czynników zewnętrznych stają się wewnętrznie silni jak
stal, a ich gotowość do ofiar na rzecz czegoś większego niż wygodne życie znacznie rośnie.
Wielka też szkoda, że wichry historii tak się ułożyły, że to polskie miasto, od kilkuset lat w
Rzeczypospolitej zostało Polsce zabrane na rzecz sowieckiego imperializmu, a po zawaleniu się
komunizmu dostało się w ręce Ukraińców.

Zrobiłem sobie też spacer po samym cmentarzu Łyczakowskim - to bez wątpienia najpiękniejszy
cmentarz jaki widziałem, mnóstwo wykonanych z wielkim kunsztem wspaniałych rzeźb, do tego ładne
ulokowanie; nie dziwne, że spotkać tutaj można wiele wycieczek bo naprawdę jest co tutaj
oglądać - przy zwiedzaniu Lwowa niewątpliwie obowiązkowy punkt. Z cmentarza jadę do centrum,
robię sobie dłuższy popas na reprezentacyjnym deptaku pod lwowską Operą. Miasto opuszczam drogą
na Szegini, wyjazd nieprzyjemny, dużo kostki i to na podjeździe, diopiero 20km za miastem robi
się już pustawo. Na szczęście główny ruch transportowy wzięła na siebie droga do Korczowej,
gdzie zaczyna się autostrada, co znacznie odciążyło Medykę. Tak więc odcinek ze Lwowa na polską
granicę przeleciał z duża przyjemnością - poezja asflatu, licznika i wiatru w plecy :)). Po
polskiej stronie jeszcze prawie 50km do pokonania, przyjemne boczne drogi do Wielkich Oczu,
gdzie nocuję kawałek za miasteczkiem.
Zdjęcia z wyjazdu
Dzisiejszego dnia obawiałem się dużego ruchu na drodze do Lwowa - ale żadnego dramatu nie było,
wygodna jazda, bo droga z dobrym asfaltem, tak więc 50km dzielące mnie od miasta szybko
zleciało. Za to w samym Lwowie masakra, większość ulic jest wybrukowana kostką i to nie jest
równa kostka, tylko chamski, nierówny bruk, powyginany na wszystkie strony; o ile w innych
krajach bruk w miastach jest raczej elementem mającym tworzyć klimat, to tutaj to po prostu
normalka obecna w całym mieście. Najgorszy bruk był na dużym podjeździe w stronę Cmentarza
Łyczakowskiego, przerwy między kostkami bruku były takie że notorycznie wpadały w nie wąskie
opony szosowe, szczególnie na zjeździe było więc wesoło, jak się dobrze zaklinuje to można
piękny lot przez kierownicę zaliczyć :).
Polski Cmentarz Obrońców Lwowa stanowi wydzieloną część wielkiego cmentarza Łyczakowskiego.
Robi naprawdę duże wrażenie - pięknie położony na stoku wysokiego wzgórza, bardzo przyzwoicie
wyremontowany i utrzymywany we wzorowym porządku; także tutaj, podobnie jak w Kostiuchnówce
państwo polskie stanęło na wysokości zadania, dbając o godne miejsce spoczynku dla tych co
niepodległość wywalczyli. Porażające są też daty na grobach wielu żołnierzy, bardzo dużo jest
18-latków, a nawet i 16-latków. A byli i młodsi, bo do spontanicznej walki z Ukraińcami
próbującymi opanować miasto, gdzie Polacy mieli zdecydowaną większość stanęło wielu uczniów
liceów i szkół - słynnych "Orląt Lwowskich". Taka mnie też naszła refleksja porównując te czasy
sprzed 100 lat z naszymi - ile wówczas było osób, które gotowe były ojczyźnie "na stos rzucić
swoj życia los" a ile takich osób się znajdzie obecnie, dla których liczy się coś więcej niż
kariera, pieniądze, czy prywatne egoizmy? Ciekawe pytanie, bardzo trudno na nie odpowiedzieć,
bo ekstremalne poświęcenie często wychodzi z ludzi dopiero w ekstremalnych sytuacjach, często
normalni spokojni obywatele pod wpływem czynników zewnętrznych stają się wewnętrznie silni jak
stal, a ich gotowość do ofiar na rzecz czegoś większego niż wygodne życie znacznie rośnie.
Wielka też szkoda, że wichry historii tak się ułożyły, że to polskie miasto, od kilkuset lat w
Rzeczypospolitej zostało Polsce zabrane na rzecz sowieckiego imperializmu, a po zawaleniu się
komunizmu dostało się w ręce Ukraińców.
Zrobiłem sobie też spacer po samym cmentarzu Łyczakowskim - to bez wątpienia najpiękniejszy
cmentarz jaki widziałem, mnóstwo wykonanych z wielkim kunsztem wspaniałych rzeźb, do tego ładne
ulokowanie; nie dziwne, że spotkać tutaj można wiele wycieczek bo naprawdę jest co tutaj
oglądać - przy zwiedzaniu Lwowa niewątpliwie obowiązkowy punkt. Z cmentarza jadę do centrum,
robię sobie dłuższy popas na reprezentacyjnym deptaku pod lwowską Operą. Miasto opuszczam drogą
na Szegini, wyjazd nieprzyjemny, dużo kostki i to na podjeździe, diopiero 20km za miastem robi
się już pustawo. Na szczęście główny ruch transportowy wzięła na siebie droga do Korczowej,
gdzie zaczyna się autostrada, co znacznie odciążyło Medykę. Tak więc odcinek ze Lwowa na polską
granicę przeleciał z duża przyjemnością - poezja asflatu, licznika i wiatru w plecy :)). Po
polskiej stronie jeszcze prawie 50km do pokonania, przyjemne boczne drogi do Wielkich Oczu,
gdzie nocuję kawałek za miasteczkiem.
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 185.80 km AVS: 25.11 km/h
ALT: 1076 m MAX: 57.70 km/h
Temp:17.0 'C