wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 320328.34 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.26%)
  • Czas na rowerze: 583d 04h 04m
  • Prędkość średnia: 22.78 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

>100km

Dystans całkowity:239163.72 km (w terenie 665.00 km; 0.28%)
Czas w ruchu:10391:59
Średnia prędkość:22.87 km/h
Maksymalna prędkość:87.20 km/h
Suma podjazdów:1838284 m
Maks. tętno maksymalne:177 (94 %)
Maks. tętno średnie:151 (80 %)
Suma kalorii:603402 kcal
Liczba aktywności:1037
Średnio na aktywność:230.63 km i 10h 01m
Więcej statystyk
Sobota, 25 lipca 2020Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2020, Ultramaraton
Maraton Podróżnika 2020

W tym roku ze względu na problemy z epidemią Maraton Podróżnika tradycyjnie rozgrywany w pierwszy weekend czerwca został przeniesiony na termin pod koniec lipca. Do tego z powodu problemów organizacyjnych z załatwieniem bazy zmieniono też wybraną trasę w Bieszczady na mocno górską pętlę z Ujsół.

Wyspałem się sensownie, razem z Vukim wstajemy o 6.30, jemy śniadanie, ostatnie przygotowania i dojeżdżam 5km na start maratonu, po drodze mijają mnie już grupki z dystansu 300km, który startował przed nami. Startuję w ostatniej, bardzo mocnej grupce, razem z Hipkami, Wojtkiem Gubałą, Ryśkiem Hercem i Rafałem Jędrusikiem.


Początek to delikatny zjazd do Węgierskiej Górki, Wojtek tradycyjnie ostro ciśnie, na tych 18km średnia była 38km/h ;). Tutaj skręcamy w bok z głównej drogi co oczywiście oznacza bardzo solidny podjazd. Do tego są i płyty z dziurami, nawet zawróciłem kawałek bo mi się wydawało, że Garmin skrócił liczbę punktów. Ale to jednak tędy szła droga, zjazd też wredny, bo mocno nachylony i po bardzo wąskiej drodze z zakrętami prowadzącej przez niewielkie wioseczki, gdzie z za zakrętu zawsze może wyskoczyć samochód.

Tak jak zakładałem nasza grupka na podjeździe się porwała, mocni zawodnicy pojechali ostrzej, ja zgodnie z planem trzymałem swoje tempo, na tego typu trasie nastawiałem się przede wszystkim na jazdę solo, bo w górskim terenie jazda grupowa niewiele wnosi, a pokonywanie podjazdów nie swoim tempem ławo może doprowadzić do zajechania się, 2-3 górki się pociągnie świetnym tempem, ale dalej za takie rumakowanie czeka nas wysoka cena. Kolejne podjazdy pokazują, że była to sensowna strategia, jadę równo, zaczynam doganiać zawodników z wcześniejszych grupek. Po 60km zaczyna się ścianka na Przysłop, która trzyma 12-13% na sporym kawałku, co się już czuje w nogach. Jest ciepło, może nie upalnie, ale pod górę czuć tę temperaturę.

Za przełęczą Przysłop pojawiają się widoki na Babią Górę - znak, że trzeba będzie wjechać na Krowiarki. Podjazd długi, ale w miarę łatwy, tutaj spotykam Marka Dembowskiego jadącego dystans 300km, któremu jak zwykle humor dopisuje ;)). Z Krowiarek elegancki zjazd do Jabłonki, mijam tutaj między innymi dziewczynę jadącą w koszulce Pierścienia 1000 Jezior, która kawałek później miała bolesną wywrotkę na zjeździe z Makowskiej, złamała nogę i musiała się wycofać z maratonu. Odcinek z Krowiarek to taki odpoczynek przed kolejną serią długich i ciężkich podjazdów, dość płaski kawałek jak na realia tegorocznej trasy, niestety mocno ruchliwy. Przy typowym czerwcowym terminie Podróżnika ruch zawsze był umiarkowany, ale przełom lipca i sierpnia, tym bardziej w tym roku, gdy większość ludzi spędza urlopy w Polsce - to już inna rozmowa, szczególnie gdy chodzi o rejon Zakopanego, gdzie turystów są tysiące. Do tego od strony Tatr szybko nadciągają ciemne chmury i już w Czarnym Dunajcu zaczyna padać, a kawałek dalej już mocno lać - to był pierwszy deszcz w 6-letniej historii Podróżnika. Odcinek bardzo nieprzyjemny, w solidnym deszczu i z dużym ruchem, do tego koła karbonowe, które na tę imprezę założyłem słabiutko hamują na mokrym, więc zjazdy w górach trzeba jechać asekuracyjnie. Na Zębie, gdzie fotografowali nas organizatorzy już deszcz zaczął trochę odpuszczać, na zjeździe do Poronina przestaje padać zupełnie, dolna część zjazdu jest nawet z suchym asfaltem.

Z Poronina kawałek zakopianką i skręcamy na Gliczarów, ale nie ten kultowy 23%, a wersja przez Gliczarów Górny. Też ostra ściana, ale z maksami koło 15%. Na samym grzbiecie trwa remont nawierzchni (prawdopodobnie przed startującym za parę dni Tour de Pologne), są odcinki szutrowe. Z Bukowiny szybki zjazd szosą wojewódzką - i zbliża się najcięższa ściana maratonu, czyli Łapszanka wersją przez Potok Grocholów. Wiedząc co nas czeka rozebrałem się ze stroju przeciwdeszczowego, choć deszczowe chmury jeszcze straszyły. Ściana daje w kość niewąsko, 17-18%, ale trud podjazdu rekompensują szerokie widoki z grzbietu, szkoda, że Tatry w większości zakryte deszczowymi chmurami.


Z Łapszanki wreszcie dłuższy zjazd do Nidzicy, w rejonie tamy czorsztyńskiej i zamku w Nidzicy prawdziwe tłumy turystów. Stąd jedziemy bardzo widokową drogą przez Falsztyn, z której są ekstra widoki na jezioro Czorsztyńskie. Knurowska pokonana równym tempem, cały czas utrzymywałem w zasięgu wzroku zawodnika jadącego przede mną, na zjeździe nawet kawałek razem jechaliśmy, ale ja zjeżdżałem na Orlen w Zabrzeżu, parę minut po mnie dociera tu Vuki. Kawałek dalej w Łącku na trasie pojawił się organizator RTP i uczestnik wielu dużych ultramaratonów Paweł Puławski razem z rodziną dopingując zawodników, choć jedynie w przelocie - bardzo fajne spotkanie!

Największe góry maratonu się skończyły, ale to wcale nie znaczy, że się zrobiło płasko lub wiele łatwiej - teraz czekał nas długi odcinek pasmem pogórzy. W rejonie Limanowej na trasie obserwuję piękny zachód słońca i zaczyna się nocna jazda.


Zwykła nocna monotonia nie trzyma, bo cały czas są liczne podjazdy, też i ruch na drogach szybko spada do minimalnych poziomów. Nocka przetrwana bez większych kryzysów, aczkolwiek tempo już znacznie spadło, za Myślenicami spotkania m.in. z Hipkami i Przemkiem Liebnerem. W Kalwarii Zebrzydowskiej robię sobie postój na ławeczce pod pięknie położonym klasztorem, po zjeździe nad Wisłę najzimniejsza faza maratonu, na łąkach nad rzeką dużo mgieł, musiałem założyć jeszcze dodatkową warstwę i ciepłą czapkę bo w tym co miałem już mnie trząść zaczynało. Od przekroczenia Wisły łatwiejszy kawałek, ale nóżki już nie takie świeże, więc tempo marne; w rejonie Zatoru powoli zaczyna świtać.

Na deser czekał nas długi i wymagający podjazd na przełęcz Kocierską, jechaliśmy tu z Hipkami i Żubrem, który mnie mocno zaskoczył wielkim postępem rowerowym jaki zrobił w tym roku, a i na Kocierskiej mi kawałek odjechał ;)). Też widać tu było jaki poziom rowerowy ma Hipcia, która jak tylko mocniej nacisnęła to z łatwością odjeżdżała na podjeździe, ale na tym maratonie jechała razem z Witkiem, więc tak nie szarżowała. Na podjeździe grupka się rozpadła bo każdy kończył podjazd swoim tempem - i pozostał jedynie bardzo upierdliwy odcinek z Żywca na metę, łagodnie pod górę, cały czas po nieciekawych wioskach, do tego wiał przeciwny wiatr, więc "ciągło" się to i ciągło. W samej końcówce dochodzą mnie Hipki (na nic zdało się przejechanie przez zamknięty przejazd kolejowy ;)) - i razem wjeżdżamy na metę
.

Maraton dla mnie bardzo udany, moim założeniem przed startem było złamanie 24h, a ukończyłem z czasem 22h41min, co dało 19 miejsce ex aequo z Hipkami, na 61 osób, które stanęły na starcie . Zdecydowaną większość trasy przejechałem samotnie, na tak górskim maratonie to najsensowniejsza opcja, bo jadąc z grupą za wysokim tempem łatwo się zarżnąć. Obeszło się bez kryzysów i kontuzji, rower jedynie raz regulowałem, wygląda na to, że wreszcie udało się trafić w ustawienie, które się nieźle sprawdza, choć pod koniec 4 litery już były coraz mocniej odczuwalne (to też kwestia sztywnych kół karbonowych, które dużo gorzej amortyzują i mocniej odbijają nierówności), więc na BBT to może nie być tak wesoło ;). Dzięki temu też udało się mocno ograniczyć liczbę postojów. Jednym słowem - przed głównym startem sezonu, czyli BBT dało mi to sporo optymizmu, choć oczywiście maraton 1000km to zupełnie inna bajka i ciężko przekładać na niego wyniki z połowę krótszej imprezy.

Też taka obserwacja - tegoroczny Podróżnik doskonale pokazał jak to jeżdżenie ultra się sprofesjonalizowało, dla porównania w 2015 roku na trasie 534km i 6700m w pionie jedynie zwycięzca złamał granicę 24h, a teraz tę granicę złamało aż 26 osób, a zwycięzca na tak morderczej trasie osiągnął czas 17h42min! Z tą nazwą "Podróżnik" to ten maraton coraz mniej ma wspólnego, to jest już ostre ściganie, przynajmniej jeśli chodzi o dystans 500km, bo na 300km jedzie wiele osób z innym podejściem; jedynie niezniszczalny Wojtek Łuszcz na retro szosówce z kuferkiem i bez kasku ratuje prawdziwego ducha tej imprezy ;)). A analizując aspekty historyczne - po tegorocznej imprezie zostałem jedynym, który ukończył wszystkie Podróżniki w wersji 500km, bo Gavek który dotąd też miał 6 Podróżników na koncie tym razem nie startował. Trzeba będzie podtrzymać tę tradycję - bo ta impreza to prawdziwy kawał historii polskiego ultra!
Zdjęcia 

