Wpisy archiwalne w kategorii
>100km
Dystans całkowity: | 238153.82 km (w terenie 665.00 km; 0.28%) |
Czas w ruchu: | 10350:56 |
Średnia prędkość: | 22.86 km/h |
Maksymalna prędkość: | 87.20 km/h |
Suma podjazdów: | 1827518 m |
Maks. tętno maksymalne: | 177 (94 %) |
Maks. tętno średnie: | 151 (80 %) |
Suma kalorii: | 580913 kcal |
Liczba aktywności: | 1036 |
Średnio na aktywność: | 229.88 km i 10h 00m |
Więcej statystyk |
Czwartek, 2 października 2014Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad
Pomorze Zachodnie - dzień 3
Pierwsza część dnia to pagórkowaty rejon Połczyna-Zdroju, przyjemne tereny na rower, sporo lasów i jezior. Pod koniec dnia wracam na północną część Pomorza, tu już jest dość płasko, liczne wiatraki przypominają, że lubi tu mocno wiać, na szczęśćie wiatr od paru dni jest symboliczny, a pogoda robi się coraz lepsza, coraz więcej jest słońca. Po zmierzchu docieram do Gryfic, na rynku gotuję sobie obiad, w mieście czekam do 21.30, gdy docierał pociąg Marzeny. Już wspólnie jedziemy jeszcze z 10km i rozbijamy się nocą przy drodze do Świerzna.
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 10 (Białogard-wieś, BIAŁOGARD - miasto powiatowe, Rąbino, Ostrowice, Wierzchowo, Brzeźno, GOŚCINO, Siemyśl, GRYFICE - miasto powiatowe, Świerzno)
Pierwsza część dnia to pagórkowaty rejon Połczyna-Zdroju, przyjemne tereny na rower, sporo lasów i jezior. Pod koniec dnia wracam na północną część Pomorza, tu już jest dość płasko, liczne wiatraki przypominają, że lubi tu mocno wiać, na szczęśćie wiatr od paru dni jest symboliczny, a pogoda robi się coraz lepsza, coraz więcej jest słońca. Po zmierzchu docieram do Gryfic, na rynku gotuję sobie obiad, w mieście czekam do 21.30, gdy docierał pociąg Marzeny. Już wspólnie jedziemy jeszcze z 10km i rozbijamy się nocą przy drodze do Świerzna.
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 10 (Białogard-wieś, BIAŁOGARD - miasto powiatowe, Rąbino, Ostrowice, Wierzchowo, Brzeźno, GOŚCINO, Siemyśl, GRYFICE - miasto powiatowe, Świerzno)
Dane wycieczki:
DST: 217.40 km AVS: 23.89 km/h
ALT: 1130 m MAX: 45.50 km/h
Temp:17.0 'C
Środa, 1 października 2014Kategoria >200km, >100km, Wypad, Rower szosowy
Pomorze Zachodnie - dzień 2
Dziś już wjeżdżam na Pomorze Zachodnie, na początku dnia zaliczam rejon Bornego Sulinowa, jeszcze jest tu trochę pozostałości po radzieckim garnizonie, w tym koszmarna rzeźba kolorowej pepeszy na cmentarzu,taka kwintesencja rosyjskiego bezguścia. Sztuka z gatunku "ruka sałdata dzierżyt granata" - jest wszechobecna w całym byłym ZSRR, u nas na szczęście coraz skuteczniej jest rugowana z przestrzeni publicznej i poza cmentarzami nie powinna mieć najmniejszej racji bytu. Z Bornego jadę dużo lasami i bocznymi drogami do Bobolic, tu wjeżdżam na DK11 do Koszalina, ruch jeszcze w normie, wiatr też raczej sprzyjał. Z Koszalina zaliczam solidny podjazd na Górę Chełmską, by odwiedzić gminę Sianów, stamtąd wracam do nieciekawego i solidnie rozkopanego Koszalina. Nocuję w lesie pod Karlinem.
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 11 (BORNE SULINOWO, Grzmiąca, TYCHOWO, BOBOLICE, Manowo, KOSZALIN - miasto powiatowe i powiat grodzki, SIANÓW, Świeszyno, Biesiekierz, KARLINO, Dygowo)
Dziś już wjeżdżam na Pomorze Zachodnie, na początku dnia zaliczam rejon Bornego Sulinowa, jeszcze jest tu trochę pozostałości po radzieckim garnizonie, w tym koszmarna rzeźba kolorowej pepeszy na cmentarzu,taka kwintesencja rosyjskiego bezguścia. Sztuka z gatunku "ruka sałdata dzierżyt granata" - jest wszechobecna w całym byłym ZSRR, u nas na szczęście coraz skuteczniej jest rugowana z przestrzeni publicznej i poza cmentarzami nie powinna mieć najmniejszej racji bytu. Z Bornego jadę dużo lasami i bocznymi drogami do Bobolic, tu wjeżdżam na DK11 do Koszalina, ruch jeszcze w normie, wiatr też raczej sprzyjał. Z Koszalina zaliczam solidny podjazd na Górę Chełmską, by odwiedzić gminę Sianów, stamtąd wracam do nieciekawego i solidnie rozkopanego Koszalina. Nocuję w lesie pod Karlinem.
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 11 (BORNE SULINOWO, Grzmiąca, TYCHOWO, BOBOLICE, Manowo, KOSZALIN - miasto powiatowe i powiat grodzki, SIANÓW, Świeszyno, Biesiekierz, KARLINO, Dygowo)
Dane wycieczki:
DST: 230.40 km AVS: 24.42 km/h
ALT: 1067 m MAX: 52.10 km/h
Temp:15.0 'C
Wtorek, 30 września 2014Kategoria Wypad, Rower szosowy, >100km
Pomorze Zachodnie - dzień 1
Pierwszy dzień wyjazdu to mało ciekawy dojazd z Bydgoszczy DK 10 z dużym ruchem, w dni powszednie jest tu wiele więcej samochodów niż w weekend, gdy jedzie tędy BBTour, a pobocza brak. Dopiero za Nakłem zjeżdżam z głównej drogi by zaliczać kilka wielkopolskich gmin. Pogoda niestety marna, cały czas na skraju deszczu, co rusz popaduje mżawka. A za Złotowem zaczyna już solidniej padać, w tym deszczu przegapiłem odbicie w bok po gminę Tarnówka, przez co musiałem nadrobić aż 20km, całość pokonywana w solidnym deszczu, więc się nieźle załatwiłem. Nocuję w lesie, kawałek za Okonkiem.
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 9 (ŁOBŻENICA, WYSOKA, KRAJENKA, Złotów-wieś, ZŁOTÓW - miasto powiatowe, Zakrzewo, Tarnówka, JASTROWIE, OKONEK)
Pierwszy dzień wyjazdu to mało ciekawy dojazd z Bydgoszczy DK 10 z dużym ruchem, w dni powszednie jest tu wiele więcej samochodów niż w weekend, gdy jedzie tędy BBTour, a pobocza brak. Dopiero za Nakłem zjeżdżam z głównej drogi by zaliczać kilka wielkopolskich gmin. Pogoda niestety marna, cały czas na skraju deszczu, co rusz popaduje mżawka. A za Złotowem zaczyna już solidniej padać, w tym deszczu przegapiłem odbicie w bok po gminę Tarnówka, przez co musiałem nadrobić aż 20km, całość pokonywana w solidnym deszczu, więc się nieźle załatwiłem. Nocuję w lesie, kawałek za Okonkiem.
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 9 (ŁOBŻENICA, WYSOKA, KRAJENKA, Złotów-wieś, ZŁOTÓW - miasto powiatowe, Zakrzewo, Tarnówka, JASTROWIE, OKONEK)
Dane wycieczki:
DST: 175.40 km AVS: 24.53 km/h
ALT: 741 m MAX: 44.60 km/h
Temp:15.0 'C
Tatry - dzień 3
Rano zastanawiamy się jak dziś jechać - czy pod Tatrami, czy też zaryzykować sporo bardziej męczącą trasę przez Kralovą Holę. Decydujemy się na Kralovą, co niestety było sporym błędem, czasem warto trochę odpuścić. Szybo przejeżdżamy przełęcz i zjeżdżamy do Spiskiej Beli, pojawiają się pierwsze widoki na masyw Tatr, od słowackiej strony prezentujący się kapitalnie - wysokie góry niejako wyrastają z równiny położonej 1500-2000m niżej. Najlepiej je widać z drogi Spiska Bela - Poprad, którą właśnie jedziemy. Za Popradem zaczynają się solidniejsze podjazdy, wjeżdża się tu na ok. 1050m. Krzysiek sporo zostaje tu z tyłu, mocno we znaki daje mu się siedzenie. Z przełeczy do Telgartu mamy już głównie w dół, z drogi widać Kralovą, pogoda niespecjalna, sporo chłodniej niż wczoraj, koło 12'C.; zaliczamy krótką ściankę do Sumiaca i tam robimy dłuższy postój. Krzysiek rusza na podjazd pierwszy, ja jeszcze robię zakupy w sklepie. Doganiam Krzyśka już na szutrowym odcinku, niestety musi prowadzić rower, bo nie jest już w stanie usiedzieć na siodełku (nota bene Brooksie), na szutrze rower sporo bardziej wibruje niż na szosie. W tej sytuacji dalsza jazda nie miała sensu, bo z Kralovej mieliśmy zjeżdżać również terenem w drugim kierunku.
Kontuzja trafiła się w najgorszym miejscu, bo bardzo daleko od Tatr pod które mieliśmy dotrzeć, rezygnując z terenu musielibyśmy ominąć szosami cały masyw Niżnych Tatr. Zjeżdżamy więc do linii kolejowej przejeżdżającej przez dolinę pod Sumiacem i stamtąd postanawiamy przejechać pociągiem do Brezna. Po ponad godzinie w pociagu ruszamy rowerami na najwyższą słowacką przełęcz Certovicę (1238m). Podjazd dość łagodny, nachylenie nie przekracza 7-8%, większą część pokonywaliśmy już nocą. Ale dla Krzyśka była to wielka męka, bo kontuzja strasznie dawała mu popalić, musiał cały czas jechać na stojąco, a to oczywiście bardzo męczyło i działało na psychikę, tak więc w końcówce musiał już rower prowadzić. Zjazd z przełęczy solidny, aż na 600m, więc kilometry szybko przelecialy, a z mocną lampką na trybie 450 lumenów nocą zjeżdżało się doskonale. Już bardzo zmęczeni docieramy do Liptovskiego Hradoku, kawałek za miastem w pierwszych kroplach deszczu rozkładamy się na noc.
Zdjęcia z wyjazdu
Rano zastanawiamy się jak dziś jechać - czy pod Tatrami, czy też zaryzykować sporo bardziej męczącą trasę przez Kralovą Holę. Decydujemy się na Kralovą, co niestety było sporym błędem, czasem warto trochę odpuścić. Szybo przejeżdżamy przełęcz i zjeżdżamy do Spiskiej Beli, pojawiają się pierwsze widoki na masyw Tatr, od słowackiej strony prezentujący się kapitalnie - wysokie góry niejako wyrastają z równiny położonej 1500-2000m niżej. Najlepiej je widać z drogi Spiska Bela - Poprad, którą właśnie jedziemy. Za Popradem zaczynają się solidniejsze podjazdy, wjeżdża się tu na ok. 1050m. Krzysiek sporo zostaje tu z tyłu, mocno we znaki daje mu się siedzenie. Z przełeczy do Telgartu mamy już głównie w dół, z drogi widać Kralovą, pogoda niespecjalna, sporo chłodniej niż wczoraj, koło 12'C.; zaliczamy krótką ściankę do Sumiaca i tam robimy dłuższy postój. Krzysiek rusza na podjazd pierwszy, ja jeszcze robię zakupy w sklepie. Doganiam Krzyśka już na szutrowym odcinku, niestety musi prowadzić rower, bo nie jest już w stanie usiedzieć na siodełku (nota bene Brooksie), na szutrze rower sporo bardziej wibruje niż na szosie. W tej sytuacji dalsza jazda nie miała sensu, bo z Kralovej mieliśmy zjeżdżać również terenem w drugim kierunku.
Kontuzja trafiła się w najgorszym miejscu, bo bardzo daleko od Tatr pod które mieliśmy dotrzeć, rezygnując z terenu musielibyśmy ominąć szosami cały masyw Niżnych Tatr. Zjeżdżamy więc do linii kolejowej przejeżdżającej przez dolinę pod Sumiacem i stamtąd postanawiamy przejechać pociągiem do Brezna. Po ponad godzinie w pociagu ruszamy rowerami na najwyższą słowacką przełęcz Certovicę (1238m). Podjazd dość łagodny, nachylenie nie przekracza 7-8%, większą część pokonywaliśmy już nocą. Ale dla Krzyśka była to wielka męka, bo kontuzja strasznie dawała mu popalić, musiał cały czas jechać na stojąco, a to oczywiście bardzo męczyło i działało na psychikę, tak więc w końcówce musiał już rower prowadzić. Zjazd z przełęczy solidny, aż na 600m, więc kilometry szybko przelecialy, a z mocną lampką na trybie 450 lumenów nocą zjeżdżało się doskonale. Już bardzo zmęczeni docieramy do Liptovskiego Hradoku, kawałek za miastem w pierwszych kroplach deszczu rozkładamy się na noc.
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 135.30 km AVS: 17.61 km/h
ALT: 2205 m MAX: 56.70 km/h
Temp:10.0 'C
Tatry - dzień 2
Pospaliśmy wystarczająco, bo jako, że sklep otwierali o 9, nie było sensu się spieszyć. W sklepie mechanika nie było, odesłali nas do kolejnego w Mszanie, a tam z kolei do większego sklepu w Rabce, która była na naszej trasie. Tam wreszcie udało się naprawić hamulec, choć mechanik z początku wątpił w naszą diagnozę, że hamulec jest zapowietrzony, ale po dokładniejszej inspekcji poznał, że w tym leży problem. Koniec końców - udało się go doprowadzić do normalnego stanu i mogliśmy wreszcie wjechać w góry. Jako, że straciliśmy sporo czasu na te naprawy - postanowiliśmy jak największą część podjazdu na Turbacz zaliczyć asfaltem, na mapie mieliśmy taką drogę, która dochodziła aż na 900m. Szybko jednak się okazuje, że nieźle się nabraliśmy, droga już na jakiś 600m przechodzi w teren, do tego jest mocno błotnista. Pierwszą część przejechaliśmy, niestety drugą trzeba było już wpychac, bo nachylenie było za duże na jazdę, ponad 20%. W ten sposób wpychamy na grzbiet przez który przechodzi szlak rowerowy (jednocześnie to fragment czerwonego Głównego Szlaku Beskidzkiego).
Tam już w większości daje się jechać, szlak urozmaicony, są też zjazdy, choć generalnie jedziemy w górę. Przeszkadza natomiast duża ilość błota, co rusz trzeba omijać wielkie kałuże, które "obrasta" solidna dawka błota. Przy mijaniu jednej z nich dość niewinnie wyglądającej zaryło mi się przednie koło i poleciałem na bok, na szczęśćie zdążyłem jeszcze podeprzeć się nogą i ręką, więc przynajmniej kurtki nie usyfiłem. Ale buty miałem całe w błocie, zassało mnie tak, że trudno było nogę z tego bagienka wyciągnąć ;)). W końcówce podjazdu pojawiają się coraz ciekawsze widoki, a jako, że od rana jest piękna pogoda - z grzbietu widać elegancko Tatry. Szczyt Turbacza obecnie jest w większości bez lasu, więc widoki cały czas nam towarzyszą. Ze szczytu krótki zjazd do schroniska, tam fundujemy sobie po żurku, który zjadamy na tarasie racząc się pięknym widokiem na Tatry. Pod schroniskiem był też wąż z wodą przeznaczony do mycia obuwia, więc udało mi się doprowadzić się do jako-takiego stanu po wywrotce.
Spod schroniska piękny przejazd dużą bezleśną hala w stronę Kiczory, stąd Turbacz prezentuje się o wiele okazalej niż z drugiej strony, to najładniejszy kawałek dzisiejszego dnia. Z Kiczory zaczyna się długi zjazd, na fragmencie musieliśmy sprowadzać, bo było za duże nachylenie na jazdę, ale w większej części dało się jechać. Na przełęczy Knurowskiej wjeżdżamy na asfalt i stąd szosami kontynuujemy jazdę nad jezioro Czorsztyńskie, zaliczając solidny podjazd pod Falsztyn, widoki robią wrażenie, z trasy ładnie prezentują się ruiny zamku w Czorsztynie. Jako, że czasu do zmroku nie zostało już wiele postanowiliśmy jechać na szlak nad Dunajcem by jeszcze część zobaczyć przy świetle dziennym, tam łapie nas zmrok. Już nocą dojeżdżamy do Szczawnicy, robimy zakupy - i wracamy w stronę Sromowiec tym samym szlakiem. Jazda ciemną nocą po szlaku miała swój urok, trochę trzeba uważać, bo szlak często prowadzi nad samą rzeką, więc można się skąpać ;) Na szlaku nabieramy też wodę, podczas tej czynności podjechał jakiś zabawny Słowak, który twierdził, ze nocą nie wolno tu jeździć i że zapłacimy karę, oczywiście go olaliśmy ;) Ze szlaku wyjeżdżamy na Toporec, zaliczamy większą część podjazdu i kawałek przed przełęczą nocujemy na skraju lasu.
Zdjęcia z wyjazdu
Pospaliśmy wystarczająco, bo jako, że sklep otwierali o 9, nie było sensu się spieszyć. W sklepie mechanika nie było, odesłali nas do kolejnego w Mszanie, a tam z kolei do większego sklepu w Rabce, która była na naszej trasie. Tam wreszcie udało się naprawić hamulec, choć mechanik z początku wątpił w naszą diagnozę, że hamulec jest zapowietrzony, ale po dokładniejszej inspekcji poznał, że w tym leży problem. Koniec końców - udało się go doprowadzić do normalnego stanu i mogliśmy wreszcie wjechać w góry. Jako, że straciliśmy sporo czasu na te naprawy - postanowiliśmy jak największą część podjazdu na Turbacz zaliczyć asfaltem, na mapie mieliśmy taką drogę, która dochodziła aż na 900m. Szybko jednak się okazuje, że nieźle się nabraliśmy, droga już na jakiś 600m przechodzi w teren, do tego jest mocno błotnista. Pierwszą część przejechaliśmy, niestety drugą trzeba było już wpychac, bo nachylenie było za duże na jazdę, ponad 20%. W ten sposób wpychamy na grzbiet przez który przechodzi szlak rowerowy (jednocześnie to fragment czerwonego Głównego Szlaku Beskidzkiego).
Tam już w większości daje się jechać, szlak urozmaicony, są też zjazdy, choć generalnie jedziemy w górę. Przeszkadza natomiast duża ilość błota, co rusz trzeba omijać wielkie kałuże, które "obrasta" solidna dawka błota. Przy mijaniu jednej z nich dość niewinnie wyglądającej zaryło mi się przednie koło i poleciałem na bok, na szczęśćie zdążyłem jeszcze podeprzeć się nogą i ręką, więc przynajmniej kurtki nie usyfiłem. Ale buty miałem całe w błocie, zassało mnie tak, że trudno było nogę z tego bagienka wyciągnąć ;)). W końcówce podjazdu pojawiają się coraz ciekawsze widoki, a jako, że od rana jest piękna pogoda - z grzbietu widać elegancko Tatry. Szczyt Turbacza obecnie jest w większości bez lasu, więc widoki cały czas nam towarzyszą. Ze szczytu krótki zjazd do schroniska, tam fundujemy sobie po żurku, który zjadamy na tarasie racząc się pięknym widokiem na Tatry. Pod schroniskiem był też wąż z wodą przeznaczony do mycia obuwia, więc udało mi się doprowadzić się do jako-takiego stanu po wywrotce.
Spod schroniska piękny przejazd dużą bezleśną hala w stronę Kiczory, stąd Turbacz prezentuje się o wiele okazalej niż z drugiej strony, to najładniejszy kawałek dzisiejszego dnia. Z Kiczory zaczyna się długi zjazd, na fragmencie musieliśmy sprowadzać, bo było za duże nachylenie na jazdę, ale w większej części dało się jechać. Na przełęczy Knurowskiej wjeżdżamy na asfalt i stąd szosami kontynuujemy jazdę nad jezioro Czorsztyńskie, zaliczając solidny podjazd pod Falsztyn, widoki robią wrażenie, z trasy ładnie prezentują się ruiny zamku w Czorsztynie. Jako, że czasu do zmroku nie zostało już wiele postanowiliśmy jechać na szlak nad Dunajcem by jeszcze część zobaczyć przy świetle dziennym, tam łapie nas zmrok. Już nocą dojeżdżamy do Szczawnicy, robimy zakupy - i wracamy w stronę Sromowiec tym samym szlakiem. Jazda ciemną nocą po szlaku miała swój urok, trochę trzeba uważać, bo szlak często prowadzi nad samą rzeką, więc można się skąpać ;) Na szlaku nabieramy też wodę, podczas tej czynności podjechał jakiś zabawny Słowak, który twierdził, ze nocą nie wolno tu jeździć i że zapłacimy karę, oczywiście go olaliśmy ;) Ze szlaku wyjeżdżamy na Toporec, zaliczamy większą część podjazdu i kawałek przed przełęczą nocujemy na skraju lasu.
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 112.70 km AVS: 13.89 km/h
ALT: 1849 m MAX: 56.50 km/h
Temp:12.0 'C
Nad Bałtyk po stroje "Bałtyku"
Stroje za ukończenie BBTour tradycyjnie są rozdawane na zakończenie PP w maratonach szosowych, jako, że w tym roku zakończenie było duży kawał ode mnie - aż w Rewalu nie planowałem tam wyjazdu. Ale 2 dni przed prognozy pogody akurat w tym rejonie Polski były przyzwoite, podczas gdy w innych rejonach już nie za bardzo - więc zdecydowałem jednak się wyruszyć nad Bałtyk po stroje "Bałtyku" ;))
Jadę nietypowo jak na tak długi dystans - z namiotem i sprzętem kuchennym, to najdłuższa trasa jaką dotąd robiłem z bagażem. - Wyjeżdżam z Warszawy dopiero po 18, ponad godzinę straciłem na bujanie się z przednim kołem, które wibrowało przy hamowaniu, w końcu musiałem zawrócić do domu i zmienić na inne. Początek nieciekawy - przejazd rzez Warszawę i dość ruchliwa krajówka do Sochaczewa. Tam zaczyna padać deszcz, jakieś małe przelotne opady zapowiadali, ale tutaj lunęło całkiem solidnie i 40km do Gąbina jechałem w deszczu. W Gąbinie postój na stacji benzynowej, gdy ruszyłem deszcz się już uspokoił. Aż do Torunia jadę trasą BBTour, w nocy na drodze bardzo pusto, lekki wiaterek w plecy pomaga, więc jedzie się całkiem przyzwoicie, senność mnie nie męczy. W Toruniu Wisłę przekraczam eleganckim nowym mostem, na przystanku autobusowym w mieście robię postój. Kawałek za miastem zaczyna świtać, pojawia się gęsta mgła, temperatura koło 9-10 stopni.
Na drodze do Tucholi robi się już cieplej, piękne krajobrazy lasów i pól samego świtu, gdy jeszcze w wielu miejscach utrzymują się mgły. Za Tucholą mniej ciekawy kawałek, krajówka w rejonie Chojnic i Człuchowa, do tego zaczęła mnie trochę męczyć senność. Po zjeździe z krajówki już ciekawiej, przede wszystkim dużo lasów, piękne zapachy, pojawiają się już pierwsze drzewa w jesiennych barwach; a dzień ładny - słonecznie, lekko powyżej 20 stopni i praktycznie bezwietrznie. I podobnie wygląda dalsza trasa - dużo lasów, mały ruch na drogach, spodziewałem się w tym rejonie więcej górek, trochę się pojawiło, ale generalnie jest tu znacznie bardziej płasko niż na Mazurach. Natomiast charakterystyczna dla Zachodniego Pomorza jest niewielka gęstość zaludnienia, odcinki między wioskami są wiele większe niż na Mazowszu, ma to wiele uroku, z noclegami na dziko nie ma żadnych problemów. Drogi nadspodziewanie dobre, szosy wojewódzkie z reguły z dobrym asfaltem, na bocznych więcej dziur.
Z początku chciałem jechać aż pod sam Rewal, ale gdy stało się jasno, że wymagałoby to jazdy ok. 2h w ciemnościach, a że byłem już dość zmęczony postanowiłem skończyć jazdę wcześniej i na noc rozłożyłem się w lesie, kawałek za Rzesznikowem. Trasa udana, poza deszczem pod Sochaczewem w dobrej pogodzie; choć taki dystans o tej porze roku robi się już trochę za długi, noc trwa prawie 12h, a przy samotnej jeździe to nieuchronnie nuży i na świt czeka się z wytęsknieniem. Jazda z bagażem też była średnim pomysłem, na takim dystansie lepiej się jednak dodatkowo nie obciążać.
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 11 (CZŁUCHÓW - miasto powiatowe, CZARNE, Szczecinek-wieś, SZCZECINEK - miasto powiatowe, BARWICE, POŁCZYN-ZDRÓJ, Świdwin-wieś, ŚWIDWIN - miasto powiatowe, Sławoborze, Rymań, Brojce)
Stroje za ukończenie BBTour tradycyjnie są rozdawane na zakończenie PP w maratonach szosowych, jako, że w tym roku zakończenie było duży kawał ode mnie - aż w Rewalu nie planowałem tam wyjazdu. Ale 2 dni przed prognozy pogody akurat w tym rejonie Polski były przyzwoite, podczas gdy w innych rejonach już nie za bardzo - więc zdecydowałem jednak się wyruszyć nad Bałtyk po stroje "Bałtyku" ;))
Jadę nietypowo jak na tak długi dystans - z namiotem i sprzętem kuchennym, to najdłuższa trasa jaką dotąd robiłem z bagażem. - Wyjeżdżam z Warszawy dopiero po 18, ponad godzinę straciłem na bujanie się z przednim kołem, które wibrowało przy hamowaniu, w końcu musiałem zawrócić do domu i zmienić na inne. Początek nieciekawy - przejazd rzez Warszawę i dość ruchliwa krajówka do Sochaczewa. Tam zaczyna padać deszcz, jakieś małe przelotne opady zapowiadali, ale tutaj lunęło całkiem solidnie i 40km do Gąbina jechałem w deszczu. W Gąbinie postój na stacji benzynowej, gdy ruszyłem deszcz się już uspokoił. Aż do Torunia jadę trasą BBTour, w nocy na drodze bardzo pusto, lekki wiaterek w plecy pomaga, więc jedzie się całkiem przyzwoicie, senność mnie nie męczy. W Toruniu Wisłę przekraczam eleganckim nowym mostem, na przystanku autobusowym w mieście robię postój. Kawałek za miastem zaczyna świtać, pojawia się gęsta mgła, temperatura koło 9-10 stopni.
Na drodze do Tucholi robi się już cieplej, piękne krajobrazy lasów i pól samego świtu, gdy jeszcze w wielu miejscach utrzymują się mgły. Za Tucholą mniej ciekawy kawałek, krajówka w rejonie Chojnic i Człuchowa, do tego zaczęła mnie trochę męczyć senność. Po zjeździe z krajówki już ciekawiej, przede wszystkim dużo lasów, piękne zapachy, pojawiają się już pierwsze drzewa w jesiennych barwach; a dzień ładny - słonecznie, lekko powyżej 20 stopni i praktycznie bezwietrznie. I podobnie wygląda dalsza trasa - dużo lasów, mały ruch na drogach, spodziewałem się w tym rejonie więcej górek, trochę się pojawiło, ale generalnie jest tu znacznie bardziej płasko niż na Mazurach. Natomiast charakterystyczna dla Zachodniego Pomorza jest niewielka gęstość zaludnienia, odcinki między wioskami są wiele większe niż na Mazowszu, ma to wiele uroku, z noclegami na dziko nie ma żadnych problemów. Drogi nadspodziewanie dobre, szosy wojewódzkie z reguły z dobrym asfaltem, na bocznych więcej dziur.
Z początku chciałem jechać aż pod sam Rewal, ale gdy stało się jasno, że wymagałoby to jazdy ok. 2h w ciemnościach, a że byłem już dość zmęczony postanowiłem skończyć jazdę wcześniej i na noc rozłożyłem się w lesie, kawałek za Rzesznikowem. Trasa udana, poza deszczem pod Sochaczewem w dobrej pogodzie; choć taki dystans o tej porze roku robi się już trochę za długi, noc trwa prawie 12h, a przy samotnej jeździe to nieuchronnie nuży i na świt czeka się z wytęsknieniem. Jazda z bagażem też była średnim pomysłem, na takim dystansie lepiej się jednak dodatkowo nie obciążać.
Zdjęcia
Zaliczone gminy - 11 (CZŁUCHÓW - miasto powiatowe, CZARNE, Szczecinek-wieś, SZCZECINEK - miasto powiatowe, BARWICE, POŁCZYN-ZDRÓJ, Świdwin-wieś, ŚWIDWIN - miasto powiatowe, Sławoborze, Rymań, Brojce)
Dane wycieczki:
DST: 520.60 km AVS: 25.37 km/h
ALT: 1580 m MAX: 48.80 km/h
Temp:17.0 'C
Krwawa Pętla po raz czwarty
Sezon bez Krwawej Pętli - to nie byłby prawdziwy sezon, więc po raz kolejny postanowiłem się zmierzyć z tym bardzo wymagającym szlakiem ;) Termin wrześniowy rządzi się swoimi prawami, więc postanowiłem ruszyć na trasę bardzo wcześnie, tak by nocą przejechać więcej na początku, gdy trasa jest łatwiejsza. Z domu ruszam przed 2, o 3 w Górze Kalwarii wjeżdżam na trasę pętli. Szybko przyzwyczajam się do nocnej jazdy, przy mocnym oświetleniu ponad 400 lumenów widoczność nawet w terenie jest przyzwoita, a pierwsza część Krwawej Pętli w stronę Zalesia - to głównie przyzwoite leśne szutrówki. Tym razem na rzeczce przed Zalesiem jest kładka, jak na razie 50% szans na forsowanie - na 4 moich przejazdach dwa razy musiałem rzeczkę forsować, dwa razy była kładka ;)). Jednym słowem - typowa prowizorka zrobiona na odwal się, zamiast zrobić raz a porządnie stabilny mostek - co sezon stawia się takie dziadostwo, które prędzej czy później się rozpada, tegoroczna kładka też się tak mocno chwiała, że długo to pewnie nie pożyje...
Nocka upływa spokojnie, cieplutko (najniższa temperatura to 14'C), jedynie co jakiś czas pojawiają się święcące oczy, głównie kotów, w rejonie Magdalenki zaczyna już świtać. Przed Nadarzynem mijam remont szosy katowickiej, kawałek dalej forsuję Zimną Wodę, niski poziom wody daje szanse na przejazd przez bagna bez dodatkowych atrakcji. Ale kawałek przed Podkową jest fragment fatalnego gruntu, który po nawet niewielkim deszczu zamienia się w płynne błoto, a przez noc lekko popadywało. I z jakieś 500m wystarczyło, żeby porządnie usyfić zarówno rower jak i mnie, błoto z tego kawałka na nogach dowiozłem do domu ;). Za Podkową przelotowy kawałek do Zaborowa, w międzyczasie niespecjalna po świcie pogoda zaczyna się ładnie klarować, ociepla się do ponad 20'C - w takich warunkach aż chce się jechać. W Zaborowie kończy się łatwy kawałek - i wjeżdżam w Kampinos, tutaj teren już trzyma solidny poziom, są singielki, jest trochę góreczek, no i to wszystko w pięknie pachnącym (głownie sosnowym) lesie.
W Lesznie po ok. 110km już podmęczony staję na dłuższy postój na ryneczku, stąd ruszam na kampinoski kawałek, jedzie się całkiem sprawnie, szybko docieram nad Kanał Łasica, kontynuując jazdę żółtym szlakiem łącznikowym Warszawskiej Obwodnicy Turystycznej dojeżdżam w północne rejony puszczy, skąd zielonym szlakiem docieram nad Wisłę. Z wiślanej ostrogi mam piękny widok na szeroko rozlaną (już po ujściu Narwi) rzekę; niewiele jest w Europie tak dużych nieuregulowanych rzek, a w rejonie Warszawy Wisła wygląda sporo lepiej niż taki duży kanał jak to jest w okolicach Krakowa. Znad Wisły obowiązkowo jadę na PKP Modlin, by zaliczyć oficjalny początek czerwonego szlaku. Za Modlinem zaczyna się już solidniejsza "rąbanina" - Lasy Chotomowskie to rejon zbliżony do Kampinosu, jest trochę piaszczystych wydm wysysających siły, ale i dających sporo frajdy w jazdy. Na przecięciu z gdańską linią kolejową tym razem nie ryzykuję jazdy felerną windą, w której zablokowaliśmy się rok temu z Krzyśkiem i na wiadukt rower wnoszę ;). Bagienka przed Nieporętem - suchutkie jak nigdy, zero problemów; w samym Nieporęcie staję na zasłużony postój robiąc zakupy w markecie przy ryneczku. Pogoda doskonała, chwilami nawet 30'C - takie temperatury w połowie września to już rzadko się trafiają.
Za Nieporętem - mozolny odcinek na Marki, za którymi przejeżdżam przez Horowe Bagno, również bez żadnych niespodzianek, wystarczyło kawałek poprowadzić rower. Przed Zielonką powoli zaczyna się już MPK, pojawiają się piachy i pagóreczki - i tak już będzie na dłuższym kawałku, to chyba najbardziej wymagający odcinek Krwawej Pętli. Coraz bardziej zaczynam odczuwać zmęczenie, ponad 200km w nogach swoje robi. Pod wieczór docieram do Wiązowny, tutaj krótki postój i szybko ruszam na szlak dolinką Mieni, tak by go zaliczyć jeszcze przed zapadnięciem ciemności, by było co zobaczyć. Ale kolejne odcinki trzeba już jechać ciemną nocą - najpierw rejon dużej górki koło Otowcka, a następnie wredny kawałek przed Pogorzelą, na którym szlak bardzo kręci. Ale z nawigacją problemów nie miałem, udało się uniknąć błędów i tracenia czasu na zawracanie i szukanie szlaku. Za Pogorzelą ostatni bardziej wymagający odcinek - czyli poniemieckie bunkry na piaszczystej górze. Tutaj już się trochę wkurzyłem, najpierw miałem wywrotkę po tym jak mi się przednie koło na zjeździe w piachu zaryło, chwilę później okazało się, że w jej wyniku przestał działać aparat fotograficzny (na szczęście w domu wrócił do życia). Do tego w rejonie bunkrów sporo się zmieniło od zeszłego roku, pojawiły się jakieś duże wykopy i górki z piaskiem, przez co lekko zakołowałem i musiałem drugi raz ładować się pod górę. Ale za bunkrami - już luzik, teren sporo łatwiejszy; niemniej te ok. 20km ciągnie się w nieskończoność, bo nóżki już nie takie świeże ;)). Jazdę wałem wiślanym urozmaicają duże ryby wyskakujące z wody, światła mostu widać z daleka. Za mostem czeka mnie jeszcze ostatni, kultowy podjazd po kostce do Góry Kalwarii - i na mecie melduję się o 21.55, z przyzwoitym jak na wrzesień (wymagający sporo nocnej jazdy) czasem 18h55min. Wracając z Góry Kalwarii miałem jeszcze sprawę do załatwienia w Warszawie, więc parę dodatkowych kilometrów jeszcze musiałem dokręcić ;)
Szlak jedyny w swoim rodzaju, daje kapitalny przegląd terenu występującego w rejonie Warszawy, zachwyca swoim urozmaiceniem, jednocześnie zmuszając do wielkiego wysiłku. Pomimo solidnego wypompowania na mecie - satysfakcja jest duża, a wrażeń z jazdy mnóstwo; tak więc każdemu rowerzyście lubiącemu wyzwania - warto ten szlak polecić.
Zdjęcia z trasy
Sezon bez Krwawej Pętli - to nie byłby prawdziwy sezon, więc po raz kolejny postanowiłem się zmierzyć z tym bardzo wymagającym szlakiem ;) Termin wrześniowy rządzi się swoimi prawami, więc postanowiłem ruszyć na trasę bardzo wcześnie, tak by nocą przejechać więcej na początku, gdy trasa jest łatwiejsza. Z domu ruszam przed 2, o 3 w Górze Kalwarii wjeżdżam na trasę pętli. Szybko przyzwyczajam się do nocnej jazdy, przy mocnym oświetleniu ponad 400 lumenów widoczność nawet w terenie jest przyzwoita, a pierwsza część Krwawej Pętli w stronę Zalesia - to głównie przyzwoite leśne szutrówki. Tym razem na rzeczce przed Zalesiem jest kładka, jak na razie 50% szans na forsowanie - na 4 moich przejazdach dwa razy musiałem rzeczkę forsować, dwa razy była kładka ;)). Jednym słowem - typowa prowizorka zrobiona na odwal się, zamiast zrobić raz a porządnie stabilny mostek - co sezon stawia się takie dziadostwo, które prędzej czy później się rozpada, tegoroczna kładka też się tak mocno chwiała, że długo to pewnie nie pożyje...
Nocka upływa spokojnie, cieplutko (najniższa temperatura to 14'C), jedynie co jakiś czas pojawiają się święcące oczy, głównie kotów, w rejonie Magdalenki zaczyna już świtać. Przed Nadarzynem mijam remont szosy katowickiej, kawałek dalej forsuję Zimną Wodę, niski poziom wody daje szanse na przejazd przez bagna bez dodatkowych atrakcji. Ale kawałek przed Podkową jest fragment fatalnego gruntu, który po nawet niewielkim deszczu zamienia się w płynne błoto, a przez noc lekko popadywało. I z jakieś 500m wystarczyło, żeby porządnie usyfić zarówno rower jak i mnie, błoto z tego kawałka na nogach dowiozłem do domu ;). Za Podkową przelotowy kawałek do Zaborowa, w międzyczasie niespecjalna po świcie pogoda zaczyna się ładnie klarować, ociepla się do ponad 20'C - w takich warunkach aż chce się jechać. W Zaborowie kończy się łatwy kawałek - i wjeżdżam w Kampinos, tutaj teren już trzyma solidny poziom, są singielki, jest trochę góreczek, no i to wszystko w pięknie pachnącym (głownie sosnowym) lesie.
W Lesznie po ok. 110km już podmęczony staję na dłuższy postój na ryneczku, stąd ruszam na kampinoski kawałek, jedzie się całkiem sprawnie, szybko docieram nad Kanał Łasica, kontynuując jazdę żółtym szlakiem łącznikowym Warszawskiej Obwodnicy Turystycznej dojeżdżam w północne rejony puszczy, skąd zielonym szlakiem docieram nad Wisłę. Z wiślanej ostrogi mam piękny widok na szeroko rozlaną (już po ujściu Narwi) rzekę; niewiele jest w Europie tak dużych nieuregulowanych rzek, a w rejonie Warszawy Wisła wygląda sporo lepiej niż taki duży kanał jak to jest w okolicach Krakowa. Znad Wisły obowiązkowo jadę na PKP Modlin, by zaliczyć oficjalny początek czerwonego szlaku. Za Modlinem zaczyna się już solidniejsza "rąbanina" - Lasy Chotomowskie to rejon zbliżony do Kampinosu, jest trochę piaszczystych wydm wysysających siły, ale i dających sporo frajdy w jazdy. Na przecięciu z gdańską linią kolejową tym razem nie ryzykuję jazdy felerną windą, w której zablokowaliśmy się rok temu z Krzyśkiem i na wiadukt rower wnoszę ;). Bagienka przed Nieporętem - suchutkie jak nigdy, zero problemów; w samym Nieporęcie staję na zasłużony postój robiąc zakupy w markecie przy ryneczku. Pogoda doskonała, chwilami nawet 30'C - takie temperatury w połowie września to już rzadko się trafiają.
Za Nieporętem - mozolny odcinek na Marki, za którymi przejeżdżam przez Horowe Bagno, również bez żadnych niespodzianek, wystarczyło kawałek poprowadzić rower. Przed Zielonką powoli zaczyna się już MPK, pojawiają się piachy i pagóreczki - i tak już będzie na dłuższym kawałku, to chyba najbardziej wymagający odcinek Krwawej Pętli. Coraz bardziej zaczynam odczuwać zmęczenie, ponad 200km w nogach swoje robi. Pod wieczór docieram do Wiązowny, tutaj krótki postój i szybko ruszam na szlak dolinką Mieni, tak by go zaliczyć jeszcze przed zapadnięciem ciemności, by było co zobaczyć. Ale kolejne odcinki trzeba już jechać ciemną nocą - najpierw rejon dużej górki koło Otowcka, a następnie wredny kawałek przed Pogorzelą, na którym szlak bardzo kręci. Ale z nawigacją problemów nie miałem, udało się uniknąć błędów i tracenia czasu na zawracanie i szukanie szlaku. Za Pogorzelą ostatni bardziej wymagający odcinek - czyli poniemieckie bunkry na piaszczystej górze. Tutaj już się trochę wkurzyłem, najpierw miałem wywrotkę po tym jak mi się przednie koło na zjeździe w piachu zaryło, chwilę później okazało się, że w jej wyniku przestał działać aparat fotograficzny (na szczęście w domu wrócił do życia). Do tego w rejonie bunkrów sporo się zmieniło od zeszłego roku, pojawiły się jakieś duże wykopy i górki z piaskiem, przez co lekko zakołowałem i musiałem drugi raz ładować się pod górę. Ale za bunkrami - już luzik, teren sporo łatwiejszy; niemniej te ok. 20km ciągnie się w nieskończoność, bo nóżki już nie takie świeże ;)). Jazdę wałem wiślanym urozmaicają duże ryby wyskakujące z wody, światła mostu widać z daleka. Za mostem czeka mnie jeszcze ostatni, kultowy podjazd po kostce do Góry Kalwarii - i na mecie melduję się o 21.55, z przyzwoitym jak na wrzesień (wymagający sporo nocnej jazdy) czasem 18h55min. Wracając z Góry Kalwarii miałem jeszcze sprawę do załatwienia w Warszawie, więc parę dodatkowych kilometrów jeszcze musiałem dokręcić ;)
Szlak jedyny w swoim rodzaju, daje kapitalny przegląd terenu występującego w rejonie Warszawy, zachwyca swoim urozmaiceniem, jednocześnie zmuszając do wielkiego wysiłku. Pomimo solidnego wypompowania na mecie - satysfakcja jest duża, a wrażeń z jazdy mnóstwo; tak więc każdemu rowerzyście lubiącemu wyzwania - warto ten szlak polecić.
Zdjęcia z trasy
Dane wycieczki:
DST: 307.00 km AVS: 16.90 km/h
ALT: 893 m MAX: 42.10 km/h
Temp:25.0 'C
Pętla po Bieszczadach, by wypróbować karbonowy rower Krzyśka. Pogoda marna, dużo wiatru, chłodno, w drugiej części też padało ponad 20km. Rower fajny, bardzo sztywny, ale trochę na mnie za długi, więc za wygodnie nie było. Na przełęcz Wyżną z Ustrzyk wyjechała mi naprzeciw Marzena i razem już nocą pojechaliśmy z powrotem; tym razem niebo było zachmurzone i takich pięknych gwiazd jak dzień wcześniej nie było.
Dane wycieczki:
DST: 108.10 km AVS: 20.59 km/h
ALT: 1576 m MAX: 61.60 km/h
Temp:13.0 'C
Niedziela, 24 sierpnia 2014Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wycieczka, >500km, Ultramaraton
BAŁTYK - BIESZCZADY TOUR 2014
Noc przed maratonem – tradycyjnie zarwana, pospałem koło 1,5h, później już tylko przewracałem się z boku na bok. Podziękowania dla Krzyśka, Turysty i Transatlantyka, którzy przewaletowali nas w swoim pokoju, bo planowany (razem z Kotem) nocleg w namiocie nie wypalił z powodu bezsensownego i czasochłonnego przejazdu z Masą Krytyczną, przez co osoby dojeżdżające po 16 nie mogły odebrać pakietów startowych o normalnej godzinie, a dopiero koło 20. A osobiście Masę Krytyczną uważam za zwykłą głupotę, która tylko pogarsza, a nie poprawia sytuację rowerzystów, bo przysparza niechętnych rowerzystom kierowców i wzmacnia stereotypy o tej grupie, a część kierowców odbija sobie to potem w podejściu do rowerzystów na drogach. Ale uczestnicy maratonu nie mieli nic do gadania w tej mierze (a wszyscy z którymi gadałem byli tym zirytowani) i musieli realizować „ambicje” jednego z organizatorów BBTour klubu „Uznam” ze Świnoujścia, który na ten pomysł wpadł.
Start
Na starcie wszystko przebiega w miarę sprawnie, choć jak wychwycił Bronek nasza grupa startuje 8.07, nie 8.05 jak było w planach, a w porównaniu do grupy 1 mamy już 8 minut różnicy, bo oni ruszyli chwilkę wcześniej ;)). Początek spokojny, tempo lekko ponad 30km/h, a to przy zauważalnym wietrze w plecy nie jest dużo jak na tę fazę wyścigu, w naszej grupce oprócz Bronka jest też Tomek Ignasiak i Zdzisław Piekarski, piąty zawodnik zrezygnował ze startu. Jeszcze na Wolinie doganiają nas Waxmund i Łukasz Rojewski z kolejnej grupki, a kawałek za nimi widać Ryśka Denekę i Leszka Ryczka – i dopiero wtedy zaczyna się szybka jazda. Tak się pechowo złożyło, że bardzo szybko zachciało mi się sikać, wkrótce na tyle silnie, że kawałek za mostem z Wolina na ląd musiałem się zatrzymać. Przy ostrym tempie jazdy 2-3 minuty stracone w ten sposób to bardzo dużo. Razem ze mną na sikanie stanęli Rysiek i Leszek, ale gdy ruszyłem z kopyta by dogonić grupkę nie utrzymali koła. Goniłem grupkę niemal 10km, strasznie się wyżyłowałem, bo wymagało to tempa koło 40km/h. Ale udało mi się dojechać do grupki i do Płotów solidnym tempem docieramy razem. Przed miastem jeszcze wspólnie sikamy, wtedy doganiają nas zmęczeni Rysiek i Leszek, średnia na tym odcinku to koło 35km/h.
Płoty 76km
Postój dosłownie chwilka na złapanie jedzenia – i już jesteśmy na trasie; Rysiek i Leszek nie dali rady utrzymać koła, więc w dalszą trasę jedziemy szóstką – Bronek, Waxmund, Tomek, Zdzisiu, Łukasz i ja – i w tym składzie będziemy jechać aż za Włocławek. Za Płotami zaczynają się małe pagóreczki, a że tempo dalej jest solidne, muszę się zdrowo napocić, żeby utrzymać się w grupie, na tym kawałku Waxmund mocno ciśnie.
Drawsko Pomorskie 130km
Tutaj na postój już na parę minut stajemy, poprawiam trochę siodełko w rowerze, jest czas żeby zjeść bułkę; gdy już ruszamy na trasę dociera Rysiek. Kolejny odcinek – to coraz więcej pagóreczków, powoli zaczynają dawać w kość, Waxmund już nie szaleje na przodzie, natomiast tytuł „Króla Podjazdów” przyznajemy Zdzisiowi Piekarskiemu, który co podjazd – wszystkich wyprzedza, by zwalniając na zjeździe znowu spaść do tyłu; ale faktycznie jest to nieekonomiczna jazda i bezsensowne przyspieszenia (w drugiej części trasy zapłacił za to kontuzją kolan), z kolei na zjazdach mocno przyspiesza Tomek Ignasiak. A Łukasz Rojewski, znany z takich drastycznych przyspieszeń na czele grupy – tym razem nie szaleje aż tak, bo padła mu mp3-ka, więc słyszy co się do niego krzyczy ;)). Poza tym na świetny patent wpadł Bronek, który ma ze sobą bardzo głośny gwizdek i gdy ktoś jadący na czele zaczyna jechać za szybko i odrywa się od grupy – głośno gwiżdże ;)) Tomek też co chwile żartuje, tak więc pomimo solidnego tempa atmosfera jest wesoła. Na następny punkt było niemal 100km, za Kaliszem Pomorskim, po wjeździe na DK10 było już nieco bardziej płasko, ale dystans się dłużył. Przed Piłą znowu seria podjazdów, którą pokonujemy już dość spokojnie, następnie do Piły po skręcie na wschód mamy i wiatr w plecy i w dół – tak więc w mieście meldujemy się szybko.
Piła 229km
Punkt z „lekkim” jedzeniem typu banan, baton i drożdżówki. Po krótkim postoju ruszamy na dalszą trasę, przy wyjeździe z miasta wracamy na DK10, ruch w sobotę jest tu niewielki, niespecjalnie przeszkadza. Na odcinku do Bydgoszczy trzymamy solidne tempo powyżej 30km/h, więc kilometry szybko lecą, górek ciągle trochę jest, w pamięć zapada brukowany odcinek w Wyrzysku. Pogoda do jazdy – można powiedzieć idealna, sprzyjający wiatr, temperatura koło 20-22 stopni. Przeszkadzają mi tylko (tradycyjnie) problemy z pozycją na rowerze, zawsze jest coś nie tak – albo nadmiernie bolą mięśnie, albo kolana, albo siedzenie, złotego środka nie sposób znaleźć, ale przy takim ciśnięciu zawsze coś musi boleć.
Bydgoszcz 305km
Na punkt w Bydgoszczy docieram już ze sporą ulgą, 300km to w sam raz na dłuższy, obiadowy postój. Zorganizowane jest to bardzo sprawnie, tym razem nie trzeba już samodzielnie zamawiać obiadu w barze, a jest to w cenie i przygotowane tak, że czeka się tylko chwilkę. Obiad smaczny – rosół i schabowy, tyle że jednak porcja sporo za mała, ciężko się tym najeść było; w poprzednich latach porcje były większe. Zdzisiu Piekarski dalej bardzo oryginalnie – zamiast obiadu wybrał kąpiel pod prysznicem i zmianę stroju rowerowego, a z obiadu wziął tylko kotlety w rękę ;)) Na postój zeszło się niecałe 30min – z czasem stoimy świetnie, bo już o 18.20 wyjeżdżamy z Bydgoszczy, tak szybko jeszcze nigdy mi się to nie udało, jest więc szansa na świetny czas, średnią na tych 300km mieliśmy 32,5km/h, a do tego bardzo mało poleciało na postoje, na punkcie byliśmy cały czas sami, więc kolejne grupy ładnie wyprzedziliśmy. Początek odcinka do Torunia spokojny, sporo gadaliśmy, więc tempo było słabe, dopiero pod koniec ekspresówki mocniej przyspieszyliśmy, do Torunia dojeżdżamy, gdy już się robi ciemno.
Toruń 368km
Punkt, jak na taki zorganizowany w ostatniej chwili – wypadł bardzo przyzwoicie, był ciepły żurek, były batony, banany, kawa, herbata itd. Szybko się zbieramy, po pierwszym kawałku w oświetlonym mieście zaczyna się już typowo nocna jazda. Ale wreszcie (w porównaniu do ubiegłych lat) na tym odcinku jest dobra droga, większość ruchu idzie równoległą autostradą, więc mamy komfortowe warunki, dziur niewiele, więc ten krótki 56km odcinek pomiędzy postojami zlatuje szybko. We Włocławku witają nas pięknie podświetlone Zakłady Azotowe, nocą to szkaradztwo wygląda o niebo lepiej niż za dnia ;).
Włocławek 424km
We Włocławku tradycyjnie bardzo dobrze przygotowany punkt, wcinam dwie zupki pomidorowe, jest nawet komputer na którym można sprawdzić sytuację w wyścigu. Wyjazd z miasta po dziurawej kostce, na której wypięła mi się lampka, na szczęście bez konsekwencji. Ok. 20km za Włocławkiem, na nadwiślańskim odcinku, na gładziutkim asfalcie łapię gumę – i była to awaria, która zupełnie rozbiła mój plan jazdy BBTour i zniweczyła cały wielki wysiłek jaki włożyłem w jazdę w jednej z czołowych grupek. Bo moje tylne koło było na szytkę, uszczelniacz nie załatał dziury, a zapasu nie miałem. Gdy okazało się, ze nie da się tego naprawić – grupka ruszyła dalej, bo nie było sensu marnowania czasu (do tego jeszcze padać zaczęło).
Parę słów o szytkach, bo już dawno jakikolwiek sprzęt rowerowy mnie tak nie wkurzył.
Zdecydowałem się na jazdę na kole na szytce, bo na tym dość pancernym modelu szytek dotąd przejechałem ok. 10tys bez jednej gumy, a ta którą miałem na kole miała przebieg ok. 2tys. A że przód miałem na oponę – nie zabrałem zapasowej szytki (tę zresztą nie tak łatwo wymienić na trasie). Ale rzeczywistość pokazała, że był to potężny błąd; za swoją głupotę zapłaciłem wysoką cenę, na usunięcie awarii, która normalnie zajmuje 10-15min straciłem wiele godzin. Z pewnością był to ostatni raz, gdy zbliżyłem się do szytek, to system tylko i wyłącznie na krótkie wyścigi, gdzie guma i tak oznacza koniec szans na wynik. Ale ja długo żyłem złudzeniami, którymi szosowi fanatycy mamią naiwnych na forach internetowych, że to lżejsze, że mniejsze opory toczenia, że przecież zawodowcy tylko na tym jeżdżą, że jazda na szytkach a oponach – to niebo i ziemia. Po rocznym używaniu tego systemu – mogę powiedzieć, że to g. prawda, różnice są pomijalne, a upierdliwość systemu na szytki potężna, szansa że uszczelniacz załata dziurę przy ciśnieniu większym niż 5 atmosfer – na poziomie 20-30%, więc po gumie z reguły czeka nas kosztowna zmiana szytki. A szytka kosztuje mniej więcej dwa razy drożej niż jej jakościowy odpowiednik opony, do tego ma żywotność prawie dwa razy mniejszą. To system tylko na króciutkie wyścigi, bądź na takie, gdzie są samochody serwisowe; do reszty zastosowań – zupełnie się to nie nadaje. Z wielu minusów tego systemu startując w BBTour już zdawałem sobie sprawę, ale jako, że koło na szytkę miałem wysokiej klasy, dużo wyższej niż koło na oponę, postanowiłem zaryzykować – i poległem z kretesem… A akapit ten kieruję do innych miłośników długich dystansów jako ostrzeżenie – nie dajcie się omamić gadaniem o szytkach, większość głoszących peany na temat wyższości szytek to klasyczni sprzętowi onaniści ;)).
Wracając do jazdy – postanowiłem dalej jechać na obręczy, bo była szansa, że na punkcie w Gąbinie mogą być jakieś osoby z forum, od których można by pożyczyć szosowe koło. Pociągnąłem więc tempem koło 20km/h dalej, na szytkach na obręczy jedzie się akurat sporo lepiej niż na oponach, bo są do niej przyklejone, nie trze się rantem o ziemię. Ale oczywiście nie ma to nic wspólnego z prawdziwą jazdą, co obrót koło skacze na wentylu, na zakrętach trzeba bardzo uważać, na zjazdach podobnie. Tak to można jechać 10km, ale jazda w ten sposób aż 80km – to już czysta męka.
Gąbin 485km
Na punkcie niestety nie było nikogo z forum, jedynie strażacy i mocno nadpobudliwy dzieciak, który ciągle chciał mi w czymś pomagać, a że byłem mocno wkurzony musiałem użyć całych swoich pokładów samokontroli, żeby go nie opieprzyć ;). Ale to wkurzenie spowodowało, że postanowiłem, że w ten sposób to ja tego wyścigu nie zakończę, że wbrew wszelkim przeciwnościom – powalczę, żeby do mety dojechać. Zadzwoniłem więc do sędziego informując, że zjadę do Warszawy po nowe koło. Ale do Sochaczewa był jeszcze spory kawał, więc powoli turlając się na obręczy ruszyłem dalej, po drodze wyprzedzili mnie pierwsi zawodnicy solo (wcześniej mijała mnie jeszcze bardzo mocna grupka kolegów z MRDP). Kawałek za Gąbinem coraz bardziej zaczyna nawalać lampka, okazało się, że bocialarka to szajs na poziomie tanich „chińczyków”, typowa dla nich awaria od wibracji – najpierw zaczyna mrugać, potem co jakiś czas gasnąć, aż wreszcie wysiada w ogóle, a do świtu jeszcze daleko. Zabranie bocialarki – to był mój kolejny błąd, trzeba było jechać ze sprawdzonym sprzętem, który takich numerów nie odstawia, znowu poleciałem na mniejszą wagę, choć w tym przypadku decydująca była mniejsza prądożerność bocialarki; tylko co z tego, że ciągnie mniej prądu, jak potrafi człowieka tak załatwić? Jednym słowem – prawdziwy armagedon sprzętowy, jeszcze tylko na gradobicie czekałem... Ale nie było rady, trzeba było jechać zupełnie po ciemku, a jak na złość ruch nie był taki mały, bo była to godzina powrotów z dyskoteki, którą mijałem. Dopiero na ulicach Sochaczewa, po prawie 80km jazdy na obręczy wyprzedza mnie grupka Ricardo (który na metę dojechał z czasem 42h54min) – to najlepiej pokazuje, że czas poniżej 40h był w tych warunkach pogodowych realny.
Sochaczew 530km
W Sochaczewie jadę na dworzec PKP, trochę czekam na pociąg – i po godzinie jestem w Warszawie, stąd metrem jadę do domu, gdzie zmieniam koło, przekładam kasetę, zakładam nową lampkę. Nie jest łatwo zmobilizować się do jazdy po takim powrocie do domu po nieprzespanej nocy, ale motywację do ukończenia trasy miałem silną, więc nie wahałem się w ogóle. Z powrotem wracam metrem, na Centralnym czekam 30min na pociąg do Sochaczewa (jedząc w międzyczasie solidne śniadanie w McDonaldzie), kolejna godzinka do Sochaczewa i ok. 9.30 wracam na trasę maratonu. W tej sytuacji oczywiście ambicji sportowych już nie miałem, na poprawienie mojego rekordu szans nie było żadnych, więc postanowiłem spokojnym tempem dojechać do mety, nie myśleć w ogóle o czasach i wyciągnąć z jazdy tyle przyjemności ile się da. Od razu za Sochaczewem zaczęło padać i w deszczu wjeżdżam do Żyrardowa.
Żyrardów 557km
Tu na punkcie zabawiłem króciutko, szybko ruszam w stronę Grójca. W Mszczonowie pojechałem obwodnicą, nie przez miasto, uznałem, że tak w tym deszczu będzie szybciej, trasa przejazdu przez miasta była w gestii zawodników. Na tym kawałku do Grójca lało solidnie, był tez duży ruch tirów, a nie zawsze było pobocze, więc wyprzedzań na gazetę i bryzgów spod kół nie brakowało. Za Grójcem zacząłem zamulać, często przestawiałem pozycję w rowerze, bo ciągle było coś nie tak, przebierałem się, bo padać przestało, do Białobrzegów jechałem powolutku.
Białobrzegi 623km
Punkt najsłabszy na całej trasie, miasto niespecjalnie się wysiliło, kiepska bułka i napoje, więc szybko ruszam dalej. Z 10km za Białobrzegami łapie mnie wielka ciemna chmura, z której solidnie lunęło, szybko się przebieram i jadę dalej. Na wjeździe do Radomia, gdy dalej mocno lało – trzy z rzędu mijane przystanki były okupowane przez uczestników maratonu ;)) Mnie deszcz i zimno w ogóle nie ruszały, mogę tak jechać długo. Za Radomiem deszcz się uspokaja, spokojnym tempem dojeżdżam do Iłży, jadąc z innym uczestnikiem maratonu parę km, w sumie od Sochaczewa na metę w grupie jechałem może 20-30km, cała reszta było to klasyczne solo.
Iłża 700km
W Iłży jem solidny obiad, zmieniam baterie w lampce, spotkałem tu też Krzyśka, który sprawnie jechał na czas w okolicach 55h. Na spanie się nie zdecydowałem ze względu na solidny tłok w pokojach, choć sen już mnie mocno mulił. Za Iłżą zaczynają się pierwsze górki, wkrótce pogoda znowu się psuje i trzeba się przebierać, zapada też zmrok. W Ostrowcu na stacji czekali na mnie koledzy Transatlantyka, dzięki za pomoc i magnes do koła, bo przy zamianie kół w Warszawie zapomniałem go przełożyć i licznik działał tylko z GPS. Kolejne kilometry – to coraz większe problemy ze snem, druga noc zawsze jest dużo cięższa do wytrzymania, szczególnie przy zarwaniu tej przed startem. Tak więc odcinek do Nowej Dęby strasznie się dłużył, położyłem się m.in. na jakieś 10min na przystanku.
Nowa Dęba 807km
Punkt świetnie zorganizowany, zjadłem ciepły makaron, była tez możliwość położenia się spać, z której z chęcią skorzystałem. 1,5h snu postawiło mnie od razu na nogi, do końca trasy już mnie sen nie łapał. Z Nowej Dęby do Rzeszowa jechałem nad ranem, zimno, temperatura 7-8’C i nieprzyjemny chłodny wiatr, przed Rzeszowem zaczęło już świtać.
Rzeszów 865km
Na punkcie na zupę trzeba było dość długo czekać, więc trochę posiedziałem w cieple i zdecydowałem się dalej jechać, opchałem się tylko smacznymi cukierkami truflowymi, obiecując sobie solidniejsze jedzenie w Brzozowej. Za Rzeszowem zaczynają się ostrzejsze podjazdy, na tym kawałku jadę fragment z Atłochowskim, mijamy się też z Tomkiem, przed Domaradzem już solidne ścianki pod 10%. Pogoda wreszcie się klaruje – jest piękne słońce, widać, że będzie ładny dzień, wieje z zachodu, więc na większości trasy pomaga.
Brzozów 909km
Po kilku kolejnych podjazdach docieram do Brzozowa, a tu tradycyjnie świetny punkt, wciąłem dwa żurki. Na punkcie ku swojemu zdziwieniu spotykam Łukasza Rojewskiego, który jak się okazało pod Rzeszowem zupełnie pogubił trasę, zrobił prawie 50km pętlę i do Brzozowa dojechał zupełnie zniechęcony, kładąc się tu na dłużej spać; spotykam też Transatlantyka, który ma duże szanse na poprawienie swojego rekordu. Kawałek za punktem staję jeszcze na stacji benzynowej za potrzebą – i ruszam w stronę Sanoka. Ostry podjazd prowadzi do centrum Brzozowa, przejazd przez Sanok marniutki, nierówna droga i wielki ruch. Za Zagórzem widowiskowe serpentyny w drodze do Leska i szybki zjazd do miasta, dalej kolejne dwie spore górki w drodze do Ustrzyk, ostatnia już na ok. 500m; na tym odcinku zdecydowanie pomaga wiatr mocno wiejący w plecy.
Ustrzyki Dolne 979km
Na punkcie spotykam Transatlantyka i Tomka Niepokoja, punkt wiele lepszy niż na zeszłej edycji, było sporo smacznych kanapek, które stanowiły miłą odmianę po dotychczasowym jedzeniu. Razem z Markiem ruszamy dalej, gdy przebierałem się minął mnie jeszcze Tomek, który szybszym tempem pojechał na metę. Marka walczącego o swój rekord też się trochę nagoniłem, złapałem go dopiero za Żłóbkiem jadącego razem z Łukaszem. I te ostatnie km jechaliśmy z grubsza wspólnie, tasując się od czasu do czasu. Końcówka za ostatnią przełęczą – jak zawsze nieprzyjemna, te ostatnie 20km ciągnie się w nieskończoność, sporo ciekawszym wariantem byłaby widowiskowa droga z Leska przez Cisną i trasa kończąca się eleganckim zjazdem. A tym razem na koniec jeszcze pod solidny wiatr, był to ten jeden z nielicznych fragmentów tej trasy, gdy wiatr przeszkadzał. Wreszcie pojawia się tablica z napisem Ustrzyki Górne, a kawałek dalej jest meta – i już po raz czwarty udaje mi się ukończyć ten morderczy wyścig!
Mój czas to 54h 37min, zważywszy na to ile czasu straciłem przez awarię szytki – całkiem przyzwoity. Bo to właśnie ta awaria rzuciła się szerokim cieniem na mój tegoroczny BBTour, gdyby nie to – była duża szansa na zejście poniżej 40h, Bronek Łazanowski, z którym podobnie jeździmy uzyskał czas 40h 40min, a czekał w Iłży na Piekarskiego prawie 2h, potem mu pomagał na trasie, jadąc we dwóch tych strat byśmy uniknęli, ale to już oczywiście gdybologia, zakład z Waxmundem (słaby jak na jego możliwości czas powyżej 50h, Wax na deszczu łatwo łapie kontuzje) przegrałem i wąsy musiałem zgolić. Wiele osób wykręciło świetne czasy, co bez wątpienia było zasługą sprzyjającego na zdecydowanej większości trasy wiatru; a tak dobre warunki pewnie nieprędko się powtórzą; więc szkoda straconej okazji. Ale poza tym impreza udana, wielu znajomych po raz pierwszy skutecznie zmierzyło się z tym dystansem, pokonał go Krzysiek (z czasem 55h 34min), duże brawa dla Marzeny, która jako jedyna dziewczyna jechała w kategorii solo i poprawiła jej rekord na 60h34min, gdyby nie zaspała w Iłży – z pewnością byłby czas poniżej 60h ;)), Transatlantyk poprawił swój rekord na 54h24min, Wąski na ciężkim trekingu walczył do końca i dojechał na metę 2h przed limitem; przyjemnie było śledzić na trasie ich również i ich poczynania, niejako „jechać" razem z nimi.
Zdjęć na trasie nie robiłem, więc w zastępstwie ten obrazek pokazujący sytuację w wyścigu w rejonie Sochaczewa - Grójca ;))

A tutaj medale za ukończenie BBTour:

W 2012 była zębatka, w 2014 zębatka z łańcuchem, więc w 2016 pora na cała korbę? ;))
Trasę wpisuję w jednym kawałku, bo w Nowej Dębie (gdzie spałem 1,5h) zapomniałem wyzerować licznik, więc parametry z jazdy musiałbym zaokrąglać, a na okienku i tak jest większy wynik.
Noc przed maratonem – tradycyjnie zarwana, pospałem koło 1,5h, później już tylko przewracałem się z boku na bok. Podziękowania dla Krzyśka, Turysty i Transatlantyka, którzy przewaletowali nas w swoim pokoju, bo planowany (razem z Kotem) nocleg w namiocie nie wypalił z powodu bezsensownego i czasochłonnego przejazdu z Masą Krytyczną, przez co osoby dojeżdżające po 16 nie mogły odebrać pakietów startowych o normalnej godzinie, a dopiero koło 20. A osobiście Masę Krytyczną uważam za zwykłą głupotę, która tylko pogarsza, a nie poprawia sytuację rowerzystów, bo przysparza niechętnych rowerzystom kierowców i wzmacnia stereotypy o tej grupie, a część kierowców odbija sobie to potem w podejściu do rowerzystów na drogach. Ale uczestnicy maratonu nie mieli nic do gadania w tej mierze (a wszyscy z którymi gadałem byli tym zirytowani) i musieli realizować „ambicje” jednego z organizatorów BBTour klubu „Uznam” ze Świnoujścia, który na ten pomysł wpadł.
Start
Na starcie wszystko przebiega w miarę sprawnie, choć jak wychwycił Bronek nasza grupa startuje 8.07, nie 8.05 jak było w planach, a w porównaniu do grupy 1 mamy już 8 minut różnicy, bo oni ruszyli chwilkę wcześniej ;)). Początek spokojny, tempo lekko ponad 30km/h, a to przy zauważalnym wietrze w plecy nie jest dużo jak na tę fazę wyścigu, w naszej grupce oprócz Bronka jest też Tomek Ignasiak i Zdzisław Piekarski, piąty zawodnik zrezygnował ze startu. Jeszcze na Wolinie doganiają nas Waxmund i Łukasz Rojewski z kolejnej grupki, a kawałek za nimi widać Ryśka Denekę i Leszka Ryczka – i dopiero wtedy zaczyna się szybka jazda. Tak się pechowo złożyło, że bardzo szybko zachciało mi się sikać, wkrótce na tyle silnie, że kawałek za mostem z Wolina na ląd musiałem się zatrzymać. Przy ostrym tempie jazdy 2-3 minuty stracone w ten sposób to bardzo dużo. Razem ze mną na sikanie stanęli Rysiek i Leszek, ale gdy ruszyłem z kopyta by dogonić grupkę nie utrzymali koła. Goniłem grupkę niemal 10km, strasznie się wyżyłowałem, bo wymagało to tempa koło 40km/h. Ale udało mi się dojechać do grupki i do Płotów solidnym tempem docieramy razem. Przed miastem jeszcze wspólnie sikamy, wtedy doganiają nas zmęczeni Rysiek i Leszek, średnia na tym odcinku to koło 35km/h.
Płoty 76km
Postój dosłownie chwilka na złapanie jedzenia – i już jesteśmy na trasie; Rysiek i Leszek nie dali rady utrzymać koła, więc w dalszą trasę jedziemy szóstką – Bronek, Waxmund, Tomek, Zdzisiu, Łukasz i ja – i w tym składzie będziemy jechać aż za Włocławek. Za Płotami zaczynają się małe pagóreczki, a że tempo dalej jest solidne, muszę się zdrowo napocić, żeby utrzymać się w grupie, na tym kawałku Waxmund mocno ciśnie.
Drawsko Pomorskie 130km
Tutaj na postój już na parę minut stajemy, poprawiam trochę siodełko w rowerze, jest czas żeby zjeść bułkę; gdy już ruszamy na trasę dociera Rysiek. Kolejny odcinek – to coraz więcej pagóreczków, powoli zaczynają dawać w kość, Waxmund już nie szaleje na przodzie, natomiast tytuł „Króla Podjazdów” przyznajemy Zdzisiowi Piekarskiemu, który co podjazd – wszystkich wyprzedza, by zwalniając na zjeździe znowu spaść do tyłu; ale faktycznie jest to nieekonomiczna jazda i bezsensowne przyspieszenia (w drugiej części trasy zapłacił za to kontuzją kolan), z kolei na zjazdach mocno przyspiesza Tomek Ignasiak. A Łukasz Rojewski, znany z takich drastycznych przyspieszeń na czele grupy – tym razem nie szaleje aż tak, bo padła mu mp3-ka, więc słyszy co się do niego krzyczy ;)). Poza tym na świetny patent wpadł Bronek, który ma ze sobą bardzo głośny gwizdek i gdy ktoś jadący na czele zaczyna jechać za szybko i odrywa się od grupy – głośno gwiżdże ;)) Tomek też co chwile żartuje, tak więc pomimo solidnego tempa atmosfera jest wesoła. Na następny punkt było niemal 100km, za Kaliszem Pomorskim, po wjeździe na DK10 było już nieco bardziej płasko, ale dystans się dłużył. Przed Piłą znowu seria podjazdów, którą pokonujemy już dość spokojnie, następnie do Piły po skręcie na wschód mamy i wiatr w plecy i w dół – tak więc w mieście meldujemy się szybko.
Piła 229km
Punkt z „lekkim” jedzeniem typu banan, baton i drożdżówki. Po krótkim postoju ruszamy na dalszą trasę, przy wyjeździe z miasta wracamy na DK10, ruch w sobotę jest tu niewielki, niespecjalnie przeszkadza. Na odcinku do Bydgoszczy trzymamy solidne tempo powyżej 30km/h, więc kilometry szybko lecą, górek ciągle trochę jest, w pamięć zapada brukowany odcinek w Wyrzysku. Pogoda do jazdy – można powiedzieć idealna, sprzyjający wiatr, temperatura koło 20-22 stopni. Przeszkadzają mi tylko (tradycyjnie) problemy z pozycją na rowerze, zawsze jest coś nie tak – albo nadmiernie bolą mięśnie, albo kolana, albo siedzenie, złotego środka nie sposób znaleźć, ale przy takim ciśnięciu zawsze coś musi boleć.
Bydgoszcz 305km
Na punkt w Bydgoszczy docieram już ze sporą ulgą, 300km to w sam raz na dłuższy, obiadowy postój. Zorganizowane jest to bardzo sprawnie, tym razem nie trzeba już samodzielnie zamawiać obiadu w barze, a jest to w cenie i przygotowane tak, że czeka się tylko chwilkę. Obiad smaczny – rosół i schabowy, tyle że jednak porcja sporo za mała, ciężko się tym najeść było; w poprzednich latach porcje były większe. Zdzisiu Piekarski dalej bardzo oryginalnie – zamiast obiadu wybrał kąpiel pod prysznicem i zmianę stroju rowerowego, a z obiadu wziął tylko kotlety w rękę ;)) Na postój zeszło się niecałe 30min – z czasem stoimy świetnie, bo już o 18.20 wyjeżdżamy z Bydgoszczy, tak szybko jeszcze nigdy mi się to nie udało, jest więc szansa na świetny czas, średnią na tych 300km mieliśmy 32,5km/h, a do tego bardzo mało poleciało na postoje, na punkcie byliśmy cały czas sami, więc kolejne grupy ładnie wyprzedziliśmy. Początek odcinka do Torunia spokojny, sporo gadaliśmy, więc tempo było słabe, dopiero pod koniec ekspresówki mocniej przyspieszyliśmy, do Torunia dojeżdżamy, gdy już się robi ciemno.
Toruń 368km
Punkt, jak na taki zorganizowany w ostatniej chwili – wypadł bardzo przyzwoicie, był ciepły żurek, były batony, banany, kawa, herbata itd. Szybko się zbieramy, po pierwszym kawałku w oświetlonym mieście zaczyna się już typowo nocna jazda. Ale wreszcie (w porównaniu do ubiegłych lat) na tym odcinku jest dobra droga, większość ruchu idzie równoległą autostradą, więc mamy komfortowe warunki, dziur niewiele, więc ten krótki 56km odcinek pomiędzy postojami zlatuje szybko. We Włocławku witają nas pięknie podświetlone Zakłady Azotowe, nocą to szkaradztwo wygląda o niebo lepiej niż za dnia ;).
Włocławek 424km
We Włocławku tradycyjnie bardzo dobrze przygotowany punkt, wcinam dwie zupki pomidorowe, jest nawet komputer na którym można sprawdzić sytuację w wyścigu. Wyjazd z miasta po dziurawej kostce, na której wypięła mi się lampka, na szczęście bez konsekwencji. Ok. 20km za Włocławkiem, na nadwiślańskim odcinku, na gładziutkim asfalcie łapię gumę – i była to awaria, która zupełnie rozbiła mój plan jazdy BBTour i zniweczyła cały wielki wysiłek jaki włożyłem w jazdę w jednej z czołowych grupek. Bo moje tylne koło było na szytkę, uszczelniacz nie załatał dziury, a zapasu nie miałem. Gdy okazało się, ze nie da się tego naprawić – grupka ruszyła dalej, bo nie było sensu marnowania czasu (do tego jeszcze padać zaczęło).
Parę słów o szytkach, bo już dawno jakikolwiek sprzęt rowerowy mnie tak nie wkurzył.
Zdecydowałem się na jazdę na kole na szytce, bo na tym dość pancernym modelu szytek dotąd przejechałem ok. 10tys bez jednej gumy, a ta którą miałem na kole miała przebieg ok. 2tys. A że przód miałem na oponę – nie zabrałem zapasowej szytki (tę zresztą nie tak łatwo wymienić na trasie). Ale rzeczywistość pokazała, że był to potężny błąd; za swoją głupotę zapłaciłem wysoką cenę, na usunięcie awarii, która normalnie zajmuje 10-15min straciłem wiele godzin. Z pewnością był to ostatni raz, gdy zbliżyłem się do szytek, to system tylko i wyłącznie na krótkie wyścigi, gdzie guma i tak oznacza koniec szans na wynik. Ale ja długo żyłem złudzeniami, którymi szosowi fanatycy mamią naiwnych na forach internetowych, że to lżejsze, że mniejsze opory toczenia, że przecież zawodowcy tylko na tym jeżdżą, że jazda na szytkach a oponach – to niebo i ziemia. Po rocznym używaniu tego systemu – mogę powiedzieć, że to g. prawda, różnice są pomijalne, a upierdliwość systemu na szytki potężna, szansa że uszczelniacz załata dziurę przy ciśnieniu większym niż 5 atmosfer – na poziomie 20-30%, więc po gumie z reguły czeka nas kosztowna zmiana szytki. A szytka kosztuje mniej więcej dwa razy drożej niż jej jakościowy odpowiednik opony, do tego ma żywotność prawie dwa razy mniejszą. To system tylko na króciutkie wyścigi, bądź na takie, gdzie są samochody serwisowe; do reszty zastosowań – zupełnie się to nie nadaje. Z wielu minusów tego systemu startując w BBTour już zdawałem sobie sprawę, ale jako, że koło na szytkę miałem wysokiej klasy, dużo wyższej niż koło na oponę, postanowiłem zaryzykować – i poległem z kretesem… A akapit ten kieruję do innych miłośników długich dystansów jako ostrzeżenie – nie dajcie się omamić gadaniem o szytkach, większość głoszących peany na temat wyższości szytek to klasyczni sprzętowi onaniści ;)).
Wracając do jazdy – postanowiłem dalej jechać na obręczy, bo była szansa, że na punkcie w Gąbinie mogą być jakieś osoby z forum, od których można by pożyczyć szosowe koło. Pociągnąłem więc tempem koło 20km/h dalej, na szytkach na obręczy jedzie się akurat sporo lepiej niż na oponach, bo są do niej przyklejone, nie trze się rantem o ziemię. Ale oczywiście nie ma to nic wspólnego z prawdziwą jazdą, co obrót koło skacze na wentylu, na zakrętach trzeba bardzo uważać, na zjazdach podobnie. Tak to można jechać 10km, ale jazda w ten sposób aż 80km – to już czysta męka.
Gąbin 485km
Na punkcie niestety nie było nikogo z forum, jedynie strażacy i mocno nadpobudliwy dzieciak, który ciągle chciał mi w czymś pomagać, a że byłem mocno wkurzony musiałem użyć całych swoich pokładów samokontroli, żeby go nie opieprzyć ;). Ale to wkurzenie spowodowało, że postanowiłem, że w ten sposób to ja tego wyścigu nie zakończę, że wbrew wszelkim przeciwnościom – powalczę, żeby do mety dojechać. Zadzwoniłem więc do sędziego informując, że zjadę do Warszawy po nowe koło. Ale do Sochaczewa był jeszcze spory kawał, więc powoli turlając się na obręczy ruszyłem dalej, po drodze wyprzedzili mnie pierwsi zawodnicy solo (wcześniej mijała mnie jeszcze bardzo mocna grupka kolegów z MRDP). Kawałek za Gąbinem coraz bardziej zaczyna nawalać lampka, okazało się, że bocialarka to szajs na poziomie tanich „chińczyków”, typowa dla nich awaria od wibracji – najpierw zaczyna mrugać, potem co jakiś czas gasnąć, aż wreszcie wysiada w ogóle, a do świtu jeszcze daleko. Zabranie bocialarki – to był mój kolejny błąd, trzeba było jechać ze sprawdzonym sprzętem, który takich numerów nie odstawia, znowu poleciałem na mniejszą wagę, choć w tym przypadku decydująca była mniejsza prądożerność bocialarki; tylko co z tego, że ciągnie mniej prądu, jak potrafi człowieka tak załatwić? Jednym słowem – prawdziwy armagedon sprzętowy, jeszcze tylko na gradobicie czekałem... Ale nie było rady, trzeba było jechać zupełnie po ciemku, a jak na złość ruch nie był taki mały, bo była to godzina powrotów z dyskoteki, którą mijałem. Dopiero na ulicach Sochaczewa, po prawie 80km jazdy na obręczy wyprzedza mnie grupka Ricardo (który na metę dojechał z czasem 42h54min) – to najlepiej pokazuje, że czas poniżej 40h był w tych warunkach pogodowych realny.
Sochaczew 530km
W Sochaczewie jadę na dworzec PKP, trochę czekam na pociąg – i po godzinie jestem w Warszawie, stąd metrem jadę do domu, gdzie zmieniam koło, przekładam kasetę, zakładam nową lampkę. Nie jest łatwo zmobilizować się do jazdy po takim powrocie do domu po nieprzespanej nocy, ale motywację do ukończenia trasy miałem silną, więc nie wahałem się w ogóle. Z powrotem wracam metrem, na Centralnym czekam 30min na pociąg do Sochaczewa (jedząc w międzyczasie solidne śniadanie w McDonaldzie), kolejna godzinka do Sochaczewa i ok. 9.30 wracam na trasę maratonu. W tej sytuacji oczywiście ambicji sportowych już nie miałem, na poprawienie mojego rekordu szans nie było żadnych, więc postanowiłem spokojnym tempem dojechać do mety, nie myśleć w ogóle o czasach i wyciągnąć z jazdy tyle przyjemności ile się da. Od razu za Sochaczewem zaczęło padać i w deszczu wjeżdżam do Żyrardowa.
Żyrardów 557km
Tu na punkcie zabawiłem króciutko, szybko ruszam w stronę Grójca. W Mszczonowie pojechałem obwodnicą, nie przez miasto, uznałem, że tak w tym deszczu będzie szybciej, trasa przejazdu przez miasta była w gestii zawodników. Na tym kawałku do Grójca lało solidnie, był tez duży ruch tirów, a nie zawsze było pobocze, więc wyprzedzań na gazetę i bryzgów spod kół nie brakowało. Za Grójcem zacząłem zamulać, często przestawiałem pozycję w rowerze, bo ciągle było coś nie tak, przebierałem się, bo padać przestało, do Białobrzegów jechałem powolutku.
Białobrzegi 623km
Punkt najsłabszy na całej trasie, miasto niespecjalnie się wysiliło, kiepska bułka i napoje, więc szybko ruszam dalej. Z 10km za Białobrzegami łapie mnie wielka ciemna chmura, z której solidnie lunęło, szybko się przebieram i jadę dalej. Na wjeździe do Radomia, gdy dalej mocno lało – trzy z rzędu mijane przystanki były okupowane przez uczestników maratonu ;)) Mnie deszcz i zimno w ogóle nie ruszały, mogę tak jechać długo. Za Radomiem deszcz się uspokaja, spokojnym tempem dojeżdżam do Iłży, jadąc z innym uczestnikiem maratonu parę km, w sumie od Sochaczewa na metę w grupie jechałem może 20-30km, cała reszta było to klasyczne solo.
Iłża 700km
W Iłży jem solidny obiad, zmieniam baterie w lampce, spotkałem tu też Krzyśka, który sprawnie jechał na czas w okolicach 55h. Na spanie się nie zdecydowałem ze względu na solidny tłok w pokojach, choć sen już mnie mocno mulił. Za Iłżą zaczynają się pierwsze górki, wkrótce pogoda znowu się psuje i trzeba się przebierać, zapada też zmrok. W Ostrowcu na stacji czekali na mnie koledzy Transatlantyka, dzięki za pomoc i magnes do koła, bo przy zamianie kół w Warszawie zapomniałem go przełożyć i licznik działał tylko z GPS. Kolejne kilometry – to coraz większe problemy ze snem, druga noc zawsze jest dużo cięższa do wytrzymania, szczególnie przy zarwaniu tej przed startem. Tak więc odcinek do Nowej Dęby strasznie się dłużył, położyłem się m.in. na jakieś 10min na przystanku.
Nowa Dęba 807km
Punkt świetnie zorganizowany, zjadłem ciepły makaron, była tez możliwość położenia się spać, z której z chęcią skorzystałem. 1,5h snu postawiło mnie od razu na nogi, do końca trasy już mnie sen nie łapał. Z Nowej Dęby do Rzeszowa jechałem nad ranem, zimno, temperatura 7-8’C i nieprzyjemny chłodny wiatr, przed Rzeszowem zaczęło już świtać.
Rzeszów 865km
Na punkcie na zupę trzeba było dość długo czekać, więc trochę posiedziałem w cieple i zdecydowałem się dalej jechać, opchałem się tylko smacznymi cukierkami truflowymi, obiecując sobie solidniejsze jedzenie w Brzozowej. Za Rzeszowem zaczynają się ostrzejsze podjazdy, na tym kawałku jadę fragment z Atłochowskim, mijamy się też z Tomkiem, przed Domaradzem już solidne ścianki pod 10%. Pogoda wreszcie się klaruje – jest piękne słońce, widać, że będzie ładny dzień, wieje z zachodu, więc na większości trasy pomaga.
Brzozów 909km
Po kilku kolejnych podjazdach docieram do Brzozowa, a tu tradycyjnie świetny punkt, wciąłem dwa żurki. Na punkcie ku swojemu zdziwieniu spotykam Łukasza Rojewskiego, który jak się okazało pod Rzeszowem zupełnie pogubił trasę, zrobił prawie 50km pętlę i do Brzozowa dojechał zupełnie zniechęcony, kładąc się tu na dłużej spać; spotykam też Transatlantyka, który ma duże szanse na poprawienie swojego rekordu. Kawałek za punktem staję jeszcze na stacji benzynowej za potrzebą – i ruszam w stronę Sanoka. Ostry podjazd prowadzi do centrum Brzozowa, przejazd przez Sanok marniutki, nierówna droga i wielki ruch. Za Zagórzem widowiskowe serpentyny w drodze do Leska i szybki zjazd do miasta, dalej kolejne dwie spore górki w drodze do Ustrzyk, ostatnia już na ok. 500m; na tym odcinku zdecydowanie pomaga wiatr mocno wiejący w plecy.
Ustrzyki Dolne 979km
Na punkcie spotykam Transatlantyka i Tomka Niepokoja, punkt wiele lepszy niż na zeszłej edycji, było sporo smacznych kanapek, które stanowiły miłą odmianę po dotychczasowym jedzeniu. Razem z Markiem ruszamy dalej, gdy przebierałem się minął mnie jeszcze Tomek, który szybszym tempem pojechał na metę. Marka walczącego o swój rekord też się trochę nagoniłem, złapałem go dopiero za Żłóbkiem jadącego razem z Łukaszem. I te ostatnie km jechaliśmy z grubsza wspólnie, tasując się od czasu do czasu. Końcówka za ostatnią przełęczą – jak zawsze nieprzyjemna, te ostatnie 20km ciągnie się w nieskończoność, sporo ciekawszym wariantem byłaby widowiskowa droga z Leska przez Cisną i trasa kończąca się eleganckim zjazdem. A tym razem na koniec jeszcze pod solidny wiatr, był to ten jeden z nielicznych fragmentów tej trasy, gdy wiatr przeszkadzał. Wreszcie pojawia się tablica z napisem Ustrzyki Górne, a kawałek dalej jest meta – i już po raz czwarty udaje mi się ukończyć ten morderczy wyścig!
Mój czas to 54h 37min, zważywszy na to ile czasu straciłem przez awarię szytki – całkiem przyzwoity. Bo to właśnie ta awaria rzuciła się szerokim cieniem na mój tegoroczny BBTour, gdyby nie to – była duża szansa na zejście poniżej 40h, Bronek Łazanowski, z którym podobnie jeździmy uzyskał czas 40h 40min, a czekał w Iłży na Piekarskiego prawie 2h, potem mu pomagał na trasie, jadąc we dwóch tych strat byśmy uniknęli, ale to już oczywiście gdybologia, zakład z Waxmundem (słaby jak na jego możliwości czas powyżej 50h, Wax na deszczu łatwo łapie kontuzje) przegrałem i wąsy musiałem zgolić. Wiele osób wykręciło świetne czasy, co bez wątpienia było zasługą sprzyjającego na zdecydowanej większości trasy wiatru; a tak dobre warunki pewnie nieprędko się powtórzą; więc szkoda straconej okazji. Ale poza tym impreza udana, wielu znajomych po raz pierwszy skutecznie zmierzyło się z tym dystansem, pokonał go Krzysiek (z czasem 55h 34min), duże brawa dla Marzeny, która jako jedyna dziewczyna jechała w kategorii solo i poprawiła jej rekord na 60h34min, gdyby nie zaspała w Iłży – z pewnością byłby czas poniżej 60h ;)), Transatlantyk poprawił swój rekord na 54h24min, Wąski na ciężkim trekingu walczył do końca i dojechał na metę 2h przed limitem; przyjemnie było śledzić na trasie ich również i ich poczynania, niejako „jechać" razem z nimi.
Zdjęć na trasie nie robiłem, więc w zastępstwie ten obrazek pokazujący sytuację w wyścigu w rejonie Sochaczewa - Grójca ;))

A tutaj medale za ukończenie BBTour:
W 2012 była zębatka, w 2014 zębatka z łańcuchem, więc w 2016 pora na cała korbę? ;))
Trasę wpisuję w jednym kawałku, bo w Nowej Dębie (gdzie spałem 1,5h) zapomniałem wyzerować licznik, więc parametry z jazdy musiałbym zaokrąglać, a na okienku i tak jest większy wynik.
Dane wycieczki:
DST: 1019.80 km AVS: 25.84 km/h
ALT: 5219 m MAX: 63.50 km/h
Temp:16.0 'C
Sobota, 16 sierpnia 2014Kategoria Rzym 2014, Rower szosowy, >100km
Rzym 2014
XIV dzień – Arce – Frosinone – Colleferro – Castel Gandolfo – Rzym – Ciampino
Relacja i zdjęcia z wyprawy
XIV dzień – Arce – Frosinone – Colleferro – Castel Gandolfo – Rzym – Ciampino
Relacja i zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 150.00 km AVS: 20.04 km/h
ALT: 1370 m MAX: 51.50 km/h
Temp:23.0 'C