wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 295010.23 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.28%)
  • Czas na rowerze: 538d 00h 20m
  • Prędkość średnia: 22.73 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Canyon 2017

Dystans całkowity:17410.40 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:752:01
Średnia prędkość:23.15 km/h
Maksymalna prędkość:75.50 km/h
Suma podjazdów:113758 m
Liczba aktywności:131
Średnio na aktywność:132.90 km i 5h 44m
Więcej statystyk
Poniedziałek, 2 października 2017Kategoria Canyon 2017, Wycieczka
Pętla przez Gassy i Konstancin z bratem
Dane wycieczki: DST: 49.60 km AVS: 24.00 km/h ALT: 74 m MAX: 37.40 km/h Temp:17.0 'C
Poniedziałek, 25 września 2017Kategoria Canyon 2017, Wycieczka
Pętla do Czerska, razem z bratem
Dane wycieczki: DST: 69.40 km AVS: 23.01 km/h ALT: 154 m MAX: 37.40 km/h Temp:15.0 'C
Środa, 20 września 2017Kategoria Canyon 2017, Użytkowo
Po mieście
Dane wycieczki: DST: 5.00 km AVS: 21.43 km/h ALT: 15 m MAX: 29.50 km/h Temp:14.0 'C
Poniedziałek, 18 września 2017Kategoria Canyon 2017, Wypad
Rano wizyta w szpitalu w Końskich, następnie spokojnym tempem do Kielc
Dane wycieczki: DST: 52.60 km AVS: 21.04 km/h ALT: 512 m MAX: 52.40 km/h Temp:17.0 'C
Sobota, 16 września 2017Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2017, Ultramaraton
Maraton Północ - Szpital

W Maratonie Północ-Południe startujemy wspólnie z Kotem już po raz drugi, to kolejny maraton samowystarczalny (bez wsparcia z zewnątrz, bez punktów żywnościowych), który pojawił się na naszej mapie ultra i który jak pokazuje liczba startujących dobrze się rozwija.

Na maraton dojeżdżam pociągiem - najpierw Pendolino do Gdyni, tutaj zjeżdżają się osoby z wielu innych miast, tu spotykamy się z Kotem. Z tego powodu organizatorzy starali się załatwić wagon do przewozu rowerów - ale oczywiście próba załatwienia czegokolwiek w PKP to zderzenie z betonem, więc "nie da się". Do pociągu Gdynia-Hel zbiera się więc w sumie grupka 10 rowerzystów, a oficjalnie miejsc do przewozu jest w pociągu 6. Pociąg jest dość pusty, miejsca jest dużo, a za Gdynią już znacznie więcej ludzi wysiada niż wsiada. Rowery spokojnie się mieszczą, ale niestety konduktor okazuje się wyjątkowym chamidłem. Nie ma z nim żadnej rozmowy, żadne argumenty do niego nie przemawiają - typowy kolejowy beton. Doszło do awantury, wezwał na nas policję, która nas (w sumie 4 osoby) zmusiła do opuszczenia pociągu i jeszcze wylegitymowała na dworcu. Tak właśnie PKP traktuje pasażerów, którzy mają wykupione bilety na rower. I to wszystko w sytuacji, gdy wiedzieli, że będzie więcej rowerów na tej linii w tym czasie. Skoro nie mogli, a raczej nie chcieli podstawić wagonu rowerowego - to wystarczyło chociaż dać znać kierownikom pociągów, żeby potraktowali rowerzystów po ludzku. Czasy się zmieniają, a w PKP jak był - tak i jest (i jeszcze bardzo długo będzie) beton. I dopóki nie powstanie realna konkurencja dla tej firmy niewiele się zmieni. Dojeżdżamy kolejnym pociągiem, rowerów jest 8 - tylko na szczęście tym razem ludzki konduktor, nawet słowa o rowerach nie powiedział.

Bazą maratonu jest na kempingu Hellkamp, nocujemy w domku 3-os razem z Dorotą Surmacz. Na górze gdzie śpimy znajdujemy kilka zdechłych pszczół, nie zwracamy na to większej uwagi. Spaliśmy dobrze, wstajemy koło 7, z Elbląga przyjechała ekipa rowerzystów z Robertem Woźniakiem i Mareckym na czele, z którymi jemy na dole śniadanie. W międzyczasie zrobiło się ciepło - i gdy wracamy na górę by się przebrać i przepakować na maraton - jest tam już ok. 30 pszczół. Jednym słowem gdzieś pod drewnem sufitu miały swoje gniazdo, a właściciel musiał o tym wiedzieć, bo przecież tam sprząta, a z dnia na dzień o tej porze roku to się nie pojawia. Pomimo, że obecność na górze ograniczyliśmy do minimum Marzenę zdążyła jedna pszczoła dziabnąć w kolano, co jak się później okazało miało decydujący wpływ na naszą jazdę na MPP.

Startujemy spod latarni na Helu o 10, do Jastarni mamy policyjną eskortę, tym razem (w przeciwieństwie do zeszłego roku) start, dzięki szczegółowym ustaleniom Wąskiego z policjantami - wypadł idealnie, prędkość nie była za wysoka, policjanci czekali na przejazdach przecinających drogę itd. Źle natomiast zachowały się ze dwie osoby z Elbląga, które wpychały się przed policyjną eskortę i wjeżdżały na drugi pas, za co później Wąski musiał policjantów przepraszać tłumacząc, że nie są to ludzie z maratonu. Za Jastarnią jest start ostry, rozbijamy się tu na grupki, co też poszło sprawnie, policjanci towarzyszyli nam aż do Władysławowa skutecznie temperując zapędy kierowców do wyprzedzania. Tutaj krótki postój na regulację i przebranie się - i muszę gonić Kota, zeszło na to ponad 20km. Pogoda przyzwoita, słonecznie, niestety jedziemy pod wiatr. Kota doganiam dopiero na podjeździe znad jeziora Żarnowieckiego, odtąd jedziemy już wspólnie, na pierwszym odcinku towarzyszą nam Robert1973 i Marecky, oczywiście z koła nie korzystaliśmy, choć na kole Roberta paru uczestników maratonu ładny kawałek jechało, ale pewnie nie wiedzieli że jest spoza maratonu ;). Za Zamostnem krótki kawałek z zerwaną nawierzchnią, trzeba się nawet przeprawić przez górkę z piaskiem blokującą drogę. Z Robertem i Mareckym żegnamy się w Luzinie, przejechali z nami 90km trasy maratonu - dzięki za bardzo miłe spotkanie i wspólną jazdę.

Za Luziniem coraz więcej górek, odcinek do Kościerzyny mocno pagórkowaty, jedziemy sprawnie, nawet udało się dogonić parę osób, które częściej się zatrzymywały - a to z kolei dodawało wiatru w skrzydła. Marzenę zaczęła mocno boleć głowa, myśleliśmy że to od jazdy pod wiatr, ale teraz wszystko wskazuje na to, że była to reakcja organizmu na ukąszenie pszczoły; kolano cały czas Marzenę boli i swędzi; pocieszam ją, że za parę godzin powinno odpuścić. Za Kościerzyną góreczki powoli zaczynają się kończyć, kończy się też wiatr, coraz mniej przeszkadza, a gdy skręcamy bardziej na wschód nawet symbolicznie pomaga. Na pierwszy postój stajemy w Czersku po ponad 200km, stoimy tu ok. pół h uzupełniając zapasy i przebierając się do nocnej jazdy. Ja jeszcze zmieniam mostek, bo jechałem z dwoma by je sprawdzić - więc ruszam parę minut za Kotem. Za Czerskiem jedziemy już nocą, tempo powoli zaczyna nam spadać, ale generalnie jesteśmy zadowoleni, lokujemy się koło 35-40 miejsca, więc całkiem przyzwoicie.

Po ok. 15-20km za Czerskiem niestety zaczyna padać, z początku delikatnie, później powoli się rozkręca - więc robimy ze 2 postoje na przebranie się. Generalnie wielkich opadów nie ma, ale drogi mokre i jedzie się niespecjalnie, bo w Borach Tucholskich niewiele jest miejscowości z oświetleniem, w skrócie ciemno jak w d ;). I tak w lekkim deszczu docieramy do Świecia, a kawałek dalej po przejechaniu Wisły robimy większy postój na stacji. Tutaj robię duży błąd i zjadam dwie porcje pierogów na ciepło. Gdy ruszamy dalej szybko zaczyna się odzywać żołądek, mocno mnie zmuliło, a jedzenie podchodzi do gardła, tak szybka reakcja organizmu pokazuje jasno, że pierogi były zepsute, bo ja żołądek mam dość silny. Padać zaczyna coraz mocniej i akurat wtedy Marzena łapie kapcia! Zmiana dętki na deszczu, w zupełnych ciemnościach na jakimś polu to prawie jak trafić w totka - ale jakoś sobie poradziliśmy. Do Golubia dojeżdżam już mocno skatowany żołądkiem, tam próbowałem zwymiotować, ale choć mi się to nie udało, to wraz z wypitą herbatą przyniosło to ulgę i od tego momentu zacząłem powoli wracać do normy. Kolejny odcinek to mocne zamulanie, próbowałem zmobilizować Marzenę do ciągłej jazdy, bo w tych warunkach (zimno i padający deszcz) odpoczynki na wiatach nic poza stratą czasu nie przynosiły, po każdym kolejnym tylko była coraz bardziej zamulona. Niestety Marzena nabrała na MRDP złych przyzwyczajeń i tylko ciągle mnie męczyła by na tych wiatach stawać ;). Ale ja wiedziałem, że takie odpoczynki to strata czasu, a już szczególnie gdy jest zimno i mokro. Tak więc na odcinku do Płocka straciliśmy kupę czasu i już sobie odpuściliśmy jazdę z małą ilością postojów, zrozumiałem, że to jednak nierealne we wspólnej jeździe, tak umieją jeździć jedynie osoby mocniejsze, te słabsze potrzebują częstej regeneracji i popasy trzeba robić dużo częściej, już co 50-60km.

Świtać zaczyna, podobnie jak przed rokiem w rejonie Dobrzynia, zamulamy jeszcze 30km do Płocka i tam stajemy na długi postój w Macu. I ten odpoczynek dobrze nam zrobił, pogoda się poprawiła, przestało padać, a wiatr mamy korzystny, duża różnica w porównaniu do zeszłego roku, gdzie wiatr na tym odcinku strasznie nas wymęczył. Tym razem więc sprawnie przejeżdżamy najnudniejszy odcinek maratonu do Łowicza, kawałek za miastem popas na stacji, znowu zaczyna popadywać. Do Skierniewic pogoda jeszcze w normie, za miastem zaczyna się najmniej przyjemny odcinek, bardzo ruchliwa droga do Rawy Mazowieckiej. Na części jest jeszcze ścieżka (choć z kostki), dalej trzeba jechać szosą. No i nadchodzi wreszcie to co obiecywały prognozy - czyli totalne załamanie pogody, do Rawy wjeżdżamy już w ulewnym deszczu i w takim będziemy jechać następne parę godzin. Warunki były naprawdę ciężkie do jazdy, lało równo. Na mnie większego wrażenia to nie zrobiło, w Norwegii musiałem w takich opadach jechać w 8'C, pod koniec dnia rozkładając zupełnie mokry namiot, więc tutaj gdy było 12-13'C i przede wszystkim planowany nocleg pod dachem i dobra regeneracja w cieple - to była inna rozmowa, jechałem nie wychodząc wiele z granicy komfortu. Ale dużym zaskoczeniem dla mnie było to, że równie dobrze w tym deszczu radzi sobie Marzena, bardziej jej przeszkadzał duży ruch niż deszcz, dzięki czemu dogoniliśmy niektórych zawodników, a do innych się zbliżyliśmy. A opady były bardzo mocne, łącznie w te dwa dni spadło tyle deszczu ile wynosi średnia dla całego września - to najlepiej oddaje warunki z którymi musieli się zmagać maratończycy.

Droga do Końskich, gdzie zamówiliśmy sobie z trasy nocleg ciągnęła się długo, bo w takich warunkach za szybko się nie jechało, a dystans prawie 600km już się w nogach mocno czuło. Ale wizja noclegu w cieple była najlepszą motywacją. Na odcinku do Opoczna mijamy Ola, wspólnie stajemy na postój na stacji w mieście. Staliśmy krótko, ostatni odcinek do Końskich nieprzyjemny - dużo dziur zalewanych potokami wody, zaczęło zmierzchać (zresztą od dobrej 17 było już ciemnawo). Ale dziur i tak mniej niż rok temu, parę odcinków już wyremontowano, niektóre właśnie były budowane, w Świętokrzyskim jakość dróg poprawia się z roku na rok, to jedno z dynamiczniej rozwijających się województw; możliwe, że przy kolejnej edycji będzie już tam gładko. W końcu koło 21 docieramy z ulgą do Końskich i meldujemy się w hotelu na zasłużony odpoczynek.

Hotel wygodny, ale pod prysznicem Marzena zauważa że ma mocno opuchnięte kolano. W czasie jazdy cały czas ją bolało, ale ponieważ ze względu na pogodę całość jechała w nogawkach - nie było widać jak to wygląda. A noga jest mocno opuchnięta, choć od ukąszenia minęło już 1,5 doby; okazało się, że najwyraźniej Marzena jest uczulona na jad pszczeli. Mocno to Marzenę zdołowało, postanawiamy przespać się zgodnie z planem i zobaczyć jak to będzie za parę godzin. Gdy budzimy się po 1 w nocy - okazuje się, że jest jeszcze gorzej, opuchlizna na nodze zastanej bez ruchu i do tego w cieple - jeszcze się powiększyła, są już problemy z jej zginaniem. Marzena z dużym żalem musi więc odpuścić jazdę w maratonie i po raz pierwszy się wycofać, ja też zrezygnowałem z dalszej jazdy by jej pomóc podczas wizyty w szpitalu. Położyliśmy się więc spać, a po śniadaniu wybraliśmy się do szpitala w Końskich. Tam czekając z rowerami na zewnątrz liczyłem się z tym, że potrwa to parę godzin, bo parę osób wychodzących ze szpitala mocno klęło na jakość obsługi - ale okazało się, że lekarze sprawę uznali za poważną i przyjęli Marzenę od ręki. Dostała zastrzyk, do tego zestaw leków.

Po krótkim zastanowieniu postanawiamy pojechać na metę by trochę pożyć atmosferą zawodów. W Końskich nie ma komunikacji kolejowej, więc na rowerach jedziemy do odległych o 50km Kielc. Wreszcie zrobiła się słoneczna pogoda, więc tym bardziej żal że musieliśmy się wycofać z maratonu. Do Kielc jedziemy głównie z wiatrem, więc jest całkiem OK, choć Marzena ze względu na nogę nie ma łatwo. Na dworcu okazuje się, że PKP kolejny raz nas załatwiło, pociąg do Krakowa, którym mieliśmy jechać ma aż 90min opóźnienia - a to powoduje, że automatycznie nie wyrabiamy się na ostatni pociąg do Zakopanego. Ręce opadają z tą firmą, nawet biletu kupionego w sieci po planowym odjeździe (choć faktycznie pociąg jeszcze nie dojechał) nie można normalnie zwrócić, trzeba jakiś bardzo długi formularz wypełniać; nie dość, że wystawili klientów do wiatru to jeszcze trzeba się bujać z reklamacją; tak więc sloganem oddającym w pełni rzeczywistość PKP powinno być "wypiętą dupą do klienta".

Jedziemy więc Polskim Busem, też niepewni czy nas zabiorą z aż dwoma rowerami, ale tutaj na szczęście inne podejście do klienta i udaje nam się dojechać do Zakopanego, gdzie z dworca odbiera nas Wąski, który również musiał się wycofać. Na mecie spędzamy ponad dobę - bardzo przyjemnie było pożyć trochę atmosferą zawodów, spotkać się ze znajomymi i innymi maratonczykami, choć nam tym razem się nie udało trasy ukończyć. Głodówka jako miejsce mety maratonu sprawdza się doskonale, o tej porze roku jest tu całkiem kameralnie, daleko od nieznośnego zgiełku Zakopanego, dobre jedzenie, miejsce na przechowanie rowerów.

Podsumowanie

Maraton tym razem nam nie wyszedł, musieliśmy się wycofać z powodu zdrowotnego problemu Marzeny. Startując w takim maratonie trzeba się liczyć z wieloma sytuacjami, które mogą zmusić do wycofu - awarie sprzętu, kontuzje kolan, mięśni, ścięgien, przeziębienie, zatrucie pokarmowe. Ale nigdy nie przyszłoby nam do głowy, że do wycofu zmusi nas pszczoła!!! Niestety okazało się że Marzena jest uczulona na jad pszczeli, ukąszenie dawało się we znaki nawet dobry tydzień od ugryzienia. Ale bywa i tak - raz na wozie, raz pod wozem, apetyt na ultra tylko nam to zaostrzyło. Osobiście typowego kaca, obecnego czy to po wycofie z maratonu czy wyprawy nie czuję; w Końskich czułem się dobrze i mogłem normalnie kontynuować jazdę - wycofałem się by pomóc Marzenie, są rzeczy ważniejsze niż ukończenie maratonu.

Sama impreza bardzo udana - skala trudności wysoka, pogoda w tym roku była bardzo wymagająca, lało bardzo mocno przez wiele godzin, jak wspominałem w ciągu dwóch dni spadła suma opadów jaka spada średnio podczas całego września - to mówi wiele o warunkach z jakimi musieli się zmagać zawodnicy. Takie warunki zebrały duże żniwo na trasie - maraton ukończyło zaledwie 70% tych co ruszyli na trasę; to jak na polskie maratony tej długości bardzo mały procent; na BBT ten parametr raczej poniżej 90% nie spada. Ale też i MPP to maraton dużo trudniejszy od BBT, zarówno dużo bardziej wymagająca trasa, jak i samowystarczalna formuła wyścigu powodują, że to BBT może być kwalifikacją do MPP, nie odwrotnie ;). Ale bardzo dobrze, że są i takie imprezy, gdzie nie jest łatwo, gdzie pogoda czasem daje popalić, im trudniejsze warunki i impreza - tym większa satysfakcja z ukończenia! Rosnąca frekwencja na MPP pokazuje też, że rośnie zapotrzebowanie na imprezy samowystarczalne, bez punktów i bez wsparcia, gdzie chodzi o to by było trudniej, nie łatwiej.

Podziękowania dla Marzeny za wspólną jazdę i walkę na trasie; czasem takie sytuacje się zdarzają i trzeba odpuścić; ważne by się dobrze bawić. Podziękowania także dla niezawodnego Wąskiego, który nas odebrał z Zakopanego, a później o nieludzkiej porze podrzucił na dworzec, bo inaczej musielibyśmy jechać nocą no deszczu.

Zdjęcia


Dane wycieczki: DST: 613.90 km AVS: 22.85 km/h ALT: 2947 m MAX: 55.60 km/h Temp:13.0 'C
Niedziela, 27 sierpnia 2017Kategoria Ultramaraton, MRDP 2017, Canyon 2017, >300km, >200km, >100km
MRDP - dzień 8

Spałem jak na wczasach, nie na ultramaratonie - w sumie aż 9h ;). Nie ze względu, że aż tak byłem zmęczony, chodziło mi o to by dać ścięgnu więcej czasu na regenerację, bo właśnie odpoczynek od kręcenia najbardziej na achillesa pomagał. W sumie nieźle się to ułożyło, bo w nocy sporo padało, a gdy ruszam na trasę po godzinie 7 jest już dobra pogoda. Na początku jeszcze trochę górek przed Gryfinem, tutaj na trasie spotykam ekipę z Kórnika, która korzystając z niedzieli wyjechała na spotkanie jadącego za mną Rapsika, kawałek ze mną przejechał Elizjum informując mnie o sytuacji na trasie, ok pół godziny są przede mną Agata Wójcikiewicz i Arkadiusz Dąbek, poza tym nikt mnie w nocy nie wyprzedził mimo tak długiego snu, tak więc wiele nie straciłem, a porządnie odpocząłem. Dalej zaczyna się nieciekawy przejazd przez Szczecin, znowu jakieś remonty, do których na MRDP mieliśmy wyjątkowego pecha. Na wjeździe do miasta kolejne miłe spotkanie - na trasę wyjechali Jelona z Czerkawem oraz Memorek; zawsze bardzo miło chwilę pogadać odrywając się od monotonii wielogodzinnej jazdy.

Odcinek ze Szczecina do Międzyzdrojów jadę sprawnie, właściwie bez stawania, bo wiedziałem że Agata stawać na pewno nie będzie ;). Wiatr na tym odcinku zaczyna coraz mocniej przeszkadzać, szczególnie na odkrytych kawałkach - ale to mnie bardzo cieszy, bo wiem, że po zawrotce w Międzyzdrojach zacznie pomagać i to na długim odcinku. Gdy wjeżdżam na Wolin łapie mnie krótka, ale gwałtowna burza - sieknęło deszczem mocno, temperatura też spadła o 5-7'C, ale już w Międzyzdrojach wyszło słońce. Odcinek na Wolinie fajny, jest trochę górek, ale dalej zaczyna się beznadziejna jazda wzdłuż wybrzeża, niestety jest niedzielne popołudnie ostatniego weekendu w sezonie, więc drogi są pełne samochodów. Poza tym jakiś niesamowity mózg wpadł na pomysł, że okres wakacyjny jest idealnym momentem na remont DW 102, czyli jednej z głównych dróg nad morzem. Jedzie się fatalnie, ileś wahadeł, korki, kupa samochodów i obrzydliwe polskie kurorty pełne tandetnych bud z fastfoodami, dopiero za Rewalem się zaczyna uspokajać. Odtąd zaczyna się jechać w normie, kontuzja nie narasta, utrzymuje się na stałym poziomie, który pozwala na jazdę sensownym tempem po płaskim, wiatr wyraźnie pomaga, to wielka różnica w porównaniu z sytuacją sprzed 4 lat, gdy cały ten odcinek trzeba było jechać walcząc z silnym wiatrem. Do tego pod Rewalem udało mi się wreszcie dogonić Hipcię, do Kołobrzegu jechaliśmy z grubsza wspólnie (tam okazało się, że Dąbek też jest za nami), chwilami gadając, chwilami jadąc w odstępach po 500 - 1000m. Agata też miała na tym maratonie masę problemów, straciła kilka ładnych godzin na gumach złapanych na brukach, gdy okazało się, że ma wadliwą dętkę, która nie nadawała się do łatania i straciła kupę czasu na szukanie wulkanizatora.

Większy popas i zakupy na noc robimy w Kołobrzegu, Agata która niewiele spała ostatniej nocy kupiła chyba z 5 RedBulli ;)). Za Kołobrzegiem jeszcze ze 20km fatalnej DK11 bez pobocza, dopiero przed Mielnem zjeżdżamy na boczniejsze drogi, ja tu długo zmieniałem baterie w lampce i GPS (oczywiście okazało się, że są na samym dnie bagażu), Agata trochę za późno skręciła na Mielno i nadrobiła kawałek; tak więc sumarycznie wyszło na to samo ;). Przez miasto jedziemy kawałek wspólnie, okazało się że Hipci przestał się wpinać jeden blok w pedał, nowiutki blok przez okres maratonu starł się zupełnie, aż na metę Hipka musiała jechać z jedną wypiętą nogą. Nawet zastanawiałem się czy nie jechać wspólnie przez noc (w odstępach regulaminowych), bo oboje już jechaliśmy tylko na ukończenie, ja walczyłem tylko o to by zejść poniżej 9 dób, a miałem sensowny zapas czasowy. Ale Agata jednak spała ostatniej nocy dużo krócej ode mnie, tak więc przed Darłowem została już spory kawałek za mną i uznałem, że jednak pojadę swoim tempem. Nocka szła mi opornie, myślałem, że po dłuższym śnie przejadę ją bez problemów, ale jednak parę razy solidnie mnie muliło, szczególnie w okolicach świtu, tak więc zaliczyłem kilka ponadplanowych postojów, choć spać nie spałem, bo wiaty to nie dla mnie, tylko strata czasu.

Bałem się końcówki, bo sprzed 4 lat pamiętałem długi kawał fatalnych dziur w rejonie Wicka, a tyłek był już na granicy wytrzymałości, bo ciągle przez kontuzję achillesa nie mogłem stawać na pedałach. Solidne dziury rzeczywiście były, ale odcinek jednak sporo krótszy niż w 2013, na większej części położono nowy asfalt. Gdy słońce weszło trochę wyżej na widnokrąg nieco odżyłem, a meta była już w zasięgu ręki. Na ostatnim punkcie kontrolnym pod Gniewiniem nawet sobie posiedziałem trochę w słońcu, wiedziałem już że w 9 dobach spokojnie się zmieszczę, a jadący za mną są za daleko by mnie dogonić, więc chwila luksusu mi się należała ;). Końcówka spokojnym tempem, jeszcze podjazd w Jastrzębiej Górze po strasznie rozrytej nawierzchni, odcinek bruku - i docieram pod latarnię z czasem 8 dni 21h 47min zajmując czwarte miejsce w kategorii Total Extreme, a szóste licząc ogół zawodników Extreme (w sumie te kategorie były bardzo podobne, myślę, że ten rozdział był zupełnie niepotrzebny, lepiej było się zdecydować na jedną albo drugą, bo za duża liczba kategorii zaciemnia sytuację na wyścigu).

Podsumowanie

Swój start oceniam z bardzo mieszanymi uczuciami, bo też i cała moja jazda na MRDP była jak sinusoida - były wzloty, były i upadki. Pod względem kondycyjnym jechało mi się bardzo przyzwoicie, a pod względem przygotowania logistycznego i organizacji jazdy był to niewątpliwie najlepszy z 3 długich ultra jakie dotąd jechałem. Duże doświadczenie zebrane w poprzednich dwóch startach bardzo zaprocentowało i trasę logistycznie rozegrałem bardzo dobrze, z tego jestem bardzo zadowolony.

Natomiast poległem na kontuzji achillesa, ciężko ocenić czy dało się jej uniknąć, mam parę koncepcji co mogło kontuzję wywołać i jak można jej było uniknąć, ale w tych sprawach niestety nigdy nie ma żadnej pewności. Z achillesem jest inaczej niż z kolanem, kolano po ustawieniu pozycji która eliminuje ból szybko wraca do normalnego stanu, natomiast gdy achilles oberwie mocniej - to już żadna pozycja nie pomoże, dlatego na trasie szczególnie tak intensywnej jak ta można jedynie zminimalizować jej skutki, ale usunąć całkowicie można tylko po długim 1-2 tygodniowym odpoczynku, bo tyle mniej więcej trwa schodzenie opuchlizny ze ścięgna. Gdyby nie ta kontuzja myślę, że była szansa dotrzeć na metę w podobnym czasie co Paweł Pieczka i Ryszard Deneka, bo dopóki byłem zdrowy jechałem w zbliżonym tempie, w górach nawet nadrobiłem parę h. Ponadto niemal całą trasę męczyłem się z zawijającym łańcuch bębenkiem, nie sądziłem że Mavic mógł zrobić taką fuszerkę. Jakiś to był może mój błąd, bo na Podróżniku mi to koło nawaliło w podobny sposób, ale na gwarancji wymieniono na nowiutkie koło, na dwóch trasach pod Warszawą wszystko było OK, więc w sumie była to logiczna decyzja by na nich pojechać, nie myślałem że Mavic totalnie skopał koła z wyższej półki (Ksyrium Elite) w ten sposób, że padają już po 300-400km. Jechać się na tym dało, ale było to potwornie upierdliwe, zawijało na każdej nierówności, z parę godzin na bezskuteczne próby napraw na tym straciłem. Też zrozumiałem, że na tego typu imprezie sens jazdy na wypasionych kołach jest niewielki, szybkie i lekkie koła coś tam niewielkiego wnoszą, ale tylko przy dużych prędkościach, a tutaj poza pierwszym dniem powyżej 25km/h prawie się nie jedzie, więc cała różnica sprowadza się do wagi, a 300-400g uzyskane na kołach to się przełoży na ok. 20min zysku na mecie.

Uzyskany czas 8 dni 21h 47min jak na te kłopoty z którymi musiałem się zmagać oceniam bardzo przyzwoicie, zejście poniżej 9 dni na MRDP to już bardzo przyzwoite osiągnięcie i niewiele osób może się pochwalić takim wynikiem. Szkoda kontuzji bo była szansa na poprawienie wyniku sprzed 4 lat; do momentu, gdy kontuzja zaczęła mnie mocno spowalniać cały czas utrzymywałem się o parę h przed czasem sprzed 4 lat, gdy kontuzje i problemy ze sprzętem mnie omijały.

Moje uwagi co do trasy - generalnie z drogami było chyba jeszcze gorzej niż w 2013 roku, co prawda były odcinki na których stan nawierzchni się poprawił, ale tez trafiliśmy na wyjątkową liczbę remontów na trasie, co znacznie utrudniało jazdę. Startując w tej imprezie trzeba się z tym liczyć, że pod względem nawierzchni jest to bardzo wymagający maraton, o wiele trudniejszy niż wszystkie inne polskie ultra, wiele dróg bardziej się nadaje na rowery przełajowe niż szosowe. Odcinek po Trójmieście - zdecydowanie do wymiany, tak fatalnych 70-80km to już długie lata nie jechałem, przy mniejszej liczbie samochodów przed laty jeszcze było do przeżycia, obecnie jest już dramatycznie słabo. Ale poza tym trasę oceniam wysoko, jak na polskie warunki jest to świetny krajobrazowo maraton, pod tym względem zdecydowanie nr 1 w Polsce.

Frajda i satysfakcja z ukończenia takiej trasy ogromna - każdemu polecam! Ten maraton to z jednej strony taki MAX w dziedzinie ultra w Polsce, z drugiej - fantastyczna przygoda. Właśnie samowystarczalność wnosi tutaj do tej imprezy bardzo wiele, powoduje, że taki maraton oprócz mocnego sportowego akcentu ma w sobie wiele z wyprawy, zawodnik musi wszystko ogarniać samemu jak na wyprawie - zaopatrzenie, wodę, miejsca noclegowe, jak źle to rozegra to stracić można wiele, jak dobrze - równie wiele zyskać; rozmaite są strategie, czy wieźć więcej by być przygotowanym na każdą pogodę, czy też mniej ryzykując problemy w razie załamania pogodowego. Jako ciekawostka -  czytałem relacje z podobnych imprez kilku zawodników, którzy mają na koncie zarówno samowystarczalne ultra jak i jechany ze wsparciem wozów technicznych amerykański RAAM (najbardziej prestiżowy wyścig w tym systemie). I te osoby zdecydowanie przedkładały imprezy samowystarczalne, właśnie ze względu na ten aspekt wielkiej przygody przeciwstawiając to nudnemu systemowi sportowemu, gdzie zawodnik koncentruje się tylko na liczniku i liczbie osiąganych watów, a resztę spraw ogarniają za niego członkowie ekipy. Też takie osoby zwracały uwagę na kwestie towarzyskie, jadąc z wsparciem cały wyścig jechali sami, zamieniając ledwie parę słów z innymi trasie, tutaj wygląda to zupełnie inaczej. Nawet jadąc na wyścigu samowystarczalnym solo szanse na spotkanie z innymi zawodnikami są spore - czy to na posiłkach w restauracjach, czy na noclegach itd., a niektóre wyścigi samowystarczalne dopuszczają również wspólną jazdę.


Dane wycieczki: DST: 488.40 km AVS: 21.50 km/h ALT: 2063 m MAX: 61.10 km/h Temp:17.0 'C
Sobota, 26 sierpnia 2017Kategoria Ultramaraton, MRDP 2017, Canyon 2017, >200km, >100km
MRDP - dzień 7

Startuję trochę po północy, po krótkim śnie. Zaraz na początku wpadam na odcinek solidnego bruku - i jest po prostu dramatycznie słabo. Achilles tak boli, że nie daje się jechać, a tyłek dociskany do siodełka powoduje taki ból, że świeczki w oczach stają. O ile z tyłkiem da się tak jechać i setki kilometrów (nieraz to przerabiałem), bo na tradycyjny ból jestem dość odporny - to tak bolący achilles oznacza koniec marzeń o normalnej jeździe, tak można pociągnąć jeszcze 100-200km, natomiast na metę jest aż 750km. Po ok. 10km totalnie sfrustrowany i zniechęcony uznaję, że dalej taka męczarnia nie ma sensu, szkoda ryzykować zdrowie, bo przeholowanie z achillesem może oznaczać, że załatwię ścięgno tak, że nie będę w stanie jeździć długie miesiące. Dlatego decyduję się na wycofanie z wyścigu, wysyłam SMS o tym informujący na relację, a sam kładę się spać na dłużej w lesie.

Budzę się nad ranem, sprawdzam możliwości powrotu do Warszawy, w skrócie wygląda to tak, że w każdym kierunku tak z 50km rowerem trzeba zrobić. Kac z powodu wycofu jest ogromny, bardzo trudno pogodzić się z rezygnacją, szczególnie po tak dobrej jeździe jak dotąd, tylu kilometrach w nogach, tylu przeżyciach i wyrzeczeniach na trasie, straszliwie szkoda tego ogromnego wysiłku. Więc zaczynam kombinować, leżąc w namiocie dokładnie oglądam ścięgno, jest mocno opuchnięte i to na sporym odcinku. Ale gdy leżę na plecach i kręcę nieobciążoną nogą "rowerki" zauważam ustawienie w którym jest zauważalna ulga. Postanawiam więc jednak wrócić na trasę wyścigu i pojechać na próbę w rejon Świecka (150km) i tam podjąć ostateczną decyzję, czy jechać dalej, czy wrócić pociągiem do Warszawy. Jadę w eksperymentalnym ustawieniu, z kolanem o dobre 10-15cm od ramy i mocno obniżonym siodłem, w ten sposób jest zauważalna ulga na achillesie, choć kręci się beznadziejnie i obrywają kolana; ale najwięcej na ścięgno pomógł tu dłuższy odpoczynek. Ale też ów odpoczynek kosztował mnie koniec szans na walkę o 2-3 miejsce, Paweł Pieczka i Ryszard Deneka są już ok. 5h przede mną, wyprzedzili mnie też jadący w kategorii Extreme Michał Więcki i Paweł Ilba. Ale też i kontuzja spowodowała, że zeszło już ze mnie ciśnienie walki o świetny wynik, teraz moim celem było jedynie ukończenie imprezy w limicie. Czasu miałem dużo w zapasie, bo na pokonanie płaskich 750km zostały ponad 3 doby; ale w tej kwestii wszystko zależało od tego jak będzie rozwijać się kontuzja.

Na pierwszy odcinek idzie od razu najgorsze - czyli lubuskie bruki, jako że jechałem tu 4 lata temu, wiedziałem czego się spodziewać, więc nie było to dla mnie aż takim szokiem jak dla wielu osób, które jechały tu pierwszy raz. Przejechałem bruki całkiem sprawnie, najbardziej przeszkadzał mi brak możliwości podniesienia się na pedałach by dać ulgę siedzeniu, bębenek też na dziurach cały czas przeszkadzał. Ale wiedząc, że po przekroczeniu Odry będą już dobre drogi i z siedzeniem powinno się zacząć poprawiać łatwiej było zagryźć zęby i przetrzymać ból. Zresztą co to byłby za dziadowski wyścig bez takich problemów, w końcu zmagania z bólem dupy to prawdziwa kwintesencja ultramaratonów ;)).

Bruki kończą się na dojeździe do promu Połęcko, tutaj Tomek Ignasiak zorganizował punkt serwisowy dla uczestników maratonu, a punkt był zaakceptowany przez dyrektora wyścigu jako dozwolony dla wszystkich. Świetna inicjatywa, na dojeździe do promu wyjechał mi naprzeciw Walery, a gdy dojeżdżam na prom Tomek od razu bierze mój rower by wyczyścić i przesmarować łańcuch. Miałem jeszcze chwilkę do kursu promu, więc bardzo miło było chwilę pogadać i zjeść kanapki ze smacznym miodem, jeszcze raz wielkie dzięki za tę inicjatywę! Za promem wreszcie zaczyna się dobra jazda, na krajówce do Świecka jest gładziutki asfalt, wiatr sprzyjający, więc kilometry sprawnie schodzą. Generalnie tereny lubuskiego są bardzo fajne, z wyjątkiem Świecka. Przed miastem okropna droga - składy celne, dużo tirów, makabrycznie brzydkie i brudne tirówki przy szosie, samo miasto też zatłoczone, tak więc wyjeżdżam ze Świecka z dużą ulgą. Dalej już sporo przyjemniej, a za Kostrzynem wręcz elegancko, zaczynają się zachodnio-pomorskie pustki, które bardzo lubię, w tym fajny kawałek do Osinowa, mijam miejsce, gdzie w 1945 I Armia WP forsowała Odrę w drodze na Berlin. Taki smutny kontrast pięknie położonego wielkiego cmentarza wojennego z dalszym odcinkiem za Osinowem - z tandetnymi sklepami, niemieckimi napisami i cenami w euro. Pod koniec dnia jedzie się już słąbiutko, w pozycji w której jest lepiej z achillesem bolą mocno kolana, tak więc co jakiś czas muszę to zmieniać; niemniej jednak już widzę, że w ten sposób będę w stanie dojechać na metę. Oczywiście to nie jest tak fajnie, że kontuzja przeszła, ale udało się tak jechać, że się nie powiększała, jednak gdy podnosiłem siodło by odciążyć kolana to ścięgno szybko zaczynało rwać. Na pewno bardzo tu pomógł fakt, że było płasko, w górach już pewnie by to nie wypaliło. Zastanawiałem się czy jechać dłużej nocą, ale pod koniec dnia achillesa już solidnie czułem, osób przede mną i tak nie miałem szans dogonić, więc postanowiłem nie przesadzać i zrobić długi nocleg, rozbijam się na górce, kawałek za Cedynią.

Bilans dnia na plus - pomimo poważnej kontuzji udało się wrócić do gry, podczas, gdy w nocy po 10km byłem już przekonany, że będę musiał zrezygnować. Oczywiście jazda z kontuzjami jest ciężka, ale starałem się skupiać na pozytywach, samo ukończenie tak ciężkiej imprezy jak MRDP w limicie to już nie lada osiągnięcie - i w to celowałem.


Dane wycieczki: DST: 263.00 km AVS: 22.01 km/h ALT: 839 m MAX: 53.70 km/h Temp:23.0 'C
Piątek, 25 sierpnia 2017Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2017, MRDP 2017, Ultramaraton
MRDP - dzień 6

Startuję w nocy, pogoda przyjemna do jazdy, zimno, ale nie tak jak wczoraj, koło 7-8'C. Dojazd spod Międzylesia pod granicę czeską jest mocno dziurawy, no i niestety jedzie się beznadziejnie, bo kontuzja achillesa coraz mocniej daje się we znaki, bardzo wybija z rytmu. Na krótkim odcinku z 5-6 razy przynajmniej stawałem zmieniając pozycję by coś poprawić, niestety bez rezultatu, jazda z taką liczbą kilometrów dzień w dzień na pewno nie sprzyja wychodzeniu z kontuzji. Na domiar złego w Zieleńcu trafiłem na jakieś wielkie remonty drogi, na sporym odcinku jest sfrezowany asfalt, na części wręcz zdarty, podobnie jak i na sporej części zjazdu na Duszniki. Jedyny plus tego odcinka to fakt, że zjazd do Kudowy bardzo ruchliwą i niebezpieczną krajówką jechałem o optymalnej godzinie, gdy ruch był niewielki. W Kudowie już się kończy nieprzyjemny odcinek, zaczynam podjazd Drogą Stu Zakrętów, strata do Pawła Pieczki utrzymuje się na poziomie 2,5h. Powoli zaczyna świtać, na szczycie piękne widoki na Szczeliniec Wielki, łąki u stóp góry we mgle, z której wyłoniło się dużo stado sarenek - takie chwile tylko na ultramaratonach, gdy człowiek ma okazję jechać o wszelakich godzinach ;). Po przyjemnym zjeździe zaczyna się odcinek fatalnych dolnośląskich asfaltów, na szczęście poprawiono trochę drogę przez Tłumaczów i dziury są sporo mniejsze niż były tu 2 lata temu na GMRDP. Dalej prawdziwa perełka - czyli podjazd na Krajanów i Świerki, w skrócie same dziury. Ale tutaj łapię wielki zastrzyk motywacyjny, bo na podjeździe doganiam Pawła Pieczkę, o którym myślałem, że jest ponad 2h z przodu. Okazało się, że Pawła tak zamuliło za Kudową, że musiał się jeszcze trochę przespać i pomimo strat jakie poniosłem na regulacjach roweru udało mi się go dojść.

Ale jak się okazało - był to mój kulminacyjny moment na tym maratonie, później było już tylko zjazd w dół ;). Razem z Pawłem jedziemy w bliskiej odległości fatalnie dziurawy odcinek do Unisławia, stajemy na postój na Orlenie w Lubawce, zaczyna się już robić gorąco. Blisko siebie jechaliśmy mniej więcej do przełęczy Kowarskiej, dalej coraz mocniej zaczął mi się dawać we znaki achilles, dwa razy stawałem na dłuższe regulacje roweru. Niestety nic to nie dawało, ból był coraz większy i powoli stawało się coraz bardziej oczywiste, że nie ma szans bym był w stanie jechać na swoim normalnym poziomie. Do Świeradowa jeszcze w miarę sprawnie dojechałem, w mieście IMO niepotrzebna zmiana trasy, ciężki podjazd do Czerniawy, niestety brzydki, bo w całości w mieście, koło jakiś nowych, wielkich hoteli; taka górka na dobicie niewiele wnosząca do trasy, lepszym końcem gór był moim zdaniem Zakręt Śmierci z widowiskową panoramą Karkonoszy.

Za Świeradowem zaczynają się już duże problemy, najpierw na zjeździe kolejny raz mocno zawinęło mi łańcuch i wyhamowało mnie niemal do zera, kolejny raz blisko było do zmielenia przedniej przerzutki. Po tym zaczął się odcinek do Zgorzelca, z dużą ilością małych górek, a przede wszystkim fatalnie dziurawy. A ja w wyniku kontuzji achillesa nie mogłem w ogóle jechać na stojaka, więc siedzenie na tych dziurach dostawało strasznie. Do Zgorzelca dojeżdżam już mocno zniechęcony, w mieście omijam zatkane śródmieście i wyjeżdżam nad Nysę. Tutaj na dobre kończą się wreszcie górki, natomiast zaczyna się "odcinek specjalny" - czyli lubuskie bruki. W normalnych warunkach nie byłoby to aż takim problemem, ale teraz z kontuzją tyłek daje strasznie popalić na dziurach. Tempo na tym odcinku mocno już spada, znowu postoje na poprawki roweru, ale to już raczej próby oszukiwania samego siebie, bo o ile dotąd achilles kłuł, to teraz zaczyna już rwać bardzo mocno. Przejechałem pierwsze odcinki bruków, a gdy zrobiło się ciemno położyłem się spać w lesie w fatalnym humorze, bardzo frustrująca jest sytuacja, gdy się czuje, że są możliwości szybszej jazdy, ale kontuzja nie pozwala, a rywale zaczynają uciekać. Pomimo tych nasilających się problemów tego dnia udało się zrobić bardzo przyzwoity wynik, powyżej 300km na w sumie najcięższym górskim odcinku MRDP, ale niestety były to już ostatnie tak mocne podrygi, bo na dalszą tak intensywną jazdę już kontuzja nie pozwoliła...


Dane wycieczki: DST: 311.70 km AVS: 19.01 km/h ALT: 3898 m MAX: 64.60 km/h Temp:23.0 'C
Czwartek, 24 sierpnia 2017Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2017, MRDP 2017, Ultramaraton
MRDP - dzień 5

Wczoraj, gdy się kładłem spać już było dość chłodno, gdy ruszam na trasę jest ledwo 4'C, no i zjazdy na dzień dobry ;). Ale byłem dobrze przygotowany na jazdę na zimnie, wiedziałem też, że w takich warunkach osoby nadmiernie wylajtowane zaczną więcej tracić. Za Huciskami jeszcze jeden większy podjazd, z ostrą ścianką w Sopotniej i klucząc po bocznych uliczkach wjeżdżam do Węgierskiej Górki na krajówkę, o tej godzinie zupełnie pustą. Za Milówką czeka najbardziej wymagająca ściana MRDP, czyli zbocza Koniakowa i Ochodzitej, tym razem jadę wariantem przez Kamesznicę, bo zgodnie z otrzymaną w Głodówce informacją droga przez Szare była kompletnie zablokowana przez tira który się tam przewrócił i mieliśmy jechać objazdem. Wariant przez Kamesznicę jedynie minimalnie ustępuje trudnością wariantowi przez Szare, nachylenia też grubo przekraczają 15%, ile dokładnie nie widziałem bo jechałem po ciemku i nie widziałem licznika, ale z wysiłku wyglądało na okolice 20%. Nachylenie potężne, nie widząc końca drogi na jakieś 15 sekund przystanąłem by złapać oddech, ale ściana kończyła się tylko kawałeczek dalej, później też bardzo nachylona dokrętka przed samym grzbietem Ochodzitej; w tym wariancie omija się fragment bruku na szosie wojewódzkiej. Ale dużym plusem było, że przestał boleć achilles, jakoś ustawiłem pozycję w której było OK. Na drodze do Istebnej spotykam Paula Albaeka, na PK chwilę pogadaliśmy, narzekał na zimno, bo cały czas trzymało koło 4'C. Zjazd z Istebnej więc orzeźwiający, za to później można się rozgrzać na Kubalonce.

Kubalonka to ostatnia znaczna góra na najbliższe 200km, dalej długi zjazd w stronę Wisły i Ustronia. Bardzo zadowolony jestem, że jadę tu przed świtem, bo na drodze jest pusto, w środku dnia ruch jest tu ogromny. A tak aż do Cieszyna jadę w miarę komfortowo, podczas gdy normalnie są to niebezpieczne i nieprzyjemne drogi na rower. Za Ustroniem powoli zaczyna świtać, za Cieszynem jeszcze fajne podjazdy. Od Zebrzydowic trasa MRDP w tym roku jest zmieniona, zamiast fatalnego przejazdu przez Jastrzębie, Wodzisław i Racibórz my jedziemy fragmencik przez Czechy i wylatujemy w Gołkowicach. Zmiana na wielki plus - zamiast bardzo brzydkiego oblicza Śląska widzimy jego znacznie ładniejszą wersję, kapitalnie prezentowały się szerokie równiny w rejonie Odry, z widocznością na wiele km. Bo trzeba dodać, że pogoda była doskonała, temperatura z porannej zimnicy szybko rosła, zapowiadał się gorący dzień. Jechało mi się świetnie, lekki wiaterek w plecy, a do tego wysokie morale, bo Ryszard Deneka którego goniłem od 3 dni został ze 2h w tyle, zgodnie z moimi przewidywaniami płacąc cenę za nadmierne wylajtowanie bagażu; bo temperatura spadła za nisko na wygodny nocleg na powietrzu bez sprzętu noclegowego, nawet dla tak wytrzymałych osób jak Rysiek. Obecnie byłem więc na 3 miejscu, ok. 2h za świetnie przygotowanym Pawłem Pieczką, który błędów Ryśka nie popełnił i wiedział co może być w sierpniu w górach.

Najbliższy odcinek stosunkowo ulgowy, ale zupełnie płasko jest jedynie do kawałka za Odrą, później zaczynają się małe pagóreczki, pod Głubczycami nawet trochę większe. W międzyczasie zaczyna się robić wręcz upalnie, temperatura dochodzi do poziomu 30 stopni. Zaczyna się więc jechać coraz trudniej, bo i wiatr zmienił kierunek i pod Głuchołazami wieje już w twarz. Za Otmuchowem okropnie ruchliwy i niebezpieczny kawałek krajówki, dopiero za Paczkowem pojawia się szerokie pobocze. Upał, zmęczenie i niedospanie zbiera żniwo, jedzie mi się ten odcinek słabo, wewnątrz nosa mam dużo skrzepniętej krwi; widoczny znak, że organizm zbliża się do swoich limitów. Do Złotego Stoku mocne zamulanie, droga się tu delikatnie wznosi na długim odcinku, a czołowy wiatr na zupełnie odkrytym terenie męczy w dwujnasób. Dopiero w Złotym Stoku odzipnąłem, temperatura wreszcie zaczęła nieco spadać, a podjazd na przełęcz Jaworową jest niemal w całości w lesie. Coraz większa część tej drogi ma dobry asfalt, niemniej ze 2-3km na zjeździe sa bardzo dziurawe, tam znowu męczę się z kołem, które na dziurach przeszkadza najbardziej; na podjeździe odezwał się też achilles. Przed Lądkiem na spotkanie wyjechało mi dwóch lokalnych rowerzystów, którzy kawałek mnie odrowadzili (wrzucam krótki filmik z komórki otrzymany od Bogdano ). Drugi z rowerzystów towarzyszył mi aż do końca podjazdu na Puchaczówkę, ale już za bardzo zmęczony i niedospany byłem na jakieś sensowne rozmowy, a z kolei zagadywany straciłem czujność i nie zareagowałem w porę na nasilające się ponownie problemy z achillem. Zjazd z Puchaczówki w remoncie, ale rowerem da się przebić bez większego problemu, a dzięki temu na zamkniętej drodze prawie nie ma ruchu. Nocuję na pierwszej górce za Międzylesiem, dzień bardzo udany - aż 340km, udało się wyjść na 3 miejsce, a nawet Michał Więcki i Paweł Ilba dziś mnie już nie wyprzedzili ;)
Dane wycieczki: DST: 340.70 km AVS: 20.40 km/h ALT: 2964 m MAX: 57.10 km/h Temp:25.0 'C
Środa, 23 sierpnia 2017Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2017, MRDP 2017, Ultramaraton
MRDP - dzień 4

Nocą trochę uspokoiła się pogoda, deszcz już nie pada, więc wcześniejszy nocleg nie był złym pomysłem. Pierwsze kilometry idą sprawnie, w Gorlicach na stacji robię postój zaopatrzeniowo - żywieniowy, przy nocnej jeździe stacje 24h są wielkim ułatwieniem. Za Gorlicami jeszcze kawałek w miarę płaskiego i następnie zaczyna się seria ostrych podjazdów Beskidu Niskiego. Najpierw długa ściana za Ropą, a kawałek dalej słynna Banica, druga co do nachylenia góra MRDP, aż 17-18%. Szkoda że po ciemku, ale za to w miarę na początku dnia, więc nogi jeszcze dość świeże, choć w kontekście mniej więcej połowy MRDP to pojęcie nieco względne ;). Na zjazdach do Tylicza zaczyna światać, znowu się psuje pogoda, popaduje co chwilę, też dość chłodno, bo zjazd długi, a z krótkimi rękawiczkami przy paru stopniach trzeba na chwilę wyjść ze strefy komfortu ;). Ale od Muszyny zaczyna się ulgowy fragment górskiego odcinka MRDP, czyli długa jazda wzdłuż rzek - najpierw Popradu, a następnie Dunajca. Odcinek przyjemny do jazdy, choć warunki wymagające, bo zimno i pada, niemniej dobrze mi się jechało; z grubsza utrzymuję stałą odległość za Pawłem Pieczką i Ryszardem Deneką, którzy są koło 1-1,5h z przodu. Za Starym Sączem poprawia się pogoda - przestaje padać, robi się cieplej, ale że wszystkiego nie można mieć to za to zaczyna odczuwalnie wiać w twarz. Normalnie w górach wiatr rzadko jest problemem, ale na takich wypłaszczeniach i dość odkrytych równinach czasami pokazuje różki.

Tak więc do Krościenka nieciekawy kawałek, sama droga jest niebrzydka, ale koło godziny 8-10 rano robi się tu wielki ruch, a szosa jest wąska, rzadko kiedy pobocze, szczególnie sam koniec jedzie się fatalnie, odliczam tylko kilometry do zjazdu w Pieniny. Po skręcie ruch od razu się kończy, ale kończy się również i jazda po płaskim, bo od tego miejsca zaczyna się drugi po Sudetach w skali trudności - zakopiański odcinek MRDP. Na dzień dobry wymagające ściany (do 14%) na przełęcz Osice. Zjazd nad jezioro Czorsztyńskie bardzo szybki, chwila zagapienia i utraty koncentracji - zapomniałem dokręcać na zjeździe, łańcuch mocno zawinęło, w napędzie coś mocno zachrobotało, mnie zaczęło ostro wyhamowywać, a łańcuch spadł. Dopóki nie stanąłem serce podjechało mi do gardła, na szczęście zatrzymałem się bezpiecznie, zsiadam z pudła i szacuję straty. Niby wszystko się kręci, ale coś nie działa przednia przerzutka, nie wrzuca na dużą tarczę. Okazało się, że łańcuch zawinęło z taką siłą, że przyblokowany aż obrócił przednią przerzutką, po krótkiej regulacji jest OK. Ale przestraszyła i zdołowała mnie ta sytuacja mocno, bo drugi raz mogę nie mieć tyle szczęścia i koło przy 50-60km/h może się zablokować na amen, lub tym bardziej skasować przednią przerzutkę, a gór dopiero niecałą  połowę przejechałem i to tę sporo łatwiejszą. Na przystanku więc rozebrałem i przesmarowałem kolejny raz bębenek, ale to nawet na końcówkę zjazdu nie wystarczyło. Nie miałem specjalnego wyjścia, musiałem na tym szajsie jechać dalej, awaria nie do usunięcia, tylko koło na nowe można było wymienić, ale nie miałem budżetu na zakupy koła na 11s na trasie, pewnie z 500zł minimum trzeba by dać, jakby w ogóle dało radę od ręki dostać.

Na razie jest głównie w górę, co pozwala na chwilę zapomnieć o awarii, zaliczam Łapszankę, na której się mocno zachmurzyło, trochę niepewnie się czułem wjeżdżając na grań na której stoi kapliczka upamiętniająca człowieka, który zginął od pioruna dzwoniąc w dzwon by ostrzec innych przed burzą ;)). Ale na szczęście burza poszła bokiem, a ja po szybkim zjeździe zaliczam ciężki podjazd pod Głodówkę, z pierwszym odcinkiem 10-11%. Na Głodówce krótki postój na wymianę nadajnika GPS (bardzo fajnie działała ta relacja), miłe spotkanie z Vooyem Maciejem, który wyjechał na trasę pokibicować maratończykom. Do Zakopanego pagórkowaty odcinek, w Zakopanem miałem koncepcję by zajechać do Maca na jedzenie (w końcu co to za wielodniowe ultra bez McDonalds!), ale koncepcja nie wytrzymała konfrontacji z rzeczywistością - tylko czas zmarnowałem przebijając się przez tłumy na Krupówkach, bo Mac był okupowany przez dobre trzy wycieczki wydzierającej się dzieciarni; więc uciekłem co prędzej ;))

Zakopane z jego jazgotem opuszczam z dużą ulgą, w międzyczasie pogoda zaczyna się zdecydowanie klarować, zrobiło się ciepło, wyszło słońce, a Maciek mówił że idzie upał na jutro. Za Czarnym Dunajcem remonty, przed Jabłonką trzeci dzień z rzędu doganiają mnie Michał Więcki i Paweł Ilba, już zacząłem wpadać w kompleksy ;). Ale na tym odcinku pojawia się również pierwsze mocne ukłucie w achillesie, co mnie bardzo zaskoczyło, bo z reguły kontuzje rozwijają się stopniowo - a tutaj bez żadnej fazy wstępnej zaczęło dość mocno kłuć. Oczywiście zacząłem kombinować z ustawieniami, trochę się polepszyło, ale do końca dnia już nie odpuściło. Krowiarki zaliczam już solidnie zmęczony, niespecjalnym tempem, trochę mnie za to podbudowało to że polepszyłem kontrolę nad tym nieszczęsnym zawijaniem łańcucha, odkryłem, że problem występował sporo rzadziej na pewnych przełożeniach. Za Zawoją jest krótka ścianka na przełęcz Przysłop przed Stryszawą, kiedyś były tu solidne dziury - dziś jest totalny sajgon. Akurat trwa remont, droga całkowicie rozryta - są szutry, płyty betonowe, błoto itd. W pewnym momencie jadący z naprzeciw samochód wpycha się na chama przede mnie, a jechałem tu po wąskiej płycie betonowej. Nie mam wyjścia i muszę gwałtownie odbić w bok, koło zsuwa się z płyty, nie zdążyłem się wypiąć - i gleba w błocie. Szacuję straty - rozwalone kolano, dziura w nowych nogawkach, ubranie i część sakw i roweru całe zasyfione; jakimś cudem przetrwała kurtka. Jednym słowem szczęście dziś nie było moim sojusznikiem, siła złego na jednego ;). Za Stryszawą zaliczam jeszcze ścianę w Huciskach i koło szczytu rozkładam się na nocleg, pod wieczór temperatura spadała bardzo szybko, więc noc zapowiadała się zimna. Dzień dla mnie ciężki - wiele pecha, awaria, gleba. Ale pomimo tego morale ciągle wysoko - wycisnąłem ponad 300km w trudnych górach, więc forma jest! ;)
Dane wycieczki: DST: 321.20 km AVS: 19.81 km/h ALT: 3767 m MAX: 61.20 km/h Temp:17.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl