Wpisy archiwalne w kategorii
Wypad
Dystans całkowity: | 81420.54 km (w terenie 333.00 km; 0.41%) |
Czas w ruchu: | 3572:53 |
Średnia prędkość: | 22.79 km/h |
Maksymalna prędkość: | 83.80 km/h |
Suma podjazdów: | 606506 m |
Suma kalorii: | 101309 kcal |
Liczba aktywności: | 475 |
Średnio na aktywność: | 171.41 km i 7h 31m |
Więcej statystyk |
Granią Tatr 5
V dzień - Polana Chochołowska - Grześ (1653m) - Rakoń (1879m) - Wołowiec (2064m) - [SK] - Zabrat (1656m) - Tatliakove Pleso (1377m) - Zuberec - Sucha Hora - [PL] - Chochołów - Chabówka - Myślenice - Kraków
Wczoraj byłem na grani Tatr pieszo; dziś postanowiłem uderzyć tam z rowerem :)) Dlatego właśnie wybrałem Dolinę Chochołowską, bo Tatry Zachodnie mają inny charakter niż Wysokie, więcej tu połonin i łagodniejszych gór. Na trasę ruszam bardzo wcześnie, już o 7; pierwszy odcinek to podejście na samą grań, na ok. 1450m, na rowerze jadę tylko symbolicznie. Na grani mocno się rozczarowałem, bo okazało się, że szlak na Grzesia jest bardzo stromy, a podejście sporo wredniejsze niż to co było niżej. Ale jakoś się tam wpakowałem, Grześ jest już ponad lasem - więc pojawiły się kapitalne widoki na góry; pogoda kolejny dzień jest po prostu idealna, słonecznie, świetna widoczność, a do tego (co jest rzadkością w wysokich górach) praktycznie bezwietrznie. Warto dodać, że na szlaku o tak wczesnej godzinie jest zupełnie pusto, do Wołowca spotkałem tylko jedną osobę; więc całe góry mam niejako dla siebie!
Na grani już się trochę pojechało; niemniej odcinki pod górę, głównie z buta. W sumie z rowerem dotarłem na ok. 1950m; tutaj podejście pod Wołowiec było już koszmarne, spokojnie koło 50%; więc spiąłem po prostu koło do ramy, a sam poszedłem na szczyt na piechotę. Z Wołowca mam wspaniałe widoki na piękny masyw Rohaczy po słowackiej stronie. Obserwując też z góry przebieg rozmaitych szlaków i analizując je na GPS (niestety papierowej mapy Tatr nie miałem) postanawiam zjechać do Tatliakovego Plesa, gdzie dociera asfalt (byłem tam już kiedyś na szosówce, ale dojechać z góry to coś zupełnie innego :)). Kawałek z Wołowca sprowadzam, na Rakoń już pojechałem, nawet mi się na szczyt udało rowerem wpakować; turyści piesi (w międzyczasie sporo ich dotarło ze Słowacji) mimo zakazu jazdy na rowerze podchodzili do mnie z dużą sympatią, wielu mnie fotografowało jako nielichą ciekawostkę. Zjazd na przełęcz Zabrat bardzo stromy, licznik pokazał tu nawet 40%, więc większą część sprowadzałem bo nie brakowało tu luźnych kamieni, aczkolwiek ktoś z większym doświadczeniem w zjazdach mógłby się pewnie pokusić o zjazd całości. Z kolei z przełęczy do Tatliakovego Plesa wąska ścieżynka, sporo kamieni, a niżej korzenie; tez się wiele nie najechałem.
Z Plesa już elegancko w dół asfaltem; na oponach 2,25 wyciągnąłem niemal tyle co na szosówce, naprawdę dobrze zjeżdża ten full :)). Powrót do Krakowa przyjemną i mocno górzystą trasą przez Oravice, Suchą Horę, Chochołów, Czarny Dunajec; na zakopiankę wjeżdżam dopiero w Chabówce. Kawałek do Lubnia jak zwykle mało przyjemny, wielki ruch na drodze bez pobocza, a do tego największa plaga naszych dróg - czyli idioci, którzy muszą wyprzedzać zawsze i wszędzie; w żadnym razie nie mogą sobie pozwolić na odczekanie tych 20-30 sekund na bezpieczny manewr. Za Lubieniem wjeżdżam już na starą zakopianką, a za Myślenicami jest szerokie pobocze. Niepotrzebnie zatrzymałem się jeszcze na stacji na hot-dogi, przez co w Krakowie musiałem już zdrowo zasuwać na pociąg; niemniej udało się wyrobić. IR do Warszawy spóźnił się ponad godzinę (na 3h trasie!); z Krakowa IR po prostu nie opłaca się jeździć, gdy jest bilet rewelacyjny (cena na TLK ta sama co IR); bo niestety IR na Magistrali musi puszczać wszystkie pociągi i łapie spore opóźnienia z powodu postojów.
Wyjazd bardzo udany, zapoznałem się z jazdą w poważnym górskim terenie; bardzo dobrym pomysłem była rezygnacja z Beskidów i przerzucenie się Tatry, te dwa dni w najwyższych polskich górach (pieszo i rowerem) dostarczyły mi masę wrażeń; Tatry biją atrakcyjnością Beskidy na głowę; to tak jakby porównywać Ligę Mistrzów z naszą ligą piłkarską :)). Rower sprawdził się świetnie, nie miałem z nim żadnych problemów; do mojego stylu jazdy ten typ fulla (ze skokiem 100mm) pasuje jak ulał, jakieś karkołomne zjazdy mnie nie interesują; pod górę jeździ się całkiem przyzwoicie, a na asfalcie prezentuje się dużo lepiej niż tego oczekiwałem. Doskonale sprawdził się także ekwipunek, jazda z bagażem w górach to coś zupełnie innego niż na szosie; tutaj sakwy w ogóle się nie sprawdzą (nie można tak dociążać tyłu), natomiast sensownie rozłożony bagaż (trochę na tyle, kierownicy i w plecaku) - niemal w ogóle nie ogranicza, czuło się go głównie przy podprowadzaniu czy przenoszeniu roweru. Natomiast mobilność w górach zwiększa w sposób potężny, dzięki sprzętowi biwakowemu byłem całkowicie niezależny od sieci kwater, mogłem nocować gdzie mnie akurat łapał zmrok. Wymaga to oczywiście drastycznego obcięcia ilości przewożonego sprzętu w porównaniu z tym co wozi się w sakwach - ale coś za coś, wyprawy typu enduro to nie jest coś dla francuskich piesków, którzy bez codziennego prysznica i świeżego ubrania na każdy dzień nie dadzą rady; najbardziej denerwuje brak lepszego aparatu fotograficznego, niestety zdjęcia z małego kompaktu wychodzą marnie.
Zdjęcia z wyjazdu
V dzień - Polana Chochołowska - Grześ (1653m) - Rakoń (1879m) - Wołowiec (2064m) - [SK] - Zabrat (1656m) - Tatliakove Pleso (1377m) - Zuberec - Sucha Hora - [PL] - Chochołów - Chabówka - Myślenice - Kraków
Wczoraj byłem na grani Tatr pieszo; dziś postanowiłem uderzyć tam z rowerem :)) Dlatego właśnie wybrałem Dolinę Chochołowską, bo Tatry Zachodnie mają inny charakter niż Wysokie, więcej tu połonin i łagodniejszych gór. Na trasę ruszam bardzo wcześnie, już o 7; pierwszy odcinek to podejście na samą grań, na ok. 1450m, na rowerze jadę tylko symbolicznie. Na grani mocno się rozczarowałem, bo okazało się, że szlak na Grzesia jest bardzo stromy, a podejście sporo wredniejsze niż to co było niżej. Ale jakoś się tam wpakowałem, Grześ jest już ponad lasem - więc pojawiły się kapitalne widoki na góry; pogoda kolejny dzień jest po prostu idealna, słonecznie, świetna widoczność, a do tego (co jest rzadkością w wysokich górach) praktycznie bezwietrznie. Warto dodać, że na szlaku o tak wczesnej godzinie jest zupełnie pusto, do Wołowca spotkałem tylko jedną osobę; więc całe góry mam niejako dla siebie!
Na grani już się trochę pojechało; niemniej odcinki pod górę, głównie z buta. W sumie z rowerem dotarłem na ok. 1950m; tutaj podejście pod Wołowiec było już koszmarne, spokojnie koło 50%; więc spiąłem po prostu koło do ramy, a sam poszedłem na szczyt na piechotę. Z Wołowca mam wspaniałe widoki na piękny masyw Rohaczy po słowackiej stronie. Obserwując też z góry przebieg rozmaitych szlaków i analizując je na GPS (niestety papierowej mapy Tatr nie miałem) postanawiam zjechać do Tatliakovego Plesa, gdzie dociera asfalt (byłem tam już kiedyś na szosówce, ale dojechać z góry to coś zupełnie innego :)). Kawałek z Wołowca sprowadzam, na Rakoń już pojechałem, nawet mi się na szczyt udało rowerem wpakować; turyści piesi (w międzyczasie sporo ich dotarło ze Słowacji) mimo zakazu jazdy na rowerze podchodzili do mnie z dużą sympatią, wielu mnie fotografowało jako nielichą ciekawostkę. Zjazd na przełęcz Zabrat bardzo stromy, licznik pokazał tu nawet 40%, więc większą część sprowadzałem bo nie brakowało tu luźnych kamieni, aczkolwiek ktoś z większym doświadczeniem w zjazdach mógłby się pewnie pokusić o zjazd całości. Z kolei z przełęczy do Tatliakovego Plesa wąska ścieżynka, sporo kamieni, a niżej korzenie; tez się wiele nie najechałem.
Z Plesa już elegancko w dół asfaltem; na oponach 2,25 wyciągnąłem niemal tyle co na szosówce, naprawdę dobrze zjeżdża ten full :)). Powrót do Krakowa przyjemną i mocno górzystą trasą przez Oravice, Suchą Horę, Chochołów, Czarny Dunajec; na zakopiankę wjeżdżam dopiero w Chabówce. Kawałek do Lubnia jak zwykle mało przyjemny, wielki ruch na drodze bez pobocza, a do tego największa plaga naszych dróg - czyli idioci, którzy muszą wyprzedzać zawsze i wszędzie; w żadnym razie nie mogą sobie pozwolić na odczekanie tych 20-30 sekund na bezpieczny manewr. Za Lubieniem wjeżdżam już na starą zakopianką, a za Myślenicami jest szerokie pobocze. Niepotrzebnie zatrzymałem się jeszcze na stacji na hot-dogi, przez co w Krakowie musiałem już zdrowo zasuwać na pociąg; niemniej udało się wyrobić. IR do Warszawy spóźnił się ponad godzinę (na 3h trasie!); z Krakowa IR po prostu nie opłaca się jeździć, gdy jest bilet rewelacyjny (cena na TLK ta sama co IR); bo niestety IR na Magistrali musi puszczać wszystkie pociągi i łapie spore opóźnienia z powodu postojów.
Wyjazd bardzo udany, zapoznałem się z jazdą w poważnym górskim terenie; bardzo dobrym pomysłem była rezygnacja z Beskidów i przerzucenie się Tatry, te dwa dni w najwyższych polskich górach (pieszo i rowerem) dostarczyły mi masę wrażeń; Tatry biją atrakcyjnością Beskidy na głowę; to tak jakby porównywać Ligę Mistrzów z naszą ligą piłkarską :)). Rower sprawdził się świetnie, nie miałem z nim żadnych problemów; do mojego stylu jazdy ten typ fulla (ze skokiem 100mm) pasuje jak ulał, jakieś karkołomne zjazdy mnie nie interesują; pod górę jeździ się całkiem przyzwoicie, a na asfalcie prezentuje się dużo lepiej niż tego oczekiwałem. Doskonale sprawdził się także ekwipunek, jazda z bagażem w górach to coś zupełnie innego niż na szosie; tutaj sakwy w ogóle się nie sprawdzą (nie można tak dociążać tyłu), natomiast sensownie rozłożony bagaż (trochę na tyle, kierownicy i w plecaku) - niemal w ogóle nie ogranicza, czuło się go głównie przy podprowadzaniu czy przenoszeniu roweru. Natomiast mobilność w górach zwiększa w sposób potężny, dzięki sprzętowi biwakowemu byłem całkowicie niezależny od sieci kwater, mogłem nocować gdzie mnie akurat łapał zmrok. Wymaga to oczywiście drastycznego obcięcia ilości przewożonego sprzętu w porównaniu z tym co wozi się w sakwach - ale coś za coś, wyprawy typu enduro to nie jest coś dla francuskich piesków, którzy bez codziennego prysznica i świeżego ubrania na każdy dzień nie dadzą rady; najbardziej denerwuje brak lepszego aparatu fotograficznego, niestety zdjęcia z małego kompaktu wychodzą marnie.
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 162.50 km AVS: 19.38 km/h
ALT: 1700 m MAX: 68.70 km/h
Temp:21.0 'C
Granią Tatr 4
IV dzień - [pieszo] - Hala Gąsienicowa - Świnica (2301m) - Orla Perci - Skrajny Granat (2225m) - Czarny Staw Gąsienicowy - Hala Gąsienicowa - [rower] - Zakopane - Polana Chochołowska (1135m)
Dzisiejszego dnia, zachęcony wspaniałą pogodą postanowiłem się wybrać na słynną Orlą Perć, najcięższy polski szlak turystyczny, słynący z fenomenalnych widoków i dużej ekspozycji, więc wymagający sporych nerwów :). W schronisku jest przechowalnia bagażu, tutaj zostawiam rower i część rzeczy; natomiast resztę biorę w plecaku na szlak. Jako, że przed wyjazdem w ogóle nie planowałem takiej opcji - więc z braku laku idę wyekwipowany po kolarsku, w koszulce i spodenkach rowerowych, no i przede wszystkim w średnio nadających się na takie eskapady butach SPD. Pierwszy odcinek to dłuższe podejście pod Świnicką Przełęcz, mija się rejon pięknych jeziorek, wyżej są już szerokie widoki na potężny masyw Świnicy. Za przełęczą zaczynają się powoli trudniejsze fragmenty, są pierwsze łańcuchy; aczkolwiek Świnica jeszcze nie jest aż tak wymagająca. Zejście na Zawrat już trudniejsze, od tej przełęczy zaczyna się właściwa Orla Perć; odcinek aż do Koziego Wierchu bardzo wymagający (z tego powodu ruch od Zawratu na Kozi jest tylko jednokierunkowy), nie brakuje tu miejsc, gdzie nietrudno się zabić, wystarczy jeden błąd, mi największe problemy stwarzały zejścia po pionowych skałach jakich jest tu kilka; buty SPD Speca sprawowały nad wyraz dobrze, ale oczywiście do wygody butów górskich to im daleko; miałem jedną sytuację, gdy zawisłem na łańcuchu już tylko na samych rękach :)). Ale trudy wynagradzają nieprawdopodobne widoki, wiele podziwu należy się tym osobom, które ów szlak wytyczyły (a działo się to jeszcze przed I wojną!); tutaj każdy może poczuć się niemal taternikiem, zobaczyć czym jest prawdziwa wspinaczka po górach.
Odcinek od Koziego Wierchu (2291m; najwyższy szczyt w pełni w polskich granicach) w dół łatwiejszy, trudności wracają w rejonie Granatów (szlak wspina się na wszystkie trzy). Stąd wraz z innymi turystami obserwujemy śmigłowiec TOPR-u w rejonie Koziej Przełęczy, widać kawałek po moim przejściu musiało tam dojść do poważnego wypadku. Na Skrajnym Granacie postanawiam wrócić już do Murowańca, do końca Orlej Perci jest jeszcze jeden odcinek na Krzyżne (skalą trudności porównywalny z tym Zawrat - Kozi Wierch); ale miałem na niego już za mało czasu (musiałbym nocą jechać cały odcinek z Murowańca do Chochołowskiej); no i do tego stopy całe w pęcherzach od sztywnych butów SPD. Zejście ze Skrajnego Granatu wredne, to ten typ szlaku, gdzie w dół idzie się niemal tym samym tempem co w górę, do tego na zejściu mocno dały się we znaki kolana (dawno już nie robiłem na piechotę tak długiej trasy w górach). Nad Czarnym Stawem już trochę inny świat, tu docierają także turyści wjeżdżający kolejką na Kasprowy; nawet była jakaś sesja ślubna (panna młoda fajnie się prezentowała na zejściu - w białej sukni i butach za kostkę :)) W Murowańcu zafundowałem sobie porządny obiad, odebrałem rower (fajna sprawa ta przechowalnia) - i ruszam po kostce w dół. Trzęsie oczywiście nielicho, ale w dół trzeba tylko uważać, nie potrzeba natomiast takiego wysiłku jak w górę. Następnie asfaltem sprawnie przebijam się przez Zakopane, podjeżdżam do Kir i ruszam w górę rowerowym szlakiem do Doliny Chochołowskiej; jechałem tu już szosówką, ale wtedy podjazd w końcówce po kamieniach dał mi mocno popalić; teraz wydał mi się dziecinnie łatwy (w porównaniu do tego do Murowańca). Tu już problemów z noclegiem nie było (to już noc z niedzieli na poniedziałek); nocowałem razem z sympatycznym turystą ze Szczecina, pogadaliśmy sobie sporo o górach, pooglądałem pożyczone od niego dokładne mapy Tatr, których ze sobą nie miałem.
Zdjęcia z wyjazdu
IV dzień - [pieszo] - Hala Gąsienicowa - Świnica (2301m) - Orla Perci - Skrajny Granat (2225m) - Czarny Staw Gąsienicowy - Hala Gąsienicowa - [rower] - Zakopane - Polana Chochołowska (1135m)
Dzisiejszego dnia, zachęcony wspaniałą pogodą postanowiłem się wybrać na słynną Orlą Perć, najcięższy polski szlak turystyczny, słynący z fenomenalnych widoków i dużej ekspozycji, więc wymagający sporych nerwów :). W schronisku jest przechowalnia bagażu, tutaj zostawiam rower i część rzeczy; natomiast resztę biorę w plecaku na szlak. Jako, że przed wyjazdem w ogóle nie planowałem takiej opcji - więc z braku laku idę wyekwipowany po kolarsku, w koszulce i spodenkach rowerowych, no i przede wszystkim w średnio nadających się na takie eskapady butach SPD. Pierwszy odcinek to dłuższe podejście pod Świnicką Przełęcz, mija się rejon pięknych jeziorek, wyżej są już szerokie widoki na potężny masyw Świnicy. Za przełęczą zaczynają się powoli trudniejsze fragmenty, są pierwsze łańcuchy; aczkolwiek Świnica jeszcze nie jest aż tak wymagająca. Zejście na Zawrat już trudniejsze, od tej przełęczy zaczyna się właściwa Orla Perć; odcinek aż do Koziego Wierchu bardzo wymagający (z tego powodu ruch od Zawratu na Kozi jest tylko jednokierunkowy), nie brakuje tu miejsc, gdzie nietrudno się zabić, wystarczy jeden błąd, mi największe problemy stwarzały zejścia po pionowych skałach jakich jest tu kilka; buty SPD Speca sprawowały nad wyraz dobrze, ale oczywiście do wygody butów górskich to im daleko; miałem jedną sytuację, gdy zawisłem na łańcuchu już tylko na samych rękach :)). Ale trudy wynagradzają nieprawdopodobne widoki, wiele podziwu należy się tym osobom, które ów szlak wytyczyły (a działo się to jeszcze przed I wojną!); tutaj każdy może poczuć się niemal taternikiem, zobaczyć czym jest prawdziwa wspinaczka po górach.
Odcinek od Koziego Wierchu (2291m; najwyższy szczyt w pełni w polskich granicach) w dół łatwiejszy, trudności wracają w rejonie Granatów (szlak wspina się na wszystkie trzy). Stąd wraz z innymi turystami obserwujemy śmigłowiec TOPR-u w rejonie Koziej Przełęczy, widać kawałek po moim przejściu musiało tam dojść do poważnego wypadku. Na Skrajnym Granacie postanawiam wrócić już do Murowańca, do końca Orlej Perci jest jeszcze jeden odcinek na Krzyżne (skalą trudności porównywalny z tym Zawrat - Kozi Wierch); ale miałem na niego już za mało czasu (musiałbym nocą jechać cały odcinek z Murowańca do Chochołowskiej); no i do tego stopy całe w pęcherzach od sztywnych butów SPD. Zejście ze Skrajnego Granatu wredne, to ten typ szlaku, gdzie w dół idzie się niemal tym samym tempem co w górę, do tego na zejściu mocno dały się we znaki kolana (dawno już nie robiłem na piechotę tak długiej trasy w górach). Nad Czarnym Stawem już trochę inny świat, tu docierają także turyści wjeżdżający kolejką na Kasprowy; nawet była jakaś sesja ślubna (panna młoda fajnie się prezentowała na zejściu - w białej sukni i butach za kostkę :)) W Murowańcu zafundowałem sobie porządny obiad, odebrałem rower (fajna sprawa ta przechowalnia) - i ruszam po kostce w dół. Trzęsie oczywiście nielicho, ale w dół trzeba tylko uważać, nie potrzeba natomiast takiego wysiłku jak w górę. Następnie asfaltem sprawnie przebijam się przez Zakopane, podjeżdżam do Kir i ruszam w górę rowerowym szlakiem do Doliny Chochołowskiej; jechałem tu już szosówką, ale wtedy podjazd w końcówce po kamieniach dał mi mocno popalić; teraz wydał mi się dziecinnie łatwy (w porównaniu do tego do Murowańca). Tu już problemów z noclegiem nie było (to już noc z niedzieli na poniedziałek); nocowałem razem z sympatycznym turystą ze Szczecina, pogadaliśmy sobie sporo o górach, pooglądałem pożyczone od niego dokładne mapy Tatr, których ze sobą nie miałem.
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 34.20 km AVS: 16.96 km/h
ALT: 437 m MAX: 43.20 km/h
Temp:16.0 'C
Granią Tatr 3
III dzień - Krzyżowa - Przeł. Klekociny (897m) - Zawoja - Przeł. Krowiarki (1012m) - Jabłonka - Czarny Dunajec - Ząb - Gubałówka (1122m) - Zakopane - Hala Gąsienicowa (1505m)
Po wczorajszych doświadczeniach na czerwonym szlaku dziś postanawiam zupełnie zmienić trasę, dać sobie spokój z dziadowskimi Beskidami, które na rower niespecjalnie się nadają. Przypomniało mi się, że przecież istnieje szlak rowerowy, którego jeszcze nie zaliczałem - najwyższy w polskich Tatrach, czyli droga do Murowańca. Taki cel od razu bardzo motywuje, bo tatrzańskie widoki (a Hala Gąsienicowa z nich słynie) - to już klasa światowa. Przypomniałem sobie również o szutrowej przełęczy Klekociny, która znacznie skraca drogę do Zakopanego. Pierwsza część podjazdu to asfalt, ale od ok. 700m zaczyna się teren. W pierwszej części jest ostro - dużo błota i nachylenia do 13%, dużą klasę pokazują moje opony (Nobby Nic 2,25), zadowolony jestem, że zakupiłem je by wymienić model zamontowany firmowo w rowerze (Maxxis Crossmark 2,1). Rzeczywiście są bardzo uniwersalne, dobrze trzymają i na szutrze i na kamieniach, a nawet jak tu - w błocie na ponad 10% koło mi jeszcze nie buzowało. Końcówka podjazdu na Klekociny już łagodniejsza - to jest fajna JAZDA terenowa, a nie pchanie. Do Zawoi jest już elegancko w dół, u góry idealny szuterek, gładki jak asfalt, na którym przekracza się 50km/h, niżej trochę kamieni, później znów asfalt.
Na Krowiarki jadę szosą, bardzo fajnie pokonuje się zjazd do Zubrzycy, na rowerze szosowym telepało tu na dziurach że ho, na fullu nawet z zablokowanym amortyzatorem ich się właściwie nie zauważa, nic nie trzeba omijać, grube opony wystarczą. W Jabłonce robię dłuższy postój (mają tu świetne lody), pogoda się zupełnie wyklarowała, jest idealne słońce i 19-20'C, co wróży piękne widoki w Tatrach. A te pojawiają już kawałek za Czarnym Dunajcem - i z każdym kilometrem się przybliżają. Do Zakopanego jechałem bardziej górską, boczną drogą przez Ząb (ostra ściana 9-12%), którą wylatuje się na Gubałówkę. Widoki wspaniałe - ale tylko do momentu, gdy docieram w rejon górnej stacji kolejki z Zakopanego - a tam cepelia na całego! Przez dobre pół kilometra nie dało się jechać, tylu było ludzi i "prawdziwych turystów"; ścianki wspinaczkowe, jakieś zjazdy na linach, masa żarcia i jeszcze większa masa wszelakiej tandety na setkach kramów; jednym słowem Zakopane z najgorszych stereotypów; takie są niestety realia słonecznego weekendu w tym kurorcie, spokój jest dopiero wysoko w górach, gdzie trzeba się mocno namęczyć by dotrzeć, a nie dowieźć 4 litery kolejką. Odpocząłem na trawie poniżej tych kramów, do Zakopanego decyduję się jednak zjechać asfaltem, nie szlakiem jak to miałem w planach; za dużo było na nim ludzi, a nie byłem na tyle pewny swoich umiejętności zjazdowych by ryzykować jakąś kraksę, zresztą i tak trzeba by jechać cały czas na hamulcach.
W Zakopanem jeszcze wizyta na równie "uroczych" Krupówkach (do bankomatu) - i ruszam w stronę Łysej Polany. Asfaltem dojeżdżam na ok. 1000m, tu zaczyna się czarny szlak do Murowańca. Droga to najbardziej chamski rodzaj bruku z jakim kiedykolwiek miałem do czynienia, w skrócie "telewizory" na całej długości, podjazd na Śnieżkę to przy tym betka. A nie brakuje tu sporych nachyleń, do 14%. Jednym słowem trasa bardzo wymagająca - ale jednak przejezdna, w paru miejscach mnie zatrzymywało, ale podjechałem ją w całości; tutaj ogromnie przydaje się amortyzacja, na sztywnym rowerze wszystkie nierówności wchodziłyby w ciało, za mnie wybierają je amortyzatory, które również niewątpliwie zwiększają przyczepność opon na tej fatalnej nawierzchni. Podjazd niemal w całości w lesie, dopiero przed samym schroniskiem są pierwsze widoki na wspaniałe góry oświetlone zachodzącym słońcem (u góry zimno, tylko 7'C). W schronisku trochę się rozczarowałem - okazało się, że nie tylko mają komplet (to jeszcze w słoneczną sobotę nie dziwiło); ale nie przyjmują również "na podłogę", co było zawsze w górach normą; jednym słowem komercha dociera nawet i tu, a schronisko zaczyna zamieniać się w hotel i masową jadłodajnię, tracąc powoli swój klimat. Ale ja nad większością rozczarowanych pieszych turystów miałem tą przewagę, że dysponowałem namiotem i całym sprzętem biwakowym, więc nabrałem po prostu wody w schronisku, zjechałem kawałek do lasku i rozbiłem się na uroczej polance na mięciutkim mchu. Minusem było to, że po zajściu słońca zrobiło się bardzo zimno (zaledwie 3 stopnie), ale mój śpiwór jeszcze przy tylu daje radę. W nocy jakiś gruby zwierz zaczął nieźle ryczeć, wtedy przypomniałem sobie, że w Tatrach żyją przecież niedźwiedzie, ale na rykach się skończyło ;).
Zdjęcia z wyjazdu
Zaliczone gminy - 3 (Koszarawa, Zawoja, Kościelisko)
III dzień - Krzyżowa - Przeł. Klekociny (897m) - Zawoja - Przeł. Krowiarki (1012m) - Jabłonka - Czarny Dunajec - Ząb - Gubałówka (1122m) - Zakopane - Hala Gąsienicowa (1505m)
Po wczorajszych doświadczeniach na czerwonym szlaku dziś postanawiam zupełnie zmienić trasę, dać sobie spokój z dziadowskimi Beskidami, które na rower niespecjalnie się nadają. Przypomniało mi się, że przecież istnieje szlak rowerowy, którego jeszcze nie zaliczałem - najwyższy w polskich Tatrach, czyli droga do Murowańca. Taki cel od razu bardzo motywuje, bo tatrzańskie widoki (a Hala Gąsienicowa z nich słynie) - to już klasa światowa. Przypomniałem sobie również o szutrowej przełęczy Klekociny, która znacznie skraca drogę do Zakopanego. Pierwsza część podjazdu to asfalt, ale od ok. 700m zaczyna się teren. W pierwszej części jest ostro - dużo błota i nachylenia do 13%, dużą klasę pokazują moje opony (Nobby Nic 2,25), zadowolony jestem, że zakupiłem je by wymienić model zamontowany firmowo w rowerze (Maxxis Crossmark 2,1). Rzeczywiście są bardzo uniwersalne, dobrze trzymają i na szutrze i na kamieniach, a nawet jak tu - w błocie na ponad 10% koło mi jeszcze nie buzowało. Końcówka podjazdu na Klekociny już łagodniejsza - to jest fajna JAZDA terenowa, a nie pchanie. Do Zawoi jest już elegancko w dół, u góry idealny szuterek, gładki jak asfalt, na którym przekracza się 50km/h, niżej trochę kamieni, później znów asfalt.
Na Krowiarki jadę szosą, bardzo fajnie pokonuje się zjazd do Zubrzycy, na rowerze szosowym telepało tu na dziurach że ho, na fullu nawet z zablokowanym amortyzatorem ich się właściwie nie zauważa, nic nie trzeba omijać, grube opony wystarczą. W Jabłonce robię dłuższy postój (mają tu świetne lody), pogoda się zupełnie wyklarowała, jest idealne słońce i 19-20'C, co wróży piękne widoki w Tatrach. A te pojawiają już kawałek za Czarnym Dunajcem - i z każdym kilometrem się przybliżają. Do Zakopanego jechałem bardziej górską, boczną drogą przez Ząb (ostra ściana 9-12%), którą wylatuje się na Gubałówkę. Widoki wspaniałe - ale tylko do momentu, gdy docieram w rejon górnej stacji kolejki z Zakopanego - a tam cepelia na całego! Przez dobre pół kilometra nie dało się jechać, tylu było ludzi i "prawdziwych turystów"; ścianki wspinaczkowe, jakieś zjazdy na linach, masa żarcia i jeszcze większa masa wszelakiej tandety na setkach kramów; jednym słowem Zakopane z najgorszych stereotypów; takie są niestety realia słonecznego weekendu w tym kurorcie, spokój jest dopiero wysoko w górach, gdzie trzeba się mocno namęczyć by dotrzeć, a nie dowieźć 4 litery kolejką. Odpocząłem na trawie poniżej tych kramów, do Zakopanego decyduję się jednak zjechać asfaltem, nie szlakiem jak to miałem w planach; za dużo było na nim ludzi, a nie byłem na tyle pewny swoich umiejętności zjazdowych by ryzykować jakąś kraksę, zresztą i tak trzeba by jechać cały czas na hamulcach.
W Zakopanem jeszcze wizyta na równie "uroczych" Krupówkach (do bankomatu) - i ruszam w stronę Łysej Polany. Asfaltem dojeżdżam na ok. 1000m, tu zaczyna się czarny szlak do Murowańca. Droga to najbardziej chamski rodzaj bruku z jakim kiedykolwiek miałem do czynienia, w skrócie "telewizory" na całej długości, podjazd na Śnieżkę to przy tym betka. A nie brakuje tu sporych nachyleń, do 14%. Jednym słowem trasa bardzo wymagająca - ale jednak przejezdna, w paru miejscach mnie zatrzymywało, ale podjechałem ją w całości; tutaj ogromnie przydaje się amortyzacja, na sztywnym rowerze wszystkie nierówności wchodziłyby w ciało, za mnie wybierają je amortyzatory, które również niewątpliwie zwiększają przyczepność opon na tej fatalnej nawierzchni. Podjazd niemal w całości w lesie, dopiero przed samym schroniskiem są pierwsze widoki na wspaniałe góry oświetlone zachodzącym słońcem (u góry zimno, tylko 7'C). W schronisku trochę się rozczarowałem - okazało się, że nie tylko mają komplet (to jeszcze w słoneczną sobotę nie dziwiło); ale nie przyjmują również "na podłogę", co było zawsze w górach normą; jednym słowem komercha dociera nawet i tu, a schronisko zaczyna zamieniać się w hotel i masową jadłodajnię, tracąc powoli swój klimat. Ale ja nad większością rozczarowanych pieszych turystów miałem tą przewagę, że dysponowałem namiotem i całym sprzętem biwakowym, więc nabrałem po prostu wody w schronisku, zjechałem kawałek do lasku i rozbiłem się na uroczej polance na mięciutkim mchu. Minusem było to, że po zajściu słońca zrobiło się bardzo zimno (zaledwie 3 stopnie), ale mój śpiwór jeszcze przy tylu daje radę. W nocy jakiś gruby zwierz zaczął nieźle ryczeć, wtedy przypomniałem sobie, że w Tatrach żyją przecież niedźwiedzie, ale na rykach się skończyło ;).
Zdjęcia z wyjazdu
Zaliczone gminy - 3 (Koszarawa, Zawoja, Kościelisko)
Dane wycieczki:
DST: 113.20 km AVS: 16.69 km/h
ALT: 2307 m MAX: 56.90 km/h
Temp:13.0 'C
Granią Tatr 2
II dzień - Przeł. Beskidek - Stożek Wielki (978m) - Kiczory (989m) - Barania Góra (1220m) - Węgierska Górka - Hala Rysianka (1290m) - Pilsko (1557m) - Hala Miziowa (1330m) - Krzyżowa
Na trasę ruszam już po 7, warunki pogodowe lepsze niż wczoraj, więcej słońca. Pierwszy odcinek szlaku jeszcze w miarę, oczywiście nie brakuje kawałków, gdzie trzeba dawać z buta, ale generalnie się jedzie, nawet pod górę (ostre ścianki w rejonie Stożka), kilka fajnych zjazdów. Psuć się to zaczyna w rejonie Kiczorów, sporo korzeni, a tam gdzie nawierzchnia jest OK to zaraz pojawia się błoto. Jedzie się większość trasy, ale jest to jazda bardzo szarpana i denerwująca, bo co chwilę trzeba robić przerwy by przejść po parę metrów i ominąć jakąś przeszkodę. W rejonie Kubalonki jadę kawałek asfaltem, za schroniskiem robię większy odpoczynek. Z poziomu ok. 950-1000m na Baranią Górę trzeba podprowadzać, dopiero w górnych partiach masywu daje się jechać fajną grzbietówką, wiele odcinków jest tu wyłożonych drewnianymi palami zabezpieczającymi trasę przed błotem. Na Baraniej wreszcie jest trochę widoków (bo generalnie Beskidy są marne pod tym względem, jeździ się głównie w lasach). Zjazd wąską wymagającą ścieżką, mam tu wypadek, przy hamowaniu już z jedną nogą wypiętą przechyliło mi rower na bok, druga stopa nie wypięła się z SPD (nastawionego na minimum) i walnąłem razem z rowerem, mocno nadkręcając nogę, szczęście że się to nie skończyło złamaniem - taki jest niestety wielki minus jazdy w SPD (które obecnie używam tylko ze względu na kontuzję lewego kolana). Dalej większą część jedzie się grzbietami, trochę z buta, bo jest sporo przeszkód. Coraz bardziej zniechęca mnie ten czerwony szlak, generalnie na rower się nie nadaje; więc na dół do Węgierskiej Górki zjeżdżam w dół bardzo kamienistą drogą, w dolnej części przeszła w asfalt.
W Węgierskiej Górce robię większy postój - i kieruję się na Rysiankę. Postanowiłem nie trzymać się tak ściśle GSB, jest to szlak typowo pieszy i jazda rowerem nie ma na nim wiele sensu, chcę zaliczyć po prostu ciekawsze miejsca przez które prowadzi, a nie przejeżdżać go na siłę w całości. Za Węgierską Górką jedzie się fajnym asfaltem przez Żabnicę, wyżej jest ścianka aż 19%, następnie droga przechodzi w przyjemny szuter z kamieniami, też mocno nachylony, prowadzi tu jakiś szlak rowerowy - taką terenową jazdę to ja rozumiem! Ale przyjemność kończy się na ok. 850m gdy wracam na ten zakichany czerwony szlak. A na nim standardowo - pod górę głównie z buta, droga za mocno nachylona i kamienista na jazdę, podchodząc na Rysiankę musiałem nawet pokonać miejsce gdzie zainstalowano łańcuch na skałach :)) Dopiero w końcówce, gdy wyjeżdża się ponad las jest fajniej, piękny zjazd grzbietem, później pod górę do schroniska, głównie na rowerze. Tam chwilkę posiedziałem i ruszam na Pilsko. Znowu bardzo szarpana jazda, co chwilę trzeba krótkimi kawałkami prowadzić, a przed samym Pilskiem jest masakra, podejście niebieskim szlakiem to ściana niemal jak na słynnej Lackowej. Pokonuję to podejście do skrzyżowania z czarnym szlakiem; kawałek wyżej przypinam rower do drzewa i na Pilsko idę na piechotę, bo wciągać roweru na szczyt nie było sensu. Z Pilska wreszcie mam widok na jaki czekałem - szeroka panorama, piękne widoki na Babią Górę - niestety takich miejsc jest w Beskidach co kot napłakał.
Zjazd do Hali Miziowej wreszcie przejeżdżalny, mimo ogromnego nachylenia (max 31%) - daje się przejechać. Podobnie wygląda zjazd stokiem narciarskim z Hali Miziowej, cały czas 25-30%, ale niemal całość jadę rowerem, uważać trzeba na ukośnych belkach położonych na drodze w celu odprowadzania wody. Tutaj widać, że w takie góry bez hamulców tarczowych nie ma się co wybierać, gdy dotknąłem przedniej tarczy - momentalnie się oparzyłem :)). Nocuję już na samym dole, w rejonie Krzyżowej.
Dzień był bardzo ciężki, pokonałem odcinek GSB z chyba największymi przewyższeniami, na niecałych 80km wyszło aż ponad 2600m podjazdów. Szkoda, że niestety na wiele z tych gór musiałem rower wpychać - ale dzięki temu zrozumiałem, że tego typu jazda to nie jest coś co mnie kręci, nie ma sensu trzymać się jakiejś chorej idee fixe, by na siłę ładować się jednym szlakiem. GSB jest to szlak typowo pieszy i jako taki bez wątpienia ciekawy, ale o sprawnej jeździe rowerem nie ma tam nawet mowy, z buta na jego odcinku przez Beskid Śląski i Żywiecki daje się pewnie jakieś 30% trasy, co bardzo zniechęca i frustruje, nie po to kupiłem rower górski by go prowadzić, tylko by na nim jeździć.
Zdjęcia z wyjazdu
Zaliczone gminy - 1 (Jeleśnia)
II dzień - Przeł. Beskidek - Stożek Wielki (978m) - Kiczory (989m) - Barania Góra (1220m) - Węgierska Górka - Hala Rysianka (1290m) - Pilsko (1557m) - Hala Miziowa (1330m) - Krzyżowa
Na trasę ruszam już po 7, warunki pogodowe lepsze niż wczoraj, więcej słońca. Pierwszy odcinek szlaku jeszcze w miarę, oczywiście nie brakuje kawałków, gdzie trzeba dawać z buta, ale generalnie się jedzie, nawet pod górę (ostre ścianki w rejonie Stożka), kilka fajnych zjazdów. Psuć się to zaczyna w rejonie Kiczorów, sporo korzeni, a tam gdzie nawierzchnia jest OK to zaraz pojawia się błoto. Jedzie się większość trasy, ale jest to jazda bardzo szarpana i denerwująca, bo co chwilę trzeba robić przerwy by przejść po parę metrów i ominąć jakąś przeszkodę. W rejonie Kubalonki jadę kawałek asfaltem, za schroniskiem robię większy odpoczynek. Z poziomu ok. 950-1000m na Baranią Górę trzeba podprowadzać, dopiero w górnych partiach masywu daje się jechać fajną grzbietówką, wiele odcinków jest tu wyłożonych drewnianymi palami zabezpieczającymi trasę przed błotem. Na Baraniej wreszcie jest trochę widoków (bo generalnie Beskidy są marne pod tym względem, jeździ się głównie w lasach). Zjazd wąską wymagającą ścieżką, mam tu wypadek, przy hamowaniu już z jedną nogą wypiętą przechyliło mi rower na bok, druga stopa nie wypięła się z SPD (nastawionego na minimum) i walnąłem razem z rowerem, mocno nadkręcając nogę, szczęście że się to nie skończyło złamaniem - taki jest niestety wielki minus jazdy w SPD (które obecnie używam tylko ze względu na kontuzję lewego kolana). Dalej większą część jedzie się grzbietami, trochę z buta, bo jest sporo przeszkód. Coraz bardziej zniechęca mnie ten czerwony szlak, generalnie na rower się nie nadaje; więc na dół do Węgierskiej Górki zjeżdżam w dół bardzo kamienistą drogą, w dolnej części przeszła w asfalt.
W Węgierskiej Górce robię większy postój - i kieruję się na Rysiankę. Postanowiłem nie trzymać się tak ściśle GSB, jest to szlak typowo pieszy i jazda rowerem nie ma na nim wiele sensu, chcę zaliczyć po prostu ciekawsze miejsca przez które prowadzi, a nie przejeżdżać go na siłę w całości. Za Węgierską Górką jedzie się fajnym asfaltem przez Żabnicę, wyżej jest ścianka aż 19%, następnie droga przechodzi w przyjemny szuter z kamieniami, też mocno nachylony, prowadzi tu jakiś szlak rowerowy - taką terenową jazdę to ja rozumiem! Ale przyjemność kończy się na ok. 850m gdy wracam na ten zakichany czerwony szlak. A na nim standardowo - pod górę głównie z buta, droga za mocno nachylona i kamienista na jazdę, podchodząc na Rysiankę musiałem nawet pokonać miejsce gdzie zainstalowano łańcuch na skałach :)) Dopiero w końcówce, gdy wyjeżdża się ponad las jest fajniej, piękny zjazd grzbietem, później pod górę do schroniska, głównie na rowerze. Tam chwilkę posiedziałem i ruszam na Pilsko. Znowu bardzo szarpana jazda, co chwilę trzeba krótkimi kawałkami prowadzić, a przed samym Pilskiem jest masakra, podejście niebieskim szlakiem to ściana niemal jak na słynnej Lackowej. Pokonuję to podejście do skrzyżowania z czarnym szlakiem; kawałek wyżej przypinam rower do drzewa i na Pilsko idę na piechotę, bo wciągać roweru na szczyt nie było sensu. Z Pilska wreszcie mam widok na jaki czekałem - szeroka panorama, piękne widoki na Babią Górę - niestety takich miejsc jest w Beskidach co kot napłakał.
Zjazd do Hali Miziowej wreszcie przejeżdżalny, mimo ogromnego nachylenia (max 31%) - daje się przejechać. Podobnie wygląda zjazd stokiem narciarskim z Hali Miziowej, cały czas 25-30%, ale niemal całość jadę rowerem, uważać trzeba na ukośnych belkach położonych na drodze w celu odprowadzania wody. Tutaj widać, że w takie góry bez hamulców tarczowych nie ma się co wybierać, gdy dotknąłem przedniej tarczy - momentalnie się oparzyłem :)). Nocuję już na samym dole, w rejonie Krzyżowej.
Dzień był bardzo ciężki, pokonałem odcinek GSB z chyba największymi przewyższeniami, na niecałych 80km wyszło aż ponad 2600m podjazdów. Szkoda, że niestety na wiele z tych gór musiałem rower wpychać - ale dzięki temu zrozumiałem, że tego typu jazda to nie jest coś co mnie kręci, nie ma sensu trzymać się jakiejś chorej idee fixe, by na siłę ładować się jednym szlakiem. GSB jest to szlak typowo pieszy i jako taki bez wątpienia ciekawy, ale o sprawnej jeździe rowerem nie ma tam nawet mowy, z buta na jego odcinku przez Beskid Śląski i Żywiecki daje się pewnie jakieś 30% trasy, co bardzo zniechęca i frustruje, nie po to kupiłem rower górski by go prowadzić, tylko by na nim jeździć.
Zdjęcia z wyjazdu
Zaliczone gminy - 1 (Jeleśnia)
Dane wycieczki:
DST: 77.50 km AVS: 10.31 km/h
ALT: 2666 m MAX: 53.50 km/h
Temp:15.0 'C
Granią Tatr 1
I dzień - Ustroń - Równica - Ustroń - Czantoria Wielka (995m) - Przeł. Beskidek (684m)
Do prawdziwej trasy terenowej po górach przymierzałem się już od zakupu roweru górskiego, oczekiwałem tylko na dobrą pogodę. Koniec września okazał się pod tym względem łaskawy - więc gdy zapowiedziano dobre warunki na weekend - ruszam na trasę. Jako cel postanowiłem sobie pierwszy odcinek GSB - czyli Główny Szlak Beskidzki, czerwony szlak prowadzący przez całe nasze Karpaty, z Ustronia aż w Bieszczady.
Połączenia kolejowe z rejonem Bielska-Białej mamy ostatnio marne, więc musiałem jechać do Rybnika, gdzie docieram ok. 13. Śląsk potwierdza, że nadal króluje jako rejon o najgorszych drogach w Polsce - odcinek do Żor to same remonty i rozryta jezdnia. Ale opłacało się przemęczyć ten odcinek, bo gdy wjeżdżam na krajówkę do Skoczowa - jedzie się już elegancko dwujezdniową drogą z poboczem aż do samego Ustronia. Tam fotografuję się na oficjalnym początku szlaku na stacji PKP Ustroń - i ruszam w teren na Równicę. Pierwszy odcinek jeszcze fajny po szuterku, ale gdy droga wjeżdża w las szybko okazuje się, że szlak jest niepodjeżdżalny i trzeba wpychać rower na górę, dopiero w samej końcówce da się jechać kawałek. Pod schroniskiem nie stawałem - od razu ruszam na zjazd, który pokonałem rowerem niemal w całości, w dolnej części prowadzi asfaltem, aż się zdziwiłem, że full z typowo terenowymi oponami zjeżdża asfaltem niemal tak szybko jak szosówka (67,2km/h na nachyleniu 9-10%).
W Ustroniu robię większy postój pod sklepem i ruszam na Czantorię. Tutaj wiedziałem, że czeka mnie długie wpychanie, więc się nie rozczarowałem tak jak na Równicy. Szlak prowadzi skrajem ostrego stoku narciarskiego, nawierzchnia jest taka, że daje się utrzymać przyczepność nawet na wielkim nachyleniu, ale jechanie długiej góry o nachyleniu 25% zajęłoby długie godziny, zresztą w górnej części stok jest nachylony jeszcze mocniej i tam już wepchanie roweru jest bardzo ciężkim zadaniem. Od górnej stacji wyciągu daje się już jechać większą część odcinka na szczyt. Tam chwilkę popodziwiałem panoramę i ruszyłem w dół, zjazd w sporej części przejezdny, dopiero przed samą przełęczą Beskidek jest bardzo ostro i trzeba sprowadzać. W rejonie przełęczy są chałupy przy drodze, jako że już zaczynało zmierzchać nabieram tam wody i rozkładam się na biwak w lesie koło szlaku.
Zdjęcia z wyjazdu
Zaliczone gminy - 7 (RYBNIK - miasto powiatowe + powiat grodzki, ŻORY - powiat grodzki, Pawłowice, STRUMIEŃ, SKOCZÓW, USTROŃ, WISŁA)
I dzień - Ustroń - Równica - Ustroń - Czantoria Wielka (995m) - Przeł. Beskidek (684m)
Do prawdziwej trasy terenowej po górach przymierzałem się już od zakupu roweru górskiego, oczekiwałem tylko na dobrą pogodę. Koniec września okazał się pod tym względem łaskawy - więc gdy zapowiedziano dobre warunki na weekend - ruszam na trasę. Jako cel postanowiłem sobie pierwszy odcinek GSB - czyli Główny Szlak Beskidzki, czerwony szlak prowadzący przez całe nasze Karpaty, z Ustronia aż w Bieszczady.
Połączenia kolejowe z rejonem Bielska-Białej mamy ostatnio marne, więc musiałem jechać do Rybnika, gdzie docieram ok. 13. Śląsk potwierdza, że nadal króluje jako rejon o najgorszych drogach w Polsce - odcinek do Żor to same remonty i rozryta jezdnia. Ale opłacało się przemęczyć ten odcinek, bo gdy wjeżdżam na krajówkę do Skoczowa - jedzie się już elegancko dwujezdniową drogą z poboczem aż do samego Ustronia. Tam fotografuję się na oficjalnym początku szlaku na stacji PKP Ustroń - i ruszam w teren na Równicę. Pierwszy odcinek jeszcze fajny po szuterku, ale gdy droga wjeżdża w las szybko okazuje się, że szlak jest niepodjeżdżalny i trzeba wpychać rower na górę, dopiero w samej końcówce da się jechać kawałek. Pod schroniskiem nie stawałem - od razu ruszam na zjazd, który pokonałem rowerem niemal w całości, w dolnej części prowadzi asfaltem, aż się zdziwiłem, że full z typowo terenowymi oponami zjeżdża asfaltem niemal tak szybko jak szosówka (67,2km/h na nachyleniu 9-10%).
W Ustroniu robię większy postój pod sklepem i ruszam na Czantorię. Tutaj wiedziałem, że czeka mnie długie wpychanie, więc się nie rozczarowałem tak jak na Równicy. Szlak prowadzi skrajem ostrego stoku narciarskiego, nawierzchnia jest taka, że daje się utrzymać przyczepność nawet na wielkim nachyleniu, ale jechanie długiej góry o nachyleniu 25% zajęłoby długie godziny, zresztą w górnej części stok jest nachylony jeszcze mocniej i tam już wepchanie roweru jest bardzo ciężkim zadaniem. Od górnej stacji wyciągu daje się już jechać większą część odcinka na szczyt. Tam chwilkę popodziwiałem panoramę i ruszyłem w dół, zjazd w sporej części przejezdny, dopiero przed samą przełęczą Beskidek jest bardzo ostro i trzeba sprowadzać. W rejonie przełęczy są chałupy przy drodze, jako że już zaczynało zmierzchać nabieram tam wody i rozkładam się na biwak w lesie koło szlaku.
Zdjęcia z wyjazdu
Zaliczone gminy - 7 (RYBNIK - miasto powiatowe + powiat grodzki, ŻORY - powiat grodzki, Pawłowice, STRUMIEŃ, SKOCZÓW, USTROŃ, WISŁA)
Dane wycieczki:
DST: 84.40 km AVS: 17.64 km/h
ALT: 1250 m MAX: 67.20 km/h
Temp:18.0 'C
III dzień - Nikisiałka - Lipnik - Opatów - Bałtów - Ostrowiec Świętokrzyski - Iłża - Skaryszew - Radom
Dziś zagłębiam się mocniej w Świętokrzyskie - więc i sporo więcej górek, na bocznych drogach trafiłem nawet na ścianki po 10-11%. Na niebrzydkim rynku w Opatowie robię sobie większy postój, wyjeżdżając z miasta zaliczam większy podjazd, a po paru kilometrach napotykam na bardzo niecodziennego rowerzystę przy drodze. Okazało się, że to Odblaskowy Anioł ze Szczecina we własnej osobie!
Jego niesamowity sprzęt uległ awarii, złapał gumę w potężnie obciążonej przyczepce, w kółeczku od niej poleciało do tego jeszcze 5-6 szprych. Naprawa wcale nie była taka prosta, bo zdjąć koło z tak ciężkiej maszynerii nie należało do łatwości (Anioł twierdził, że ważyła 200kg, w tyle to wątpię, ale 80-100kg musiała mieć, bo we dwóch ledwo to koło zdjęliśmy - Anioł musiał leżeć na plecach jak pod samochodem, żeby utrzymać jej ciężar). Sprzęt Anioła niesamowity - rower i przyczepka w całości pokryty odblaskami, kilka kamizelek (do tego osobna w kolorze pomarańczowym przeznaczona specjalnie na naprawy drogowe :)); do roweru na kierownicy było zamontowane najprawdziwsze CB-radio, zasilane z normalnego 12V samochodowego akumulatora, na przyczepce była 50cm antena do niego; Anioł w czasie jazdy często rozmawia z kierowcami tirów, "jadąc" po kierowcach osobówek (a klął nasz pan Anioł iście niebiańsko :))
Ale trochę śmiać mi się chciało, że to ja jadący na 3-dniowy wyjazd z minimalnym bagażem musiałem sprzętowo ratować kolesia, jadącego z 4 sakwami i ogromną przyczepką; nie miał już ani dętek; ani łatek, ani klucza nr15 do koła od przyczepki, nie miał nawet pompki (którą dał jakiejś dziewczynie na trasie) dobrze że miał chociaż zapasową oponę, bo w starej były już dziury na wylot. Ale summa summarum - udało nam się sprzęt naprawić, tak by Anioł mógł dojechać do Ostrowca, gdzie można dokonać poważniejszej naprawy kół (jak opowiadał w zapasowym poleciały mu wszystkie szprychy z jednej strony); mój klucz do szprych nie pasował do jego nypli.
Pojechaliśmy jeszcze kawałek razem żeby zobaczyć czy z kołem jest wszystko w porządku i na drodze na Ostrowiec się pożegnaliśmy, bo ja zbaczałem w bok po gminy; Anioł za okazaną pomoc nagrodził mnie sowitym kawałkiem samoprzylepnej folii odblaskowej ważącym dobre pół kilo - myślę, że powinno mi jej starczyć do końca życia :))
Straciłem na tą naprawę z dobrą godzinę, co w efekcie spowodowało że nie dałem rady wyrobić się na pociąg do Skarżyska i musiałem wracać przez Iłżę do Radomia, ale spotkanie z takim niesamowitym oryginałem było tego na pewno warte, niewielu jest w Polsce tak zakręconych ludzi, oczywiście zakręconych w tym jak najbardziej pozytywnym sensie.
Co do mojej dalszej trasy - godny polecenia jest z pewnością piękny leśny kawałek z Ćmielowa do Bałtowa i same okolice Bałtowa z Kamienną ładnie wkomponowaną w okolicę (rzeką są organizowane spływy tratwami).
Powrót wieczornym osobowym z Radomia mało ciekawy, dwóch pijaków przez kilka stacji się awanturowało, na szczęście policja szybko ich uspokoiła i przymusowo wysadziła na jednej ze stacji
Zaliczone gminy - 5 (Iwaniska, Baćkowice, ĆMIELÓW, Bałtów, Waśniów)
Dziś zagłębiam się mocniej w Świętokrzyskie - więc i sporo więcej górek, na bocznych drogach trafiłem nawet na ścianki po 10-11%. Na niebrzydkim rynku w Opatowie robię sobie większy postój, wyjeżdżając z miasta zaliczam większy podjazd, a po paru kilometrach napotykam na bardzo niecodziennego rowerzystę przy drodze. Okazało się, że to Odblaskowy Anioł ze Szczecina we własnej osobie!
Jego niesamowity sprzęt uległ awarii, złapał gumę w potężnie obciążonej przyczepce, w kółeczku od niej poleciało do tego jeszcze 5-6 szprych. Naprawa wcale nie była taka prosta, bo zdjąć koło z tak ciężkiej maszynerii nie należało do łatwości (Anioł twierdził, że ważyła 200kg, w tyle to wątpię, ale 80-100kg musiała mieć, bo we dwóch ledwo to koło zdjęliśmy - Anioł musiał leżeć na plecach jak pod samochodem, żeby utrzymać jej ciężar). Sprzęt Anioła niesamowity - rower i przyczepka w całości pokryty odblaskami, kilka kamizelek (do tego osobna w kolorze pomarańczowym przeznaczona specjalnie na naprawy drogowe :)); do roweru na kierownicy było zamontowane najprawdziwsze CB-radio, zasilane z normalnego 12V samochodowego akumulatora, na przyczepce była 50cm antena do niego; Anioł w czasie jazdy często rozmawia z kierowcami tirów, "jadąc" po kierowcach osobówek (a klął nasz pan Anioł iście niebiańsko :))
Ale trochę śmiać mi się chciało, że to ja jadący na 3-dniowy wyjazd z minimalnym bagażem musiałem sprzętowo ratować kolesia, jadącego z 4 sakwami i ogromną przyczepką; nie miał już ani dętek; ani łatek, ani klucza nr15 do koła od przyczepki, nie miał nawet pompki (którą dał jakiejś dziewczynie na trasie) dobrze że miał chociaż zapasową oponę, bo w starej były już dziury na wylot. Ale summa summarum - udało nam się sprzęt naprawić, tak by Anioł mógł dojechać do Ostrowca, gdzie można dokonać poważniejszej naprawy kół (jak opowiadał w zapasowym poleciały mu wszystkie szprychy z jednej strony); mój klucz do szprych nie pasował do jego nypli.
Pojechaliśmy jeszcze kawałek razem żeby zobaczyć czy z kołem jest wszystko w porządku i na drodze na Ostrowiec się pożegnaliśmy, bo ja zbaczałem w bok po gminy; Anioł za okazaną pomoc nagrodził mnie sowitym kawałkiem samoprzylepnej folii odblaskowej ważącym dobre pół kilo - myślę, że powinno mi jej starczyć do końca życia :))
Straciłem na tą naprawę z dobrą godzinę, co w efekcie spowodowało że nie dałem rady wyrobić się na pociąg do Skarżyska i musiałem wracać przez Iłżę do Radomia, ale spotkanie z takim niesamowitym oryginałem było tego na pewno warte, niewielu jest w Polsce tak zakręconych ludzi, oczywiście zakręconych w tym jak najbardziej pozytywnym sensie.
Co do mojej dalszej trasy - godny polecenia jest z pewnością piękny leśny kawałek z Ćmielowa do Bałtowa i same okolice Bałtowa z Kamienną ładnie wkomponowaną w okolicę (rzeką są organizowane spływy tratwami).
Powrót wieczornym osobowym z Radomia mało ciekawy, dwóch pijaków przez kilka stacji się awanturowało, na szczęście policja szybko ich uspokoiła i przymusowo wysadziła na jednej ze stacji
Zaliczone gminy - 5 (Iwaniska, Baćkowice, ĆMIELÓW, Bałtów, Waśniów)
Dane wycieczki:
DST: 217.10 km AVS: 22.00 km/h
ALT: 1249 m MAX: 52.10 km/h
Temp:27.0 'C
II dzień - Zwoleń - Chotcza - Skaryszew - Iłża - Lipsko - Ożarów - Nikisiałka
Drugi dzień wyjazdu to zaliczanie kolejnych gmin w pasie nadwiślańsko-radomskim. Pogoda bardzo dobra, jedynie dość mocny wiatr wschodni przeszkadza, szczególnie na odcinku z Iłży do Lipska i Solca. Przycichł dopiero pod koniec dnia, dzisiejszy nocleg już sporo lepszy bo jednak na wyżynie w rejonie Lipnika, a na takich terenach komarów jest znacznie mniej.
Zaliczone gminy - 13 (Przyłęk, Chotcza, Ciepielów, Kazanów, Tczów, Gózd, Rzeczniów, Sienno, LIPSKO - miasto powiatowe, Solec nad Wisłą, Tarłów, OŻARÓW, Wojciechowice)
Drugi dzień wyjazdu to zaliczanie kolejnych gmin w pasie nadwiślańsko-radomskim. Pogoda bardzo dobra, jedynie dość mocny wiatr wschodni przeszkadza, szczególnie na odcinku z Iłży do Lipska i Solca. Przycichł dopiero pod koniec dnia, dzisiejszy nocleg już sporo lepszy bo jednak na wyżynie w rejonie Lipnika, a na takich terenach komarów jest znacznie mniej.
Zaliczone gminy - 13 (Przyłęk, Chotcza, Ciepielów, Kazanów, Tczów, Gózd, Rzeczniów, Sienno, LIPSKO - miasto powiatowe, Solec nad Wisłą, Tarłów, OŻARÓW, Wojciechowice)
Dane wycieczki:
DST: 211.50 km AVS: 21.40 km/h
ALT: 746 m MAX: 46.30 km/h
Temp:26.0 'C
I dzień - Warszawa - Góra Kalwaria - Warka - Jastrzębia - Pionki - Czarnolas - Zwoleń
Wykorzystując krótkie okno pogodowe postanowiłem się wybrać na intensywny 3-dniowy wypad. Głównym celem była próba zwalczenia uporczywej kontuzji kolana, zabrałem w tym celu m.in. pedały SPD. Przez dobre 100km przestawiałem siodełko i bloki ze 20 razy; ciągle było coś nie tak, na jedne kontuzje zatrzaski pomagają, inne wywołują. Celem dodatkowym było zaliczenie gmin z paru podwarszawskich i świętokrzyskich powiatów. Z Jastrzębiej do Pionek przejechałem spory kawałek terenem (był to duży skrót); niestety było tam dużo piachu, zaliczyłem m.in. wywrotkę spowodowaną SPD, w takim terenie jak piach te pedały do niczego się nie nadają. Z dużą ulgą przebiłem się ponad 10km drogą do asfaltu pod Pionkami - i tam się zorientowałem, że nie mam aparatu fotograficznego w kieszeni - oczywiście musiał wypaść w czasie wywrotki. Wkurzyłem się nieźle, musiałem przejechać cały terenowy odcinek jeszcze dwa razy - jednym słowem na tym całym skrócie wyszedłem jak Zabłocki na mydle. Na szczęście droga była tak boczna, że nikt się aparatem nie zainteresował, ale po tej nauczce (niedawno też w ten sam sposób nadrabiałem 20km) postanowiłem wozić go już tylko w sakwie, wtedy się zgubić już nie da.
W Czarnolesie cały teren muzeum rozryty - nie ma to jak wybrać dobry termin na remont ;). Nocuję na polu kawałek za Zwoleniem, komary występują w zastraszających ilościach, bardzo deszczowy lipiec sprawił, że rozmnożyły się na potęgę.
Zaliczone gminy - 8 (Grabów nad Pilicą, Stromiec, Jastrzębia, Garbatka-Letnisko, Sieciechów, Gniewoszów, Policzna, ZWOLEŃ - miasto powiatowe)
Wykorzystując krótkie okno pogodowe postanowiłem się wybrać na intensywny 3-dniowy wypad. Głównym celem była próba zwalczenia uporczywej kontuzji kolana, zabrałem w tym celu m.in. pedały SPD. Przez dobre 100km przestawiałem siodełko i bloki ze 20 razy; ciągle było coś nie tak, na jedne kontuzje zatrzaski pomagają, inne wywołują. Celem dodatkowym było zaliczenie gmin z paru podwarszawskich i świętokrzyskich powiatów. Z Jastrzębiej do Pionek przejechałem spory kawałek terenem (był to duży skrót); niestety było tam dużo piachu, zaliczyłem m.in. wywrotkę spowodowaną SPD, w takim terenie jak piach te pedały do niczego się nie nadają. Z dużą ulgą przebiłem się ponad 10km drogą do asfaltu pod Pionkami - i tam się zorientowałem, że nie mam aparatu fotograficznego w kieszeni - oczywiście musiał wypaść w czasie wywrotki. Wkurzyłem się nieźle, musiałem przejechać cały terenowy odcinek jeszcze dwa razy - jednym słowem na tym całym skrócie wyszedłem jak Zabłocki na mydle. Na szczęście droga była tak boczna, że nikt się aparatem nie zainteresował, ale po tej nauczce (niedawno też w ten sam sposób nadrabiałem 20km) postanowiłem wozić go już tylko w sakwie, wtedy się zgubić już nie da.
W Czarnolesie cały teren muzeum rozryty - nie ma to jak wybrać dobry termin na remont ;). Nocuję na polu kawałek za Zwoleniem, komary występują w zastraszających ilościach, bardzo deszczowy lipiec sprawił, że rozmnożyły się na potęgę.
Zaliczone gminy - 8 (Grabów nad Pilicą, Stromiec, Jastrzębia, Garbatka-Letnisko, Sieciechów, Gniewoszów, Policzna, ZWOLEŃ - miasto powiatowe)
Dane wycieczki:
DST: 216.70 km AVS: 21.71 km/h
ALT: 596 m MAX: 44.30 km/h
Temp:25.0 'C
Dłuższy dwudniowy wypad na tereny Mazowsza by zdobyć nieco gmin w tym rejonie. Trasa płaska i bardzo nudna, niestety taka jazda bez wyraźnego celu działa na mnie mocno demotywująco. Po drodze właściwie niemal bez atrakcji - ot kolejne te same rolnicze krajobrazy, czasem miasto itd, choć trzeba przyznać, że Mazowsze też da się polubić, po wjechaniu w boczne drogi wygląda to lepiej niż z poziomu głównych. Pierwszy nocleg pod lasem niedaleko Mord. Drugiego dnia było bardzo gorąco, do tego tak się układało, że większość trasy jechałem pod wiatr. W Łosicach postój na świetnych i tanich lodach, kolejny odpoczynek w Miedzyrzecu Podlaskim. Zaraz za miastem orientuję się, że zanosi się na porządną burzę (w gęstej zabudowie miejskiej nie było widać ciemnych chmur na południu). W lasku przed Drelowem zaczęło mocno wiać, no i zrobiłem głupotę - zamiast szybko się przebrać w strój przeciwdeszczowy liczyłem że dociągnę do Drelowa przed deszczem. Niestety burza złapała mnie jakiś kilometr wcześniej, a rąbnęło tak mocno, że w ciągu kilkunastu sekund byłem cały mokry, zanim się przebrałem, najgorzej że zupełnie zamoczyłem buty. W Drelowie przeczekuję główną burzę, po ok. 20-30min się uspokoiło, dalej pada, ale już mniej gwałtownie, temperatura spadła do jakiś 18-19'C (z dobrych 32-33'C). Dalsza droga do Białej Podlaskiej głównie w deszczu, chwilami tylko nie padało. Tak mnie to zniechęciło do dalszej jazdy, że postanowiłem wrócić pociągiem z Białej do Warszawy; a w planach miałem jeszcze duże koło po Lubelszczyźnie; niestety dobiła mnie przede wszystkim monotonia tej trasy.
Kilka zdjęć
Zaliczone gminy - 15 (MORDY, Przesmyki, Korczew, Platerów, Stara Kornica, Huszlew, ŁOSICE - miasto powiatowe, Olszanka, Międzyrzec Podlaski - wieś, MIĘDZYRZEC PODLASKI, Drelów, Rossosz, Łomazy, Biała Podlaska - wieś, BIAŁA PODLASKA - miasto powiatowe + powiat grodzki)
Kilka zdjęć
Zaliczone gminy - 15 (MORDY, Przesmyki, Korczew, Platerów, Stara Kornica, Huszlew, ŁOSICE - miasto powiatowe, Olszanka, Międzyrzec Podlaski - wieś, MIĘDZYRZEC PODLASKI, Drelów, Rossosz, Łomazy, Biała Podlaska - wieś, BIAŁA PODLASKA - miasto powiatowe + powiat grodzki)
Dane wycieczki:
DST: 210.30 km AVS: 21.79 km/h
ALT: 588 m MAX: 36.80 km/h
Temp:26.0 'C
Warszawa - Góra Kalwaria - Garwolin - Latowicz - Zbuczyn - Siedlce - Mokobody - Kukawki
Kilka fotek
Zaliczone gminy - 18 (Osieck, PILAWA, Garwolin - wieś, GARWOLIN - miasto powiatowe, Borowie, Parysów, Latowicz, Wodynie, Domanice, Wiśniew, Zbuczyn, Siedlce - wieś, SIEDLCE - miasto na prawach powiatu + powiat ziemski, Skórzec, Kotuń, Mokobody, Suchożebry, Paprotnia)
Kilka fotek
Zaliczone gminy - 18 (Osieck, PILAWA, Garwolin - wieś, GARWOLIN - miasto powiatowe, Borowie, Parysów, Latowicz, Wodynie, Domanice, Wiśniew, Zbuczyn, Siedlce - wieś, SIEDLCE - miasto na prawach powiatu + powiat ziemski, Skórzec, Kotuń, Mokobody, Suchożebry, Paprotnia)
Dane wycieczki:
DST: 253.90 km AVS: 23.58 km/h
ALT: 738 m MAX: 40.00 km/h
Temp:29.0 'C