Dane wycieczki: DST: 497.80 km AVS: 23.44 km/h ALT: 6847 m MAX: 70.50 km/h Temp:18.0 'C
Sobota, 18 lipca 2020Kategoria >100km, Giant Anthem 2020, Wycieczka
Pętelka po Kampinosie.
Na przejeździe przez Warszawę mijam ok. 60-letniego rowerzystę, jedzie w kapeluszu, z maseczką opuszczoną na brodę, ręce na kierownicy, a w ustach przygryziony pet - prawdziwy mistrz ;)). W Kampinosie od razu widać efekt dość deszczowego czerwca - plaga komarów, jak stanąłem poprawić siodełko w rowerze to chciały mnie żywcem zeżreć ;). Swoją drogą to liczba tych stworzeń jest po prostu niewyobrażalna, gdzie w lesie się nie stanie na chwilę - to natychmiast pojawia się ich kilkadziesiąt, to w całej Puszczy Kampinoskiej są ich miliardy, jak nie więcej. Jedynie na większych polanach można przez chwilę odetchnąć, ale długo nie trwa zanim i tu zwęszą łup. Właśnie na takiej wielkiej polanie biwakowej w Roztoce zrobiłem krótki popas (wstyd dla KPN, że nie ma tu śmietników, bo ludzi w weekendy przyjeżdża tu wielu, jest kilka wiat dla turystów). Obok mnie była rodzinka i ich budyniowaty synek atakowany przez skrzydlatych krwiopijców co chwilę rozpaczliwie wołał "Mamo - nie chcę tu być!" ;))

Trasa jak zwykle daje w kość, dużo interwałowych ścianek, też i więcej piachu się robi niż na wiosnę. Wracałem nad Wisłą, kawałek przed moim przejazdem w Łomiankach popadało, mnie jedynie kilka kropel zahaczyło, dobrze bo niczego od deszczu nie miałem. Singielek nad Wisłą od mojego ostatniego przejazdu jakieś 1,5 miesiąca temu zarósł niesamowicie, gęste chaszcze, wysokie na dwa metry, dokładnie jak na odcinku specjalnym Wisły 1200 nad Świdrem, aż się wierzyć nie chce jak to wszystko urosło w tak krótkim czasie. Skończyła mi się woda na wysokości Starówki, jak sprawdziłem przy fontannach powinien być kranik z wodą miejską, ale z powodu epidemii fontanny zamknięte, a i kranika nigdzie nie widziałem, więc już pociągnąłem na sucho ;)
Dane wycieczki: DST: 110.50 km AVS: 20.91 km/h ALT: 499 m MAX: 46.30 km/h Temp:27.0 'C
Sobota, 4 lipca 2020Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2020, Ultramaraton
Pierścień Tysiąca Jezior

W Pierścieniu dotąd startowałem trzy razy, w tym roku początkowo nie miałem tej imprezy w planie, ale zawirowania spowodowane epidemią przestawiły plany startowe wielu osobom i w tej nowej "konfiguracji" Pierścień wpasował się idealnie. Trasa przeze mnie znana i lubiana, tak więc z chęcią tu powróciłem po paruletniej przerwie. Startuję w kategorii Open, założeniem sportowym był czas poniżej 26h i też ogólna ocena możliwości przed sierpniowym BBT, gdzie chciałbym poprawić swój rekord przejazdu.


Wyspałem się nawet nieźle, ze 4-5h snu było co jak na mnie jest dobrym wynikiem ;). Pogoda idealna na ultra, słonecznie, ale bez upału, do tego zapowiada się wiatr w plecy na pierwszej połowie trasy. Szybkie pakowanie bagażu, przy maratonie z punktami żywnościowymi wystarczą niezbędne rzeczy i mała podsiodłówka. Na starcie honorowym w bazie montujemy GPS, później przejazd na start ostry do Miłakowa spokojnym tempem. Tutaj czekamy trochę na naszą kolej - i ruszamy. Jazda od razu solidna, Adam Filipek z rekordem na BBT poniżej 40h od razu wrzucił mocne tempo i szybko doganiamy kolejną grupkę z której zabiera się z nami jeszcze mocniejszy Wojtek Jaśniewicz (rekord z BBT 37h40min). I w takim składzie dojeżdżamy na pierwszy PK w Lidzbarku Warmińskim, w końcówce już ledwo wyrabiałem, ale nie z powodu tempa, a pełnego pęcherza, a nie chciałem odpuszczać fajnie jadącej grupy ;). W Lidzbarku przetasowanie grupy, Adam Filipek szybko ruszył sam do przodu, Adam Litarowicz czekał na kolegę z następnej grupy, a ja ruszam w trójkę razem z Wojtkiem i Grześkiem Mikołajewiczem.

I w tym składzie bardzo fajnie się jechało, wiatr wzmógł się na sile, generalnie wiało z południowego zachodu, więc często był to wiatr boczny, ale były odcinki, gdzie pchało równo w plecy. Tempo bardzo przyzwoite, w okolicach 32,5km/h, głównie Wojtek to ciągnął, bo wgrał zeszłoroczny ślad imprezy do nawigacji, więc nie bardzo mógł jechać solo. Bardzo fajna jazda, przyjemnie się też rozmawiało - to jest przewaga jazdy w Open nad Solo. Przed PK2 nad jeziorem Rydzówka zaczynają się mocniejsze hopki, z których fajnie widać jeziora - znak, że wjeżdżamy na Mazury. Sam punkt świetnie położony nad jeziorem, z dużym wyborem jedzenia, są arbuzy, można też zjeść na ciepło pierogi na co się skusiłem. Po krótkim postoju ruszamy dalej, znowu przemeblowanie grupki, do naszej trójki dołączył Adam Filipek, którego doszliśmy na punkcie. Tempo było solidne, na paru podjazdach już czułem, że dochodzę do ściany, czułem, że skurcze nadciągają. Już miałem odpuszczać grupę, ale zmiana pozycji ciała na siodełku pomogła. Wkrótce zostaje Adam Filipek, który stanął coś w rowerze regulować, ale to chyba grubsza była awaria, bo z monitoringu widzę, że wycofał się z wyścigu. 


Jazda na kolejny punkt elegancka, do Gołdapi są świetne asfalty, doganiamy tutaj parę osób, które się do nas podpinają. Przed Gołdapią seria górek i do samego miasta szybki zjazd, punkt tradycyjnie przy rynku, jest też kranik i można opłukać przepocone i zasolone ręce i głowę. Za Gołdapią zaczyna się najładniejszy w mojej opinii odcinek Pierścienia, czyli przygraniczna droga na Wiżajny i Sejny. To też najbardziej górzysta "pięćdziesiątka" Pierścienia, na 50km pomiędzy 250km a 300km suma podjazdów wyszła 560m. Ale przede wszystkim to bardzo ładna droga - lasy, a następnie zielone wzgórza Suwalszczyzny i przy tym pusto, bardzo niewielka gęstość zaludnienia jak na polskie standardy. Kawałek za Trójstykiem Granic ostra ścianka, na której wykręcam maksa z wyścigu, a następnie nowość na trasie Pierścienia, czyli objazd jeziora Wiżajny. I to był IMO strzał w dziesiątkę, bo kawałek jest piękny, często widać jezioro, po drodze liczne krótkie i soczyste ścianki, a z samego punktu świetnie widać najeżoną wiatrakami Górę Rowelską, czyli najwyższy punkt Pierścienia. A sam zjazd na punkt kawałkiem szuterku z krótką górką. 

Punkt przygotowany perfekcyjnie, jest wygodna toaleta, można nawet wziąć prysznic, jest szybko podany i smaczny dwudaniowy obiad, tak więc trochę spuściliśmy z reżimu pilnowania czasu postojów, bardziej przerzucając się na rytm towarzyski. Wojtek cały czas walczył próbując wgrać ślad do Garmina, udało się nawet ściągnąć na telefon prawidłową wersję, ale nie dało się tego przerzucić do komputerka, podobnie nie chciał iść transfer bezpośredni z mojego Garmina; śmieliśmy się, że przez to Wojtek nie będzie nas mógł urwać ;)

Przy wyjeździe z punktu do naszej trójki dołącza Czesia Kruczkowska i w czwórkę ruszamy dalej. Kończymy pagórkowatą i widokową pętlę wokół jeziora Wiżajny, zaliczamy Górę Rowelską, a następnie najdłuższy zjazd Pierścienia i ostrą hopkę w Rutce-Tartak.


Tutaj kończą się większe górki, jeszcze jest trochę mniejszych ścianek do Szypliszek, dalej już się zaczyna jedyna płaska setka na Pierścieniu. Przed punktem w Sejnach zaczyna zmierzchać i wita nas wielki księżyc blisko pełni; tutaj mijają nas najszybsi solowcy, którzy startowali blisko 2h po nas, m.in. Adam Kałużny w swoim kasku aero przemknął jak torpeda ;). Na punkcie w Sejnach sposobimy się do nocnej jazdy, jest też ciepła zupka, rozmawiamy też z Czarkiem Wójcikiem jadącym Solo, który narzeka na problemy żołądkowe.

Odcinek na 6PK w Dowspudzie ma dwa oblicza, pierwszy kawałek to przyjemna jazda gładką jak stół krajówką, o tej godzinie z minimalnym ruchem, ale druga część to przeciwny biegun, czyli bardzo dziurawa droga nad Wigrami; miałem okazję ten odcinek już jechać w tym roku w czasie wyjazdu na Litwę, więc byłem na to mentalnie przygotowany ;). Przetrwaliśmy to bez strat, ale z rozmów na mecie dowiedziałem się, że była osoba co nawet oponę rozerwała na tym kawałku. Dowspuda to kolejny punkt z wypasem, jest pomidorówka, jest duży pieróg, szczególnie te zupki dobrze wchodzą na wyścigu.


Następny odcinek do Ełku w większym składzie, jest też Adam Litarowicz z kolegą i zawodnik z odpalonym głośno radiem, co mnie zniesmaczyło, bo w jeździe grupowej powinno się używać słuchawek, by innych do słuchania tego czego nie mają ochoty nie zmuszać. W Ełku na punkcie witają nas Małgosia i Paweł (który też tego dnia zrobił ponad 400km śladem Pierścienia), na punkcie ciepły makaronik, tutaj też po raz pierwszy reguluję ustawienie roweru (co jak na mnie jest wynikiem doskonałym, bo normalnie to taki maraton to z kilkanaście poprawek jak nic), bo już coraz mocniej zaczyna mnie boleć kark od jazdy na lemondce. Lipcowy termin to także bardzo krótka noc, już po drugiej pojawiają się pierwsze przejaśnienia, a koło trzeciej widać już zorze. Ełk to także koniec płaskiego odcinka Pierścienia, stąd już na metę będą solidne górki, na kawałku do Giżycka są ze dwie większe ścianki. Na tym kawałku łapie nas deszcz, zaskoczyło mnie to, bo w prognozach jakie sprawdzałem na starcie było suchutko, ale na szczęście wiele nie padało. Na punkt w Giżycku docieramy już po świcie, tutaj trochę słabiej, ale to był punkt organizowany w ostatniej chwili, bo z pierwotnie planowanego wycofał się kontrahent tuż przed wyścigiem. Tu już mamy prawie 500km w nogach, więc i nie ma wielkiego ciśnienia na czas postojów, każdy tylko sobie wizualizuje metę. Tu też drugi raz poprawiam lemondkę, bo zmiana w Ełku co prawda zredukowała ból karku, ale za to siedzenie zaczęło mocniej obrywać ;)

A końcówka Pierścienia jest bardzo wredna i te ostatnie 100km ciągnie się w nieskończoność, bo jest tu kumulacja podjazdów i słabych asfaltów, tak więc ten kawałek w zestawieniu z tym co już ma się w nogach ostro daje w kość. Dalej przelotnie popadywało, drogi były mokre, na odcinku przed Kętrzynem Wojtek ledwo się wybronił przed upadkiem na przejeździe kolejowym, a w samym Kętrzynie na rondzie Czesia zaliczyła uślizg koła i upadek na bok. Mocno starta noga i rozwalone kolano - ale twardo się trzymała, zero narzekania, od razu wsiadła na rower i ruszyła dalej. Ale siłą rzeczy musiała jechać wolniej, zostałem więc by trochę pomóc, bo też powoli zaczynało coraz mocniej wiać w twarz, ale w tej fazie maratonu istotniejsze jest wsparcie psychiczne. Końcówka ciągnęła się i ciągnęła, kolejne podjazdy wysysały siły, m.in. długa ścianka przed Lutrami. Ostatni PK nad jeziorem Luterskim w Kikitach. Fajnie też widać jak wraz z wjazdem na Warmię zauważalnie zmienia się wygląd miasteczek, przede wszystkim dochodzą liczne przydrożne kapliczki, których na historycznie ewangelickich Mazurach nie uświadczymy.

W końcówce wiatr wzbierał na sile, więc kilometry leciały powoli, jechaliśmy w trójkę z Czesią i jeszcze jednym kontuzjowanym kolegą odliczając kilometry do mety i wreszcie o 10.33 meldujemy się w bazie maratonu witani m.in. przez papugę Krzyśka Kubika (chłopaka Czesi, który już ukończył maraton) ;))


Maraton dla mnie bardzo udany, uzyskałem czas 25h 8min, w 24h przejechałem 593km, chyba ledwie trzy razy w życiu zrobiłem niewiele więcej, a na tej dość wymagającej trasie to jest jak dla mnie bardzo dobry wynik. Ale najważniejsze jest to, że dojechałem w niezłej formie, mięśni nóg nie zajechałem, obyło się bez żadnych kontuzji, siedzenie jedynie na dziurawej końcówce zaczynało męczyć, ale jeszcze na akceptowalnym poziomie, choć pewnie przy dystansie ze 200km dłuższym już by tak różowo nie było. Najbardziej oczywiście pomogła tu bardzo fajna grupa, a to w Open często loteria, tym razem trafiłem bardzo dobrze, duże podziękowania dla chłopaków z którymi jechałem i Czesi. Też wpływ na dobry wynik miała tu świetna pogoda, bo warunki do jazdy były bardzo przyzwoite, góra 27-28'C w dzień, ciepła noc, 24h były do złamania, wymagało to trochę większej dyscypliny na postojach, Wojtek i Grzesiek dojechali z czasem 24h15min, więc niewiele im zabrakło; ale to taka specyfika Open, że walor towarzyski często zwycięża z czysto sportowym i nie warto dla urwania paru minut tego tracić, postojów wyszło mi 3h10min. Tak więc przed BBT jestem dobrej myśli, zebrałem też trochę nowych doświadczeń, odświeżając sobie sposób jazdy na maratonach z punktami żywnościowymi, bo parę lat już tego typu imprezy nie jechałem.

Podziękowania dla Wojtka i Grześka z którymi wspólnie pokonałem zdecydowaną większość trasy, bardzo fajnie się razem jechało, było o czym pogadać. Gratulacje dla Czesi za wielkie serce do walki, pomimo bolesnej gleby twardo walczyła na trasie i udało się jej zająć drugie miejsce w Open wśród pań.Organizacyjnie maraton oceniam bardzo wysoko, wiele świetnie przygotowanych punktów, bez problemu można było zrobić całą trasę opierając się tylko na jedzeniu z bogato wyposażonych punktów. Trasa tradycyjnie ekstra, bardzo lubię te tereny, a trochę dziur jakoś mnie wielce nie rusza, wolę to niż dużo nudniejsze tereny z idealnymi drogami. Tak więc imprezę każdemu fanowi ultra mocno polecam, choć z uwagą, że jest to bardzo wymagający kondycyjnie maraton, sporo cięższy niż np. Piękny Wschód czy Piękny Zachód.
Zdjęcia z maratonu

Dane wycieczki: DST: 616.00 km AVS: 28.09 km/h ALT: 4172 m MAX: 64.50 km/h Temp:20.0 'C
Sobota, 20 czerwca 2020Kategoria >100km, Canyon 2020, Wycieczka
Litwa - dzień 4

Ostatniego dnia wracam do Polski, a jako, że z Augustowa jest w sumie jeden sensowny pociąg do Warszawy, więc musiałem na niego zdążyć. Ale trasę zaplanowałem z sensownym zapasem czasowym, by się nie musieć żyłować i mieć czas na obiad przed podróżą, do tego wiatr miał sprzyjać. Poranna jazda bardzo przyjemna, jeszcze nie prażyło, a odcinek pod Rudiszkami też jest świetny, jeden z moich ulubionych na Litwie, sporo leśnej jazdy, fajne mikro ścianki


Na pewnym kawałku ścigałem się też z kotem, który na mój widok zaczął uciekać, ale zamiast skręcić w bok to leciał szosą. Miał kondychę zwierzak, bo tak z pół kilometra zasuwał dobre 25km/h zanim w końcu skręcił ;)). Przed Olitą zaczyna już mocno prażyć, robiąc zakupy w sklepie zorientowałem się, ze nie mam bidonu, wkurzyło mnie to nieźle bo świetnie mi pasował rozmiarem do torby w ramie, a był to nietypowy wymiar, który kiedyś dostałem jako prezent robiąc zakupy w jakimś sklepie internetowym. Na postoju ciągle mi ta sprawa nie dawała spokoju, jak ten bidon mógł wypaść, skoro wczoraj na szutrach ani drgnął - i nagle olśnienie! Kawałek przed Olitą stawałem się wysikać i wtedy przewrócił mi się rower oparty o chybotliwy słupek drogowy, wtedy musiał ten bidon wylecieć. 

Noż diabli to nadali, szybko przeliczam czas pozostały do odjazdu pociągu i już widzę, że ratowanie bidonu będzie oznaczać jazdę na styk z pociągiem. Ale decyduję się wracać, a to wymagało powrotu przez Olitę i zaliczenia dużego podjazdu znad Niemna, ponad 100m w pionie, ale nie to było najgorsze, a upał. Jadąc w dół fajnie się pruło, był powiew powietrza, a wracając pod górę i pod wiatr - to siekierę w powietrzu można było zawiesić. Ale akcja ratownicza została zakończona sukcesem - miejsce dobrze namierzyłem i bidon odnalazłem, co od razu podniosło moje morale ;)).


Dalszy odcinek za Olitą już sporo mniej ciekawy, droga na Łoździeje jest mocno ruchliwa, to też główniejsza droga sowieckiego typu, czyli pobocze wycięte na dobre 15m z każdej strony, tereny też mniej ciekawe. Dlatego, gdy po 20km dotarłem do Serejów, postanawiam zjechać na boczne drogi i do Polski wrócić przez Berżniki. Wiedziałem, że będzie tu odcinek szutru, ale tempo jazdy miałem dobre. 

Od razu było sporo ładniej, bardzo fajny odcinek za Serejami, wąziutkie dróżki najeżone mini-podjazdami. Ale ceną za to był długi, koło 9km odcinek szutru, z czego 5km to już była mocno upierdliwa tarka, a przed samą granicą doszły jeszcze ścianki i jakiś amatorski rajd samochodowy, który tu akurat rozgrywano, więc parę razy samochody wzbudzały chmurę pyłu. Jednym słowem sporo czasu się zeszło na tę jazdę, do tego dojeżdżając na granicę orientuję się, że niebo zaczyna coraz gorzej wyglądać, a zapasu czasu na przeczekiwanie burzy to już nie miałem. Po dojechaniu do Gib widać już było, że burzy nie uniknę, zaraz za Gibami walnęło z pełną mocą, deszcz taki, że w minutę zupełnie przemoczył moją wypasioną kapotę, na takie deszcze nie ma ciuchów. Ma taka jazda w burzę mnóstwo klimatu, widzi się przed sobą ścianę wody, pioruny walą z takim łoskotem, że od razu człowiek przybiera super aerodynamiczną pozycję, tak wgniata to w siodełko ;)). Jakieś drzewo leżało zwalone na połowę szosy, nie wiem czy wiatr czy piorun je przewróciły, już nawet samochody zaczęły stawać przy dordze by burzę przeczekać. Ale fajnie było dopóki nie zaczęło walić gradem, chwilę wytrzymałem, ale zaczęło z taką siłą uderzać, że musiałem zjechać do lasu i osłonić głowę rękoma. Na szczęście długo grad nie padał i szybko mogłem ruszyć dalej. Po tym uderzeniu miałem z 10km przerwy i zderzyłem się z kolejną burzą, tym razem wiatr tak zawirował, że dostałem uderzenie prosto w twarz, dech zatkało momentalnie, na liczniku chwilowa moc ze 300W, a ja 15km/h nie mogłem wycisnąć. Też gradem chwilę powaliło, więc znowu musiałem stanąć, ale po chwili odpuściło. 


Tak więc do Augustowa docieram z mocnymi wrażeniami, ale takie przygody to właśnie kwintesencja wypraw rowerowych! Grunt, ze na pociąg się wyrobiłem, choć solidnie przemoczony, tyle dobrego, ze po burzy szybko zrobiło się cieplej

Cały wyjazd bardzo udany, udało się przejechać założoną trasę, w 4 dni zrobiłem z 850km. Świetnie trafiłem z terminem, widząc Podlasie i Litwę w pięknych zielonych barwach przełomu wiosny i lata, a dzięki bardzo długim dniom można było robić tak duże dystanse bez potrzeby nocnej jazdy. Do tego pogodowo fajnie to wypadło, podczas gdy w górach mocno lało, ja miałem upały, dopiero ostatniego dnia wpakowałem się na burzę, dość pechowo, bo gdybym nie musiał wracać po bidon to dojechałbym przed nią.

Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki: DST: 181.20 km AVS: 25.17 km/h ALT: 1057 m MAX: 48.60 km/h Temp:29.0 'C
Piątek, 19 czerwca 2020Kategoria >100km, >200km, Canyon 2020, Wycieczka
Litwa - dzień 3

Dziś zapowiada się kolejny mocno upalny dzień, do tego tym razem znowu pod wiatr, bo wieje z kierunków wschodnich, a tam będę głównie jechać. Pierwszy kawałek to fajny pagórkowaty odcinek w stronę Kalwarii, zakończony zjazdem z poziomu wzgórz na ok. 200m na poziom nizin już poniżej 100m. Z Kalwarii do Mariampola przerzut główniejszą drogą, ale bez dramatu (główny ruch na Kowno idzie równoległą szosą A5). Mariampol już raczej w sowieckim stylu, szerokie ulice, wielkie place - tak wygląda sporo miast na Litwie, bolszewizm odcisnął tu swoje piętno. Ale nie na zwiedzanie miast się na Litwę jeździ (poza WiInem niewiele tu ładnych miast).


Kawałek za Mariampolem odbijam na boczniejsze drogi,tu jest ta "prawdziwa" Litwa, podobnie jak na Podlasiu bardzo zielono i równie pusto, gęstość zaludnienia niewielka, czasem jedzie się i 10km nie widząc żadnych elementów cywilizacji. Tutaj jest też pierwszy z charakterystycznych dla państw nadbałtyckich odcinków szutrowych, ten dał mi nieźle w kość, bo szuter był dość piaszczysty i wąskie opony co rusz się w piach wżynały, a kilka małych górek już ledwo dałem radę wciągnąć. Kawałek dalej, w Prenach przekraczam Niemen, który w tej okolicy często płynie głębokim jarem, więc zjazd nad rzekę oznacza prawie spory zjazd, później trzeba to z powrotem wjechać. Kawałka za Prenami się obawiałem, bo trzeba tu było jechać koło 15km ruchliwą drogą z Mariampola, ze względu na małą ilość mostów na Niemnie nie bardzo jest inna alternatywa. Ale tak źle nie było, na sporym kawałku była wygodna ścieżka rowerowa, a później ruch na szosie nie tak tragiczny.


Natomiast prażyło już niewąsko, jako że jechałem w czarnej koszulce, to od razu było na niej widać ile soli wypociłem, wypiłem tego dnia z 9 litrów, a prawie nic nie sikałem ;). Sprawę ratuje, jakżeby inaczej - Orlen, który ma swoje stacje i na Litwie, wszystko tam funkcjonuje jak u nas, też i asortyment bardzo zbliżony. Nakupiłem więc wody i izotoników i ruszyłem kawałek dalej postanawiając zrobić dłuższy popas by przeczekać upał. Odpoczywałem z 1,5h, w międzyczasie podjechała burza, ale na szczęście poszła w innym kierunku niż jechałem. Tradycyjnie popołudniowa jazda  bardzo przyjemna, już tak nie smażyło, a do tego zaczął się najciekawszy odcinek dzisiejszej trasy, czyli liczne pagóreczki Pojezierza Dzukijskiego. Kapitalny odcinek, najpierw szutrowy kawałek kończący się podjazdem z którego widać elektrownię Elektrenai, później kolejne zielone podjazdy.

Już z paru kilometrów widać balony unoszące nad Trokami, tam mnóstwo ludzi, koronawirusa już nikt się tu nie boi, w taką pogodę wiele osób pływa w bardzo czystym jeziorze Galve, pełno jest łódek i ludzi oglądających zamek w Trokach. Byłem tu już parę razy, ale zawsze ten zamek robi na mnie duże wrażenie, kapitalnie położenie i wkomponowanie w krajobraz


W Trokach robię zakupy na biwak,miałem szczęście, bo była tylko jedna kasa, a zaraz po mnie wpakowała się do sklepu drużyna koszykarzy, śmiesznie wyglądali, wielkie drągi po 2m, ale chudzi jak szczapy ;). Nocuję w lesie kawałek przed Rudiszkami, tym razem od komarów miałem spokój
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki: DST: 205.00 km AVS: 23.52 km/h ALT: 1218 m MAX: 53.10 km/h Temp:32.0 'C
Czwartek, 18 czerwca 2020Kategoria >100km, >200km, Canyon 2020, Wycieczka
Litwa - dzień 2

Kolejnego dnia wita mnie świetna pogoda, od razu widać, ze będzie gorący dzień, bo już rano jest powyżej 20 stopni. Pierwszy odcinek to kapitalne drogi Podlasia, teraz jest najlepsza pora roku na tę trasę, bo jest tu soczyście zielono. W tym rejonie prawie nie ma pól uprawnych, dominują łąki i hodowla zwierząt, akurat w wielu miejscach trwają sianokosy. Cały odcinek przygraniczny to świetna jazda, drogi dobrej jakości, puściuteńko i ekstra widoki, właśnie ta pustka to jest coś wyróżniającego ten rejon, niewiele już takich w Polsce zostało. Jedzie się wygodnie, bo dzisiaj wiatr wreszcie mi bardziej sprzyja, choć generalnie mocno to nie wieje


Kawałek za Nowym Dworem DW 664 jest właśnie remontowana, z jednej strony fajnie, bo była już w marniutkim stanie, z drugiej musiałem się przebijać po szutrach. Smażyć już zaczyna bardzo mocno, są 33 stopnie i w przeciwieństwie do wczoraj słońce nie chowa się za chmurami, ale praży po całości. Po 100km w Gruszkach staję na przystanku dającym cień na dłuższy postój.


Kolejny odcinek to augustowskie lasy, którymi przebijam się pod Suwałki, zahaczając po drodze o Wigry, na tym kawałku sporo kiepskich nawierzchni. W Suwałkach zajeżdżam do Maca na treściwszy posiłek po którym ruszam na ostatnią część trasy. Kolejny świetny odcinek - czyli pagórki Suwalszczyzny, własnie pod wieczór jedzie się najfajniej, już tak nie smaży, w powietrzu specyficzny zapach pól i lasów, a widoki jak w Hobbitonie we Władcy Pierścieni, tak jest zielono. Ostatnie kilometry w Polsce to fajny kawałek nad jeziorem Wiżajny i interwałowy odcinek na samą granicę. 


Już na Litwie świetnie prezentuje się wielkie jezioro Wisztynieckie oświetlone zachodzącym słońcem; kawałek dalej nocuję na łące przy drodze, niestety trafiła się miejscówka z rojami komarów i te wredne stworzonka nieźle dały się we znaki. W tym rejonie w okresie przesilenia letniego nie ma już 100% ciemnych nocy, jasno oczywiście nie jest, ale i ciemności pełne nie zapadają, ze 200-300km dalej na północ pewnie już byłyby białe noce.
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki: DST: 215.30 km AVS: 25.38 km/h ALT: 1332 m MAX: 59.80 km/h Temp:33.0 'C
Środa, 17 czerwca 2020Kategoria >100km, >200km, Canyon 2020, Wycieczka
Litwa - dzień 1

Miałem w planach jazdę na parę dni w góry, ale jako, że zapowiadano tam ulewne deszcze - projekt upadł. Ale, że na północy sytuacja pogodowa wyglądała dużo lepiej postanowiłem ruszyć na bardzo fajną traskę na Litwę, drogi znane i lubiane.

Pierwszego dnia czeka mnie długi przerzutowy odcinek, początek do niczego - wyjazd z Warszawy w godzinach porannego szczytu nie należał do przyjemności, dopiero po 30km za Okuniewem się uspokoiło. Wiatr z kierunków południowo-wschodnich, więc głównie przeszkadzający. Tak gdzieś pod Węgrowem sprawdzam pogodę by zobaczyć jak to dalej z tym wiatrem będzie, a tu niespodzianka - opady rzędu 10-15mm, których wczoraj w prognozie w ogóle nie było ;). Wnerwiło mnie to, bo jedynie kapocinkę przeciwdeszczową zabrałem, licząc się jedynie z przelotnymi opadami, a widzę, że tu może być grubo. W Sokołowie Podlaskim pierwszy postój na drugie śniadanie, dalej już coraz ciekawsze tereny Ściany Wschodniej, parno niesamowicie, mimo, że jest ok. 26 stopni to powietrze jak zupa. Gdy wjeżdżam do Siemiatycz nad miastem widać już ciemne burzowe niebo. na kawałku do Grabarki łapie mnie uderzenie wiatru poprzedzające burzę - widoki są kapitalne, nade mną świeci słońce, a z lewej strony chmury już sine. Burza na rowerze - to jest przeżycie bardzo ciekawe, a w terenie leśnym nie ma specjalnego niebezpieczeństwa; ale tym razem mnie to ominęło, bo burza liznęła mnie jedynie bokiem, popadało z 10min i tyle. 


Powietrze po tym zrobiło się przyjemniejsze, tyle że sporo wody było na szosach bo jechałem przez tereny przez które przeszło już główne uderzenie burzy. Jazda bardzo fajna, trasa na Kleszczele, Hajnówkę, w Michałowie robię zakupy na nocleg, a nocuję na początku szutrowego odcinka MRDP.



Zdjęcia z wyjazdu

Dane wycieczki: DST: 288.10 km AVS: 26.59 km/h ALT: 1227 m MAX: 50.20 km/h Temp:23.0 'C
Czwartek, 11 czerwca 2020Kategoria >100km, Canyon 2020, Wycieczka
Dłuższa pętelka do Chynowa
Na odcinku przed Górą Kalwarią dogonił mnie Krzysiek, parę kilometrów pojechaliśmy rozmawiając o ultramaratonach i planach na sezon. Pogoda nadspodziewanie ciepła, miało być 23 stopnie, a było 27-28. Jazda sensowna, udało się złamać poziom 30km/h, co na tej trasie może ze 2-3 razy mi się udało. Ale poza tym tak sobie, plecy dawały popalić, a w pozycji w której mniej bolały to z kolei czuło się siedzenie. W końcówce już z pustymi bidonami polowałem na sklepik, bo od kilkunastu km miałem wizję lodów i zimnego picia, ale wiele nawet małych sklepów dzisiaj była zamknięta i musiałem odbić na stację benzynową, już w Warszawie. Pod koniec trasy temperaturę widać już było na zasolonej koszulce ;))
Dane wycieczki: DST: 114.00 km AVS: 30.40 km/h ALT: 292 m MAX: 55.70 km/h Temp:27.0 'C
Niedziela, 7 czerwca 2020Kategoria >100km, Giant Anthem 2020, Wycieczka
Wypad do Kampinosu w 4-os ekipie. Fajna jazda, pogoda letnia, do tego parno, po południu 27-28'C. Ludzi w lesie mnóstwo, a na warszawskich bulwarach wręcz tłumy ;)
Dane wycieczki: DST: 105.40 km AVS: 20.87 km/h ALT: 420 m MAX: 42.00 km/h Temp:24.0 'C
Niedziela, 31 maja 2020Kategoria >100km, Giant Anthem 2020, Wycieczka
Pętelka do Kampinosu z Krzyśkiem i Arturem.
Fajna pogoda (a wg prognoz miało być sporo gorzej), jazda solidnym tempem, zawsze fajne urozmaicenie w stosunku do szosy
Dane wycieczki: DST: 106.10 km AVS: 21.36 km/h ALT: 468 m MAX: 45.30 km/h Temp:17.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl