wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 319318.44 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.26%)
  • Czas na rowerze: 581d 11h 01m
  • Prędkość średnia: 22.77 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Poniedziałek, 9 stycznia 2023Kategoria Scott 2023, Użytkowo
Dane wycieczki: DST: 15.90 km AVS: 19.88 km/h ALT: 40 m MAX: 3.13 km/h Temp:4.0 'C
Poniedziałek, 9 stycznia 2023Kategoria Scott 2023, Użytkowo
Po mieście
Dane wycieczki: DST: 16.00 km AVS: 19.59 km/h ALT: 40 m MAX: 41.90 km/h Temp:4.0 'C
Poniedziałek, 2 stycznia 2023Kategoria Scott 2023, Użytkowo
Po mieście
Dane wycieczki: DST: 15.80 km AVS: 18.96 km/h ALT: 40 m MAX: 30.30 km/h Temp:9.0 'C
Niedziela, 1 stycznia 2023Kategoria Użytkowo, Scott 2023
Pora powrócić na Bikestats!

Po mieście, pierwsza jazda w 2023 roku.
Jak na styczeń to wręcz upalnie ;)
Dane wycieczki: DST: 15.90 km AVS: 19.47 km/h ALT: 40 m MAX: 34.00 km/h Temp:14.0 'C
Sobota, 10 września 2022Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2022, Ultramaraton
Maraton Północ-Południe 2022

Wrzesień to tradycyjnie koniec sezonu ultra i równie tradycyjnie ów koniec trzeba uczcić przejechaniem Maratonu Północ-Południe ;)). Tak więc w drugi weekend września obowiązkowo melduję się na Helu, podobnie jak na starcie wszystkich siedmiu edycji MPP.

Dojazd na maraton z pewnymi problemami, spóźnia się mój pociąg do Gdyni, w efekcie czego nie wyrabiam się na Regio na Hel i muszę jechać kolejnym, tyle dobrego, że nie było problemów z zabraniem rowerów, do czego przyczyniła się m.in. słaba pogoda, więc i pasażerów w składzie było sporo mniej niż zazwyczaj. Piątkowe popołudnie na Helu wita zawodników zimną i pochmurną pogodą, tyle dobrego że póki co nie pada. Razem z Tomkiem Wyciszczakiem, z którym mamy wspólną kwaterę idziemy na tradycyjną rundkę nad morzem, wieje solidnie, ale na szczęście nie aż tak mocno jak to zapowiadano w prognozach.


Po spacerze tankujemy do pełna dwudaniowy obiad (ja jeszcze i deser wcisnąłem ;)) w sprawdzonej restauracji i udajemy się na naszą kwaterę. W okolicach 21 dociera Jędrzej Gąsiorowski (jak się okazało późniejszy zwycięzca MPP!) i już w pełnym składzie, rozmawiając o tym co nas jutro czeka przygotowujemy rowery i pakujemy sakwy, wnikliwie analizując prognozy pogody na jutro, które niestety dobrze nie wyglądają... 

Spałem sensownie, te 5-6h udało się pospać; poranek wita nas równie ponuro jak wczorajsze popołudnie; tym niewielkim światełkiem w tunelu jest brak opadów, bo nie ma nic gorszego niż start w deszczu. Jak na trasie będzie lało to trudno, jakoś się to przeżyje - ale start na mokro jest wyjątkowo dołujący. Pod latarnią już niezły tłum, tradycyjne rozmowy z innymi znajomymi ultrasami, fotki pod latarnią; pomimo marnej pogody humory dopisują, wszyscy sobie ostrzą zęby na wielką przygodę jaką jest przejechanie całej Polski na rowerze.
Punktualnie o 9 rano cały peleton rusza spod helskiej latarni - i zaczyna się nasza przygoda!


Na MPP tradycyjnie jest wspólny start, co odróżnia ten maraton od większości imprez ultra; dzięki temu sportowa rywalizacja jest wiele naturalniejsza, nie ma potrzeby przeliczania kto w jakiej grupie startował - tutaj kto pierwszy wjeżdża na metę ten wygrywa, kogo wyprzedzimy to jest za nami. Pierwsze ok. 35km jedziemy zwartym peletonem w eskorcie policji, tempo dość spokojnie, w okolicach 25-27km/h, a że jedziemy z mocnym wiatrem w plecy, więc osoby które ubrały się lżej trochę marzną. Temperatura tak na pograniczu jazdy na krótko i długo, ja ubrałem się ciepło, ale nie brakuje osób w krótkich spodenkach. Odcinek Mierzei Helskiej schodzi na rozmowach z Krzyśkiem Dąbrowskim (Blondasem), z którym sporo jeździmy terenowo po Kampinosie, a który nieoczekiwanie zdecydował się na start w MPP, wracając na szosę po wielu latach jeżdżenia tylko MTB, jadąc na pożyczonej szosówce i w luźnych spodenkach MTB bez wkładki. Uprzedzając fakty Krzysiek ukończył imprezę, a z siedzeniem nie miał najmniejszych problemów, żadnych otarć ;)). Na tej długości imprezach nie wypasiony sprzęt ma znaczenie, a głowa - tym najwięcej można zyskać i najwięcej stracić.

Na rondzie we Władysławowie, gdzie kończy się policyjna eskorta tradycyjnie zaczyna się ostre tempo, a mocni zawodnicy wychodzą na czoło peletonu. Ja natomiast zjeżdżam na sikanie - i tak dobrze, że udało się bez tego przejechać całą mierzeję, bo konieczność stawania na tamtym kawałku często oznacza wypadnięcie poza policyjną eskortę i konieczność jazdy w korku za peletonem się tworzącym; a w takiej temperaturze (jest ledwie 11'C) i większym wychłodzeniu pęcherza sporo osób stawało na tym pierwszym kawałku. We wcześniejszych latach często próbowałem się zabierać do szybszych grupek na pierwszą część maratonu, obecnie zdecydowanie preferuję równą jazdę własnym tempem, jedzie się wolniej, ale w drugiej części dnia zaczyna to procentować, bo szybkie rumakowanie ma swoją cenę. W rejonie jeziora Żarnowieckiego jadę kawałek z Gosią Szwaracką i Michałem Szelągiem, na podjeździe znad jeziora (największa górka maratonu na odcinku kaszubskim) jest kilkunastu tasujących się zawodników, a u góry na szczycie spotykam Hipka czekającego na trochę wolniej jadącego Elizjum (chłopaki jechali cały maraton wspólnie, z założeniem spokojnej, turystycznej jazdy na 2  noclegi i dobrze im ten system wypalił). Na przystanku kawałek za podjazdem tradycyjnie przebieram się, bo już się trochę za gorąco zrobiło na jazdę w deszczówce, niemniej żadnego wypasu nie ma. W głębi lądu jest nieco cieplej niż nad morzem, ale to dalej okolice ledwie 13'C, wieje też nieco mniej, jest to wiatr głównie boczno-przeszkadzający. Ale na szczęście trasa na Kaszubach jest na tyle kręta i jest na tyle osłoniętych miejsc, że wiatr aż tak jak się tego obawiałem nie męczy.

Odcinek kaszubski MPP od zmiany bodajże 3 edycje temu jest bardzo przyjemny do jazdy - dużo urozmaiceń, dużo górek, sporo wąskich i widokowych asfaltów. W tym roku pogoda sporo tej widokowości odebrała, ale dalej ta jazda daje sporo frajdy, dobrze wytyczona trasa zawsze była atutem MPP.


Pierwszy krótki postój na tankowanie robię w okolicach 120km, w międzyczasie nadjeżdża Blondas i wspólnie ruszamy dalej na najbardziej pagórkowatą część kaszubskiego odcinka. Są też drobne zmiany trasy w rejonie Egiertowa, więcej bocznych dróg, tak jak prowadził na tym kawałku tegoroczny Podróżnik. Orlen w Egiertowie tym razem odpuszczam, kawałek dalej trochę czasu tracę na regulacje lemondki, bo znowu coś drętwienie dłoni zaczyna mi się dawać we znaki. Zawodników na trasie spotykam cały czas, mija mnie tu między innym Tomek Wyciszczak, kawałek jadę razem z Waldkiem Chodaniem i ekipą z Grupetta. Przed dwusetnym kilometrem niestety pogoda się zepsuła, zaczęło padać, jezdnie zrobiły się mokre, więc jazda grupowa niewiele dawała, chyba że jak chłopaki z Grupetta posiadało się błotniki, ale przy większym deszczu nawet i z tego trochę leciało na jadące z tyłu osoby.

Jednym słowem jazda zrobiła się mało przyjemna, bo kumulacja zimna (okolice 11-12'C) i deszczu to już wymagające warunki do jazdy. Tyle dobrego, że ten deszcz nie był ulewny, chwilami padało solidniej, chwilami był to poziom mżawki, więc jeszcze bez dramatu. W okolicach 200km trasa się wyraźnie wypłaszczyła, za Skarszewami zaczął się nowy odcinek przez Bory Tucholskie, bo w tym roku trasa przekraczała Wisłę w Świeciu, nie Kwidzynie, prowadząc m.in. przez Osieczno i Tleń. Trasa generalnie przyzwoita asfaltowo, choć jak to w Borach trochę monotonna, rejon Tlenia całkiem fajny. Ale już powoli zaczynało zmierzchać, wiec przy padającym deszczu było wyjątkowo ponuro i już odliczałem kilometry do planowanego pierwszego większego postoju za Świeciem. Miałem trochę obawy co do tego postoju, bo była to Moya, nie Orlen (gdzie ma się znajome i sprawdzone menu) - i niestety były to obawy uzasadnione. Na stacji były na ciepło tylko hot-dogi, więc stanąłem (podobnie jak wielu innych zawodników) w barku obok. Zamówiłem hamburgera i frytki, czekać było na to trzeba długo, do tego smaczne to nie było. Frytek dali dużo, ale nie wchodziły mi zupełnie, hamburger też wielki, tylko jego jakość nie dorównywała wymiarom ;)). Wcisnąłem to w siebie na siłę, ale wisiało mi to na żołądku ładnych parę godzin; jedynym plusem barku było to, że było w nim ciepło. Podsumowując - kiepski to był koncept z tym postojem, trzeba było zrobić pośredni postój w Egiertowie jak zawsze, a w Świeciu zjechać z trasy na sprawdzony Orlen lub do Maca.

Gdy ruszyłem z postoju zaczęło solidniej padać i najbliższy odcinek do przyjemnych nie należał. Ale sporym plusem było to, że noc jak na wrzesień była dość ciepła, okolice 11'C, więc niemal to samo co w dzień, wynikało to z niżowej pogody i zachmurzonego nieba. Więc "siła rażenia" deszczu dzięki temu była ograniczona. Zresztą już tak w rejonie Golubia trochę się ten deszcz uspokoił i nie padało specjalnie intensywnie; na tym odcinku mijałem się m.in. z Maćkiem Blimelem, Krzyśkiem Ulbrichtem (jadącym w krótkich spodenkach, żeby zachować suche nogawki na góry ;) i Marcinem Siniarskim, który przed Sierpcem złapał gumę na jakimś szkle i musiał ją robić na deszczu. Dużym plusem tego odcinka były dobre asfalty, dużo lepsze niż na wariancie Kwidzyn - Brodnica jaki był przez ostatnie 2 lata, przy deszczu by się po tym jechało fatalnie, a żniwo kapci byłoby duże. Niemniej miałem na tym tle wpadkę, gdy jadąc po idealnej drodze na lemondce nagle na środku pojawiła się duża dziura w którą mocno przywaliłem, w ogóle się jej nie spodziewając. Koła na szczęście przeżyły, ale uderzenie było tak silne, że aż mi z torebki na ramie zamykanej na magnes wyleciało ileś rzeczy, które musiałem po ciemku zbierać. 

W Płocku miałem planowany drugi postój, koncept był świetny - czyli zjechanie na 24h McDonalds i porządne jedzenie + regeneracja w cieple. Niestety okazało się, że realia nieco od założeń teoretycznych odbiegały, bo Mac był czynny tylko w formie McDrive. Więc musiałem stać sporo w kolejce, razem z samochodami, wypełnionymi podpitym towarzystwem, a wydawanie jedzenia w tej formule jest dużo mniej wydajne niż normalnie w Macu, a później i tak pojechać na Orlen; jednym słowem kolejny mocny niewypał z postojem, straciłem na ten cały Płock blisko godzinę. Ale trochę podbudowała mnie psychicznie informacja o tym, że niemal cała czołówka się wycofała, panujące warunki okazały się dla nich za trudne. Trochę mnie to zaskoczyło, bo osobiście nie odbierałem ich jako bardzo wymagających, choć oczywiście łatwo też nie było. Ale to dobrze pokazało, że ultra to nie tylko mocne nogi, jak się pogoda psuje to zyskują bardziej odporne osoby z mocniejszymi głowami, którym psychika pomaga przetrwać nieuniknione na takiej trasie kryzysowe momenty. A okolice Płocka i Warszawy to są rejony zawsze zbierające największe żniwo wycofów - bo już dużo w nogach, na metę dalej bardzo daleko, natomiast do linii kolejowej na Warszawę bardzo blisko ;)).

Za Płockiem jeszcze ze 20-30km i zaczęło świtać, a przetrwanie długiej wrześniowej nocy to zawsze duży motywacyjny zastrzyk, nawet jeśli świt jest tak marny jak dzisiaj ;). Mazowiecki odcinek na wysokości Skierniewic zmieniono by ominąć DK 70, ale nie wiem czy to miało sens. Objazd był sensownie wytyczony, były to boczne drogi dobrej jakości, ale kilkadziesiąt skrętów mocno wybijało z rytmu. DK70 o tej godzinie, w niedzielny poranek ma niewielki ruch. Też na tym kawałku zaczęło znowu mocniej padać, a w rejonie krótkich hopek przy S8 solidnie lunęło. Kolejny planowany postój, jakżeby inaczej - znowu wtopa. W Żabce w Białej Rawskiej, która miała być czynna od 6 wita mnie kartka na drzwiach że w niedzielę otwarte od 11, więc stanąłem kawałek dalej na przystanku, jedząc zimnego hamburgera z Maca, jaki mi jeszcze został. Nowe Miasto trasa mijała bokiem, wiec na zakupy stanąłem w Woli Klwowskiej, tam znowu z 15min zmarnowałem na próbę wymiany klocka hamulcowego, który wydawał się zjechany, ale okazało się, że był tylko zalany ciemną mazią. Więc klocka nie wymieniłem, za to usmarowałem się ową lepiącą mazią dokumentnie ;)

Kolejna większa miejscowość na trasie to była Przysucha - taka nazwa zobowiązuje, więc mniej więcej od tego miejsca drogi wreszcie zaczęły przysychać i na dobre skończyły się problemy z deszczem (choć dalej mocno pochmurno). Za to wiatr, który miał wg prognoz pomagać zrobił się całkiem mocny, ale często wiał bardziej z zachodu, więc więcej szkodził niż pomagał, sporo więcej zyskali na nim zawodnicy jadący parę godzin z tyłu, bo na kawałku z Płocka do Białej Rawskiej sporo się jechało na wschód. Za Przysuchą jedyna większa wpadka z planowaniem trasy maratonu - z 15km kawałek przez Huciska fatalny asfaltowo, długi, leciutko nachylony podjazd 1-2%, łata na łacie; stara wersja przez Chlewiska i Hutę była o wiele ciekawsza kolarsko (fajne górki) i sporo lepsza asfaltowo. Natomiast dalej na odcinku Odrowąż - Samsonów bardzo fajne interwałowe ścianki i szybkie zjazdy. W rejonie Chęcin nieznany mi kawałek, ciekawy widokowo przejazd dookoła kopalni Miedzianka. W Chęcinach dłuższy postój na stacji Slovnaftu, a w samym miasteczku spotykam Maćka Kordasa, który swoim zwyczajem miał kawałek wcześniej ok. 3h odpoczynek w agroturystyce i z nowymi siłami ruszył dalej. Mnie za to zaczął łapać coraz większy kryzys, zmęczenie już bardzo duże, a głowa cały czas wstawia projekcje wygodnego odpoczynku ;))

Maciek pojechał więc szybciej do przodu, a ja coraz mocniej zamulałem, nawet postoje robiłem i widząc swój stan już praktycznie podjąłem decyzję o wzięciu noclegu w Pińczowie, w końcu to było już 780km - więc wstydu nie ma ;). Kawałek do Pińczowa bardzo fajny, płaskie i zielone tereny Ponidzia, z szeroką perspektywą widokową - to spowodowało, że jakimś cudem nagle odżyłem i postanowiłem spróbować dociągnąć nad Wisłę i tam zobaczyć jak będzie. W Pińczowie stanąłem więc jedynie na stacji na zakupy i ruszyłem dalej, w międzyczasie zrobiło się już ciemno. Tempo miałem dalej niespecjalne, ale psychicznie jakoś odżyłem. W okolicach 22 dojechałem na stację w Koszycach, tutaj zrobiłem jedynie krótki postój zaopatrzeniowy, w międzyczasie dojechał Radek Wierzbiński, ale on stawał tu trochę dłużej na większe jedzenie, ja pociągnąłem dalej. 

Ostatni płaski kawałek, czyli ok. 20km do DK94 (taka umowna granica płaskiego i pasa pogórzy) idzie mi bardzo drętwo, cały czas jedzie się po wiochach, brakuje takiej fajnej pustki jak na Ponidziu; a przede wszystkim dochodziło już zamulenie drugą nocą jazdy, paradoksalnie już nie mogłem się doczekać gór, bo te wybijają z monotonii. I tak rzeczywiście było, od razu pierwszy podjazd za Brzeźnicą dał zdrowo popalić, odcinek z nachyleniami 15% po jakiś fatalnych dziurach, nawet szutru był kawałek. Fajnie prezentował się Nowy Wiśnicz nocą, elegancki rynek z pomnikiem założyciela miasta, Stanisława Lubomirskiego, zwycięzcy spod Chocimia. Na szczycie kolejnej górki przed Lipnicą krótki odpoczynek na przystanku, a akurat jak już ruszałem to nadjechali Radek Wierzbiński i Krzysztof Ulbricht. Wszyscy mieliśmy zbliżone tempo. więc kolejny kawałek jechaliśmy razem lub w bliskim zasięgu. A kolejne podjazdy od razu nam pokazały, ze tegoroczny górski odcinek MPP bynajmniej nie ustępuje stopniem trudności zeszłorocznemu (z Wielką Trójką, czyli Makowską, Obidową i Gliczarowem), niemal każdy podjazd ma tu sekcje grubo ponad 10%. Przed Limanową wjeżdżamy już na ponad 500m, a kawałek przed miastem robimy ostatni popas na Orlenie w Laskowej.

Ze 2-3km dalej na równej drodze łapię kapcia, prawdopodobnie efekt jazdy po sfrezowanych remontowanych odcinkach, których było kilka wcześniej. Chłopaki pojechali, bo ich pomoc i tak by nic nie zmieniła, a ja ze zdjętą z roweru lampką w zębach wziąłem się za naprawę. Kapeć był w tylnym karbonowym kole, na które opona wchodziła z dużym oporem, więc wymiana była ryzykowna, do tego nie byłem w stanie znaleźć dziury w przebitej dętce, więc i ustalić czy jakaś drobinka nie została w oponie. Na szczęście udało się to poprawnie naprawić i po 20min ruszyłem dalej, choć już do końca trasy miałem schizę na tym tle i każde drobne kamyczki czy nierówności pod tylnym kołem wywoływały odczucie jakby mi to koło coś miękło ;))

Limanowa puściutka (to duży bonus w porównaniu z jazdą tego kawałka dniem), na ciężkim podjeździe za miastem nieoczekiwanie doganiam chłopaków, okazało się, że ich zmuliło i stanęli na przystanku. Ja o dziwo pod względem snu trzymam się bardzo przyzwoicie, dużo tu pomogła jazda w grupie, gdzie zawsze można pogadać, także i bardzo ciężkie podjazdy skutecznie wyrywają z zamulenia, do tego noc jest jasna, mocno świeci księżyc bliski pełni, chmury są tylko na części nieba. Robi się przez to oczywiście zimniej, ale dramatu nie ma, najzimniej było w okolicach 6 stopni. Za Limanową zaczyna się najcięższy odcinek maratonu, bardzo wymagające piły Beskidu Wyspowego, nachylenia pod 15% występują regularnie, a prawdziwą wisienką na torcie jest podjazd pod Krzyż, czyli Młyńczyska. Już dojazd jest solidny, a potem następuje długa prosta z nachyleniem 23% (sporo trudniejsze od Gliczarowa), wciągnąłem to już na ostatnich nogach, na szczycie, ze dwie minuty stałem oparty o kierownicę, łapiąc oddech i czekając na chłopaków, którzy woleli już odpuścić tę rzeźnię. Przypomniało mi się jednocześnie, że był to fragment segmentu z RTP (tego covidowego), który w ramach przygotowań do wyścigu sobie przejechałem.

Także i kolejne dwie ścianki do Kamienicy trzymały solidny poziom, tutaj wreszcie zaczęło świtać, ostatnią rzeźnię MPP, czyli Wierch Młynne pokonujemy już za światła dziennego, choć problemem były samochody jadące z naprzeciwka na bardzo wąskiej drodze, ale udało się wciągnąć bez stawania. Na zjeździe miła niespodzianka - wyremontowali drogę do Ochotnicy, dzięki temu zjazd jest bardzo przyjemny, bo i widoki ekstra. Jako regeneracja po tych przeprawach czeka nas łagodny i ciągnący się w nieskończoność podjazd na Knurowską, kawałek przed szczytem doganiamy już mocno skatowanego Maćka Blimela, któremu nizinna kaseta 28 nieźle dała popalić w górach, nabawił się też bardzo bolesnej kontuzji pleców. Na zjeździe otwiera się szeroki widok na Podhale, Tatry niestety jeszcze w chmurach, ale za to mamy ekstra widoczek na jezioro Czorsztyńskie.


Tutaj trochę zamarudziłem próbując przywrócić do życia mój tracker, bo otrzymałem SMS, że znikłem z monitoringu, straciłem na to parę minut. Radek jechał spokojniej, ale gdy się spotkaliśmy w rejonie Dursztyna okazało się, że Krzysiek Ulbricht uciekł z naszego peletoniku i ruszył już mocno na metę - więc zagrała ambicja i rozpoczęliśmy pogoń ;). Po pokonaniu Łapszy mocnym tempem udało się dogonić Krzyśka na skręcie na Czarną Górę. Dziurawy odcinek dojazdowy wykorzystaliśmy na złapanie oddechu, po czym poszliśmy za ciosem i 14% ścianę na Czarną Górę pojechaliśmy już w trupa, Krzysiek nie utrzymał naszego tempa.

To ściganie na samej końcówce dało nam sporo adrenaliny i pozwoliło skutecznie zwalczyć zamulenie. Pozostał nam jeszcze ciężki podjazd w Brzegach, później już łatwiejsze 3km na Głodówkę - i meldujemy się na mecie na 7 pozycji z czasem 48h40min!


Maraton dla mnie bardzo udany - udało się uzyskać najlepszą pozycję z wszystkich moich startów w MPP i po raz pierwszy znaleźć się w pierwszej dziesiątce. Udało się to dzięki nadspodziewanie dobremu przetrzymaniu dwóch pełnych nocy na rowerze, dotąd na MPP tylko raz udało mi się dokonać tej sztuki, ale wtedy trasa była krótsza o 80km i sporo łatwiejsza, a pogoda dużo lepsza, na metę dojechałem coś po 3 w nocy, ale muliło mnie na trasie potężnie. A tym razem ta druga noc przeszła w sumie bez mocnego kryzysu sennego, dzięki czemu można było dość sprawnie jechać, nie zamulając po przystankach. Też i jazda w grupie drugą nocą, z Radkiem i Krzyśkiem znacznie tu pomogła - podziękowania dla chłopaków za wspólną jazdę i emocjonującą końcówkę. Żeby nie ten kapeć - to kto wie, może 48h udałoby się złamać, bo 20min poleciało na naprawę, a jak byłby cel te 20min można by urwać na tras; ale w tegorocznej edycji 48h to była wysoko zawieszona poprzeczka.

Sumarycznie oceniając - maraton bardzo wymagający, imprezę ukończyło jedynie 63 ze 100 startujących zawodników, to dobrze pokazuje, że MPP ciągle trzyma wysoki poziom. Skala trudności imprezy na która składają się wymagająca wrześniowa pogoda (zimno i nierzadko opady) + długi dystans w połączeniu z bardzo soczystą górską końcówką powodują, że to jedna z trudniejszych imprez ultra w Polsce. Ale jest to jednocześnie kawał przygody, właśnie trudność tego maratonu, w zestawieniu z malowniczą trasą przez całą Polskę, z Helu aż po same Tatry powoduje, że satysfakcja na mecie jest ogromna. Trasa maratonu w tym roku była niemal idealna asfaltowo, słabych odcinków było bardzo niewiele, jedynie z 15km pod Przysuchą i trochę na Pogórzu Wielickim, jak na tej długości trasę było idealnie (pod tym kątem była to najlepsza edycja MPP) i co ważne deszczowa noc wypadła na odcinku bardzo przyzwoitym asfaltowo. 

Pogoda w tym roku zawiesiła wysoko poprzeczkę zawodnikom, było zimno (najwyższa temperatura jaką zanotowałem na trasie to 14'C), padać zaczęło pierwszego dnia po południu i opady utrzymywały się mniej więcej do połowy drugiego dnia. Na szczęście w większości były to opady umiarkowane, niemniej jak widać po liczbie wycofów połączenie deszczu i niskiej temperatury okazało się mocno selektywne. Za to w nagrodę za warunki na trasie maratonu - we wtorek była elegancka pogoda, rankiem widokowa żyleta, więc powrót rowerem do Krakowa był czystą przyjemnością.


Zdjęcia z maratonu

Dane wycieczki: DST: 1018.90 km AVS: 23.79 km/h ALT: 8113 m MAX: 59.60 km/h Temp:11.0 'C
Sobota, 6 sierpnia 2022Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon Exceed 2022, Ultramaraton
Poland Gravel Race 2022

Trasę PGR po raz pierwszy miałem okazję jechać w 2020 roku, ale wówczas była to jazda nieoficjalna, zdecydowanie bardziej turystyczna - tak żeby ograniczyć do minimum jazdę nocą i nie tracić pięknych widoków. Trasa mi się zdecydowanie spodobała i postanowiłem na nią wrócić tak by pojechać bardziej sportowo i na optymalniejszym pod ten typ wyścigu rowerze (HT zamiast fulla, na którym jechałem 2 lata temu). Moim planem sportowym na imprezę jest próba zejścia poniżej 40h, co oznacza jazdę non-stop, bez spania; plan ambitny, ale w przypadku dobrej jazdy do osiągniecia.

Tuż przed startem wyścigu tradycyjnie upał, dojazd koleją z przesiadką w Łańcucie, gdzie już było widać jakie opóźnienia łapią pociągi jadące z Krakowa.


W naszym przypadku kilku osób jadących rano z Warszawy jeszcze nie było źle, opóźnienie rzędu 1h, ale ludzie dojeżdżający wieczorem mieli już ponad 4h w plecy, Byczys dojechał coś koło 2 w nocy i jak pamiętam nocował gdzieś w parku ;). Ale to jest właśnie cała "otoczka" przedwyścigowa, można oczywiście dojechać wygodnie samochodem, ale traci się w ten sposób niepowtarzalny klimat, bo PKP nawet największych weteranów podróży koleją jest w stanie czymś nowym zaskoczyć :)). W Przemyślu odbieram pakiet, później razem z Krzyśkiem Dąbrowskim idziemy zatankować do pełna kalorie przed jutrzejszą trasą, pizza XL robi robotę. 


Jak to tradycyjnie na PGR - upał jest niewąski, podobna pogoda zapowiada się na jutro i budzi nasze spore obawy, bo trasa jest wystarczająco wymagająca i bez tego co doda od siebie pogoda. Spałem powiedzmy tak sobie (ze względu na upał w pokoju), ale pomimo że startuję w jednej z ostatnich grup wstałem wcześniej i już trochę po 7 byłem na starcie by poobserwować starty innych zawodników i spotkać iluś znajomych z tras ultra; bo ten start z urokliwego centrum Przemyśla ma w sobie dużo uroku. Też zawsze na mnie robi wrażenie kontrast pomiędzy czyściutkimi zawodnikami i idealnie wypucowanymi rowerami na starcie w porównaniu do tego co będzie za 24h :)).


Czas na starcie przyjemnie mija, aż nadchodzi 8.25 i startuje moja grupka. Tradycyjnie PGR zaczyna ostry podjazd uliczkami Przemyśla, podjazd który od razu oddziela chłopców od mężczyzn, bo nie brakuje takich co już na dzień dobry muszą wpychać ;). Na szczycie spotykam kibicującego zawodnikom Waldka Chodania (tym razem sam nie jedzie), a kawałek dalej zaczyna się szuter, na którym jacyś pechowcy już łatają kapcia. Z mojej grupki startowej zostaliśmy na szczycie we dwóch, ale Stefan Wu, jadący w białym stroju był ode mnie mocniejszy, więc szybko odpuściłem by jechać własnym tempem, bo przy tym upale zarżnąć można się bardzo szybko. Pierwsza setka jest najbardziej górzysta na całym PGR, podjazdów jest całe multum. Ale na początku trasy wchodzą jak bułki paryskie, a morale jest bardzo wysokie. Startując pod sam koniec stawki mijam wielu zawodników z wcześniejszych grupek i ma to sporo uroku - można chwilę pogadać i cały czas coś się dzieje, niemal ciągle widać kogoś na horyzoncie. Pierwszą część maratonu kończy bardzo szybki i widokowy zjazd przez Gruszową, dojeżdża się do doliny Wiaru, który za parę kilometrów przekraczamy brodem. Widać od razu, że w tym roku poziom wody jest niski, długi okres suszy zrobił swoje, ale dzięki temu dalej mam suche buty.

Za brodem długa seria podjazdów, najpierw szutrem, a później już asfaltem do Arłamowa, tutaj mijam pierwszą znajomą, czyli Marzenę Szymańską startującą ponad godzinę przede mną, jadąc zaledwie 2h odrobiłem już godzinę, ale Marzena bagażu jak zwykle wzięła ze 3 razy tyle co ja, próbowałem ją przekonywać na tylu wspólnych maratonach; ale ni prośbą ni groźbą z Kota się ultralajtowca nie da zrobić ;)). Za Arłamowem ekstra zjazd tuż przy samej ukraińskiej  granicy, jeden z najładniejszych kawałków PGR, zupełnie odludzie. Po tym dobrze znany z MRDP wymagający szosowy podjazd do Kwaszeniny, na którym słońce pali do żywego (są już 32-33 stopnie). Niektórzy zawodnicy już przeginają jadąc lewą stroną drogi by się załapać na trochę cienia; jak jest widoczność to jeszcze można tak jechać, ale przed szczytem wzniesienia to już ryzykowna zabawa, też trochę głupia sytuacja gdy wyprzedzam taką osobę jadącą po lewej stronie, a między nami samochód i słusznie zirytowany kierowca .Za Jureczkową seria 3 podjazdów po takim "bywszym" asfalcie, ale fajnie bo sporo cienia, z tego odcinka wylatuje się na szosę do Ropienki, gdzie od razu po zakręcie warto wrzucić najlżejszy bieg, bo wita nas rzeźnicka 14% ściana. Zjazd na drugą stronę góry atomowy, wyciągam 77,9km/h, cięższe osoby spokojnie są tu w stanie złamać 8 dyszek; na góralu z szerokimi oponami i świetnymi hamulcami przy takich prędkościach czuję się sporo stabilnej niż na rowerze szosowym.

Kawałek dalej spotykam Krzyśka, który bardzo sprawnie i rozsądnie jedzie, nie podpalił się jak sporo osób do mocnego szarżowania na początku imprezy, tylko mądrze gospodaruje siłami, wiedząc, że ze słońcem nie ma żartów. Pojechaliśmy parę kilometrów razem, m.in. świetny szutrowy zjazd na którym daje się przekroczyć 60km/h. Po przekroczeniu krajówki do Krościenka niespodziewanie spotykam mocnego Tomka Wyciszczaka w stroju MPP, który nie przepada za jazdą w takie upały, ale to zawodnik z kategorii tych co w każdych warunkach dadzą sobie radę ;)). Na postój staję dopiero w Czarnej na 100km, czuć już duże zmęczenie, na takiej trasie kilometry zupełnie inaczej się liczy niż na szosie, a na tej setce było ponad 2000m w pionie, do tego słońce już tak od 11 skutecznie niszczy. Właśnie ze względu na pogodę zdecydowałem się na jazdę z izotonikami (na które była zniżka dla uczestników PGR), choć normalnie zdecydowanie preferuję jazdę na czystej wodzie.

Zakupiłem wodę, odpocząłem trochę (spotkałem też Byczysa, który planował coś zjeść w knajpie) i po 20min ruszyłem dalej. Za Czarną jest jeden łatwiejszy i dwa wymagające podjazdy, w tym jeden długo się ciągnący i wjeżdżający na blisko 800m daje zdrowo w kość. Zjazd kamienisty, ze sporą liczbą przepustów odprowadzających wodę, które to przepusty zbierały spore żniwo kapci, na tym odcinku spotkałem parę osób robiących gumy, w tym Górala Nizinnego, jadącego na swoim trekingu, na oponach 32mm z przodu i 35mm z tyłu ;)). Góral miał spore problemy, już drugą gumę złapał i do tego uszkodził zapasową dętkę przy wentylu, jak pamiętam musiał kupować dętki od spotkanych turystów, ale rozmiar nie do końca pasował, więc miał z tym nie lada zabawę. Na takich właśnie odcinkach rower MTB zyskuje, ja mogłem jechać dość szybko, choć na przepustach i na góralu da się załatwić oponę. Na drugim podjeździe spotykam Marka Matulewicza z Białegostoku, z którym jechaliśmy pociągiem z Warszawy, wspólnie zaliczamy wymagający podjazd i dojeżdżamy do Kalnicy, gdzie jak większość zawodników stajemy na zakupy, bo sklepów to na tej trasie wielu nie ma. W Kalnicy też robię popas ze 20min, pod sklepem nie brakuje zawodników z PGR i ciągle dojeżdżają nowi. Część zatrzymuje się na obiad w Smereku, bo jest tam kilka knajpek, a pora w sam raz na obiad, bo jest już godzina 17.

Ale ja nie planowałem tutaj postoju obiadowego, więc jadę dalej - za Kalnicą jest długi odcinek jazdy dość łatwymi stokówkami, na tym etapie wyścigu mam już izotoników serdecznie dosyć, usta całe zalepione i już zaczynają piec od kwaskowatego smaku izo, a czara goryczy się przelała, gdy jadłem żela i opakowanie od niego się przedziurawiło, w efekcie czego zalepiłem całe ręce, od rąk kierownicę, a nie miałem czystej wody by to doprowadzić do porządku. Kolejny mój eksperyment z izotonikami na trasie ultramaratonu zakończył się więc (jak zawsze!) spektakularną porażką, miałem już tego po dziurki w nosie. Wiele osób nie ma z tym problemu i powszechnie stosuje to na takich maratonach, w moim przypadku nie sprawdza się to zupełnie, po kilkunastu godzinach jazdy nie mogę już na to patrzeć. W międzyczasie dostałem informację, że Krzychu miał sporo większe problemy - na tych zjazdach nad Sanem przeciął oponę na przepuście i rozszczelnił mu się system bezdętkowy, przecięcie było przy samym rancie, wiec nie do załatania. Dętka jaką miał w zapasie okazała się wadliwa, więc Krzysiek miał nie lada problem; jak się okazało nawet tubelessowe opony MTB da się rozwalić na trasie PGR. 

Za Cisną jest odcinek łatwego asfaltu w stronę przełęczy nad Roztokami (którą pokonywałem w tym roku na RTP), potem solidny podjazd, na tym kawałku bardzo zależało mi by dojechać do pierwszego z trzech odcinków specjalnych pod Balnicą (po nasypie bieszczadzkiej kolejki wąskotorowej) jeszcze za dnia - i to się udało. Nastawiony byłem na pchanie, ale ku mojemu zdziwieniu dało się cały odcinek przejechać, tylko kilka razy musiałem przenieść rower z boku nasypu na środek torów i vice versa. Niemniej ten krótki kawałek solidnie zmasakrował mi będące dotąd w dobrym stanie siedzenie, które czułem potem ładnych parę godzin, bo jazda po podkładach kolejowych nie należy do specjalnie wygodnych. Ale coś za coś, frajda pokonania tego odcinka w siodle była warta trochę niedogodności. Zmierzchać zaczyna na długim podjeździe na przełęcz Żebrak, tak więc do słynnych czterech brodów na Osławie docieram już po ciemku. Jazda tutaj po zmroku miała sporo uroku, bałem się że zamoczę buty i całą noc będę musiał jechać z mokrymi stopami, ale okazało się, że poziom wody w Osławie jest na tyle niski, że dało radę przejechać ten kawałek suchą stopą. 

Za brodami krótka soczysta ścianka i docieram do Komańczy, gdzie witają mnie rytmy disco-polo ;). Spotykam tutaj lotny serwis mechanika rowerowego z Krosna, który pomógł wielu zawodnikom PGR, nawet dzwoniłem do Krzyśka by go o tym poinformować, ale okazało się, że Krzysiek ma już zupełną masakrę z rowerem. Udało mu się dostać od jednego z zawodników dętkę, ale to była węższa dętka od gravela i nie bardzo się komponowała z oponą MTB do tego jeszcze uszkodzoną na rancie. Złapał kolejną gumę, załatać tego sensownie się nie dało, bo klej wulkanizacyjny nie chwytał ubabranej w uszczelniaczu dętki, tak więc Krzysiek musiał jechać na prawie flaku, co chwilę to dopompowując, niemal cały czas na stojaka - jednym słowem męka nie jazda. Do Cisnej udało mu się w ten sposób doturlać dopiero koło 23 i już miał wszystkiego serdecznie dosyć, bo sprzęt odebrał całą przyjemność z jazdy, a też i jazda turystyczna tylko na ukończenie nie bardzo go interesowała, więc zdecydował się na wycof.

W Komańczy robię popas na przystanku, izotonikiem mam już solidnie wypalone usta i mam go tak dosyć, że żeby mnie nie kusiło zostawiam cały pozostały zapas (obliczony na całą trasę) na przystanku, może się przydał któremuś z innych zawodników, nawet daje się torebki z moim izo zauważyć na filmie Przemyslava, który kimał na tym samym przystanku :))
https://youtu.be/lbb0Rc-kJBc?t=2407

Za Komańczą zmienia się wyraźnie pogoda, już pod koniec dnia zrobiło się pochmurno, a teraz robi się zimno i przede wszystkim zaczyna wiać zimny wiatr z północy. A tak się akurat układało, że za Komańczą trasa PGR prowadzi dużo na północ, więc wiatr skutecznie niszczył, a wkrótce musiałem założyć wszystkie ubrania jakie miałem, z buffem i czapką zimową włącznie. Generalnie trasa na tym odcinku jest niezła na nocną jazdę, bo jest tu spory procent asfaltów, ale przez ten wiatr zupełnie nie szła mi jazda i zacząłem siadać psychicznie, nawet zrobiłem postój na przystanku, w sumie nie wiadomo po co, bo aż tak to mnie nie muliło. Kawałek dalej gdy coś poprawiałem w rowerze dogonił mnie Tomek Wyciszczak i kawałek pojechaliśmy wspólnie, rozmową wybijając się z monotonii nocnej jazdy. Za Wisłoczkiem ostry podjazd szutrowy - tutaj jest największy ból, że jedziemy nocą, bo widoki z tego podjazdu na masyw Chyrowej to ekstraklasa na PGR, taki można powiedzieć znak firmowy Beskidu Niskiego. Jeszcze kilka ścianek i w okolicach 2.30 docieram do Dukli i zjeżdżam na Orlen, chwilę po mnie dociera Tomek. Tu już zmęczenie było duże, ale pozbyłem się wreszcie tego nieszczęsnego izotonika zamieniając go na wodę, niemniej już do końca trasy camelback trzymał jego posmak ;)).

Po ponad pół godzinie ruszam dalej, ale kryzys dalej trzyma, wiatr cały czas zdecydowanie przeszkadza, generalnie jakoś nie idzie ta jazda. Robię dwa postoje bez większego sensu na takie próby odmulenia, w tym jeden pod zabytkowym drewnianym kościółkiem w Chyrowej (kiedyś cerkwią), w międzyczasie dojeżdża Tomek, chwilę dalej się zjeżdżamy i wspólnie jedziemy spory kawałek - i to najlepiej wyrwało mnie z tego kryzysu, a w Krempnej wreszcie zaczęło świtać. do tego trasa maratonu skręciła na południe i wiatr zrobił się korzystniejszy. Z Wyciorem zawsze się fajnie jedzie, można się sporo nauczyć, bo Tomek ma mnóstwo świetnych patentów, tym razem uratował mnie dając mi spray na ból gardła, bo przez ten zimny wiatr przez całą noc już zaczynałem mieć problemy z oddychaniem.

Jak to często bywa - wraz ze świtem wraca motywacja i pojawiają się nowe siły. Z Tomkiem rozjeżdżamy się w rejonie Wyszowatki, ten kawałek też bardzo klimatyczny, taka kwintesencja Beskidu Niskiego, czyli chwilowe przeniesienie się 50 lat w tył. Trasa PGR prowadzi między innymi obok byłego PGR-u (jakby to zabawnie nie zabrzmiało ;)), a ów klimat najlepiej podkreśla wielkie stado krów blokujące całą drogę, trzeba było nieźle kombinować by przez nie przejechać, niestety tego co zostawiły na drodze już się nie dało ominąć i opony były całe w krowich plackach ;)). Kawałek dalej drugi OS - Hawrań, czyli singielki w lesie, z solidnymi podjazdami, dwa lata temu tutaj fragmentami musiałem prowadzić, ale w tym roku było bardziej sucho, a i rower lepszy na taką trasę i udało się w całości wjechać, choć podjazdy już tak na granicy równowagi. Z OS-u wylatuje się na urokliwą przełęcz Małastowską, tutaj zaczyna się można powiedzieć "zagłębie podjazdów" ciągnące się aż do Krynicy. Prawie nie ma płaskich odcinków, z jednej ściany wlatuje się w drugą, a im bliżej do Krynicy tym bardziej wymagające się te ściany robią, z kulminacją na wyjeździe z Wysowej, gdzie trzeba pokonać 19% piłę, na szczęście na asfalcie. Ale najcięższy na tym kawałku jest kolejny podjazd za Ropkami, bo tam jedzie się mocno nachyloną drogą z kamulcami i koleinami, znowu na granicy równowagi, ale udało się to wciągnąć. 

Za tą ścianą od Krynicy oddzielają mnie już dwa podjazdy - Izby, czyli chamskie płyty betonowe, w paru miejscach z wystającymi zbrojeniami (oponę da się na tym załatwić jak się nie uważa) oraz ładny widokowo ostry podjazd szosowy z Mochnaczki. Po wjeździe na szczyt wreszcie dostajemy zasłużony odcinek wypoczynkowy - ponad 15km jazdy w dół, najpierw szybki zjazd do Krynicy, później łagodnie niebrzydką ścieżką rowerową przez Krynicę aż do Muszyny. Do Krynicy docieram w okolicach godziny 11, powoli zaczyna się robić pogoda, bo pierwsza część dnia była dość ponura i chłodna jak na sierpień, teraz wychodzi słońce i robi się koło 20 stopni, niemniej zimny wiatr cały czas wieje. W Krynicy spotykam Stefana Wu, który ruszał z mojej grupy startowej, okazało się, że wyładowała mu się bateria w Di2, a jako, że nie zabrał ładowarki to miał z tym duży problem, ale w Krynicy udało mu się to podładować. Moja bateria w sramowskim Etapie wytrzymała ok. 360km tej trasy, co było wynikiem sporo lepszym niż oczekiwałem i niż notowałem na tegorocznej wyprawie, bo system bezprzewodowy jednak zżera baterię sporo szybciej niż przewodowe Di2; na wszelki wypadek miałem 2 baterie zapasowe, ale wystarczyła tylko jedna.

W Krynicy długo oczekiwany popas na Orlenie. Tutaj to jest stacja na pełnym wypasie - kanapy, ładowarki, szeroki wybór w menu, a nie takie dziadostwo jak było w Dukli, gdzie trzeba było siedzieć na betonie na chłodzie. Zjadłem dobrego hamburgera, zregenerowałem się jako-tako i ruszyłem na dalszą trasę do Muszyny. Pogoda elegancka, zrobiło się ponad 20 stopni, więc przed początkiem podjazdu na Wierchomlę przebrałem się na krótko. Ale skręcając na Wierchomlę trasa robi zakręt równo na północ - i natychmiast zaczął mnie wywiewać zimny wiatr. Pierwsza część podjazdu to łagodnie nachylony asfalt na którym wiatr mnie strasznie niszczył, jak już dobiłem wreszcie do terenu to musiałem się znowu przebrać na długo, tak byłem przemarznięty. Od Krynicy trasa zmienia charakter - stosunkowo krótkie i ostre podjazdy interwałowe zastępują długie góry, ale po których następują równie długie zjazdy. Pierwszy to Wierchomla, gdzie wjeżdża się na ponad 900m (z 450m), generalnie podjazd łatwy, jedynie w samej końcówce trzeba mocniej depnąć. Z Wierchomli chyba najdłuższy odcinek wypoczynkowy na całym PGR - do kolejnego podjazdu czeka aż 25km. Najpierw szybki zjazd, a następnie przyjemna jazda doliną Popradu do Rytra. Na tym odcinku spotykam poznanego na RTP Wojtka Bystrzyckiego, który kręcił po okolicy i czekał na jadącego kawałeczek za mną Karola Kamyczka z Poznania. Przejechaliśmy przyjemnie rozmawiając z 10km, po czym Wojtek zawrócił by spotkać Karola. 

W Rytrze zatankowałem wodę i już się szykowałem psychicznie na największą rzeźnię PGR, czyli podjazd na przełęcz Żłobki. Podjazd niszczy zarówno długością (prawie 800m w pionie) jak i nachyleniem (druga połowa trzyma większość czasu w okolicach 10-12%, z maksami w okolicach 16-17%). Dało w kość niewąsko, ponad godzina niezłej orki, ale wjechałem dość sprawnie; na szczycie wita szeroki widok i perspektywa 20km zjazdu do Szczawnicy ;)). Na zjeździe w pewnym momencie trafia się leżące w poprzek drogi duże drzewo - za dnia to nie problem, ale w nocy można się nieźle załatwić na czymś takim, nie wiem co za mózgi pracujące przy wycince coś takiego mogły zrobić, organizatorzy gdy się o tym dowiedzieli od pierwszych zawodników wysyłali sms do będących przed tym miejscem zawodników. Rejon Szczawnicy i Krościenka w niedzielne słoneczne popołudnie w sierpniu - kto był ten wie czego można się spodziewać, taki doskonały kontrast w porównaniu z wieloma kilometrami pustki przez jakie prowadzi PGR. A trasa idzie tu głównie ścieżkami rowerowymi, które napchane są po brzegi pieszymi oraz rekreacyjnie jadącymi rowerzystami, czy dzieciakami potrafiącymi nagle zakręcić na drugą stronę ścieżki . Z ulgą osiągam Orlen w Krościenku, gdzie robię krótki popas. 

Kolejnego odcinka trasy nie znałem, bo w 2020 PGR prowadził przełomem Dunajca i dalej asfaltami przez Słowację. Kawałek okazał się eleganckim, moim zdaniem trasa sporo lepsza niż stary wariant, bo przełom Dunajca choć piękny jest w sierpniu nabity ludźmi niemożebnie. A tutaj mamy spokojne asfalty w rejonie Grywałdu, następnie soczysty podjazd po solidnych kamulcach na zbocza góry Wdżar, gdzie znajduje się mała stacja narciarska. Ten terenowy odcinek widokowo ekstraklasa, kapitalnie widać jezioro Czorsztyńskie, też przyjemny i szybki szutrowy zjazd. Spod stacji narciarskiej zjeżdżam nad jezioro Czorsztyńskie i tam wjeżdżam na profesjonalnie wykonaną asfaltową drogę rowerową poprowadzoną samym brzegiem jeziora. Wydawało mi się, że to będzie łatwizna, ale kawałek pomimo, że generalnie płaski to jest bardzo interwałowy, bo jest tu mnóstwo ostrych zakrętów przy których trzeba mocno wyhamowywać, do tego i rowerzystów tłumy, więc podobnie jest przy wyprzedzaniu. A po prawie 500km typowo górskiej trasy w nogach takie interwały dają popalić.

Zmęczenie czuję już więc bardzo mocne, za jeziorem Czorsztyńskim na fajnym szutrowym kawałku na jakieś 10min stanąłem odpocząć. Na postoju zorientowałem się, ze wodę mam już na wykończeniu, myślałem, że na Podhalu nie będzie problemu z zakupem, a tu się okazało, że w Nowej Białej i Krempachach o 18.30 w niedzielę wszystkie sklepy są już pozamykane, a do większych Łapszy to już nie było szans się wyrobić przed 19. Za Krempachami piękny odcinek Szlakiem Wokół Tatr do Dursztyna, a następnie ostatni OS Grandeus z pięknym podjazdem zielonymi halami, przy dobrej widoczności pięknie widać stąd Tatry. Zjazd ze sporą ilością kolein, przy mokrej pogodzie byłoby tu ciężko, ale na szczęście jest sucho, a przy końcu zjazdu szczęście się do mnie uśmiechnęło - znajduję czynną bacówkę, gdzie udało mi się kupić wodę, bo bardzo górska końcówka bez wody zupełnie mi się nie uśmiechała. W międzyczasie minął mnie Karol Kamyczek, którego doganiam kawałek dalej i rozmawiając wspólnie pokonujemy Łapszankę, na której już powoli zaczyna zmierzchać. Ale końcówka to już same asfalty, więc nie stanowi to problemu. Po Łapszance czeka nas jeszcze jeden duży podjazd, czyli ciężkie Brzegi i już łatwiejsza końcówka na Głodówkę. Czując już zew mety docisnąłem mocniej i na Głodówce melduję się o 20.45, z łącznym czasem 36h20min, co dało 16 miejsce na 281 zawodników, którzy stanęli na starcie.

.
Podsumowanie

Satysfakcja z ukończenia wielka, udało się zrealizować sportowy plan pokonania trasy PGR poniżej 40h i to z dużą nawiązką, przy optymalniejszej jeździe i mniejszej liczbie postojów nawet złamanie 35h byłoby realne, nie spodziewałem się, że to aż tak dobrze pójdzie. Do tego pierwszy raz w życiu przejechałem longiem (bez spania) trasę o przewyższeniu ponad 10 000m, to już się w nogach mocno czuje, na drugi dzień ledwo łaziłem ;)). Ale przede wszystkim ta trasa dała mi wielką frajdę, całość udało się przejechać bez żadnego pchania; to jest po prostu kawał przygody, niezależnie od tego na jaki czas jedziemy. I to jest wielka zaleta PGR - że ta trasa jest naprawdę przejezdna, w przeciwieństwie do niejednej imprezy gravelowej, gdzie z tym różnie bywa, tutaj ten flow z jazdy jest naprawdę duży. Organizatorzy nie wpakowują na siłę niepotrzebnych terenowych odcinków, które na gravelu byłyby dla większości nieprzejezdne - dzięki temu jazda tej trasy daje mnóstwo frajdy i z chęcią na PGR wrócę, bo bardzo lubię te tereny.

Trasa pozwala zobaczyć spory wycinek polskich Beskidów, w tym wiele urokliwych szutrowych odcinków. Osobiście jechałem na rowerze MTB - bo po pierwsze nie mam gravela, a po drugie rower MTB daje mi większy fun na zjazdach i ogólnie komfort, tu się nie trzeba ograniczać. A i na podjazdach zakres miękkich biegów bardzo się przydaje, bo ostrych ścianek nie brakuje. Rower gravelowy IMO będzie na takiej trasie niewątpliwie szybszy ze względu na znaczący procent asfaltów, ale kosztem mniejszego komfortu w terenie i możliwości zjazdowych, po przejechaniu tej trasy wydaje mi się, że najoptymalniejszym sprzętem na PGR jest gravel z szerokimi oponami i nieco zmodyfikowanym napędem.

Klika zdjęć (ze startu i mety, bo w czasie jazdy nie fotografowałem)




Dane wycieczki: DST: 545.80 km AVS: 17.72 km/h ALT: 10216 m MAX: 77.90 km/h Temp:19.0 'C
Piątek, 1 lipca 2022Kategoria Canyon Exceed 2022, Gruzja 2022
GRUZJA
XVI dzień - Tetri Tsklebi - Gombori Pass (1630m) - Tbilisi

Ostatni dzień wyprawy to dojazd do Tbilisi, skąd planowaliśmy pociągiem dojechać do Kutaisi na jutrzejszy lot powrotny do Polski. Dzień ulgowy, bo do zrobienia mieliśmy tylko koło 60km, z czego po podjeździe na mierzącą 1630m przełęcz Gombori na samym początku większość była w dół. Jechało się całkiem fajnie do momentu wjazdu na główną drogę z Tbilisi do azerbejdżańskiego Baku, za dużo by trzeba było nadrabiać klucząc bocznymi drogami by tę szosę ominąć. Jednym słowem był to dość hardkorowy kawałek, w sam raz dla miłośników egzotycznych klimatów spod znaków szeroko rozumianego Wschodu; nie ma to jak wjazd do stolicy drogą o 3 pasach w każdym kierunku ;)


Ale to była dopiero niewinna przygrywka do tego co było w samym Tbilisi, w bardziej antyrowerowym mieście to chyba jeszcze nie byłem, tam to już jest czysta wolna amerykanka na drogach, a ruch potężny, bo w tym mieście i jego aglomeracji mieszka ponad 1/3 mieszkańców Gruzji, a nam tak ułożyły się sprawy, że Tbilisi musieliśmy "pozwiedzać" sporo więcej niż byśmy na to mieli ochotę ;)). Na początek kierujemy się oczywiście na dworzec kolejowy, co wymagało przebicia się przez spory kawałek miasta.

Na dworcu jesteśmy jak dzieci we mgle, do niczego nie jesteśmy w stanie dojść, informacje na tablicach jedno, w kasie zupełnie co innego, obsługa jedynie niezrozumiale duka po angielsku. Z tego co ustaliliśmy to nie ma już miejsc na pociąg do Kutaisi, postanawiamy, więc jechać na dworzec autobusowy. A ten (jakżeby inaczej!) jest w zupełnie innej części miasta. Więc nie mając innego wyjścia znowu wsiadamy na rowery i w wielkim upale tłuczemy się na drugi koniec tego piekielnego miasta. Tam znowu klęska - nie ma żadnego autokaru, którym moglibyśmy pojechać z rowerami do Kutaisi. Zaczynało to już wyglądać coraz bardziej dramatycznie, bo jutro mieliśmy przecież wykupione loty do Polski i to w porannych godzinach. Zaczęliśmy więc rozważać rozpaczliwe opcje alternatywne, jak jazda całą noc na rowerach do Kutaisi (koło 250km i 3000m  w pionie), ale to wymagałoby jazdy samymi głównymi drogami, co choćby po dzisiejszych doświadczeniach z Tbilisi nam się zupełnie nie uśmiechało; był też wariant wypożyczenia samochodu.

W końcu poszukując różnych opcji w internecie Byczysowi udało się rozgryźć stronę kolei gruzińskich, gdzie okazało się, że jednak da radę zakupić bilety na pociąg do Kutaisi. Pozostało tylko przebicie się kolejny raz przez połowę Tbilisi, tym razem jechaliśmy wschodnim brzegiem wielkiej rzeki Kura i wpakowaliśmy się do blisko 2km tunelu, to już było coś tylko dla miłośników naprawdę ciężkiego hardkoru - ruch po prostu wściekły, samochody lecą na dużych prędkościach, hałas nieziemski, w tunelu dziury jak cholera, w tym kanałki głębokie na 20-30cm, a cisnęliśmy tam na maksa, żeby się jak najszybciej wydostać z tunelu


Po tych mocnych wrażeniach i dotarciu na dworzec kolejowy wreszcie mamy trochę spokoju, o dziwo z załadunkiem do pociągu nie było żadnych numerów, tyle że musieliśmy kupić dodatkowo bilety na rowery, choć dedykowanych miejsc na rowery nie było, ale to nikogo tam specjalnie nie ruszało ;))


Do Kutaisi dojeżdżamy późnym wieczorem, niestety rozpadało się solidnie, Rozbijamy się na szybki nocleg koło dworca (położonego jakieś 2km od lotniska), rano sprawnie się zbieramy, odbieramy nasze pudła na rowery od taksówkarza, który je przechowywał i już bez przygód wracamy do kraju.

Podsumowanie

Wyprawa udała się elegancko, Gruzja jest świetnym miejscem na trasę o charakterze mocno terenowym; natomiast na wyprawę typowo asfaltową bym już tego kraju nie polecał, bo ze względu na specyficzne ukształtowanie terenu (pas równin w środku kraju, a wysokie góry na północy i południu) bardzo trudno jest omijać niektóre ruchliwe szosy. A na drogach Gruzji obowiązują wschodnie standardy jeżdżenia, czyli w skrócie kto ma większy pojazd ten więcej znaczy, a przepisy drogowe istnieją raczej jako zbiór wytycznych, a nie prawo, które jest przestrzegane ;).

W przypadku terenowej wyprawy kluczową sprawą jest pogoda. My wybraliśmy wariant jazdy w czerwcu, dzięki temu wysoko w górach mieliśmy piękną wiosnę - kwitnące łąki, soczyście zielone hale. Ale miało to swoje zauważalne minusy, w czerwcu pogoda nie jest tak pewna jak w lipcu czy sierpniu, a deszcze potrafią bardzo utrudnić lub wręcz uniemożliwić jazdę. Mieliśmy dwa poważne załamania pogody, w Kaukazie Małym nasza droga zamieniła się w rzekę błota, więc musieliśmy z tego odcinka zrezygnować. Natomiast w dolinie Korshy to już była regularna powódź, po silnych opadach główna rzeka doliny na tyle wezbrała, że niszczyła wszystko na swojej drodze, włącznie z asfaltową szosą. Termin lipcowo-sierpniowy daje większą szansę na uniknięcie takich załamań, ale ceną tego będą bardzo wysokie temperatury na nizinnych odcinkach, no i w górach nie będzie już tak pięknej zieleni jaką my mieliśmy okazję zobaczyć. 

Kilak słów odnośnie śladu Cacasus Crossing, którym jechaliśmy. Generalnie ślad jest bardzo sensownie wytyczony, pozwala zobaczyć wiele naprawdę pięknych miejsc, jest też dobrze "zdywersyfikowany" pomiędzy różne rejony Gruzji, w skrócie tak po 1/3 wypada na Swanetię, Kaukaz Mały i Tuszetię. Natomiast trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że autorzy śladu są takimi można powiedzieć zakamieniałymi zwolennikami terenu, bardzo nie lubiącymi chodzić na asfaltowe kompromisy. Dlatego ślad jest najeżony wieloma zupełnie niepotrzebnymi "ujebami", które nic do trasy ciekawego nie wnoszą i są wstawione jedynie na zasadzie by nie było asfaltu. To są często jakieś odbicia w bok, na zasadzie, ze jest np. równoległa droga do asfaltu, nie brakuje też absurdów typu skracanie asfaltowych serpentyn terenem. I w efekcie taki skrót daje tyle, ze jest to najczęściej pchanie roweru, albo podjeżdżanie na tętnie maksymalnym i granicy utrzymania równowagi, więc sumarycznie asfaltową serpentyną będzie po prostu szybciej. Jadąc wiele kilometrów w ten sposób szybko nauczyliśmy się "czytać" ten ślad i część takich zupełnie niepotrzebnych terenowych "plomb" omijać. 

Natomiast są odcinki, których ominąć się nie da, gdzie jest już ciężka terenowa orka, gdzie są dłuższe odcinki pchania roweru. Ale w górach takie odcinki jednak dużo wnoszą, za to pchanie dostajemy wspaniałe widoki i piękne terenowe drogi (jak np. zjazd do Gori). Trzeba także zdawać sobie sprawę, że na śladzie wjazd do Tuszetii jest puszczony typowo pieszą, wysoką na 3500m przełęczą Atsunta, gdzie tego pchania będzie już bardzo dużo, a gdzie do tego droga może być zamknięta (po obu stronach przełęczy są posterunki wojskowe) - tak było w tym roku, w czerwcu przełęcz jeszcze była zamknięta ze względu na śnieg i wojsko nie puszczało turystów. Tak więc te 97% "rideable" podane na stronie Bikepacking,com to między bajki można włożyć. Bo też trzeba pamiętać, że czym innym jest "rideable" pod względem liczby kilometrów, a czym innym pod względem czasu. Czasem głupie 3km pchania roweru pod górę potrafi zająć ładnych parę godzin. Właśnie dlatego my zrezygnowaliśmy z Atsunty i do Tuszetii wjechaliśmy przez bardzo widowiskową przełęcz Abano (wymaga to powrotu tą samą drogą)

Generalnie oceniając stopień trudności tego śladu - trzeba sobie zdawać sprawę, że jest to trasa trudna, zdecydowanie pod dość zaawansowanych rowerzystów. Przede wszystkim jest tu mnóstwo ciężkich podjazdów, stosunek liczby przewyższeń do dystansu jest bardzo znaczący (na 1550km wyszło nam blisko 27tys w pionie), a i część dróg jest trudna, byłem bardzo zadowolony, że zdecydowałem się zabrać typowo terenowe opony Nobby Nic z solidnym klockiem zamiast czegoś szybszego, mającego lepsze osiągi na asfalcie. Bo w górach było sporo wody, ileś błota i tam opony o świetnym gripie robiły robotę. 
Zdjęcia Tuszetia
Dane wycieczki: DST: 96.70 km AVS: 22.58 km/h ALT: 858 m MAX: 68.00 km/h Temp:27.0 'C
Czwartek, 30 czerwca 2022Kategoria >100km, Canyon Exceed 2022, Gruzja 2022
GRUZJA
XV dzień - Khiso - Abano Pass (2850m) - Kvemo Alvani - Telawi - Tetri Tsklebi

Dzisiaj, podobnie jak dwa dni temu naszym głównym "daniem dnia" była prawie trzytysięczna przełęcz Abano. Ale oczywiście od strony Tuszetii nie jest to tej samej klasy wyzwanie, co wjeżdżając ją z Kachetii - bo podjazd zaczyna się nie z poziomu zaledwie 400m, a z wysokości 1700m, więc w pionie mamy do zrobienia 1100m, a nie grubo ponad 2000m. Niemniej nie ma co tego lekceważyć, podjazd jest bardzo wymagający, prawie cały czas jest ciężkie nachylenie, a nam poprzeczkę znacznie podniosła jeszcze pogoda. W nocy niestety zaczęło popadywać, tak więc zwijaliśmy obóz już na mokro. Ale podstawowym problemem był stan drogi, przede wszystkim na tym odcinku tuż przy rzece, bo fragmentami była solidnie zabłocona, tak więc już po krótkim kawałku mieliśmy rowery mocno usyfione.


Na szczęście wyżej droga była w lepszym stanie i dawało się utrzymywać przyczepność nawet na mocno nachylonych odcinkach. Podjazd bardzo ciężki i mocno dał w kość, ale przełęcz Abano jest jedyna w swoim rodzaju i widoki rekompensują wszystko. U samej góry już chwilami wjeżdżaliśmy w chmury, mijaliśmy liczne płaty śniegu, jednym słowem dawała ta jazda mnóstwo frajdy. A wizja 40-kilometrowego zjazdu z przewyższeniem prawie 2500m od razu dodawała sił na podjeździe :))


Na przełęczy zimno (8-10'C) i solidny wiatr, ale im niżej zjeżdżaliśmy tym szybciej pogoda zaczynała się poprawiać. Po drodze, na wysokości jakieś pewnie 2100m jest idealna miejscówka na popas, z takimi widoczkami to każde jedzenie wchodzi jak w najlepszej restauracji ;)). 


Im niżej zjeżdżamy tym cieplej się zaczyna robić, niestety na najtrudniejszym, środkowym odcinku, gdzie było najwięcej kamieni znowu łapię gumę w tylnym kole. Tym razem to nie było już dobicie, bo oponę specjalnie mocno dopompowywałem przed zjazdem, by zmniejszyć ryzyko kapcia, ale i tak go nie uniknąłem. I znowu powtarza się wczorajsza zabawa, znowu są duże problemy z naciągnięciem opony, znowu tylko dzięki Byczysowi udaje się ta operacja, bo ja z tymi dłońmi po RTP nie dałbym rady. Dalej już na szczęście bez przebojów i sprawnie meldujemy się na samym dole, gdzie już jest piekarnik i temperatury powyżej 30 stopni. Zjazdem z Abano zakończyliśmy terenową część wyprawy, został nam już tylko asfaltowy dojazd do Tbilisi.

W Kvemo Alvani robimy większe zakupy, a popas pod sklepem wykorzystujemy by przesuszyć zamoczone przy składaniu obozowiska namioty, w tej temperaturze to schną błyskawicznie. Na drodze do Telawi przekonujemy się co potrafią gruzińscy kierowcy, trafiliśmy na kolesia, który jadąc z naprzeciwka, nagle z ogromnym wyciem silnika i na mocnym przyspieszeniu wjechał na nasz pas, musieliśmy uciekać na pobocze. O ile Gruzja jest świetnym krajem na terenową jazdą, bo jest tu całe mnóstwo terenowych dróg z minimalnym ruchem, to na wyprawę asfaltową bym tego kraju nie polecał ;)).

Od Tbilisi dzieliła nas jeszcze jedna większa przełęcz, wysoka na ponad 1600m, postanowiliśmy więc większą część podjazdu zrobić już dzisiaj, tak by jutro bez nerwów wcześnie dojechać do Tbilisi i w spokoju załatwić transport na lotnisko do Kutaisi. Wjeżdżamy więc powyżej 1200m, z miejscówkami na tym podjeździe niestety było bardzo marnie, więc ostatni biwak wyprawy nie wypadł nam okazale, do tego była kupa komarów.
Zdjęcia - Tuszetia
Dane wycieczki: DST: 102.70 km AVS: 15.29 km/h ALT: 2060 m MAX: 42.70 km/h Temp:20.0 'C
Środa, 29 czerwca 2022Kategoria Canyon Exceed 2022, Gruzja 2022
GRUZJA
XIV dzień - Omalo - Górne Omalo - Dartlo - Omalo - Khiso

Dzisiejszego dnia planowaliśmy zrobić traskę po Tuszetii, były różne możliwości, także i dość solidnej, terenowej pętli. Ale po wczorajszej ciężkiej przeprawie dziś zwyciężyła wizja zrobienia sobie bardziej ulgowego dnia i spokojnej turystyki bez presji czasu i rowerowych osiągów. Jako cel dzisiejszej trasy postawiliśmy sobie wioskę Dartlo uznawaną za najładniejsza osadę w Tuszetii.

Pierwsze kilometry to podjazd do Górnego Omalo, w którym elegancko prezentuje się twierdza Keselo wybudowana na wysokim wzgórzu panującym nad okolicą, a po drugiej stronie majestatyczne, 4-tysięczne szczyty Kaukazu, biegnąca nimi grań wyznacza granicę z rosyjskim Dagestanem.




W drodze do Dartlo trzeba było zaliczyć dwie większe górki, wjeżdżając na przełęcz 2300m, drogi są terenowe, ale sensownej jakości, a jako, ze mamy świetną pogodę to po drodze robimy sobie dłuższy popas w miejscu z dobrym widokiem na Keselo, teraz już od nas spory kawałek oddalonym. Z przełęczy 2300m do Dartlo (położonego na 1800m) jest długi zjazd, wykorzystując to, ze jadę na górskim rowerze lubię sobie poszaleć, więc prędkości na kamienistej drodze przekraczały 40km/h. W pewnym momencie uderzam w jakiś większy kamień i powietrze z tylnej opony momentalnie schodzi. Używałem systemu tubeless, ale poszukiwania dziury nic nie dały, nie byliśmy w stanie stwierdzić, którędy powietrze ucieka oraz uszczelnić systemu. Dopiero po powrocie do Polski okazało się, że lekko naruszona została taśma na obręczy; niestety troszkę za dużo spuściłem powietrza z koła dla lepszej trakcji w terenie i dobiłem obręczą ową taśmę uszkadzając.

Nie było więc wyjścia - trzeba było zakładać dętkę i okazało się to nie lada wyzwaniem. Opony TL są bardzo dopasowane do obręczy, więc założenie ich na obręcz nie jest wcale proste i trzeba bardzo uważać, by nie przyciąć dętki. A jako, że wyprawę jechaliśmy miesiąc po majowym RTP - jeszcze nie odzyskałem pełni sił w dłoniach zmasakrowanych i odrętwiałych na wyścigu i sam nie byłbym w stanie tej opony na obręcz naciągnąć, bo to właśnie wymaga sporej siły w dłoni; na szczęście Marcelemu udało się tego dokonać, bo inaczej byłoby krucho ;)). To jeszcze raz nam pokazało, że system tubeless to świetne rozwiązanie, ale tylko do momentu, gdy się nie rozszczelni, chwila roboty z tym zakładaniem dętki i już włosy na nogach mieliśmy zalepione bardzo klejącym uszczelniaczem.

Po naprawieniu koła kończymy zjazd do Dartlo, wioseczka rzeczywiście bardzo urokliwa i z tych, które mieliśmy okazję widzieć w Tuszetii zdecydowanie najładniejsza, wiele kamiennych domów wybudowanych na wysokim zielonym wzgórzu; można powiedzieć - pocztówkowa.


W Dartlo skusiliśmy się na obiad w knajpce (spotykając tu kolejny raz ekipę bogatych ruskich, która nas wczoraj mijała na podjeździe na Abano). Knajpka bardzo klimatycznie ulokowana w kamiennym domu, z pasującym do kamienia drewnianym wystrojem; niestety jedzenie to była porażka - drogie, mało i niesmaczne.


Wracamy do Omalo tą samą drogą, ale krajobrazowo jest na tyle pięknie, że wcale nam nie przeszkadza powtarzanie tego kawałka. Natomiast na nocleg postanowiliśmy pojechać dalej, tak by jutro mieć krótszy odcinek i mniej gór do przejechania na Abano, więc zaliczamy jeszcze górki z Omalo do rzeki Alzani. Na całej drodze na Abano jest bardzo mało miejsc, gdzie można sensownie biwakować, więc postanowiliśmy się rozbić kawałek przed właściwym podjazdem, trafiło się niezłe miejsce przy samej rzece
Zdjęcia - Tuszetia

Dane wycieczki: DST: 49.50 km AVS: 11.79 km/h ALT: 1472 m MAX: 43.40 km/h Temp:20.0 'C
Wtorek, 28 czerwca 2022Kategoria Canyon Exceed 2022, Gruzja 2022
GRUZJA
XIII dzień
- Achmeta - Pschavelli - Abano Pass (2850m) - Omalo

Dzisiejszego dnia czeka nas kawał wyzwania - czyli wjazd na bardzo wysoką przełęcz Abano, z poziomu zaledwie 400m musimy się wspiąć aż na 2850m. Pierwsze kilometry wróżą niezłą patelnię, gdy ruszamy temperatura już przekracza 25 stopni i szybko rośnie. Pierwszy kawałek jeszcze ulgowy, po asfalcie; w większym miasteczku Pschavelli robimy większe zakupy, bo nie wiedzieliśmy czego się można spodziewać odnośnie zaopatrzenia w Tuszetii, więc nie ryzykowaliśmy i postanowiliśmy wziąć tyle jedzenia by móc się obejść bez zakupów; nie ma to jak się mocno obładować przed rzeźnickim podjazdem ;)). Pierwsze kilometry podjazdu jeszcze dość ulgowe, asfalt kończy się mniej więcej na wysokości ok. 700m, tutaj też wykorzystujemy dzisiejszy upał i robimy sporą przepierkę, w temperaturach powyżej 30 stopni ciuchy rowerowe schną bardzo szybko, a te założone na ciało, po 15min są suche.

Tak powyżej 700-800m podjazd zaczyna się na dobre, tutaj dolina się mocno zwęża, a nachylenie drogi zdecydowanie rośnie. Droga na Abano z pewnością zasługuje na miano epickiej - z jednej strony podjazd od strony widokowej jest fenomenalny, z drugiej od strony typowo kolarskiej daje w kość straszliwie, jeden z najcięższych podjazdów jakie miałem okazję zaliczać w swoim rowerowym życiu. Przewyższenie tej drogi jest ogromne, więc podjazd trwa wiele godzin, a zdecydowana większość drogi to duże nachylenia. Najtrudniejszy jest środkowy odcinek, tak do wysokości mniej więcej 1500m, tam droga ostro wrzyna się w zbocze krótkimi serpentynami, jest ileś kawałków z solidnymi kamulcami, są odcinki, gdzie drogą płyną potoki i to wszystko przy nachyleniach solidnie powyżej 10%, fragmentami dochodzącymi pod 15-16%; więc pomimo tego, ze dysponowaliśmy odpowiednimi przełożeniami to chwilami jechało się na granicy równowagi.




Także i dla samochodów droga jest dużym wyzwaniem (jeżdżą tu tylko samochody na napędem 4x4), jest tu mnóstwo ciasnych zakrętów, nieraz trzeba jechać skrajem urwiska; nieraz zdarzały się tu wypadki, mijamy m.in. pomnik upamiętniający wypadek z 2019 roku, gdy Kamaz wiozący 7 ludzi runął w przepaść, wszyscy zginęli.

Pierwszy popas robimy na wysokości 1500m, od tego miejsca rzekę zostawiamy poniżej i długą serią serpentyn wyjeżdżamy ponad granicę lasu, na poziomie ok. 2000m zaczyna się bardzo widowiskowy trawers zielonym zboczem, widoki wbijają w siodełko. Dociągnęliśmy na ok. 2200m, tam przy płacie lodowym i bocznym strumieniu spływającym do głównej doliny robimy drugi popas, zmęczenie już mocno daje się we znaki. Końcowy odcinek na przełęcz to na coraz miększych nogach robiłem, z trudem nadążając za Byczysem, ale fantastyczne widoki rekompensowały wszystko.


W końcówce podjazdu zepsuła się pogoda, zaszło słońce, a temperatura mocno spadła, do zaledwie 10'C, niezły kontrast w porównaniu z 35 stopniami na dole; ale w końcu było to blisko 3000m. Na przełęczy Abano wita nas kamienna kapliczka, po północnej stronie przełęczy panuje zupełnie inny mikroklimat, jest dużo chłodniej, widać tu jeszcze dużo płatów śniegu.

Zjazd z Abano na góralu to była czysta przyjemność, trafił się też i solidnie rwący strumyczek, na którym już niewiele brakowało bym fiknął w lodowatą wodę ;)). Ostry zjazd jest mniej więcej do wysokości 2100m, tutaj dojeżdżamy do rzeki i kontynuujemy jazdę obniżającą się doliną. Na odcinkach, gdzie rzeka zbliża się do drogi jest sporo błota, tak więc rychło jesteśmy nieźle usmarowani. Ale pojawiają się widoki na pierwsze wioseczki Tuszetii. Całą Tuszetię niejako "robi" jej odosobnienie, potwierdza się stara prawda, że świat, gdzie nie dochodzi asfalt wygląda zupełnie inaczej, żyje się tam ciągle jak przed co najmniej 50 laty, nie ma wszechobecnej komerchy i innych wątpliwych zdobyczy cywilizacji. A do Tuszetii nie tylko nie dochodzi asfalt, ale jedyna prowadząca tutaj droga jest otwarta przez ledwie kilka miesięcy w roku i jest dostępna tylko dla samochodów terenowych, do tego wymaga sporego doświadczenia od kierowców, a jej pokonanie zajmuje ładnych parę godzin. To wszystko powoduje, że pomimo swojego piękna Tuszetia jest ciągle nieskażona masową stonką turystyczną, bo dostać tutaj jest się na tyle trudno, że tłumy tu nie docierają. Dlatego bardzo zadowoleni byliśmy z tego, że zdecydowaliśmy się jednak wybrać Tuszetię zamiast dużo bardziej skomercjalizowanego rejonu Kazbegu.

Co najlepiej charakteryzuje Tuszetię? Moim zdaniem przede wszystkim soczysta zieleń, fantastycznie prezentują się małe wioseczki na tych zielonych halach, a w tle wysokie na 4000m szczyty Kaukazu; chwilami aż trudno uwierzyć, ze w takich miejscach mogą żyć ludzie.


Mamy tutaj rozległe zielone hale i łąki, mieszkańcy żyją więc przede wszystkim z wypasu owiec i bydła; jest tu także dużo więcej koni niż w innych rejonach Gruzji. Na drodze do Omalo przez niemal 10 km towarzyszy nam całkiem spore stado koni, leciały z nami zarówno na zjazdach jak i podjazdach - po takie atrakcje to tylko do Tuszetii! Także i miejscowe budownictwo jest bardzo charakterystyczne, dominują budowle z wąskich kamiennych płyt pozyskiwanych w okolicy,  w paru miejscach są tu dobrze zachowane tzw. "koszti" - charakterystyczne budowle obronne, coś można powiedzieć w rodzaju małego zamku lub fortecy, najczęściej ulokowane w naturalnie obronnym miejscu.


Do nieoficjalnej stolicy Tuszetii, czyli wioski Omalo trzeba jeszcze zaliczyć solidny podjazd, docieramy tutaj już pod wieczór. Okazało się, że w miasteczku jest całkiem sensownie zaopatrzony sklepik, a ceny jeszcze do przełknięcia, były tutaj nawet chleby puri, tak więc okazało się, ze niepotrzebnie wieźliśmy aż tyle zapasów, co nie pomagało na bardzo wymagającym podjeździe pod Abano. Wyjeżdżamy kawałek za miasto i znajdujemy całkiem fajną miejscówkę z widokiem na góry, o to zresztą w większej części Tuszetii nietrudno, bo ludzi mało, a rozległych łąk całe mnóstwo. 

Był to jeden z najpiękniejszych dni tej wyprawy (jak nie najpiękniejszy). Niby tylko niecałe 90km, ale dało w kość dużo bardziej niż 200km na asfalcie, średnia ledwie 12km/h dużo mówi o tym jak wymagającym podjazdem jest Abano. Ale po takie właśnie dni, po takie widoki, po takie przygody jechaliśmy do Gruzji, to że po wielu wahaniach w końcu zdecydowaliśmy się pojechać do Tuszetii było strzałem w dziesiątkę.
Zdjęcia - Tuszetia
Dane wycieczki: DST: 88.30 km AVS: 12.26 km/h ALT: 2676 m MAX: 45.90 km/h Temp:27.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl