wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 317429.70 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.26%)
  • Czas na rowerze: 578d 00h 01m
  • Prędkość średnia: 22.77 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

>500km

Dystans całkowity:52168.87 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:2046:42
Średnia prędkość:24.75 km/h
Maksymalna prędkość:79.00 km/h
Suma podjazdów:373913 m
Suma kalorii:235098 kcal
Liczba aktywności:76
Średnio na aktywność:686.43 km i 27h 17m
Więcej statystyk
Niedziela, 18 marca 2012Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wycieczka, >500km
Wilno!

Warszawa - Węgrów - Czyżew - Tykocin - Suchowola - Augustów - Sejny - Ogrodniki - [LT] - Lazdijai - Alytus - Troki - Wilno

Jako, że na weekend zapowiedziano świetną pogodę - postanowiłem ją wykorzystać na bardzo długą trasę do Wilna, którą od pewnego czasu miałem w planach. Termin marcowy na takie dystanse - niespecjalny (długa noc), ale jako że miałem spory głód roweru po ulgowym lutym - postanowiłem spróbować. Na trasę ruszam o 20, pierwsze 30km to jeszcze jazda oświetlonymi drogami aglomeracji warszawskiej, naprawdę ciemno robi się dopiero za Sulejówkiem. Trochę się obawiałem remontów na drodze do Węgrowa - ale właściwie nic nie było, roboty toczą się ślimaczym tempem, od zeszłego roku, gdy tu przejeżdżałem zrobiono zaledwie parę krótkich kawałków. Na szczęście ruch minimalny, więc jak na nocną jazdę - było bardzo sprawnie (dlatego pojechałem tędy, a nie krótszą, ale dużo ruchliwszą szosą białostocką). Drobne problemy pojawiły się na bocznej drodze do Kosowa Lackiego, nawierzchnia była tam bardzo dobra, ale we znaki mocno dawały się psy - parę razy pogoniło mnie kilka dużych wilczurów podnosząc mi mocno ciśnienie; po kilku takich akcjach byłem już mocno cięty na te głupie kundle i nawet kawałek przewoziłem większe kamienie by w ten sposób do nich "dotrzeć" ;). Ale tak naprawdę powinno się przede wszystkim dotrzeć do ich przygłupich właścicieli puszczających psy samopas na noc.

Gdy docieram nad Bug - temperatura spadła do zaledwie 0-1'C, sporo zimniej niż zapowiadano, w takiej temperaturze musiałem jechać przez resztę nocy. Odpoczywam dopiero w Czyżewie, dalej ruszam na Wysokie Mazowieckie, rozwidniać zaczyna się dopiero koło Tykocina, świt to zawsze wielka ulga, szczególnie po tak długiej nocy. Okolice świtu - to i przyjemna trasa i ładne widoki, choć dalej bardzo zimno, nawet -1'C. Za Knyszynem świetna od Tykocina droga zmienia się w typowy dla Podlasia mocno chropowaty asfalt na którym traci się ze 2-3km/h; tak jest aż do Korycina, gdzie wjeżdżam na Via Baltica. Ale jest to i całkiem ładny kawałek - dość pusto, trochę małych góreczek, ładne szerokie łąki.

W Suchowoli na ładnym placu przed kościołem (podobno to geometryczny środek Europy) odpoczywam; niestety wraz z coraz późniejszą godziną - powoli staje się dla mnie jasne, że nic nie będzie z zapowiadanej dobrej pogody, po raz kolejny boleśnie się na nich oszukałem. Specjalnie pojechałem w letnich spodniach z nogawkami i lekkiej kurtce licząc że będę się mógł rozebrać - a tu nic z tego, w dzień temperatura nie przekracza nawet 6'C. Gdybym wiedział że tak będzie - w ogóle bym na tak długą trasę nie pojechał, a gdybym jechać musiał - ubrałbym się w zimowy strój. Jakoś mocno w tym co mam nie marznę, ale komfortu też nie ma, a długie godziny w niskich temperaturach robią swoje. W Augustowie - Kanał Augustowski jeszcze pod lodem, co wykorzystuje wielu wędkarzy, także i warstwy lodu nie brakuje na wielu mijanych jeziorach. Z Augustowa do Gib długi leśny odcinek, chwilami już mocno monotonny, zjeżdżam z drogi w bok do Sejn licząc że znajdę tam jakiś bar - ale nic czynnego od godz.11 nie było; na szczęście udało mi się znaleźć zajazd już przed samą granicą w Ogrodnikach; tu robię dłuższy postój i jem smaczny obiad.

Stąd na Litwę już tylko kawałeczek, liczyłem że tutaj zacznie mi wreszcie pomagać wiatr, który miał wiać z zachodu - ale i pod tym względem prognozy zupełnie zawiodły i niemal cały czas jest flauta - zjawisko na Litwie zupełnie niecodzienne. Jedzie mi się coraz gorzej, coraz bardziej zamulam, a trasa raz że nudna (Litwa w lato wygląda o niebo lepiej niż w marcu) - to jeszcze dość pagórkowata, nie są to wymagające górki (góra 5%) - ale są bardzo częste. Wiele godzin w niskich temperaturach robi swoje - to nie są warunki w których mięśnie pracują w normalny sposób, nogi mam wychłodzone, motywacja tez spada. Ale szkoda mi było włożonego wysiłku, więc nie poddając się turlałem się w stronę Wilna, do słynnego zamku w Trokach docierajam już nocą. Na ostatnich 30km do Wilna wreszcie zaczęło trochę wiać i nieco przyspieszyłem wyrabiając się spokojnie na autobus; 500km przejechałem w równe 24h.

Powrót - niestety bardzo nieprzyjemny, kosztowny i długi. Do autokaru nie zabrali mi roweru, musiałem nocować w Wilnie i wracać pociągiem z dwoma przesiadkami w Kownie i Sestokai. Kierowcami autobusu byli Rosjanie - mieli kupę wolnego miejsca; parę razy jeździłem autobusami po Pribałtyce - i zawsze problemy są tylko z kacapami, Litwini czy Łotysze nie robią problemów; ruscy - zawsze, nawet jak zabiorą to z wielką łaską. Mało się z tymi głąbami nie pobiłem - w skrócie nigdy więcej autobusów w tym rejonie. Generalnie Rosjanie to taka nacja - zwykli ludzie to osoby do rany przyłóż, ale niech tylko któryś ma nad tobą nawet minimalny zakres władzy - natychmiast zamienia się w sukinsyna.

Oceniając wyjazd - bardzo marny, strasznie się naciąłem na prognozie pogody, miało być 12-15'C; w rzeczywistości w nocy było koło zera, w dzień 5-6'C; szkoda słów na te żałosne wróżki zajmujące się prognozowaniem pogody; wymarzłem nieźle. Niemal cały czas było pochmurnie, widoki na trasie mizerniutkie; jednym słowem wyjazd do luftu. Jakaś tam satysfakcja z przejechania tak dużego dystansu oczywiście jest, ale okupione to zostało mocno zdrętwiałą ręką, bólem kolan, achillesa itd; jednym słowem - było za zimno na tyle kilometrów.

Zdjęcia z wyjazdu


Zaliczone gminy - 4 (Płaska, Giby, Sejny-wieś, SEJNY - miasto powiatowe)
Dane wycieczki: DST: 513.20 km AVS: 24.30 km/h ALT: 2050 m MAX: 44.00 km/h Temp:4.0 'C
Niedziela, 24 lipca 2011Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wycieczka, >500km, Ultramaraton
Bałtyk - Bieszczady Tour 2011, czyli THE WAY OF PAIN


W 2011 termin wyścigu Bałtyk-Bieszczady Tour zmieniono z tradycyjnego sierpniowego na lipcowy (ze względu na odbywający się raz na 4 lata wyścig Paryż-Brest-Paryż, w którym startuje kilku uczestników naszego ultramaratonu). Jak wiadomo - w Polsce lipiec jest miesiącem zdecydowanie mniej pewnym niż sierpień i przeciętnie znacznie bardziej deszczowym.

Już w piątek pogoda w rejonie Świnoujścia była delikatnie mówiąc daleka od oczekiwań uczestników; w sobotę podczas startu honorowego z promu zaczęło już regularnie lać. Ruszam na trasę w drugiej grupie, podobnie jak w zeszłym roku postanowiłem na początku utrzymywać się w miarę sił z przodu stawki, tak by odcinek do Bydgoszczy pokonać dość szybko. W mojej grupie jechał bardzo mocny Jarosław Kędziorek (ukończył m.in maraton w Warce 800km/24h), ruszył on w pościg za najmocniejszą pierwszą grupą startową, na pierwszym odcinku jechałem za nim w cieniu (o zmianach właściwie nie było mowy, bo Kurier jest ode mnie wiele mocniejszy). Pogoda fatalna, leje równo, jadąc na kole ma się na twarzy strumienie wody spod koła kolegi, przydały mi się okulary z przezroczystą szybką. Poza deszczem było także nadspodziewanie zimno, zaledwie 13'C - jednym słowem pogoda dobra na marzec czy kwiecień, nie lipiec; uczucie chłodu potęgował także mocny wiatr, aczkolwiek ten na szczęście był zdecydowanie sprzyjający. Niestety bardzo szybko (szczerze mówiąc dużo szybciej niż na to liczyłem) - odezwało się moje kontuzjowane kolano, czuję je już po zaledwie 15km! Bardzo mocne tempo jakim jechaliśmy (na pierwszym punkcie kontrolnym w Płotach na 76km średnia wynosiła aż 35km/h) na pewno mu nie pomogło. Na punkcie utworzyła się trochę większa grupka, jednak bardzo szybko z niej odpadłem - próbując jeść w czasie jazdy bułkę zapchałem się nią, straciłem oddech i musiałem puścić koło :)) Ale większego znaczenia to i tak nie miało, bo tempo było dla mnie za mocne, a kolano odczuwałem coraz bardziej. Kolejne kilometry to jazda ze Zdzisławem Piekarskim, który popełnił duży błąd - licząc, że pogoda się szybko poprawi ubrał się w krótkie spodenki i krótki rękawek, po 80-100km był całkowicie przemarznięty; gdy dojechaliśmy do Łobza planował już kupić byle jakie ubranie w ciucholandzie, ale dzikim fartem akurat nas wyprzedzał busik z naszymi rzeczami jadącymi na duży punkt kontrolny w Bydgoszczy - i na nasze wezwanie zatrzymał się.

Na odcinku od Drawska Pomorskiego (ciepła herbata na punkcie) jadę ze 30-40km z dwójką Ślązaków (nie pamiętam już numerów startowych), w skrócie jest coraz gorzej, a ja robię się coraz bardziej sfrustrowany, kilka razy zmieniałem pozycję siodełka, ale na kolano nic nie pomaga, co powoduje, że jadę coraz wolniej. W jednym z miasteczek mamy niegroźne zderzenie po tym jak mijaliśmy na zakręcie zalane wodą dziury, po ok. 160-170km wreszcie pogoda zaczyna się nieco klarować i przestaje padać. Na tym odcinku pokonujemy fatalną drogę z Czaplinka do Wałcza, niepotrzebnie zmieniono trasę w porównaniu z zeszłym rokiem, rzekomo miał być tu mniejszy ruch - a faktycznie jest tragedia, niekończący się sznur samochodów, a przed samym Wałczem korek na dobre 3km, trzeba go mijać ścieżką rowerową z masą krawężników. Na drodze do Piły jest nieco lepiej, na kolano pomógł nieco nacisk na pedały palcami, nie śródstopiem (jak to zawsze robiłem); na tym odcinku jadę z grupą Waxmunda, który od startu już dużo nadrobił. W Pile bardzo marny punkt (zaledwie banan i jeden batonik) - a był to przecież najdłuższy odcinek pomiędzy punktami, wcześniejszy aż 100km wcześniej. Za Piłą ponownie wraca ból kolana, nic na niego nie pomaga, co powoduje, że po jakiś 50km odpadam od grupy Waxmunda; przed tym jeszcze spotykamy Cinka, który wyjechał by spotkać się z jadącym kawałek z tyłu Transatlantykiem

Na dużym punkcie kontrolnym w Bydgoszczy zasłużony odpoczynek, ciepły obiad; Waxmund wyjeżdża sporo wcześniej; tutaj na trasie widzieliśmy się po raz ostatni. Wszyscy narzekają na pogodę, wielu na kontuzje, pożyczam też linkę do przerzutki Oskarowi, który z powodu awarii musiał jechać z zaledwie dwoma biegami (co do przyjemności na pewno nie należało, bo trochę górek tu było, dopiero za Bydgoszczą się zupełnie wypłaszcza). Z punktu wyjeżdżam samotnie, wkrótce łapie mnie zmrok, natomiast w rejonie Solca Kujawskiego dogania mnie Marek, dalej jedziemy razem ładną leśną trasą do Torunia; robimy kilka krótkich przerw by poprawić torbę Marka, która zaczęła przycierać o koło. Tempo niespecjalne, ale to powoduje że jakoś sobie z tym kolanem daję radę, aczkolwiek jazda z taką kontuzją jest bardzo frustrująca. Zaliczamy razem punkty w Toruniu i we Włocławku (tu jak zwykle świetna organizacja, najlepiej sprawdzają się punkty prowadzone przez rowerzystów - bo ci wiedzą czego potrzeba kolarzom na takiej trasie); były nawet koce do przykrycia, by się nie wyziębić na postoju. Bo warto dodać, że noc bardzo zimna, zaledwie 8'C, w lipcu nieczęsto się trafia takie temperatury. Wyjazd z Włocławka fatalny, po dziurawej kostce, za to odcinek do Soczewki świetny, dużo lepszy wariant trasy niż zeszłoroczny z przejazdem przez Kowal i Gostynin. Do tego zaczyna świtać, więc mamy piękne widoki na Wisłę, szosa często prowadzi nad samą rzeką. Na tym kawałku jedziemy większą grupką, my dogoniliśmy paru zawodników, ktoś dogonił nas; tutaj Marek ma też krótkie spięcie z Pawsolem, który w nieprzyjemny sposób odmówił przełączenia tylnej lampki z trybu migającego na stały, a że miał mocną lampkę - rzeczywiście to przeszkadzało jadącym za nim. Tutaj kolano zaczyna mnie męczyć coraz bardziej, nie jestem w stanie utrzymać tempa grupy która jechała i tak wolniutko (20-25km/h). Za punktem w Gąbinie jadę już sam, nie było sensu by Marek na mnie czekał, bo co chwile poprawiałem siodełko, łudząc się że może coś to zmieni, jechałem też bardzo wolno; jednym słowem traciłem za dużo czasu. Powolutku doczłapałem się do punktu w Guzowie, tutaj Marek robił długi postój (ponad pół h, bo punkt był wzorowo prowadzony przez grupkę kolarskich entuzjastów z Siedlec). Postanawiam się więc znowu podłączyć do Marka rezygnując z postoju, był to dobry pomył - bo do Grójca jechało się bardzo ciężko ze względu na przeciwny wiatr, Marek jadący cały czas z przodu bardzo mi tu pomógł. Niemniej w Grójcu byłem już mocno zjechany (nie odpoczywałem w Guzowie), więc tutaj żegnam się z Markiem by go nie opóźniać. Do Wsoli jechało mi się bardzo marnie, kolano coraz silniej boli, zaczynam się poważnie zastanawiać nad wycofaniem się z wyścigu; zdaję sobie sprawę, że na płaskich odcinkach jak tu - daje się jeszcze jechać "na jedną nogę", natomiast w górach będzie to już niewykonalne. Przed Wsolą łapie mnie jeszcze krótka burza.

We Wsoli odpoczynek, zjadam dobry rosół, tutaj bardzo pomógł mi lekarz wyścigu, który dał mi środki przeciwbólowe; wziąłem je na zasadzie by mieć czyste sumienie, że wszystkiego spróbowałem - a tymczasem nieoczekiwanie zadziały błyskawicznie, po 15min w ogóle nie czułem kolana, nigdy takich środków nie używałem, nie spodziewałem się, że mogą być aż tak skuteczne! Momentalnie odżyłem, wróciła motywacja do jazdy, sprawnie przejechałem przez Radom i ruszyłem na Iłżę. Za Skaryszewem złapała mnie bardzo mocna burza, trochę pokołowałem po lesie próbując znaleźć osłonięte miejsce, ale w końcu uznałem że nie ma to sensu - i ruszyłem w trasę. Na punkcie w Iłży (zastąpił Wsolę jako duży punkt) - sporo rowerzystów, wielu z podobnymi problemami jak ja; deszczowa i zimna pogoda zebrała obfite żniwa w postaci wielu kontuzji. Jako, że straciłem masę czasu na trasie - postanawiam spróbować przejechać cały wyścig bez snu, rezygnując z dłuższego odpoczynku w Iłży lub Ostrowcu (tam odpoczywał Marek u siebie w firmie). Ruszam z Iłży wspólnie z Łukaszem Rojewskim (ma jeszcze większe problemy z kolanem niż ja), cały mocno pagórkowaty odcinek do następnego punktu w Lipniku jedziemy w deszczu, na samym punkcie leje jak z cebra; na szczęście udało się załatwić by otworzono nam część baru, dzięki czemu możemy odpocząć w cieple. Na dalszej trasie pogoda się uspokaja, niestety w wyniku deszczu zaczyna szwankować moja tylna lampka, co rusz się sama wyłącza, krótkie naprawy w ciemnościach wiele nie dały, więc muszę jechać dalej bez niej; na szczęście miałem dobrą kurtkę z licznymi odblaskami, które dają więcej niż lampka; niemniej nie jest to sytuacja komfortowa psychicznie.

W Nowej Dębie kolejny fajny punkty, dostaliśmy duży talerz makaronu, a obsługa złożona z miejscowych rowerzystów naprawiła mi lampkę oraz nasmarowała przeczesany deszczem napęd. Do Rzeszowa w porównaniu z zeszłym rokiem znacznie się poprawiły szosy, krajowa 9 jest zrobiona już w całości, co bardzo pomaga w sprawnej nocnej jeździe. Niemniej na tym odcinku zaczynam mocno odczuwać brak snu, ze dwa razy zatrzymałem się na chwilę na przystankach, parę minut siedzenia z zamkniętymi oczami przynosi krótką ulgę. W samym Rzeszowie już świta, na punkcie Pod Skrzydłami jest już widno; tutaj zasypiam na złożonych krzesłach w barze na jakieś 10min, to już mnie lepiej pokrzepiło. Wyjazd z Rzeszowa nieprzyjemny, już się zaczął poranny szczyt. Za Domaradzem zaczynają się góry, od tego momentu tak jest właściwie do samego końca, płaskich odcinków prawie nie ma - cały czas tylko góra-dół. Na kolejnym fajnym punkcie w Brzozowej wcinamy świetny żurek i kierujemy się na Sanok; to chyba najkrótszy odcinek pomiędzy punktami; sensownie to zorganizowano, że w końcówce (gdzie uczestnicy są już bardzo zmęczeni) punkty są rozstawione gęściej. Za Sanokiem już poważniejsze podjazdy, ciężkie serpentyny do Leska, tam krótki odpoczynek na lody (podobnie jak w zeszłym roku).

Odcinek do Ustrzyk Dolnych również wymagający, za Leskiem długi podjazd, potem ostro w dół, następnie przełęcz na 500m przed samymi Ustrzykami, Na tym odcinku żegnam się z Łukaszem, którego kontuzja zmusza do bardzo wolnej jazdy; do tego łapie nas kolejna potężna ulewa. W czasie gdy się przebieram - widzę jak nadjeżdża Transatlantyk; Marek nie przejmował się w ogóle burzą - pojechał w krótkim rękawku i spodenkach. Widok zasuwającego Marka zmobilizował mnie do dużego wysiłku - postanawiam się więc przyłączyć do wyścigu - kto będzie pierwszy na mecie; a żeby pokonać Marka musiałem nadrobić nad nim 5min (o tyle później stratował ze Świnoujścia). Na przełęcz 500m docieram jeszcze w deszczu, kawałek dalej zgodnie z mapą skręcam na Równicę, zaliczam kilka ostrych ścianek i melduję się na ostatnim punkcie kontrolnym na Gęsim Zakręcie. Tutaj okazuje się, że Marka jeszcze nie było - pomylił drogę i pojechał przez centrum Ustrzyk. Stracił na tym 2,5km; aczkolwiek starta czasowa była sporo mniejsza bo na drodze przez Równicę są dużo ostrzejsze podjazdy. Niemniej - o tym kto będzie pierwszy na mecie i tak decydowały dwie największe przełęcze wyścigu - Żłobek i Lutowiska, a że w końcówce jechało mi się doskonale nadrobiłem wystarczająco czasu (Markowi, jak wspominał - na drugim podjeździe odcięło prąd i w wiosce na dole musiał zrobić jeszcze krótki postój na colę). Końcówka trasy - to żmudny podjazd w lesie wzdłuż Wołosatego - odliczanie kilometrów pozostałych do mety; wreszcie pojawia się upragniona tablica z napisem Ustrzyki Górne; wreszcie jest brama na mecie; wreszcie można zsiąść z roweru z ogromną satysfakcją oraz świadomością, że już na niego prędko wsiadać nie trzeba będzie :))

Po paru minutach dociera i Marek, wspólnie dzielimy się wrażeniami z całego wyścigu, po pewnym czasie pojawia się również odsypiający trasę Waxmund (pokonał całą trasę w doskonałym czasie poniżej 49h); później zaliczamy z Markiem niezbędną drzemkę - i jako tako pokrzepieni po 2,5h mocnego snu - idziemy razem z Waxmundem świętować nasz sukces do restauracji :))


Tegoroczna edycja okazała się zdecydowanie trudniejsza od zeszłorocznej; najdobitniej widać to po liczbie zawodników, którzy musieli się wycofać - w 2010 zaledwie 3, obecnie aż 11. Przede wszystkim pogoda rozdawała tu karty, wielogodzinna jazda w deszczu i zimnie miała znaczący wpływ na liczne kontuzje i otarcia; wielu uczestników musiało jechać z zagryzionymi zębami, cały walcząc z bólem; nie byłem więc tu jakimś wyjątkiem; kemping w Ustrzykach we wtorek rano wyglądał jak jakiś obóz paralityków - a to ludzie chodzący jak kaczki, a to ostrożnie siadający, a to schodzący bokiem po schodach. Wysiłek to był nieludzki, osobiście musiałem wytrzymać aż 54h bez snu (a i w Świnoujściu spałem niespecjalnie) - ale jednak było warto, to doskonała próba sprawdzenia swoich możliwości, nauka pokory; satysfakcja na mecie jest tym większa - im ciężej było na trasie, im więcej własnych słabości udało nam się pokonać.

Impreza ma swój niepowtarzalny klimat, który tworzą przede wszystkim startujący w niej ludzie oraz bardzo zaangażowani organizatorzy. Wpadki organizacyjne na moje oko były dwie - zamiana dużego punktu z Wsoli na Iłżę już w trakcie trwania wyścigu, oraz zupełnie niepotrzebna zamiana trasy na Pomorzu - przejazd przez Czaplinek, zamiast przez Kamień Pomorski, rzekomo miał być tam mniejszy ruch a faktycznie odcinek Czaplinek - Wałcz był po prostu tragiczny pod tym względem. Ale nie myli się tylko ten co nic nie robi - dlatego takie drobne sprawy nie mają wpływu na ogólną ocenę wyścigu, który jak dla mnie jest świetnie zorganizowany; widać, że ludzie pracujący przy wyścigu bardzo starają się pomóc uczestnikom, ułatwić im pokonanie tak morderczej trasy, że naprawdę się w to mocno angażują.

Fotek zaledwie kilka, bardzo niedoskonałych, ale nie miałem na trasie głowy do fotografowania



Zaliczone gminy - 73 (ŚWINOUJŚCIE - powiat grodzki, MIĘDZYZDROJE, WOLIN, GOLCZEWO, PŁOTY, RESKO, ŁOBEZ, DRAWSKO POMORSKIE - miasto powiatowe, ZŁOCIENIEC, CZAPLINEK, Wałcz - wieś, WAŁCZ- miasto powiatowe, Szydłowo, PIŁA - miasto powiatowe, Kaczory, Miasteczko Krajeńskie, Białośliwie, WYRZYSK, Sadki, NAKŁO NAD NOTECIĄ - miasto powiatowe, Sicienko, BYDGOSZCZ - miasto wojewódzkie i powiatowe + powiat grodzki, Białe Błota, Nowa Wieś Wielka, SOLEC KUJAWSKI, Wielka Nieszawka, TORUŃ - miasto powiatowe + powiat grodzki, Aleksandrów Kujawski - wieś, Raciążek, Waganiec, Lubanie, WŁOCŁAWEK - miasto powiatowe + powiat grodzki, Włocławek - wieś, Nowy Duninów, Łąck, GĄBIN, Sanniki, Iłów, Młodzieszyn, Jedlińsk, SKARYSZEW, IŁŻA, Brody, KUNÓW, OSTROWIEC ŚWIĘTOKRZYSKI - miasto powiatowe, Bodzechów, Sadowie, OPATÓW - miasto powiatowe, Lipnik, Klimontów, Łoniów, TARNOBRZEG - miasto powiatowe + powiat grodzki, NOWA DĘBA, Majdan Królewski, Cmolas, KOLBUSZOWA - miasto powiatowe, GŁOGÓW MAŁOPOLSKI, Trzebownisko, RZESZÓW - miasto wojewódzkie i powiatowe + powiat grodzki, BOGUCHWAŁA, Czudec, Niebylec, Domaradz, Jasienica Rosielna, BRZOZÓW - miasto powiatowe, Sanok - wieś, SANOK - miasto powiatowe, ZAGÓRZ, LESKO - miasto powiatowe, Olszanica, USTRZYKI DOLNE - miasto powiatowe, Czarna, Lutowiska)
Dane wycieczki: DST: 1020.30 km AVS: 23.95 km/h ALT: 4837 m MAX: 64.10 km/h Temp:16.0 'C
Czwartek, 26 maja 2011Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wycieczka, >500km
Via Baltica

Warszawa - Węgrów - Wysokie Maz. - Tykocin - Augustów - Suwałki - [LT] - Kowno - Poniewież - [LV] - Bauska - Ryga

Podczas niedawnego wypadu do Białegostoku zacząłem się zastanawiać nad projektem bardzo długiej jednorazowej trasy - aż do samej Rygi. Jako, że szybko po tej trasie trafiła się dobra pogoda - postanowiłem ruszyć.

Startuje z Warszawy o godzinie 8, a jako że powrotny autokar z Rygi mam o 16 - na trasie trzeba będzie ściśle pilnować czasu. Początek - to ta sama trasa co przed paru dniami do Białegostoku, jadąc mostem na Bugu w rejonie Nuru trochę się nadrabia, ale odpada konieczność jazdy 40km ekspresówką. Warunki eleganckie - wieje co prawda łagodniej niż wtedy, ale jednak w plecy, do tego jest sporo chłodniej - 22-24'C a to idealne warunki na rower. Tym razem nie kombinowałem z torbami, z bólem serca (aż wstyd patrzeć na taką szosówkę :) założyłem po prostu lekki bagażnik, na to worek z rzeczami - i nie było z tym problemów, nie musiałem tracić czasu na trasie na ciągłe poprawianie bagażu.

Po drodze zaliczałem też sporo gmin, nieźle się ułożyło, że większość urzędów była tuż przy mojej trasie, nie wymagało to kołowania i tracenia czasu. Odpoczywam dłużej w Czyżewie (to najmłodsze miasto w Polsce, prawa miejskie uzyskało w 2011; na wielu tablicach funkcjonuje jeszcze pod starą nazwą Czyżew-Osada), kawałek do Tykocina dość nudny, dalej zaczynają się już ładniejsze od mazowieckich widoki, do tego droga bardzo urozmaicona, choć nie w ten sposób którego oczekiwałem - długie odcinki trasy Tykocin-Knyszyn są w remoncie, parę kilometrów trzeba było przejechać po szutrze. Za Knyszynem jest już w miarę OK, trochę górek, bardzo zielono, trochę pagórków, tereny pomiędzy Biebrzą a Narwią z pewnością można zaliczyć do atrakcyjnych. Na polską część Via Baltica wjeżdżam w Korycinie, ruch na szczęście jest mniejszy niż się obawiałem, za to nie ma pobocza na które liczyłem, pojawi się dopiero po kilkunastu km.

Kolejny postój robię w Suchowoli w ładnym parku z dużą ilością fontann. Na dalszym odcinku zdecydowanie się wypłaszcza, na chwilkę wjeżdżam do Biebrzańskiego Parku Narodowego. Przed Augustowem są pierwsze jeziora, sam Augustów położony jest bardzo malowniczo, niestety dochodzi tu droga z Pułtuska i Ostrołęki, z której korzysta masa tirów jadących do Pribałtyki. Tak więc na odcinku do Budziska ruch rośnie, bardzo pomaga obecność pobocza; tym bardziej że zapada już zmrok. W Suwałkach zatrzymuję się na obiad w pizzeri, jako że było przed 22 - wydawali już tylko na wynos, ale można było skorzystać z ogródka i rozstawionych tam stołów, choć trzeba było jeść rękami (co w przypadku akurat pizzy wiele nie przeszkadza). Kawałek przed granicą bardziej pagórkowaty, wjeżdża się tu na ok. 240m; już na Litwie szybko zaczynają się zjazdy na poziom ok. 100m.

Główna droga omija Mariampol i Kalvariję, ja wybrałem starą drogę prowadzącą przez centra tych miast, co było strzałem w dziesiątkę, bo ruch na tej drodze był żaden, a asfalt elegancki. Krótko po przekroczeniu granicy patrząc na GPS orientuję się, że na Litwie jest czas przesunięty o godzinę do przodu w stosunku do polskiego; planując trasę na śmierć o tym zapomniałem - a to oznaczało że mój autobus odjeżdża o godzinę wcześniej niż zakładałem, a jako że w Augustowie i Suwałkach straciłem masę czasu - oznaczało, że mam już niewiele czasu w zapasie. Analizując na GPS trasę orientuję się że lepiej będzie jechać przez Poniewież (a nie jak zakładałem przez Kiejdany i Szawle), dzięki temu mogłem zyskać niemal 20km co dałoby mi więcej luzu czasowego na trasie.

Kowno tuż przed świtem wyglądało bardzo fajnie - oświetlony Niemen i Starówka widoczne z szybkiego zjazdu nad poziom rzeki robiły spore wrażenie. Miasto opuszczam autostradą na Kłajpedę, przejechałem nią ok. 15km - odbijając następnie na Poniewież. Decyzja była dobra, bo droga okazała się nadspodziewanie pusta, było pobocze, a dobry asfalt niemal cały czas (a to na bardzo długiej trasie kluczowa sprawa; nic tak nie wkurza jak dziury wybijające z rytmu, dające popalić siedzeniu itd.). Koło 8 rano docieram do Poniewieża (w 24h godz zegarowe przejechałem 550km), tam robię zakupy w sklepie i jem śniadanie (każdemu polecam świetne litewskie ciemne chleby). Od Poniewieża zaczęło mocniej wiać w plecy, więc tempo jazdy wzrosło, często dawało się utrzymywać 30km/h na długich kawałkach, dzięki temu zyskałem więcej czasu na postoje, bo odczuwałem już znużenie takim ogromnym dystansem. Krajobrazy na kolana nie rzucały, generalnie w tym rejonie Litwy jest bardzo zielono i płasko. Po ok. 620km wjeżdżam na Łotwę, tutaj trasę urozmaicają częste szpalery z drzew, do tego więcej jest wiosek przy drodze, przejeżdżam tez przez dwa większe miasta - Bauskę i Iecavę (tu spory objazd). Końcówka niestety marniutka, zgodnie z prognozami zepsuła się pogoda i zaczęło padać, do tego ostatnie 20km drogi przed Rygą jest w bardzo marnym stanie, kupa dziur, a ruch przed stolicą Łotwy duży.

W samej Rydze duże wrażenie robi bardzo szeroka Dźwina, miasto niebrzydkie, niestety nie miałem za wiele czasu i byłem zdecydowanie za bardzo zmęczony na dokładniejsze zwiedzanie. Na dworzec autobusowy docieram parę minut po 15, zjadłem obiad w barze, kupiłem jedzenie na powrót i rozkręciłem rower na transport autobusem. Z załadunkiem roweru nie było problemów, musiałem tylko dopłacić 2 łaty (ok. 12zł); także i w czasie przesiadki w Wilnie kierowcy nie mieli zastrzeżeń. Jako ciekawostkę warto podać, że cała trasa zajęła mi rowerem 31h, natomiast autokarem wracałem przez ok 14h, więc był szybszy ode mnie ledwo dwa razy :))

Wyjazd bardzo udany, sensownie zaplanowany i zrealizowany, takie przelotowe trasy na kilkaset kilometrów w jedną stronę - to jest coś co motywuje do jazdy, coś co wyzwala energię potrzebną do ukończenia takiej trasy. Można oczywiście sobie przejechać tyle samo na pętlach koło domu, wracając na obiad, czy sen - ale to już nie jest to samo, nie ta satysfakcja, nie ta motywacja.

Zdjęcia z komórki


Zaliczone gminy - 12 (Krypno, KNYSZYN, Jasionówka, Korycin, SUCHOWOLA, Sztabin, Augustów - wieś, AUGUSTÓW - miasto powiatowe, Nowinka, Suwałki -wieś, SUWAŁKI - miasto powiatowe + powiat grodzki, Szypliszki)
Dane wycieczki: DST: 705.10 km AVS: 27.31 km/h ALT: 1845 m MAX: 52.10 km/h Temp:20.0 'C
Sobota, 21 sierpnia 2010Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wycieczka, >500km, Ultramaraton
Bałtyk-Bieszczady Tour cz.I

Świnoujście - Drawsko Pomorskie - Piła - Bydgoszcz - Toruń - Włocławek - Gąbin - Sochaczew - Grójec - Radom - Iłża

W nocy kiepsko spałem (może ze 3h) - ale adrenalina robi swoje i rano specjalnie śpiący nie jestem. Duże śniadanie - i uczestnicy na własną rękę przepływają promami z powrotem na Wolin. Tam ustawiamy się do kolejki po GPS-y, każdy uczestnik BB Tour taki wiezie - w celu znacznego usprawnienia relacji on-line oraz by w razie kłopotów z zabłądzeniem organizatorzy mogli znacznie szybciej pomóc. O 8 rano, po strzale z armaty startujemy z rampy promu i przejeżdżamy z kilometr po mieście na start ostry. Tutaj startujemy już wg listy, ja jadę w drugiej 15-os grupie.

Na starcie - od razu dzida do przodu i cała moja taktyka na wyścig w jednej chwili bierze w łeb :). Miałem jechać spokojnym tempem koło 25km/h, nawet ostrzegałem Marka (który był bardziej napalony na szybką jazdę na początku) by nie przeszarżować. Ale emocje biorą górę - i postanowiłem spróbować utrzymać się przez chwilę z przodu. Tempo ostre, często ponad 35km/h, wielu postanowiło mocno docisnąć by szybko dogonić pierwszą grupę. Udało się to nam jeszcze na Wolinie, miałem kilka momentów zwątpienia, ale udało mi się utrzymać w czołowej grupie. Za Wolinem zaczyna się dawać we znaki południowy wiatr, wieje mocno z boku, sporo więcej przeszkadza niż pomaga, jedziemy głównie na wachlarzach, czasem tak szerokich, że zajmujemy niemal całą jezdnię, parę razy nas otrąbiono, nawet organizator dał nam ostrzeżenie :). Pod Golczewem spotykam Mietka z forum (w końcu się zmaterializował :)), chwilę nam potowarzyszył, natrępnie poczekał na grupkę w której jechał Marek. Na pierwszym punkcie kontrolnym w Płotach zbieram nowe doświadczenia - o żadnym większym odpoczynku nie ma mowy, wpadamy jak po ogień, nabieramy wodę do bidonów, podpisujemy listę, łapiemy w biegu torebki z jedzeniem - i od razu w drogę, pewnie dwóch minut nawet tu nie zabawiliśmy, jemy już w trakcie jazdy. Przed Drawskiem jest kilka pagórków, na których utrzymanie się w grupie kosztowało mnie mnóstwo sił (bo na górki 2-3% często ciągnie się tempem 30km/h), punkt kontrolny na 130km wygląda bardzo podobnie jak w Płotach. Dalsza trasa też podobna - sporo bocznego wiatru, lekkie pagóreczki i wysokie tempo, do tego dochodzi upał 30 stopni. Mam tutaj spore problemy z wodą - standardowo wiozłem bidon 0.5 litra i butelkę coca-coli, przy moim zwykłym tempie taki zestaw zupełnie starczał - ale teraz w ogóle nie stajemy, a napić się w trakcie jazdy tempem ponad 30km/h z butelki zakręcanej na korek - wcale nie jest takie proste, od razu traci się ze 20-30m i później trzeba się nieźle naszarpać, żeby dogonić grupę; na taką jazdę zdecydowanie lepsze są dwa duże bidony. A do następnego punktu w Pile było aż 100km (na ok. 230km) - tak więc wszyscy docieramy tam już z wywieszonymi językami, tutaj postój jest już trochę dłuższy (z 10min), wypijam ponad litr, nabieram wodę, jem snickersy - i znowu wio w drogę! Pierwsza część odcinka do Bydgoszczy idzie mi jeszcze całkiem nieźle, ale w drugiej zaczynam już coraz mocniej odczuwać trudy trasy i bardzo mocnego tempa, coraz trudniej utrzymać się w czołowej grupce (a jest nas już chyba tylko 9). Coraz mocniej łapią mnie skurcze na podjazdach, wreszcie jakieś 10km przed Bydgoszczą zostaję z tyłu. Na pierwszym dużym punkcie kontrolnym (ponad 300km) łapie mnie taki skurcz, że przez dobre dwie minuty nie mogłem zsiąść z roweru - to niestety jest cena jaką musiałem zapłacić za jazdę tak szaleńczym jak na mnie tempem (średnia na ponad 300km koło 33km/h, z czego większość z przeszkadzającym wiatrem). Na punkcie wszyscy robią większy odpoczynek - porządny posiłek (schabowy), można się umyć i trochę odpocząć.

Na dalszą trasę ruszam już sam, swoim tempem, przez pierwsze kilometry dalej mam skurcze, w ogóle nie można stanąć na pedały, przechodzi to dopiero już nocą, gdzieś przed Toruniem. Nocna jazda idzie całkiem sprawnie, nie mam problemów z orientacją, wiem czego się spodziewać, nie zaskakuje mnie nawierzchnia - procentuje przejechanie tego kawałka w ramach przygotowań do wyścigu. Na punktach w Toruniu i Włocławku robię typowe przerwy po jakieś 20min, nie jadąc w grupie - mogę też stawać na trasie, żeby się np. załatwić, przelać wodę, czy poprawić coś w rowerze - to jednak spory bonus jazdy solo. W jeździe pomaga też jasny księżyc, który zachodzi dopiero gdzieś koło 2. Jeszcze postój w Gąbinie (gdzie uczestnikami wyścigu bardzo interesował się miejscowy pijaczek :)). Pod Sochaczewem zaczyna już świtać, na punkcie koło Guzowa jest już widno. Odcinek do Grójca dość pagórkowaty, trochę daje się we znaki wiatr. Z Grójca do Wsoli jadę wg regulaminu drogami technicznymi, niestety byłem jednym z nielicznych frajerów którzy wybrali ten wariant, większość jechała ekspresówką, zyskując na tym pewnie z 20-30min (krótszy dystans i przede wszystkim o niebo lepsza zasłona przed wiatrem - sporo ekranów + pchające rower pędem powietrza rozpędzone samochody). We Wsoli jestem trochę po 10, tutaj robię dłuższy postój, kąpię się, jem rosół i jajecznicę, trochę odpoczywam. Swój dramat przeżywa tu dotychczasowy lider - Jan Lipczyński (pierwszy na punkcie, mimo jazdy w kategorii solo). Niestety kontuzja ścięgien powoduje, że mimo wspaniałej jazdy jest zmuszony wycofać się z wyścigu, a szkoda - bo miał czas pozwalający realnie myśleć o poprawieniu dotychczasowego rekordu trasy.

rzez Radom jedzie się nieciekawie, pojechałem drogą w remoncie (całkowicie zerwana nawierzchnia na ok. 2km), myślę że to mimo wszystko szybszy wariant od jazdy pokręconymi objazdami. Dalej droga jest już dobra, ale jedzie się bardzo marnie - przede wszystkim równo czołowy wiatr, trochę górek, do tego oczy się same zamykają, odpoczywam po drodze kilka razy, w lasku z 10min. Ale do zajazdu Viking udało mi się dociągnąć, tutaj postanawiam się przespać - bo czas był ku temu najwyższy.

Zdjęcia z wyścigu

Dane wycieczki: DST: 695.10 km AVS: 27.95 km/h ALT: 2496 m MAX: 55.70 km/h Temp:26.0 'C
Wtorek, 22 czerwca 2010Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wycieczka, >500km
ZLATA PRAHA

Warszawa - Żyrardów - Skierniewice - Jeżów - Łódź - Łask - Widawa - Wieruszów - Kępno - Namysłów - Oława - Strzelin - Dzierżoniów - Przeł. Walimska (757m) - Mieroszów - [CZ] - Trutnov - Nove Zamky - Nova Paka - Jicin - Dymokury - Nymburk - Praga

Czerwiec to najlepszy miesiąc na bardzo długie trasy - dobra pogoda i przede wszystkim krótkie noce, wiele osób wtedy wybiera się na kilkusetkilometrowe wypady; postanowiłem spróbować i ja.

Cel bardzo ambitny - Praga, ponad 600km to już ekstremalny wysiłek. Wyruszam z Warszawy po 8, już na pierwszych kilometrach daje się odczuć lekkie niewyspanie (spałem tylko jakieś 4-5h), zastanawiam się czy jest sens jechać na tak morderczą trasę. Ale miałem wykupiony bilet na autokar z Pragi i szkoda było mi tracić te pieniądze. Po jakiś 2h poprawia się pogoda, z porannych 15'C robi się 20-23'C, jest słońce i już nie czuję się senny. Wiatr miał być północny, ale bardziej wieje (i to całkiem mocno) z północnego-zachodu, co chwilami jednak sporo przeszkadza - bo jadę głównie na zachód. Pierwsze kilometry raczej nudne, dopiero za Skierniewicami trochę górek, na pierwszy postój staję po 100km w Jeżowie. Odcinek do Łodzi pagórkowaty, w sumie wjeżdża się na 260m, w mieście zrobiłem krótką rundkę po Piotrkowskiej i wyjeżdżam drogą na Pabianice. Ten kawałek trochę nadspodziewanie mnie zmęczył, sporo małych górek i długa jazda przez miasto (ciągłe ruszanie) zrobiło jednak swoje. Do Łaska nieciekawa droga, za miastem skręcam na Widawę, wreszcie jest puściutko, sporo ładnych leśnych odcinków, kawałek za miastem drugi większy postój.

Dalej jadę boczną drogą do Złoczewa, gdzie wjeżdżam na krajową 14, po kilkunastu km łączy się z drogą Warszawa - Wrocław, ruch spory, ale jest wygodne pobocze, do tego pod wieczór wyraźnie zmniejszył się wiatr, co bardzo pomaga, bo do Kępna jadę równo na zachód. W Kępnie robię długi postój na ciepły posiłek w pizzeri, zasiedziałem się aż ponad godzinę. Odcinek do Namysłowa jadę już nocą, pierwszy odcinek w lesie ma bardzo kiepską nawierzchnię co mocno przeszkadza, coraz mocniej zaczynam też odczuwać problemy ze snem. W samym Namysłowie mam największy kryzys na tym wypadzie, gdyby był stąd pociąg o jakiejś sensownej godzinie - wróciłbym do domu. Brak snu tak daje się we znaki, że jadę kawałek za miasto i próbuję się przespać w krzakach, musiałem się ubrać szczelnie w gore-tex i zapiąć całkowicie kaptur, bo komarów były masy. Ale nadal było zimno (8'C) i niewygodnie, tak więc oka nie zmrużyłem. Rezygnuję więc z takiego wątpliwego odpoczynku i postanawiam dociągnąć do Oławy, skąd już blisko do Wrocławia. Na tym kawałku nieco odżyłem, więc postanawiam jednak spróbować dojechać do Pragi, tym bardziej, że świt już blisko. Na stacji benzynowej kupuję litrowego Tigera, co trochę pomogło w walce z bezsennością.

Niespecjalną drogą jadę do Strzelina, wreszcie zaczyna dnieć, powoli na horyzoncie pojawiają się pierwsze góry, już z daleka widać bardzo charakterystyczny masyw Ślęzy. Przed Dzierżoniowem zaliczam pierwszy większy podjazd na 300m, na postój staję w Pieszycach, dalej zaczynają się już prawdziwe góry. Podjazd na przełęcz Walimską pokonuję w miarę sprawnie, nachylenie tak 5-7%, jest też spory odcinek brukowanej nawierzchni. Jedzie się głównie w lesie, ale jest parę ładnych polan z których roztaczają się szersze panoramy okolicy. Zjazd nieprzyjemny - tu odcinków z kostką jest dużo więcej, na dole postanawiam zmienić nieco trasę, miałem jechać przez Okraj, ale widzę że będzie to ryzykowne i mógłbym się nie wyrobić na autobus w Pradze. Jadę więc do Mieroszowa, zaliczając ponad 200m podjazdu po fatalnej nawierzchni, z Mieroszowa do granicy elegancka dróżka, ale po czeskiej stronie znowu same dziury, aż do skrętu na Trutnov.

Odcinek do Trutnova bardzo przyjemny, fajne górki, w rejonie Adrspachu piękne skały przypominające nasze Góry Stołowe. W Trutnovie dłuższy postój, po czym kontynuuję pagórkowatą drogę w stronę Jicina, odcinek od Novej Paki pokonywałem w zeszłym roku podczas letniej wyprawy. Coraz częściej zaczynam stawać, każdy pretekst staje się dobry by usiąść na parę minut, czasem już nawet co 20km :). Przed Jicinem kończą się góry, odcinek do Dymokury jedzie się elegancko z mocnym wiatrem, ale zmęczenie i brak snu daje znać o sobie, marzę tylko by wreszcie dociągnąć do tej Pragi. Za Dymokurami już zupełnie płasko, zbliżam się do doliny Łaby, rzekę przekraczam w Nymburku. Z tego miasta już do samej Pragi jadę nieciekawą drogą ze sporym ruchem, stawałem chyba tylko raz, bo z czasem było już bardzo kiepsko.

Wjazd do Pragi elegancki - droga przechodzi w dwujezdniową, po czasie pojawia się na niej nawet pas rowerowy, tak więc niemal do samego centrum wbijam się bezproblemowo. Pod dworzec docieram jakieś 40min przed odjazdem autokaru, niestety nie było już czasu na rundkę po pięknym centrum Pragi - jednego z najładniejszych miast Europy; wolałem nie ryzykować spóźnienia, zawsze trzeba brać jakiś margines na poszukiwanie autokaru, załadunek itd. Za rower zapłaciłem 20E, trochę sporo, ale za to nikt nie robił łaski, że go zabierze, sama podróż też wygodniejsza i szybsza niż koleją.

Wyjazd bardzo męczący - ale mimo poważnego kryzysu udało mi się wytrzymać, dystanse ponad 600km to już ekstremum, mniej więcej granica moich możliwości, na dłuższe jednorazowe trasy nie zamierzam się wybierać. Dużym błędem była jazda po źle przespanej nocy, brak snu dawał mi się mocno we znaki. Do tego trasa bardzo górzysta, 2700m podjazdów wg licznika CM434, wg GPS z jednometrowym progiem aż 4000m), do tego większość gór skoncentrowana po 400 kilometrze trasy.

Kilka fotek z trasy

Dane wycieczki: DST: 635.30 km AVS: 24.62 km/h ALT: 2751 m MAX: 57.60 km/h Temp:20.0 'C
Niedziela, 30 sierpnia 2009Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wypad, >300km, >500km
Warszawa - Grójec - Drzewica - Końskie - Jędrzejów - Miechów - Kraków - Myślenice - Chyżne - [SK] - Dolny Kubin - Donovaly (980m) - Bańska Bystrzyca - Sahy - [H] - Vac - Budapeszt

Wyjątkowo udany sezon rowerowy postanowiłem "ukoronować" nowym rekordem dziennym. Nad trasą do Budapesztu zastanawiałem się już jakiś czas, dystans jeszcze od biedy do zaakceptowania, zdecydowanie bardziej obawiałem się dużej ilości gór. Ale z drugiej strony - takie miasto jak Budapeszt to jest jakiś cel, dający dużą motywację, bo bardzo nie lubię tras typu pętla, z dojazdem do miejsca startu. Koniec sierpnia to może nienajlepsza pogoda na takie wypady (dużo dłuższa noc niz w czerwcu/lipcu) - ale z kolei dość stabilna pogoda zachęcała, z tym że tym razem już na dobry wiatr mi się trafić nie udało, a "polowałem" prawie z pół miesiąca :)

Na trasę ruszam parę minut po 8, przebijam się przez Piaseczno i jadę na Grójec. Pogoda świetna - słonecznie, dość ciepło, niestety wiatr boczny (ale nie można mieć wszystkiego). Do Grójca dojeżdżam bardzo sprawnie; na drodze do Nowego Miasta n.Pilicą odbijam sporo na zachód, więc i wiatr zamienia się w boczno-przeciwny (choć nie za mocny). Na drodze 728 wreszcie zakończyły się remonty i całość jest w bardzo przyzwoitym stanie (nawet w Mogielnicy i samym Nowym Mieście, gdzie ponad rok była rozryta główna droga). Do Drzewicy na pierwszy postój docieram w przyzwoitej formie, odpoczywam w parku. Za Drzewicą rozpoczynają się pierwsze małe górki - zaliczam podjazd na Wzgórza Koneckie, wjeżdża się na ok. 270m, później pagórkowatą trasą przez Gowarczów docieram do Końskiego. Za tym miastem jest już wyraźnie bardziej płasko, nad jeziorem w Sielpi ze świetnej pogody korzysta wielu ludzi wylegując się na plażach i jeżdżąc po jeziorze rowerami wodnymi. Za Radoszycami znowu troszkę większy podjazd i później w dół do Łopuszna (w samym miasteczku krótka ścianka pod kościołem). Do Małogoszcza lekko pagórkowata droga, przejeżdżam przez samo miasto, ale jak zauważyłem kawałek dalej - prawdopodobnie zrobili już nową obwodnicę miasta. Jako że dystans mam przed sobą bardzo długi - staram się w miarę możliwości ograniczać postoje i na kolejny większy postój staję dopiero w Jędrzejowie po 200km w nogach. Za to zeszło mi się tu ze 45min (skusiłem się lody stojąc długo w kolejce, zakupy w sklepie). Za Jędrzejowem wjeżdżam na szosę krakowską i od razu zaczynają się górki, tym razem już trochę większe - podjazdy za Wodzisławiem, Książem, w rejonie Miechowa - jest tego ciut-ciut i jeszcze trochę, na niektórych muszę już jechać na małej tarczy z przodu. Ze 30km przed Krakowem łapie mnie zmrok i końcówkę pokonuję już w ciemnościach z włączonymi lampkami. Do centrum docieram po 21 i zgodnie z wcześniejszym planem zatrzymuję się w McDonaldzie na porządniejszy posiłek, bo na tak długim dystansie ciepły posiłek jest dla mnie niezbędny, na samych słodyczach nie da się tyle pociągnąć.

Z Krakowa wyjeżdżam "zakopianką" - i tutaj podobnie jak na drodze 728 czeka mnie miła niespodzianka - wreszcie skończył się ciągnący się latami remont odcinka Kraków - Myślenice i na całych 30km jest świetna dwujezdniowa droga i to jeszcze z dobrym poboczem, więc jak na nocną jazdę - warunki perfekcyjne. Ale za to zaczynają się też cięższe góry, całe 30km do Myślenic to właściwie tylko podjazdy i zjazdy. Kawałek za Myślenicami jadę drogą ekspresową, z której zjeżdżam w Stróży na starą zakopiankę, o tej godzinie (dochodzi północ) zupełnie pustą (ruch idzie ekspresówką). Do Lubienia raczej płasko, dalej zaczyna się długi podjazd do Skomielnej, z 350m na 650m, kończy się też droga ekspresowa i cały ruch w stronę Zakopanego idzie drogą z dwoma pasami bez pobocza, na szczęście o tej godzinie jest umiarkowany, denerwują tylko "stada" tirów, które często poruszają się kolumnami po 2-4 naraz. Z przełęczy zjeżdżam do Skomielnej, dalej zaliczam 50m podjazd na "ząbek" i na odpoczynek staję pod Night Clubem "Pokusa" :)) (jedno z nielicznych miejsc dobrze oświetlonych). Po odpoczynku zjeżdżam kawałek w dół, po czym opuszczam zakopiankę skręcając na Chyżne, na stacji benzynowej kupuję jeszcze Tigera (dobry na walkę ze snem). Choć trzeba przyznać, że nocą jedzie mi się naprawdę dobrze, zdecydowanie najlepiej ze wszystkich całonocnych tras, które miałem okazję pokonywać, mimo naprawdę wymagającej górzystej trasy. Na kawałku do Chyżnego zaliczam podjazd na ponad 700m, po czym pagórkowatą drogą docieram do Jabłonki, gdzie dwa tygodnie wcześniej przejeżdżałem w drodze na przełęcz Krowiarki. Do Chyżnego już raczej płasko, ale zaczyna się robić naprawdę zimno, temperatura spada do 5-6 stopni, pod windstoper musiałem założyć bluzę, na dłonie długie rękawiczki. Szybko przejeżdżam przez Trstenę i Tvrdosin, do Dolnego Kubina raczej w dół, lekko pagórkowatą drogą. Na kawałku tej trasy (ok.10-15km) oddano do użytku nową drogę ekspresową, więc na tym odcinku starej drogi jest zupełnie pusto. Bardzo rozczarowałem się w Oravskim Podzamoku - nie działało podświetlenie słynnego, przepięknie położonego Oravskiego Hradu, więc mogłem zobaczyć jedynie zarysy zamku. Kawałek za Kubinem odpoczywam przy drodze, jest bardzo zimno (4 stopnie, wreszcie zaczyna świtać), na postój musiałem założyć długie spodnie, tak ubrany pokonuję też przełęcz przed Ruzomberokiem (ok. 730m), ze szczytu piękne widoki na pełne mgieł doliny. Zjazd bardzo wychładzający, w Ruzomberoku z powrotem przebieram się w krótkie spodnie - bo zaczyna się jazda w górę doliny w stronę Liptovskiej Osady. Długi, łagodny podjazd ciągnie się ze 20km, dopiero za Osadą zaczyna się trochę bardziej wymagająca jazda, a końcowe ok. 150m daje już porządnie w kość, nachylenia 6-9%. Na szczycie w Donovalach (980m) chwilkę odpoczywam, wreszcie słońce wyszło na dobre zza gór i jest wyraźnie cieplej (10 stopni), mam piękne widoki na góry Wielkiej Fatry. Z przełęczy długim i szybkim zjazdem docieram do Bańskiej Bystrzycy, samo miasto mijam bokiem, za dużo miałem dziś do przejechania, by dokładnie zwiedzać. Kawałek za Bańską staję w McDonaldzie na kolejny ciepły posiłek (trzy tosty z bekonem); dalej do Zvolenia jadę prawie 15km szosą ekspresową (droga boczna za bardzo kołowała) - wreszcie jest zupełnie płasko, przyjemna odmiana po ponad 200km gór. Za to za Zvoleniem kończy się ten luksus i zaczyna się upierdliwy, dość łagodny podjazd na ok. 450m. Jest już całkiem ciepło, chwilami temperatura dochodzi do 28-29 stopni, zaczynam coraz mocniej odczuwać zmęczenie ogromnym przecież dystansem (mam już ponad 500km w nogach). Do granicy węgierskiej w Sahach jest raczej w dół, niestety we znaki daje się wiatr, w nocy było raczej bezwietrznie, ale w dzień znowu wieje z reguły w niekorzystnym dla mnie kierunku, do tego bardzo zmiennie.

Już na Węgrzech, kawałek za granicą mija 24 godzina jazdy, na szczęście przypomniałem sobie o tym i spisałem dane z licznika, bo po 24h mój licznik wszystkie dzienne parametry (dystans, średnia, suma podjazdów) liczy od zera; dystans wprowadziłem do funkcji Navigatora, który nie ma ograniczenia czasowego. Odcinek Sahy - Vac (40km) dał mi potężnie w kość, jechałem już tędy w 2002 roku do Grecji i podobnie jak wtedy dostałem zdrowo w tyłek. Górki może wysokością nie imponują, jednak jest ich bardzo dużo i to całkiem ostrych, nie brakuje ścianek nawet po 8-10%; no i co najważniejsze - jestem już bardzo zjechany, od ponad 30h na trasie bez snu. Do Vacu dociągnąłem właściwie bez postojów, ale czuję dystans w nogach potężnie, ledwo mogę chodzić, do tego porządnie zaczął mnie boleć tyłek (niestety prawie nieuniknione na tak długich trasach). Ostatnie 40km do Budapesztu, mimo że właściwie zupełnie płaskie jedzie się bardzo marnie, tempem 21-23 km/h, do tego w większości jest to jazda typu miejskiego, z dużą ilością świateł (konieczność ciągłego zatrzymywania się i ruszania), w dużym ruchu. Na raz nie dałem rady tego przejechać, zatrzymałem się na chwilę pod granicą Budapesztu. Do stolicy Węgier wjeżdżam piękną drogą nad Dunajem, już w centrum wylatuję przy przepięknym madziarskim Parlamentem, oglądam liczne zabytki położone nad rzeką, wspaniale oświetlone zachodzącym powoli słońcem.

Ale czasu nie było już tak wiele, więc kieruję się na dworzec Keleti, z którego mam wracać pociągiem do Polski. Trochę mnie wkurzyła cena biletu - kosztował aż 370zł, a w zeszłym roku wracałem tym samym połączeniem i kosztowało zaledwie 220zł. Ale dużo bardziej wkurzyło mnie to że w składzie pociągu nie było wagonu bezprzedziałowego, gdzie było dobre miejsce na schowanie roweru; dali tylko normalny przedziałowy wagon 2-klasy. Oczywiście na rower biletu kupić się nie da, teoretycznie przewozić go nie można, więc byłem jak to się mówi - w niezłej d. Przeszedłem się po przedziałach - i zorientowałem się że jest szansa na schowanie roweru pod siedzeniami, wymagało to niestety kompletnego rozkręcenia roweru, ze zdjęciem widelca (z łożyskami) włącznie. Naszarpałem się przy tej robocie nieźle, szczególnie przy odkręcaniu pedałów - ale rower schowałem idealnie. Niestety ręce po tej robocie miałem całe czarne, a w pociągu EuroCity za 370zł nie było wody w kiblu, więc ubrudzony jechałem całą drogę; jedynym dużym plusem była mała liczba pasażerów i można się było porządniej przespać.

Wypad potwornie męczący, na dworcu w Budapeszcie ledwo już chodziłem; ale i satysfakcja z przejechania tak długiej i tak trudnej (grubo ponad 5000m podjazdów) trasy ogromna; tego rekordu to już pewnie prędko nie pobiję :))

Zdjęcia z wycieczki

Dane wycieczki: DST: 670.40 km AVS: 24.39 km/h ALT: 5643 m MAX: 63.30 km/h Temp:22.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl