Wpisy archiwalne w kategorii
>100km
Dystans całkowity: | 238153.82 km (w terenie 665.00 km; 0.28%) |
Czas w ruchu: | 10350:56 |
Średnia prędkość: | 22.86 km/h |
Maksymalna prędkość: | 87.20 km/h |
Suma podjazdów: | 1827518 m |
Maks. tętno maksymalne: | 177 (94 %) |
Maks. tętno średnie: | 151 (80 %) |
Suma kalorii: | 580913 kcal |
Liczba aktywności: | 1036 |
Średnio na aktywność: | 229.88 km i 10h 00m |
Więcej statystyk |
Wtorek, 10 lipca 2012Kategoria >100km, Góral, TransAlp 2012
TransAlp 2012
IX dzień - San Michele - Ponte Caffaro - Bagolino - Passo di Croce Domini (1892m) - (2030m) - Campolaro - Breno - Edolo
Relacja i zdjęcia z wyprawy
IX dzień - San Michele - Ponte Caffaro - Bagolino - Passo di Croce Domini (1892m) - (2030m) - Campolaro - Breno - Edolo
Relacja i zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 122.30 km AVS: 16.72 km/h
ALT: 2405 m MAX: 53.20 km/h
Temp:25.0 'C
Piątek, 6 lipca 2012Kategoria >100km, Góral, TransAlp 2012
TransAlp 2012
V dzień - Sur-En - Scuol - Pas da Constainas (2251m) - Tschierv - Doss Radond (2234m) - Psso Val Mora (1934m) - [I] - Arnoga - Passo Verva (2303m) - Grosio
Relacja i zdjęcia z wyprawy
V dzień - Sur-En - Scuol - Pas da Constainas (2251m) - Tschierv - Doss Radond (2234m) - Psso Val Mora (1934m) - [I] - Arnoga - Passo Verva (2303m) - Grosio
Relacja i zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 117.40 km AVS: 13.60 km/h
ALT: 2658 m MAX: 51.20 km/h
Temp:12.0 'C
Środa, 4 lipca 2012Kategoria >100km, Góral, TransAlp 2012
TransAlp 2012
III dzień - Garmish-Partenkirchen - [A] - Ehrwald - Fernpass (1268m) - Imst - Landeck - St. Anton - Konstanzer Hutte (1688m)
Relacja i zdjęcia z wyprawy
III dzień - Garmish-Partenkirchen - [A] - Ehrwald - Fernpass (1268m) - Imst - Landeck - St. Anton - Konstanzer Hutte (1688m)
Relacja i zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 118.30 km AVS: 17.61 km/h
ALT: 1860 m MAX: 49.60 km/h
Temp:22.0 'C
Kampinoski Szlak Rowerowy
W Kampinosie byłem już na rowerze wiele razy - ale tak się złożyło, że nigdy nie miałem okazji zaliczyć szlaku dedykowanego właśnie do jazdy rowerem - czyli Kampinoskiego Szlaku Rowerowego. Spory wpływ na to miał mało atrakcyjny przebieg szlaku - prowadzący raczej obrzeżami puszczy niż jej sercem. Niemniej w końcu postanowiłem przekonać się na własne oczy jak się prezentuje w całości. Ruszam na trasę dość późno; na szlak w Wólce Węglowej wjeżdżam trochę przed 10, jadę w kierunku przeciwnym do ruch wskazówek zegara - tak by bardziej atrakcyjny kawałek trasy wypadał w drugiej części jazdy. Początek to głównie dość łatwe szutry prowadzące obrzeżami puszczy, czasem nawet wjeżdża się do okolicznych wiosek (rejon Dziekanowa); za Palmirami znowu więcej lasu, następnie w rejonie Cybulic większy kawałek asfaltu; do lasu powracam niebieskim szlakiem; kawałek przed Leoncinem zatrzymuje mnie leśnik z powodu wyrębu lasu w pobliżu. Poczekałem z 5min - po czym leśnik uznaje że wolno jechać, więc jadę - a tu dosłownie 5 sekund po moim przejeździe na moją drogę z hukiem wali się ogromne ścięte drzewo; za taką robotę to temu leśnikowi powinno się kazać cały dzień rąbać drzewa zwykłą siekierą. Odpoczynek robię w Leoncinie. Przez Denny Las jedzie się rzeczywiście dość dennie, sporo lasów liściastych i gęstszego poszycia, a za tym nie przepadam; ale wraz z dystansem las powoli przechodzi w ciekawszy iglasty, jest też trochę brzóz.
Pogoda dopisuje, temperatura koło 25, więc jedzie się bardzo fajnie. Ciekawszy odcinek zaczyna się rejonie Kanału Kromnowskiego, szlak jest tutaj dość trudny - na rowerowy nie bardzo wygląda, prowadzi wałem nad kanałem, często dość wysokimi zaroślami i krzakami. Mimo, że jedzie się dość ciężko, 12-15km/h - to kawałek ma swój niewątpliwy urok, ma taki lekki smaczek dzikości i niedostępności, widoki też całkiem fajne. W ten sposób trzeba było przejechać parę ładnych kilometrów; później jest sporo łąk przed Tułowicami; natomiast za tym miastem wjeżdża się na szerokie błonia nad Bzurą, które w 1939 były polem krwawej bitwy - bo właśnie pod Tułowicami przebijała się na Warszawę część oddziałów armii Poznań i Pomorze; właśnie tu zginął generał Grzmot-Skotnicki osobiście prowadząc żołnierzy do natarcia; Niemcy w odpowiedzi na krwawy opór jaki stawili polscy żołnierze tchórzliwie zemścili się na niewinnych cywilach rozstrzeliwując mieszkańców okolicznych wiosek.Ten odcinek (mimo, że w większości bezleśny) - całkiem przypadł mi do gustu, sporo tu klimatów charakterystycznych dla Mazowsza; wjeżdżając do Brochowa od strony Bzury - mamy piękny widok na wspaniały kościół obronny mieszczący się w miasteczku. Odcinek do Żelazowej Woli także w większości bezleśny, ale są też charakterystyczne dla rejonu Żelazowej Woli - wierzby (pod takim drzewem stereotypowo przedstawia się Chopina).
W samej Żelazowej Woli postój, do parku nie zachodziłem, po przebudowe nie można wprowadzać roweru na jego teren; a za bilet trzeba sporo płacić; szkoda bo kiedyś dawało się tu wjeżdżać poza sezonem. Za Żelazową Wolą sporo szutrów (także leśnych) do Granicy, tam znajduje się skansen i Muzeum Puszczy Kampinoskiej; dalej zaczyna się najbardziej atrakcyjny kawałek szlaku - niebieskim pieszym do Zamczyska, a na następnie czerwonym przez Karpaty; mimo że byłem tu już wiele razy - to zawsze jeżdżę ten kawałek z przyjemnością. Do Leszna szlak nieco zepsuty przez ścinkę drzew na bocznej dróżce którą prowadzi; do Zaborowa dość wymagający, typowo leśny kawałek. Za to w Zaborowie - szlak się właściwie kończy, do Lipkowa jest niemal cały czas asfalt, trochę terenu pojawia się dopiero na samej końcówce za Lipkowem i przed Wólką Węglową. Jako że czasu miałem jeszcze całkiem sporo - wracałem przez centrum miasta obserwując przejście niemieckich kibiców na Stadion Narodowy i towarzyszące temu zabawy; na Trakcie Królewskim spotkałem też Cimana, który pracuje tutaj wożąc kibiców rykszą (podobno to świetny interes ;)); wspólnie pojechaliśmy pod sam stadion.
Wyjazd zdecydowanie udany, świetna pogoda, dobrze się jechało. Szlak atrakcyjnością nie może się równać z najciekawszymi szlakami pieszymi Kampinosu - zielonym i czerwonym; ale też nie jest tak, że należy go całkowicie skreślić, jest tutaj wiele ciekawych kawałków; jest co zobaczyć; także takie tereny, których się normalnie na wyjeździe do Kampinosu nie zalicza (jak piękne błonia nad Bzurą). Natomiast dziwi trochę idea długich kawałków po asfalcie - przy szlaku który ma w nazwie "Kampinoski" to średni pomysł.
Zdjęcia z wycieczki
W Kampinosie byłem już na rowerze wiele razy - ale tak się złożyło, że nigdy nie miałem okazji zaliczyć szlaku dedykowanego właśnie do jazdy rowerem - czyli Kampinoskiego Szlaku Rowerowego. Spory wpływ na to miał mało atrakcyjny przebieg szlaku - prowadzący raczej obrzeżami puszczy niż jej sercem. Niemniej w końcu postanowiłem przekonać się na własne oczy jak się prezentuje w całości. Ruszam na trasę dość późno; na szlak w Wólce Węglowej wjeżdżam trochę przed 10, jadę w kierunku przeciwnym do ruch wskazówek zegara - tak by bardziej atrakcyjny kawałek trasy wypadał w drugiej części jazdy. Początek to głównie dość łatwe szutry prowadzące obrzeżami puszczy, czasem nawet wjeżdża się do okolicznych wiosek (rejon Dziekanowa); za Palmirami znowu więcej lasu, następnie w rejonie Cybulic większy kawałek asfaltu; do lasu powracam niebieskim szlakiem; kawałek przed Leoncinem zatrzymuje mnie leśnik z powodu wyrębu lasu w pobliżu. Poczekałem z 5min - po czym leśnik uznaje że wolno jechać, więc jadę - a tu dosłownie 5 sekund po moim przejeździe na moją drogę z hukiem wali się ogromne ścięte drzewo; za taką robotę to temu leśnikowi powinno się kazać cały dzień rąbać drzewa zwykłą siekierą. Odpoczynek robię w Leoncinie. Przez Denny Las jedzie się rzeczywiście dość dennie, sporo lasów liściastych i gęstszego poszycia, a za tym nie przepadam; ale wraz z dystansem las powoli przechodzi w ciekawszy iglasty, jest też trochę brzóz.
Pogoda dopisuje, temperatura koło 25, więc jedzie się bardzo fajnie. Ciekawszy odcinek zaczyna się rejonie Kanału Kromnowskiego, szlak jest tutaj dość trudny - na rowerowy nie bardzo wygląda, prowadzi wałem nad kanałem, często dość wysokimi zaroślami i krzakami. Mimo, że jedzie się dość ciężko, 12-15km/h - to kawałek ma swój niewątpliwy urok, ma taki lekki smaczek dzikości i niedostępności, widoki też całkiem fajne. W ten sposób trzeba było przejechać parę ładnych kilometrów; później jest sporo łąk przed Tułowicami; natomiast za tym miastem wjeżdża się na szerokie błonia nad Bzurą, które w 1939 były polem krwawej bitwy - bo właśnie pod Tułowicami przebijała się na Warszawę część oddziałów armii Poznań i Pomorze; właśnie tu zginął generał Grzmot-Skotnicki osobiście prowadząc żołnierzy do natarcia; Niemcy w odpowiedzi na krwawy opór jaki stawili polscy żołnierze tchórzliwie zemścili się na niewinnych cywilach rozstrzeliwując mieszkańców okolicznych wiosek.Ten odcinek (mimo, że w większości bezleśny) - całkiem przypadł mi do gustu, sporo tu klimatów charakterystycznych dla Mazowsza; wjeżdżając do Brochowa od strony Bzury - mamy piękny widok na wspaniały kościół obronny mieszczący się w miasteczku. Odcinek do Żelazowej Woli także w większości bezleśny, ale są też charakterystyczne dla rejonu Żelazowej Woli - wierzby (pod takim drzewem stereotypowo przedstawia się Chopina).
W samej Żelazowej Woli postój, do parku nie zachodziłem, po przebudowe nie można wprowadzać roweru na jego teren; a za bilet trzeba sporo płacić; szkoda bo kiedyś dawało się tu wjeżdżać poza sezonem. Za Żelazową Wolą sporo szutrów (także leśnych) do Granicy, tam znajduje się skansen i Muzeum Puszczy Kampinoskiej; dalej zaczyna się najbardziej atrakcyjny kawałek szlaku - niebieskim pieszym do Zamczyska, a na następnie czerwonym przez Karpaty; mimo że byłem tu już wiele razy - to zawsze jeżdżę ten kawałek z przyjemnością. Do Leszna szlak nieco zepsuty przez ścinkę drzew na bocznej dróżce którą prowadzi; do Zaborowa dość wymagający, typowo leśny kawałek. Za to w Zaborowie - szlak się właściwie kończy, do Lipkowa jest niemal cały czas asfalt, trochę terenu pojawia się dopiero na samej końcówce za Lipkowem i przed Wólką Węglową. Jako że czasu miałem jeszcze całkiem sporo - wracałem przez centrum miasta obserwując przejście niemieckich kibiców na Stadion Narodowy i towarzyszące temu zabawy; na Trakcie Królewskim spotkałem też Cimana, który pracuje tutaj wożąc kibiców rykszą (podobno to świetny interes ;)); wspólnie pojechaliśmy pod sam stadion.
Wyjazd zdecydowanie udany, świetna pogoda, dobrze się jechało. Szlak atrakcyjnością nie może się równać z najciekawszymi szlakami pieszymi Kampinosu - zielonym i czerwonym; ale też nie jest tak, że należy go całkowicie skreślić, jest tutaj wiele ciekawych kawałków; jest co zobaczyć; także takie tereny, których się normalnie na wyjeździe do Kampinosu nie zalicza (jak piękne błonia nad Bzurą). Natomiast dziwi trochę idea długich kawałków po asfalcie - przy szlaku który ma w nazwie "Kampinoski" to średni pomysł.
Zdjęcia z wycieczki
Dane wycieczki:
DST: 191.10 km AVS: 20.22 km/h
ALT: 361 m MAX: 35.20 km/h
Temp:25.0 'C
Sobota, 23 czerwca 2012Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wycieczka
Rowerem na Rysy!
Kraków - Dobczyce - Mszana Dolna - Obidowa (803m) - Gliczarów Górny - Łysa Polana - Morskie Oko (1398m) - [pieszo] - Rysy (2499m) [SK] - Popradzkie Pleso (1500m) - Sztyrbskie Pleso - Tatrzańska Kotlinka - przeł. Zdziarska (1080m) - [PL] - Łysa Polana - Zakopane
Przy planowaniu rowerowych wypraw nie zawsze logiczna ocena sytuacji ma decydujące znaczenie - czasem idzie się po prostu na żywioł; ten wyjazd właśnie do tej kategorii się zalicza ;) Wiadomo, że na Rysach na rowerze się nie pojeździ, ale satysfakcja z dotarcia rowerem na najwyższy szczyt Polski - jednak ogromna!
Do Krakowa docieram przed 23, parę minut przygotowań - i ruszam na trasę robiąc tradycyjne kółeczko po krakowskim rynku i pod Wawelem. O tej godzinie nocne życie tętni pełną parą, w centrum setki (głównie) młodych ludzi, wielu dopingujących kibiców itd. Z miasta wyjeżdżam drogą na Wieliczkę, skąd dalej kieruję się na Dobczyce. Zaskakuje mnie poziom oświetlenia - niemal całość kawałka do Dobczyc jadę w świetle sodowych latarni, dalej też jest z tym przyzwoicie. Trasa wymagająca, górki są cały czas - najpierw Pogórze Wielickie, następnie duży podjazd przed Kasiną (niecałe 600m). Ale noc fajna, na drogach zupełna pustka, więc jedzie się przyzwoicie. W Rabce wjeżdżam na zakopiankę i zaliczam bardzo klimatyczny podjazd na Obidową. Już na samym początku pojawia się gęsta mgła, tak że po jakiś 25m metrach w pionie w ogóle nie widać już świateł całkiem sporej Rabki. Spory kawałek jechałem w tej mgle, po czym na wysokości trochę ponad 600m - mgła ustępuje jak nożem uciął, nad sobą mam gwiaździste niebo, na wschodzie pierwsze przebłyski nadciągającego brzasku; jednym słowem - kto ranu wstaje temu Pan Bóg daje.
Za Nowym Targiem robię na przystanku pierwszy postój; musiałem się ubrać w cieplejsze rzeczy, bo temperatura spadła do 6'C. Ale, że kawałek dalej czeka mnie Gliczarów - więc na trasę ruszam w krótkich spodenkach; tam z rozgrzaniem się nie ma problemów :)) 22% ściana dała mi potężnie w kość, jazda na takiej pile z przełożeniem 39-28 wycina niesamowicie, wjechałem ledwo-ledwo z kadencją koło 40. Dalej czeka mnie bardzo widokowa jazda grzbietem na Głodówkę, cały czas mam atrakcyjne widoki na Tatry, szkoda że częściowo skryte pod chmurami, słońce też jakoś niemrawo przebłyskuje zza chmur. Specjalnie wyruszałem tak wcześnie by dotrzeć pod bramkę na drodze do Morskiego Oka przed godz.6 by uniknąć kontroli - ale okazało się że w sobotę licząc na dobre "łupy" sprzedają bilety jeszcze wcześniej, rozmowa z "dziadem bramkowym" nie dała żadnych efektów, więc po pyskówce wycofałem się kawałek i przebijając się zaroślami wyszedłem na drogę powyżej bramki; z lekkim rowerem poszło to dużo wygodniej niż z trekingiem z sakwami parę lat temu; choć rosa była taka, że zupełnie przemoczyłem buty i skarpetki. Podjazd do Morskiego Oka to nachylenie 5-7%, dość długi, głównie w lesie, dopiero w końcówce pojawiają się szersze widoki na ścianę gór z Mięguszowieckim Szczytem na pierwszym planie.
Nad Morskim Okiem dłuższy postój połączony z przygotowaniami do pieszej wędrówki - przepakowanie bagażu, skomplikowany montaż złożonego roweru do plecaka. Na trasę ruszam koło 7 - początek dość łatwy, spacer nad urokliwym Morskim Okiem; plecak z rowerem trzyma się całkiem-całkiem, więc nabieram otuchy przed czekającym mnie wyzwaniem. Podejście do Czarnego Stawu pokazuje, że łatwo nie będzie, na plecach mam w sumie jakieś 17kg - i to się na podejściu zdecydowanie czuje. Nad Czarnym Stawem lekkie zwątpienie - widać, że u góry jest sporo śniegu, a to może uniemożliwić dojście na szczyt, pogoda też mizerna, spore zachmurzenie. Ale nie poddaję się i ruszam w górę by przekonać się jak to będzie wyglądać z bliska (trzeba też sforsować bród na strumieniu wypływającym z jeziora). Podejście w okolicę Buli pod Rysami (2055m) bardzo męczące - duże nachylenie stoku, monotonne zdobywanie wysokości, w dodatku ze względu na liczne płaty śniegu trzeba parę razy schodzić ze szlaku omijając śnieg bokiem po sypkich kamyczkach, na których łatwo o poślizg. Wyżej jest dłuższa przeprawa po śniegu, do tego jest i mgła ograniczająca widoczność, więc krajobrazy jak z wędrówki po lodowcu ;) Spory kawałek pokonuję tutaj z dwójką turystów, ludzi na szlaku mimo średniej pogody z dziesięciu jest, cieszy to że mimo tego ciężkiego bagażu, nieprzespanej nocy i 140km górskiej trasy w nogach - idę podobnym tempem.
Za Bulą pod Rysami jeszcze kawałek podejścia - i zaczynają się łańcuchy i wspinaczka po skałach. Tutaj już z moim nietypowym bagażem nie jest tak wesoło - przeszkadza duża waga, ale przede wszystkim jej nietypowe i niestabilne rozłożenie - bo roweru nie sposób na sztywno przyczepić, zawsze się będzie mniej lub więcej bujać, co na ostro nachylonych skałach stwarza spore niebezpieczeństwo, bo bagażem może bujnąć, co powoduje utratę równowagi - i nieszczęście gotowe. Idę więc bardzo ostrożnie, kroki stawiam tylko gdy mam pewne podparcie obu rąk na skałach, z łańcuchów korzystam cały czas (ten szlak skalą trudności nie może się równać z Orlą Percią, spora część łańcuchów jest założona na wszelki wypadek). Odcinek wspinaczki długi - ok. 300m w pionie, więc i męczący, zostaję trochę za turystami, ale nie ma co ryzykować szarżowania. Po długiej wspinaczce dochodzi się na szczyt zbocza - i tutaj bardzo nieprzyjemny kawałek trzeba przejść krótkim trawersem przez taką klasyczną szczerbę oddzielającą owo zbocze od kopułki szczytowej Rysów, taki kawałek z rowerem na plecach idzie się nieciekawie, bo bagaż łatwo może odgiąć w tył - a pod stopami długie urwisko ;)
Z dużą satysfakcją docieram na szczyt - na którym jest już całkiem sporo turystów, przede wszystkim słowackich, bo od tamtej strony wejście na Rysy jest o wiele łatwiejsze. Tutaj oczywiście obowiązkowe skręcenie roweru i fotka zdobywcy na najwyższym szczycie Polski; nie trzeba dodawać że byłem tu (jak i na całej trasie) prawdziwą atrakcją turystyczną, sporo osób robiło sobie ze mną zdjęcia, zagadywało i wyrażało swój podziw, że dałem radę się tu wepchnąć z rowerem.
Ze szczytu schodzę na słowacką stronę, tutaj nie ma trudności technicznych - po prostu długie żmudne zejście, bo deniwelacja zbliżona do tej od polskiej strony. Za to tutaj jest sporo więcej śniegu, jest ładnych parę miejsc, gdzie leżą wielkie płaty śniegu, które trzeba przecinać; a że nachylenie solidne - więc bez paru wywrotek na śliskim śniegu się nie obeszło. Po stronie słowackiej ruch o wiele większy; chwilami już mocno uciążliwy; dużo przyjemniej podchodziło się po polskiej stronie, gdzie ze względu na trudność szlaku w góry ruszają już tylko bardziej zaprawieni turyści. Odwiedzam słynną Chatę pod Rysami - najwyżej położone w Tatrach schronisko (2250m), zaopatrywane tylko siłą ludzkich mięśni. Odbudowywane kilka razy po serii lawin - niestety po ostatniej przebudowie wygląda po prostu koszmarnie - z dachem i ścianami z chamskiej blachy zupełnie nie komponuje się z wspaniałym wysokogórskim krajobrazem; nie ma porównania z pięknymi polskimi schroniskami; starsza wersja schroniska, którą widziałem na zdjęciach była o wiele bardziej udana. Dalsza część zejścia - bardzo upierdliwa, strasznie we znaki zaczął się dawać ból pleców, szlak ciągnął się w nieskończoność, widok asfaltu pod Popradskim Plesem przyjąłem z potężną ulgą.
Składam rower (podczas wspinaczki i licznych spotkań ze skałami wygiął się hak i wózek przerzutki, które musiałem ręcznie naprostować) i zjeżdżam do Sztyrbskiego Plesa, tam w restauracji zjadam porządny obiad, bo i głód już odczuwałem po całej tej przeprawie niezły. Do Polski wracam przez przełęcz Żdziarską - w skrócie cała trasa to są góry, odcinków płaskich nie ma właściwie w ogóle - więc w sumie na 220km uzbierało się ponad 3500m podjazdów, a to już znacząca cyfra. Do Zakopanego docieram już w ciemnościach, przed 22, trochę poczekałem na dworcu, bo mój autokar odjeżdżał przed północą; ale że nie było wielu ludzi, więc można było zająć 4 fotele i co nieco się przespać.
Podsumowując - trasa prawdziwie mordercza, 220km ciężkiej górskiej trasy, a do tego jeszcze dużo cięższy odcinek pieszy z niemal 20kg na plecach; ale i satysfakcja w momencie wejścia na wierzchołek Rysów - ogromna; dotrzeć wyżej z rowerem w Polsce - już się nie da!
Zdjęcia z trasy
Kraków - Dobczyce - Mszana Dolna - Obidowa (803m) - Gliczarów Górny - Łysa Polana - Morskie Oko (1398m) - [pieszo] - Rysy (2499m) [SK] - Popradzkie Pleso (1500m) - Sztyrbskie Pleso - Tatrzańska Kotlinka - przeł. Zdziarska (1080m) - [PL] - Łysa Polana - Zakopane
Przy planowaniu rowerowych wypraw nie zawsze logiczna ocena sytuacji ma decydujące znaczenie - czasem idzie się po prostu na żywioł; ten wyjazd właśnie do tej kategorii się zalicza ;) Wiadomo, że na Rysach na rowerze się nie pojeździ, ale satysfakcja z dotarcia rowerem na najwyższy szczyt Polski - jednak ogromna!
Do Krakowa docieram przed 23, parę minut przygotowań - i ruszam na trasę robiąc tradycyjne kółeczko po krakowskim rynku i pod Wawelem. O tej godzinie nocne życie tętni pełną parą, w centrum setki (głównie) młodych ludzi, wielu dopingujących kibiców itd. Z miasta wyjeżdżam drogą na Wieliczkę, skąd dalej kieruję się na Dobczyce. Zaskakuje mnie poziom oświetlenia - niemal całość kawałka do Dobczyc jadę w świetle sodowych latarni, dalej też jest z tym przyzwoicie. Trasa wymagająca, górki są cały czas - najpierw Pogórze Wielickie, następnie duży podjazd przed Kasiną (niecałe 600m). Ale noc fajna, na drogach zupełna pustka, więc jedzie się przyzwoicie. W Rabce wjeżdżam na zakopiankę i zaliczam bardzo klimatyczny podjazd na Obidową. Już na samym początku pojawia się gęsta mgła, tak że po jakiś 25m metrach w pionie w ogóle nie widać już świateł całkiem sporej Rabki. Spory kawałek jechałem w tej mgle, po czym na wysokości trochę ponad 600m - mgła ustępuje jak nożem uciął, nad sobą mam gwiaździste niebo, na wschodzie pierwsze przebłyski nadciągającego brzasku; jednym słowem - kto ranu wstaje temu Pan Bóg daje.
Za Nowym Targiem robię na przystanku pierwszy postój; musiałem się ubrać w cieplejsze rzeczy, bo temperatura spadła do 6'C. Ale, że kawałek dalej czeka mnie Gliczarów - więc na trasę ruszam w krótkich spodenkach; tam z rozgrzaniem się nie ma problemów :)) 22% ściana dała mi potężnie w kość, jazda na takiej pile z przełożeniem 39-28 wycina niesamowicie, wjechałem ledwo-ledwo z kadencją koło 40. Dalej czeka mnie bardzo widokowa jazda grzbietem na Głodówkę, cały czas mam atrakcyjne widoki na Tatry, szkoda że częściowo skryte pod chmurami, słońce też jakoś niemrawo przebłyskuje zza chmur. Specjalnie wyruszałem tak wcześnie by dotrzeć pod bramkę na drodze do Morskiego Oka przed godz.6 by uniknąć kontroli - ale okazało się że w sobotę licząc na dobre "łupy" sprzedają bilety jeszcze wcześniej, rozmowa z "dziadem bramkowym" nie dała żadnych efektów, więc po pyskówce wycofałem się kawałek i przebijając się zaroślami wyszedłem na drogę powyżej bramki; z lekkim rowerem poszło to dużo wygodniej niż z trekingiem z sakwami parę lat temu; choć rosa była taka, że zupełnie przemoczyłem buty i skarpetki. Podjazd do Morskiego Oka to nachylenie 5-7%, dość długi, głównie w lesie, dopiero w końcówce pojawiają się szersze widoki na ścianę gór z Mięguszowieckim Szczytem na pierwszym planie.
Nad Morskim Okiem dłuższy postój połączony z przygotowaniami do pieszej wędrówki - przepakowanie bagażu, skomplikowany montaż złożonego roweru do plecaka. Na trasę ruszam koło 7 - początek dość łatwy, spacer nad urokliwym Morskim Okiem; plecak z rowerem trzyma się całkiem-całkiem, więc nabieram otuchy przed czekającym mnie wyzwaniem. Podejście do Czarnego Stawu pokazuje, że łatwo nie będzie, na plecach mam w sumie jakieś 17kg - i to się na podejściu zdecydowanie czuje. Nad Czarnym Stawem lekkie zwątpienie - widać, że u góry jest sporo śniegu, a to może uniemożliwić dojście na szczyt, pogoda też mizerna, spore zachmurzenie. Ale nie poddaję się i ruszam w górę by przekonać się jak to będzie wyglądać z bliska (trzeba też sforsować bród na strumieniu wypływającym z jeziora). Podejście w okolicę Buli pod Rysami (2055m) bardzo męczące - duże nachylenie stoku, monotonne zdobywanie wysokości, w dodatku ze względu na liczne płaty śniegu trzeba parę razy schodzić ze szlaku omijając śnieg bokiem po sypkich kamyczkach, na których łatwo o poślizg. Wyżej jest dłuższa przeprawa po śniegu, do tego jest i mgła ograniczająca widoczność, więc krajobrazy jak z wędrówki po lodowcu ;) Spory kawałek pokonuję tutaj z dwójką turystów, ludzi na szlaku mimo średniej pogody z dziesięciu jest, cieszy to że mimo tego ciężkiego bagażu, nieprzespanej nocy i 140km górskiej trasy w nogach - idę podobnym tempem.
Za Bulą pod Rysami jeszcze kawałek podejścia - i zaczynają się łańcuchy i wspinaczka po skałach. Tutaj już z moim nietypowym bagażem nie jest tak wesoło - przeszkadza duża waga, ale przede wszystkim jej nietypowe i niestabilne rozłożenie - bo roweru nie sposób na sztywno przyczepić, zawsze się będzie mniej lub więcej bujać, co na ostro nachylonych skałach stwarza spore niebezpieczeństwo, bo bagażem może bujnąć, co powoduje utratę równowagi - i nieszczęście gotowe. Idę więc bardzo ostrożnie, kroki stawiam tylko gdy mam pewne podparcie obu rąk na skałach, z łańcuchów korzystam cały czas (ten szlak skalą trudności nie może się równać z Orlą Percią, spora część łańcuchów jest założona na wszelki wypadek). Odcinek wspinaczki długi - ok. 300m w pionie, więc i męczący, zostaję trochę za turystami, ale nie ma co ryzykować szarżowania. Po długiej wspinaczce dochodzi się na szczyt zbocza - i tutaj bardzo nieprzyjemny kawałek trzeba przejść krótkim trawersem przez taką klasyczną szczerbę oddzielającą owo zbocze od kopułki szczytowej Rysów, taki kawałek z rowerem na plecach idzie się nieciekawie, bo bagaż łatwo może odgiąć w tył - a pod stopami długie urwisko ;)
Z dużą satysfakcją docieram na szczyt - na którym jest już całkiem sporo turystów, przede wszystkim słowackich, bo od tamtej strony wejście na Rysy jest o wiele łatwiejsze. Tutaj oczywiście obowiązkowe skręcenie roweru i fotka zdobywcy na najwyższym szczycie Polski; nie trzeba dodawać że byłem tu (jak i na całej trasie) prawdziwą atrakcją turystyczną, sporo osób robiło sobie ze mną zdjęcia, zagadywało i wyrażało swój podziw, że dałem radę się tu wepchnąć z rowerem.
Ze szczytu schodzę na słowacką stronę, tutaj nie ma trudności technicznych - po prostu długie żmudne zejście, bo deniwelacja zbliżona do tej od polskiej strony. Za to tutaj jest sporo więcej śniegu, jest ładnych parę miejsc, gdzie leżą wielkie płaty śniegu, które trzeba przecinać; a że nachylenie solidne - więc bez paru wywrotek na śliskim śniegu się nie obeszło. Po stronie słowackiej ruch o wiele większy; chwilami już mocno uciążliwy; dużo przyjemniej podchodziło się po polskiej stronie, gdzie ze względu na trudność szlaku w góry ruszają już tylko bardziej zaprawieni turyści. Odwiedzam słynną Chatę pod Rysami - najwyżej położone w Tatrach schronisko (2250m), zaopatrywane tylko siłą ludzkich mięśni. Odbudowywane kilka razy po serii lawin - niestety po ostatniej przebudowie wygląda po prostu koszmarnie - z dachem i ścianami z chamskiej blachy zupełnie nie komponuje się z wspaniałym wysokogórskim krajobrazem; nie ma porównania z pięknymi polskimi schroniskami; starsza wersja schroniska, którą widziałem na zdjęciach była o wiele bardziej udana. Dalsza część zejścia - bardzo upierdliwa, strasznie we znaki zaczął się dawać ból pleców, szlak ciągnął się w nieskończoność, widok asfaltu pod Popradskim Plesem przyjąłem z potężną ulgą.
Składam rower (podczas wspinaczki i licznych spotkań ze skałami wygiął się hak i wózek przerzutki, które musiałem ręcznie naprostować) i zjeżdżam do Sztyrbskiego Plesa, tam w restauracji zjadam porządny obiad, bo i głód już odczuwałem po całej tej przeprawie niezły. Do Polski wracam przez przełęcz Żdziarską - w skrócie cała trasa to są góry, odcinków płaskich nie ma właściwie w ogóle - więc w sumie na 220km uzbierało się ponad 3500m podjazdów, a to już znacząca cyfra. Do Zakopanego docieram już w ciemnościach, przed 22, trochę poczekałem na dworcu, bo mój autokar odjeżdżał przed północą; ale że nie było wielu ludzi, więc można było zająć 4 fotele i co nieco się przespać.
Podsumowując - trasa prawdziwie mordercza, 220km ciężkiej górskiej trasy, a do tego jeszcze dużo cięższy odcinek pieszy z niemal 20kg na plecach; ale i satysfakcja w momencie wejścia na wierzchołek Rysów - ogromna; dotrzeć wyżej z rowerem w Polsce - już się nie da!
Zdjęcia z trasy
Dane wycieczki:
DST: 219.30 km AVS: 21.93 km/h
ALT: 3634 m MAX: 60.20 km/h
Temp:12.0 'C
Krwawa Pętla po raz drugi
Czerwiec to optymalny termin na długie trasy (szczególnie w terenie) - więc postanowiłem się po raz drugi wybrać na słynną Krwawą Pętlę, czyli czerwony szlak stanowiący wraz z kampinoskimi łącznikami Warszawską Obwodnicę Turystyczną.
Ruszam na trasę przed 4 rano, trochę przed świtem, na szlak wjeżdżam kawałek za Piasecznem - jest już widno, duża różnica w porównaniu z zeszłoroczną wrześniową jazdą, temperatura 11-12'C. Pierwsze kilometry idą bardzo sprawnie, pogoda niebrzydka, na łąkach bardzo dużo rosy (że aż spod kół bryzga). Ten odcinek szlaku nie jest jakoś nadzwyczajnie widowiskowy, lasy głównie liściaste, nawigacyjnie prosty, szlaki przyzwoitej jakości, więc można jechać w miarę szybko. Za Podkową Leśną i Brwinowem zaczyna się najłatwiejszy odcinek pętli - obszary bez lasów, głównie asfaltem i łatwymi szutrówkami. Dopiero za Zaborowem zaczyna się poważniejsza terenowa jazda - piękne kampinoskie lasy. Niebieskim szlakiem docieram do Leszna (miasteczko rozkopane z powodu budowy kanalizacji) i tam na ryneczku robię pierwszy postój, pogoda idealna - słonecznie, temperatura koło 20'C. Z Leszna ruszam żółtym szlakiem na północ, jest trochę piasku, a za Babską Górką zaczynają się bagna, ale widać że poziom wody nie jest za wysoki. Po paru kilometrach docieram nad kanał Łasica - w tym rejonie kapitalnie położony - na dużym obszarze bezleśnym w środku wielkiej puszczy, zupełnie puściutko - lubię takie klimaty. Za Starą Dąbrową wjeżdżam na niebieski szlak, jest ostra wydma ok. 30%, którą trzeba podprowadzić. Kampinos opuszczam zielonym szlakiem nad Wisłę - zdecydowanie polecam ten wariant szlaków łącznikowych Krwawej Pętli, a nie bardziej asfaltową trasę przez Cybulice, wybieraną przez część osób; moim zdaniem w ideę takiego szlaku dookoła Warszawy po najciekawszych terenach Mazowsza - przejazd nad samą Wisłą (bardzo urokliwą na tym odcinku) idealnie się wpisuje, a na zielonym szlaku jest parę miejsc, gdzie można zejść nad samą rzekę.
Znad Wisły oczywiście obowiązkowy dojazd na początek czerwonego szlaku na PKP Modlin (trzeba nadrobić kilka kilometrów). W rejonie Wólki Górskiej i Sochocina tym razem w ogóle nie kołowałem, nowa wersja szlaku jest już nawet oficjalnie wyznaczona. Odcinek przez Lasy Chotomowskie - wymagający, jest trochę piasku, jest odcinek z wyciętym drzewami (lenistwo leśników, którzy dość chamsko zostawili na szlaku pościnane gałęzie z drzew), są góreczki. Są też dwa bagna, ale od razu widać, że poziom wody nieporównywalny z zeszłorocznym - na jednym można przejść po ułożonych gałęziach, drugie już forsowałem na piechotę (specjalnie zabrałem w tym celu klapki) - ale wody było do połowy łydki, nie prawie do pasa jak w zeszłym roku; do tego nieźle się nabrałem, bo dopiero po przejściu zauważyłem, że z boku był wygodny objazd, który w zeszłym roku też był pod wodą. Do Nieporętu docieram już mocno zmordowany, temperatura wyższa (27-28'C) - no i długi wymagający odcinek bez postojów. Staję więc na dłużej, zjadając podwójne lody i sporo słodyczy.
Za Nieporętem w miarę łatwy odcinek do Marek, tutaj zaczyna się najbardziej parszywy kawałek Krwawej Pętli - słynne Horowe Bagno, którego pamiętając zeszły rok mocno się obawiałem. Tymczasem rzeczywistość okazała się nadspodziewanie łaskawa - szlak (wariantem rowerowym oczywiście) dało się przejść suchą stopą, w paru miejscach trzeba było tylko rower przeprowadzić (ale komarów całe roje). W zeszłym roku ten kawałek mnie zupełnie dobił - na długim odcinku grzęzłem z rowerem w wodzie za kolana, straciłem na to mnóstwo sił; teraz poszło to właściwie bezboleśnie. Za Zielonką zaczyna się już MPK i bardziej piaszczyste tereny - piękny szlak do Wiązownej (tam robię krótki postój), a dalej kręty szlak Mieni. Do Otwocka tym razem dotarłem za dnia - więc nie pogubiłem się i przejechałem szlak prawidłowym wariantem; ten kawałek męczący, jest sporo ostrych górek. Za Pogorzelą jest już łatwiej - dość dobra droga, jest tylko fajne odbicie w bok nad ładną wielką polanę leśną i niemiecki bunkier z II wojny światowej. W rejonie Małego Otwocka sprawdzałem stary wariant szlaku - ale jazda tamtędy nie ma sensu, wymaga to prowadzenia roweru przez ok. 1km zarośniętych pól, pojechałem więc swoim wariantem z zeszłego roku, z tego co widziałem patrząc na znaki w przeciwnym kierunku - obecnie prawidłowy wariant to z Otwocka Małego cały czas na wschód do szosy dęblińskiej - i dalej szosą ok. 1km na południe do skrętu na szutrówkę na wschód.
Końcówka szlaku to wał w stronę Góry Kalwarii, niepotrzebnie pierwszy kawałek pojechałem samym wałem (na tym pierwszym odcinku jest alternatywa w postaci dróżki pod wałem) - wysokie na półtora metra chaszcze, rychło wkręciło mi się kupę zielska w przerzutkę. Do Góry Kalwarii wjeżdża się piękną ścianką 13-14% z nierówną kostką, do tego (jako, że trochę już popadywało) mokrą - ale nie odpuszczałem - cały podjazd zaliczyłem kostką, nie zjeżdżałem na chodnik ;)). W Górze króciutki postój na batona - i ruszam na ostatni odcinek szlaku. Ten niestety okazuje się fatalny, jak dotąd jechało mi się świetnie, nawet nie byłem wielce zmęczony; tak te 20km dało mi zdrowo popalić. Kawałek za Górą - lunął mocny deszcz i zamienił szlaki Lasów Chojnowskich w kupę błota; w tych lasach jest tak syfiasta gleba, że jechało się po tym tragicznie, jeszcze w którymś momencie zamroziło mi GPS, więc pojechałem z kilometr za dużo myśląc, że jadę prawidłową drogą. Tak więc końcóweczka dała mi do wiwatu niewąsko, do tego ostatnie kilometry już nocą; na koniec terenu pod Piasecznem docieram z ogromną ulgą, wyglądałem jak nieboskie stworzenie, usyfiony od stóp do głów; na końcu szlaku melduję się z przyzwoitym czasem 17h 12min. I tyle to dla mnie akurat; gdybym się bardzo spinał i jechał w optymalnych warunkach, pewnie urwałbym z tego ze 2h - ale taka jazda nie dałaby już tyle przyjemności; tutaj jechałem spokojnym tempem, miałem czas na postoje, miałem czas na robienie zdjęć, a jazda z nosem w liczniku, to na tak krajobrazową trasę nie dla mnie.
Krwawa Pętla to wielkie wyzwanie, szlak bardzo meczący - ale dopiero teraz gdy jechałem w dobrych warunkach (poza fatalną końcówką) - mogłem docenić w pełni jego walory. Daje niesamowity przekrój wszystkich podwarszawskich terenów, jest tu niemal wszystko co pod Warszawą w terenie warto zobaczyć, chwilami szlak jest bardzo widowiskowy. Dużą uwagę trzeba tu przywiązywać to terminu wycieczki i pogody - gdy w zeszłym roku pojechałem we wrześniu - warunki były bardzo trudne, kupa błota, tereny które teraz przechodziło się suchą stopą wtedy zaliczałem niemal po pas w wodzie; do tego z 80km terenu zaliczałem ciemną nocą - a tego typu jazda "na przejechanie" nie daje tyle przyjemności co powinna. Podobnie i obecna końcówka pokazała, że poważniejszy deszcz zamienia jazdę w koszmar, nie warto ryzykować jazdy w takich warunkach, na taki wypad warto się wybrać w pewnych warunkach, gdy nie ma żadnego ryzyka deszczu, ja zrobiłem ten błąd, że zlekceważyłem prognozę pogody zapowiadającą na wieczór delikatne deszczyki ok. 1-2mm; a jak to z prognozami bywa - zamiast małego deszczyku lunęło jak z cebra.
Zdjęcia z trasy
Czerwiec to optymalny termin na długie trasy (szczególnie w terenie) - więc postanowiłem się po raz drugi wybrać na słynną Krwawą Pętlę, czyli czerwony szlak stanowiący wraz z kampinoskimi łącznikami Warszawską Obwodnicę Turystyczną.
Ruszam na trasę przed 4 rano, trochę przed świtem, na szlak wjeżdżam kawałek za Piasecznem - jest już widno, duża różnica w porównaniu z zeszłoroczną wrześniową jazdą, temperatura 11-12'C. Pierwsze kilometry idą bardzo sprawnie, pogoda niebrzydka, na łąkach bardzo dużo rosy (że aż spod kół bryzga). Ten odcinek szlaku nie jest jakoś nadzwyczajnie widowiskowy, lasy głównie liściaste, nawigacyjnie prosty, szlaki przyzwoitej jakości, więc można jechać w miarę szybko. Za Podkową Leśną i Brwinowem zaczyna się najłatwiejszy odcinek pętli - obszary bez lasów, głównie asfaltem i łatwymi szutrówkami. Dopiero za Zaborowem zaczyna się poważniejsza terenowa jazda - piękne kampinoskie lasy. Niebieskim szlakiem docieram do Leszna (miasteczko rozkopane z powodu budowy kanalizacji) i tam na ryneczku robię pierwszy postój, pogoda idealna - słonecznie, temperatura koło 20'C. Z Leszna ruszam żółtym szlakiem na północ, jest trochę piasku, a za Babską Górką zaczynają się bagna, ale widać że poziom wody nie jest za wysoki. Po paru kilometrach docieram nad kanał Łasica - w tym rejonie kapitalnie położony - na dużym obszarze bezleśnym w środku wielkiej puszczy, zupełnie puściutko - lubię takie klimaty. Za Starą Dąbrową wjeżdżam na niebieski szlak, jest ostra wydma ok. 30%, którą trzeba podprowadzić. Kampinos opuszczam zielonym szlakiem nad Wisłę - zdecydowanie polecam ten wariant szlaków łącznikowych Krwawej Pętli, a nie bardziej asfaltową trasę przez Cybulice, wybieraną przez część osób; moim zdaniem w ideę takiego szlaku dookoła Warszawy po najciekawszych terenach Mazowsza - przejazd nad samą Wisłą (bardzo urokliwą na tym odcinku) idealnie się wpisuje, a na zielonym szlaku jest parę miejsc, gdzie można zejść nad samą rzekę.
Znad Wisły oczywiście obowiązkowy dojazd na początek czerwonego szlaku na PKP Modlin (trzeba nadrobić kilka kilometrów). W rejonie Wólki Górskiej i Sochocina tym razem w ogóle nie kołowałem, nowa wersja szlaku jest już nawet oficjalnie wyznaczona. Odcinek przez Lasy Chotomowskie - wymagający, jest trochę piasku, jest odcinek z wyciętym drzewami (lenistwo leśników, którzy dość chamsko zostawili na szlaku pościnane gałęzie z drzew), są góreczki. Są też dwa bagna, ale od razu widać, że poziom wody nieporównywalny z zeszłorocznym - na jednym można przejść po ułożonych gałęziach, drugie już forsowałem na piechotę (specjalnie zabrałem w tym celu klapki) - ale wody było do połowy łydki, nie prawie do pasa jak w zeszłym roku; do tego nieźle się nabrałem, bo dopiero po przejściu zauważyłem, że z boku był wygodny objazd, który w zeszłym roku też był pod wodą. Do Nieporętu docieram już mocno zmordowany, temperatura wyższa (27-28'C) - no i długi wymagający odcinek bez postojów. Staję więc na dłużej, zjadając podwójne lody i sporo słodyczy.
Za Nieporętem w miarę łatwy odcinek do Marek, tutaj zaczyna się najbardziej parszywy kawałek Krwawej Pętli - słynne Horowe Bagno, którego pamiętając zeszły rok mocno się obawiałem. Tymczasem rzeczywistość okazała się nadspodziewanie łaskawa - szlak (wariantem rowerowym oczywiście) dało się przejść suchą stopą, w paru miejscach trzeba było tylko rower przeprowadzić (ale komarów całe roje). W zeszłym roku ten kawałek mnie zupełnie dobił - na długim odcinku grzęzłem z rowerem w wodzie za kolana, straciłem na to mnóstwo sił; teraz poszło to właściwie bezboleśnie. Za Zielonką zaczyna się już MPK i bardziej piaszczyste tereny - piękny szlak do Wiązownej (tam robię krótki postój), a dalej kręty szlak Mieni. Do Otwocka tym razem dotarłem za dnia - więc nie pogubiłem się i przejechałem szlak prawidłowym wariantem; ten kawałek męczący, jest sporo ostrych górek. Za Pogorzelą jest już łatwiej - dość dobra droga, jest tylko fajne odbicie w bok nad ładną wielką polanę leśną i niemiecki bunkier z II wojny światowej. W rejonie Małego Otwocka sprawdzałem stary wariant szlaku - ale jazda tamtędy nie ma sensu, wymaga to prowadzenia roweru przez ok. 1km zarośniętych pól, pojechałem więc swoim wariantem z zeszłego roku, z tego co widziałem patrząc na znaki w przeciwnym kierunku - obecnie prawidłowy wariant to z Otwocka Małego cały czas na wschód do szosy dęblińskiej - i dalej szosą ok. 1km na południe do skrętu na szutrówkę na wschód.
Końcówka szlaku to wał w stronę Góry Kalwarii, niepotrzebnie pierwszy kawałek pojechałem samym wałem (na tym pierwszym odcinku jest alternatywa w postaci dróżki pod wałem) - wysokie na półtora metra chaszcze, rychło wkręciło mi się kupę zielska w przerzutkę. Do Góry Kalwarii wjeżdża się piękną ścianką 13-14% z nierówną kostką, do tego (jako, że trochę już popadywało) mokrą - ale nie odpuszczałem - cały podjazd zaliczyłem kostką, nie zjeżdżałem na chodnik ;)). W Górze króciutki postój na batona - i ruszam na ostatni odcinek szlaku. Ten niestety okazuje się fatalny, jak dotąd jechało mi się świetnie, nawet nie byłem wielce zmęczony; tak te 20km dało mi zdrowo popalić. Kawałek za Górą - lunął mocny deszcz i zamienił szlaki Lasów Chojnowskich w kupę błota; w tych lasach jest tak syfiasta gleba, że jechało się po tym tragicznie, jeszcze w którymś momencie zamroziło mi GPS, więc pojechałem z kilometr za dużo myśląc, że jadę prawidłową drogą. Tak więc końcóweczka dała mi do wiwatu niewąsko, do tego ostatnie kilometry już nocą; na koniec terenu pod Piasecznem docieram z ogromną ulgą, wyglądałem jak nieboskie stworzenie, usyfiony od stóp do głów; na końcu szlaku melduję się z przyzwoitym czasem 17h 12min. I tyle to dla mnie akurat; gdybym się bardzo spinał i jechał w optymalnych warunkach, pewnie urwałbym z tego ze 2h - ale taka jazda nie dałaby już tyle przyjemności; tutaj jechałem spokojnym tempem, miałem czas na postoje, miałem czas na robienie zdjęć, a jazda z nosem w liczniku, to na tak krajobrazową trasę nie dla mnie.
Krwawa Pętla to wielkie wyzwanie, szlak bardzo meczący - ale dopiero teraz gdy jechałem w dobrych warunkach (poza fatalną końcówką) - mogłem docenić w pełni jego walory. Daje niesamowity przekrój wszystkich podwarszawskich terenów, jest tu niemal wszystko co pod Warszawą w terenie warto zobaczyć, chwilami szlak jest bardzo widowiskowy. Dużą uwagę trzeba tu przywiązywać to terminu wycieczki i pogody - gdy w zeszłym roku pojechałem we wrześniu - warunki były bardzo trudne, kupa błota, tereny które teraz przechodziło się suchą stopą wtedy zaliczałem niemal po pas w wodzie; do tego z 80km terenu zaliczałem ciemną nocą - a tego typu jazda "na przejechanie" nie daje tyle przyjemności co powinna. Podobnie i obecna końcówka pokazała, że poważniejszy deszcz zamienia jazdę w koszmar, nie warto ryzykować jazdy w takich warunkach, na taki wypad warto się wybrać w pewnych warunkach, gdy nie ma żadnego ryzyka deszczu, ja zrobiłem ten błąd, że zlekceważyłem prognozę pogody zapowiadającą na wieczór delikatne deszczyki ok. 1-2mm; a jak to z prognozami bywa - zamiast małego deszczyku lunęło jak z cebra.
Zdjęcia z trasy
Dane wycieczki:
DST: 297.20 km AVS: 18.57 km/h
ALT: 801 m MAX: 33.00 km/h
Temp:23.0 'C
Warszawa - Lipków - Roztoka - Górki - Cybulice - Na Miny - Warszawa
Dłuższy wypad do Kampinosu, w sumie terenem przejechałem z 50km. Warunki do jazdy przyzwoite, trasa jak zwykle w tym lesie - ciekawa. Zaliczałem m.in. bagienny szlak pod Zaborowem Leśnym, Karpaty i ciekawy niebieski szlak do Cybulic, na którego samym początku byłem pierwszy raz, a są tam chyba największe górki w Kampinosie. Powrót - nietypowo szlakiem przez Młociny z którego wyleciałem tuż przed początkiem Wisłostrady. Co ciekawe - po wybudowaniu Mostu Północnego zniknął zakaz dla rowerów na Wybrzeżu Gdyńskim (który stał tam co najmniej 30 lat!); więc obecnie jazda tym odcinkiem Wisłostrady jest w pełni legalna ;)
Dłuższy wypad do Kampinosu, w sumie terenem przejechałem z 50km. Warunki do jazdy przyzwoite, trasa jak zwykle w tym lesie - ciekawa. Zaliczałem m.in. bagienny szlak pod Zaborowem Leśnym, Karpaty i ciekawy niebieski szlak do Cybulic, na którego samym początku byłem pierwszy raz, a są tam chyba największe górki w Kampinosie. Powrót - nietypowo szlakiem przez Młociny z którego wyleciałem tuż przed początkiem Wisłostrady. Co ciekawe - po wybudowaniu Mostu Północnego zniknął zakaz dla rowerów na Wybrzeżu Gdyńskim (który stał tam co najmniej 30 lat!); więc obecnie jazda tym odcinkiem Wisłostrady jest w pełni legalna ;)
Dane wycieczki:
DST: 122.30 km AVS: 19.99 km/h
ALT: 371 m MAX: 42.20 km/h
Temp:18.0 'C
Wtorek, 29 maja 2012Kategoria >100km, Rower szosowy, Wycieczka
Warszawa - Grójec - Warka - Góra Kalwaria - Warszawa
Wypad do Warki, do Grójca pod wiatr, później do Warki z wiatrem, a przed Górą zmienił się wiatr - i znowu miałem w twarz ;)
Wypad do Warki, do Grójca pod wiatr, później do Warki z wiatrem, a przed Górą zmienił się wiatr - i znowu miałem w twarz ;)
Dane wycieczki:
DST: 113.80 km AVS: 29.43 km/h
ALT: 294 m MAX: 63.10 km/h
Temp:24.0 'C
Na Berlin!
Warszawa - Łowicz - Kutno - Konin - Września - Poznań - Nowy Tomyśl - Świebodzin - Rzepin - SŁubice - [D] - Frankfurt - Berlin
Już w czasie powrotu z Węgier moją uwagę przykuło nieczęste zjawisko w naszej sferze klimatycznej - czyli wschodni wiatr ;))
Od dłuższego czasu myślałem nad trasą do Berlina, ale wymaganym warunkiem był właśnie ten dość rzadki kierunek wiatru. Wiele się więc nie zastanawiając - postanowiłem ruszyć, jako że i pogodę zapowiedziano przyzwoitą. Na trasie jestem przed godziną 15, 20km przebijam się przez mocno zatłoczoną Warszawę - i wjeżdzam na szosę poznańską, którą będę jechał aż do granicy w Świecku. Oczywiście z wiatrem tak dobrze jak sobie to założyłem nie było - mocno wiało bardziej z południa niż z zachodu, więc pierwszy kawałek nie pomagał tak jak na to liczyłem. Pierwsza część trasy to droga znana i nudna jak flaki z olejem, do tego w potężnym ruchu - aż do Łowicza, gdzie dobre 90% ruchu przenosi się na autostradę. Ogromna ulga i ta cisza w uszach, gdy brakuje wyprzedzających co chwilę tirów. Odcinek do Kutna idealny - droga odbija trochę na północ, jedzie się bardzo sprawnie,na pierwszy postój staję w Krośniewicach po ok. 150km, nie dość że przyzwoita średnia (lekko ponad 30km/h) to jeszcze w ogóle nie straciłem czasu na jakieś ustawiania roweru i mniejsze postoje, na które zawsze leci sporo czasu. Za Krośniewicami zaczyna się już nocna jazda, tempo nieco spada, ale dalej jedzie się przyzwoicie, sprawnie zaliczam jedyne góreczki do Poznania na odcinku Koło - Konin; drugi odpoczynek robię w Golinie na stacji Orlenu, noc jest tak ciepła (18'C), że spokojnie mozna odpoczywać na zewnątrz, a w windstoperze (który założyłem tylko ze względu na odblaski) jest mi za gorąco.
Gdzieś w okolicach Wrześni kuriozalne zdarzenie - przejechałem kota! Wyskoczył pod koła dosłownie w ostatniej chwili, jechałem koło 30km/h i nic już nie zdążyłem zrobić, przejechałem go tylnym kołem. Kolarskie powiedzonko, że szosówką się kotów nie przejeżdża tylko się je przecina - coś w sobie ma; wcześniej myślałem że takie zdarzenie to spora szansa na wywrotkę - a tymczasem tego kota, mimo że go przejechałem centralnie - niemal nie poczułem. Czy przeżył - nie wiem, bo od razu uciekł, ale i kogut z uciętą głową jakiś czas biega; swoją drogą naprawdę głupie stworzenie - było koło 2-3 w nocy, droga szeroka i zupełnie pusta - a on mimo to był w stanie wpakować się pod koła.
Kilkanaście kilometrów dalej - guma w tylnym kole (może przez tego kota ;)), tyle dobrego, że tuż koło stacji. W czasie wymiany okazuje się, że opona jest lekko naderwana z boku i po napompowaniu koła pęka mi dętka. Kolejny raz przekonałem się jak dobrym pomysłem jest wożenie zapasowej opony, dzięki temu że ją miałem mogłem kontynuować jazdę. Do Poznania docieram przed świtem, postanowiłem sobie zrobić rundkę po ładnym Starym Mieście; niestety nie był to dobry pomysł, bo nawierzchnia starówki była z wyboistej kostki, a moja zapasowa opona to bardzo lekki produkt poniżej 200g - co skończyło się kolejnym flakiem, co już mnie nieźle wkurzyło, w sumie na te wszystkie zabawy z gumami straciłem prawie 1,5h i z czasem zrobiło się marnie bo planując trasę do Berlina zakładałem średnią 25km/h i tylko niecałe 5h na postoje; do tego jeszcze zrobiłem duży objazd do McDonalda, gdzie miał być McDrive czynny 24h, ale okazało się że jest zamknięty
Za Poznaniem wreszcie zaczynają się fajne tereny do jazdy - są jeziora, jest mnóstwo lasów. W okolicach Buku robię dłuższy postój na stacji benzynowej na ciepły posiłek (bardzo przydatny na tak długiej trasie) - i kontynuuję jazdę w stronę Nowego Tomyśla. W województwie lubuskim boczniejsze drogi marniutkie, nawet na wojewódzkich trafiają się kostki, czy asfalt szerokości dwóch osobówek - ale za to nadrabia ono wolniejsze tempo jazdy pięknymi widokami. W Świebodzinie robię sporą pętlę, żeby obejrzeć majestatyczną 30m statuę Chrystusa (widać ją już z niemal 10km), a w centrum miasteczka staję na lody, bo szybko zrobiło się gorąco. Za Świebodzinem wjeżdżam juz na bardzo ruchliwą szosę poznańską, którą walą stada tirów (równoległa autostrada jest płatna); tyle dobrego że jest pobocze, upał juz 34-35'C. Góreczek sporo, krótkie, ale jak się ma tyle w nogach to już swoje robią. W Rzepinie moja droga przechodzi w autostradę, więc muszę zjechać na boczną drogę do Słubic nieco nadrabiając. W Słubicach przekraczam Odrę i granicznym mostem wjeżdżam do Niemiec. Frankfurt nad Odrą to już całkiem spore miasto, droga za miastem nieoczekiwanie bardzo fajna, cały czas zielone szpalery drzew - i nadspodziewanie dużo górek. Tempo miałem już słabe, więc zacząłem się obawiać czy dojadę na czas odjazdu autobusu; postoje ograniczyłem do niezbędnego minimum, przed Berlinem odpoczywałem tylko krótko dwa razy. Na szczęście jakieś 50-60km przed stolicą Niemiec odżyłem, tempo skoczyło do bezpieczniejszych 26-27km/h. Niestety ostatnie 40-50km to już jazda typowo miejska, z ogromnym ruchem, w palącym cały czas sporo powyżej 30'C słońcu. Niby są ścieżki rowerowe - ale jak się ma prawie 600km w nogach to się nie ma żadnej ochoty na tłuczenie się takimi wynalazkami, a to kawałek asfaltu, a to jakieś płytki, a to kostka itd; chociaż i droga dla samochodów tez taka sobie, z jakieś 15km jest z betonowych, średnio równych płyt. Dopiero sama końcówka ciekawsza - jazda Frankfurter Allee i piękna daleka persperktywa na centrum miasta z charakterystyczną 350m wieżą telewizyjną. W sumie okazało się że miałem prawie godzinę zapasu, starczyło więc jeszcze czasu na posiłek przed podróżą i parę fotek w centrum.
Wyjazd udany, udało się rowerem bezpośrednio z Warszawy osiągnąć kolejną europejską stolicę, choć było ciężej niż na to liczyłem, wiatr pomagał tylko na mniejszej części trasy; jednak 600km nawet w dobrych warunkach to jest masakryczny dystans i tak łatwo "nie wchodzi". Do tego było naprawdę ciepło, a to nie są optymalne warunki do jazdy, 34-35'C to może nie jest przerażający upał, ale jak się jedzie w nim wiele godzin, to już swoje piętno odciska, do klimatyzowanego autokaru wsiadałem z dużą ulgą, bo nawet koło 19 w Berlinie było koło 30'C.
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 2 (RZEPIN, SŁUBICE)
Warszawa - Łowicz - Kutno - Konin - Września - Poznań - Nowy Tomyśl - Świebodzin - Rzepin - SŁubice - [D] - Frankfurt - Berlin
Już w czasie powrotu z Węgier moją uwagę przykuło nieczęste zjawisko w naszej sferze klimatycznej - czyli wschodni wiatr ;))
Od dłuższego czasu myślałem nad trasą do Berlina, ale wymaganym warunkiem był właśnie ten dość rzadki kierunek wiatru. Wiele się więc nie zastanawiając - postanowiłem ruszyć, jako że i pogodę zapowiedziano przyzwoitą. Na trasie jestem przed godziną 15, 20km przebijam się przez mocno zatłoczoną Warszawę - i wjeżdzam na szosę poznańską, którą będę jechał aż do granicy w Świecku. Oczywiście z wiatrem tak dobrze jak sobie to założyłem nie było - mocno wiało bardziej z południa niż z zachodu, więc pierwszy kawałek nie pomagał tak jak na to liczyłem. Pierwsza część trasy to droga znana i nudna jak flaki z olejem, do tego w potężnym ruchu - aż do Łowicza, gdzie dobre 90% ruchu przenosi się na autostradę. Ogromna ulga i ta cisza w uszach, gdy brakuje wyprzedzających co chwilę tirów. Odcinek do Kutna idealny - droga odbija trochę na północ, jedzie się bardzo sprawnie,na pierwszy postój staję w Krośniewicach po ok. 150km, nie dość że przyzwoita średnia (lekko ponad 30km/h) to jeszcze w ogóle nie straciłem czasu na jakieś ustawiania roweru i mniejsze postoje, na które zawsze leci sporo czasu. Za Krośniewicami zaczyna się już nocna jazda, tempo nieco spada, ale dalej jedzie się przyzwoicie, sprawnie zaliczam jedyne góreczki do Poznania na odcinku Koło - Konin; drugi odpoczynek robię w Golinie na stacji Orlenu, noc jest tak ciepła (18'C), że spokojnie mozna odpoczywać na zewnątrz, a w windstoperze (który założyłem tylko ze względu na odblaski) jest mi za gorąco.
Gdzieś w okolicach Wrześni kuriozalne zdarzenie - przejechałem kota! Wyskoczył pod koła dosłownie w ostatniej chwili, jechałem koło 30km/h i nic już nie zdążyłem zrobić, przejechałem go tylnym kołem. Kolarskie powiedzonko, że szosówką się kotów nie przejeżdża tylko się je przecina - coś w sobie ma; wcześniej myślałem że takie zdarzenie to spora szansa na wywrotkę - a tymczasem tego kota, mimo że go przejechałem centralnie - niemal nie poczułem. Czy przeżył - nie wiem, bo od razu uciekł, ale i kogut z uciętą głową jakiś czas biega; swoją drogą naprawdę głupie stworzenie - było koło 2-3 w nocy, droga szeroka i zupełnie pusta - a on mimo to był w stanie wpakować się pod koła.
Kilkanaście kilometrów dalej - guma w tylnym kole (może przez tego kota ;)), tyle dobrego, że tuż koło stacji. W czasie wymiany okazuje się, że opona jest lekko naderwana z boku i po napompowaniu koła pęka mi dętka. Kolejny raz przekonałem się jak dobrym pomysłem jest wożenie zapasowej opony, dzięki temu że ją miałem mogłem kontynuować jazdę. Do Poznania docieram przed świtem, postanowiłem sobie zrobić rundkę po ładnym Starym Mieście; niestety nie był to dobry pomysł, bo nawierzchnia starówki była z wyboistej kostki, a moja zapasowa opona to bardzo lekki produkt poniżej 200g - co skończyło się kolejnym flakiem, co już mnie nieźle wkurzyło, w sumie na te wszystkie zabawy z gumami straciłem prawie 1,5h i z czasem zrobiło się marnie bo planując trasę do Berlina zakładałem średnią 25km/h i tylko niecałe 5h na postoje; do tego jeszcze zrobiłem duży objazd do McDonalda, gdzie miał być McDrive czynny 24h, ale okazało się że jest zamknięty
Za Poznaniem wreszcie zaczynają się fajne tereny do jazdy - są jeziora, jest mnóstwo lasów. W okolicach Buku robię dłuższy postój na stacji benzynowej na ciepły posiłek (bardzo przydatny na tak długiej trasie) - i kontynuuję jazdę w stronę Nowego Tomyśla. W województwie lubuskim boczniejsze drogi marniutkie, nawet na wojewódzkich trafiają się kostki, czy asfalt szerokości dwóch osobówek - ale za to nadrabia ono wolniejsze tempo jazdy pięknymi widokami. W Świebodzinie robię sporą pętlę, żeby obejrzeć majestatyczną 30m statuę Chrystusa (widać ją już z niemal 10km), a w centrum miasteczka staję na lody, bo szybko zrobiło się gorąco. Za Świebodzinem wjeżdżam juz na bardzo ruchliwą szosę poznańską, którą walą stada tirów (równoległa autostrada jest płatna); tyle dobrego że jest pobocze, upał juz 34-35'C. Góreczek sporo, krótkie, ale jak się ma tyle w nogach to już swoje robią. W Rzepinie moja droga przechodzi w autostradę, więc muszę zjechać na boczną drogę do Słubic nieco nadrabiając. W Słubicach przekraczam Odrę i granicznym mostem wjeżdżam do Niemiec. Frankfurt nad Odrą to już całkiem spore miasto, droga za miastem nieoczekiwanie bardzo fajna, cały czas zielone szpalery drzew - i nadspodziewanie dużo górek. Tempo miałem już słabe, więc zacząłem się obawiać czy dojadę na czas odjazdu autobusu; postoje ograniczyłem do niezbędnego minimum, przed Berlinem odpoczywałem tylko krótko dwa razy. Na szczęście jakieś 50-60km przed stolicą Niemiec odżyłem, tempo skoczyło do bezpieczniejszych 26-27km/h. Niestety ostatnie 40-50km to już jazda typowo miejska, z ogromnym ruchem, w palącym cały czas sporo powyżej 30'C słońcu. Niby są ścieżki rowerowe - ale jak się ma prawie 600km w nogach to się nie ma żadnej ochoty na tłuczenie się takimi wynalazkami, a to kawałek asfaltu, a to jakieś płytki, a to kostka itd; chociaż i droga dla samochodów tez taka sobie, z jakieś 15km jest z betonowych, średnio równych płyt. Dopiero sama końcówka ciekawsza - jazda Frankfurter Allee i piękna daleka persperktywa na centrum miasta z charakterystyczną 350m wieżą telewizyjną. W sumie okazało się że miałem prawie godzinę zapasu, starczyło więc jeszcze czasu na posiłek przed podróżą i parę fotek w centrum.
Wyjazd udany, udało się rowerem bezpośrednio z Warszawy osiągnąć kolejną europejską stolicę, choć było ciężej niż na to liczyłem, wiatr pomagał tylko na mniejszej części trasy; jednak 600km nawet w dobrych warunkach to jest masakryczny dystans i tak łatwo "nie wchodzi". Do tego było naprawdę ciepło, a to nie są optymalne warunki do jazdy, 34-35'C to może nie jest przerażający upał, ale jak się jedzie w nim wiele godzin, to już swoje piętno odciska, do klimatyzowanego autokaru wsiadałem z dużą ulgą, bo nawet koło 19 w Berlinie było koło 30'C.
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 2 (RZEPIN, SŁUBICE)
Dane wycieczki:
DST: 607.60 km AVS: 27.10 km/h
ALT: 1583 m MAX: 48.30 km/h
Temp:29.0 'C
Dombovar - Bratysława
Nieudany wypad, w dwa dni na załadowanym fullu po asfalcie 550km - szkoda gadać...
Nieudany wypad, w dwa dni na załadowanym fullu po asfalcie 550km - szkoda gadać...
Dane wycieczki:
DST: 266.30 km AVS: 22.41 km/h
ALT: 1393 m MAX: 52.40 km/h
Temp:27.0 'C