Piątek, 1 lipca 2022Kategoria Canyon Exceed 2022, Gruzja 2022
GRUZJA
XVI dzień - Tetri Tsklebi - Gombori Pass (1630m) - Tbilisi
Ostatni dzień wyprawy to dojazd do Tbilisi, skąd planowaliśmy pociągiem dojechać do Kutaisi na jutrzejszy lot powrotny do Polski. Dzień ulgowy, bo do zrobienia mieliśmy tylko koło 60km, z czego po podjeździe na mierzącą 1630m przełęcz Gombori na samym początku większość była w dół. Jechało się całkiem fajnie do momentu wjazdu na główną drogę z Tbilisi do azerbejdżańskiego Baku, za dużo by trzeba było nadrabiać klucząc bocznymi drogami by tę szosę ominąć. Jednym słowem był to dość hardkorowy kawałek, w sam raz dla miłośników egzotycznych klimatów spod znaków szeroko rozumianego Wschodu; nie ma to jak wjazd do stolicy drogą o 3 pasach w każdym kierunku ;)
Ale to była dopiero niewinna przygrywka do tego co było w samym Tbilisi, w bardziej antyrowerowym mieście to chyba jeszcze nie byłem, tam to już jest czysta wolna amerykanka na drogach, a ruch potężny, bo w tym mieście i jego aglomeracji mieszka ponad 1/3 mieszkańców Gruzji, a nam tak ułożyły się sprawy, że Tbilisi musieliśmy "pozwiedzać" sporo więcej niż byśmy na to mieli ochotę ;)). Na początek kierujemy się oczywiście na dworzec kolejowy, co wymagało przebicia się przez spory kawałek miasta.
Na dworcu jesteśmy jak dzieci we mgle, do niczego nie jesteśmy w stanie dojść, informacje na tablicach jedno, w kasie zupełnie co innego, obsługa jedynie niezrozumiale duka po angielsku. Z tego co ustaliliśmy to nie ma już miejsc na pociąg do Kutaisi, postanawiamy, więc jechać na dworzec autobusowy. A ten (jakżeby inaczej!) jest w zupełnie innej części miasta. Więc nie mając innego wyjścia znowu wsiadamy na rowery i w wielkim upale tłuczemy się na drugi koniec tego piekielnego miasta. Tam znowu klęska - nie ma żadnego autokaru, którym moglibyśmy pojechać z rowerami do Kutaisi. Zaczynało to już wyglądać coraz bardziej dramatycznie, bo jutro mieliśmy przecież wykupione loty do Polski i to w porannych godzinach. Zaczęliśmy więc rozważać rozpaczliwe opcje alternatywne, jak jazda całą noc na rowerach do Kutaisi (koło 250km i 3000m w pionie), ale to wymagałoby jazdy samymi głównymi drogami, co choćby po dzisiejszych doświadczeniach z Tbilisi nam się zupełnie nie uśmiechało; był też wariant wypożyczenia samochodu.
W końcu poszukując różnych opcji w internecie Byczysowi udało się rozgryźć stronę kolei gruzińskich, gdzie okazało się, że jednak da radę zakupić bilety na pociąg do Kutaisi. Pozostało tylko przebicie się kolejny raz przez połowę Tbilisi, tym razem jechaliśmy wschodnim brzegiem wielkiej rzeki Kura i wpakowaliśmy się do blisko 2km tunelu, to już było coś tylko dla miłośników naprawdę ciężkiego hardkoru - ruch po prostu wściekły, samochody lecą na dużych prędkościach, hałas nieziemski, w tunelu dziury jak cholera, w tym kanałki głębokie na 20-30cm, a cisnęliśmy tam na maksa, żeby się jak najszybciej wydostać z tunelu
Po tych mocnych wrażeniach i dotarciu na dworzec kolejowy wreszcie mamy trochę spokoju, o dziwo z załadunkiem do pociągu nie było żadnych numerów, tyle że musieliśmy kupić dodatkowo bilety na rowery, choć dedykowanych miejsc na rowery nie było, ale to nikogo tam specjalnie nie ruszało ;))
Do Kutaisi dojeżdżamy późnym wieczorem, niestety rozpadało się solidnie, Rozbijamy się na szybki nocleg koło dworca (położonego jakieś 2km od lotniska), rano sprawnie się zbieramy, odbieramy nasze pudła na rowery od taksówkarza, który je przechowywał i już bez przygód wracamy do kraju.
Podsumowanie
Wyprawa udała się elegancko, Gruzja jest świetnym miejscem na trasę o charakterze mocno terenowym; natomiast na wyprawę typowo asfaltową bym już tego kraju nie polecał, bo ze względu na specyficzne ukształtowanie terenu (pas równin w środku kraju, a wysokie góry na północy i południu) bardzo trudno jest omijać niektóre ruchliwe szosy. A na drogach Gruzji obowiązują wschodnie standardy jeżdżenia, czyli w skrócie kto ma większy pojazd ten więcej znaczy, a przepisy drogowe istnieją raczej jako zbiór wytycznych, a nie prawo, które jest przestrzegane ;).
W przypadku terenowej wyprawy kluczową sprawą jest pogoda. My wybraliśmy wariant jazdy w czerwcu, dzięki temu wysoko w górach mieliśmy piękną wiosnę - kwitnące łąki, soczyście zielone hale. Ale miało to swoje zauważalne minusy, w czerwcu pogoda nie jest tak pewna jak w lipcu czy sierpniu, a deszcze potrafią bardzo utrudnić lub wręcz uniemożliwić jazdę. Mieliśmy dwa poważne załamania pogody, w Kaukazie Małym nasza droga zamieniła się w rzekę błota, więc musieliśmy z tego odcinka zrezygnować. Natomiast w dolinie Korshy to już była regularna powódź, po silnych opadach główna rzeka doliny na tyle wezbrała, że niszczyła wszystko na swojej drodze, włącznie z asfaltową szosą. Termin lipcowo-sierpniowy daje większą szansę na uniknięcie takich załamań, ale ceną tego będą bardzo wysokie temperatury na nizinnych odcinkach, no i w górach nie będzie już tak pięknej zieleni jaką my mieliśmy okazję zobaczyć.
Kilak słów odnośnie śladu Cacasus Crossing, którym jechaliśmy. Generalnie ślad jest bardzo sensownie wytyczony, pozwala zobaczyć wiele naprawdę pięknych miejsc, jest też dobrze "zdywersyfikowany" pomiędzy różne rejony Gruzji, w skrócie tak po 1/3 wypada na Swanetię, Kaukaz Mały i Tuszetię. Natomiast trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że autorzy śladu są takimi można powiedzieć zakamieniałymi zwolennikami terenu, bardzo nie lubiącymi chodzić na asfaltowe kompromisy. Dlatego ślad jest najeżony wieloma zupełnie niepotrzebnymi "ujebami", które nic do trasy ciekawego nie wnoszą i są wstawione jedynie na zasadzie by nie było asfaltu. To są często jakieś odbicia w bok, na zasadzie, ze jest np. równoległa droga do asfaltu, nie brakuje też absurdów typu skracanie asfaltowych serpentyn terenem. I w efekcie taki skrót daje tyle, ze jest to najczęściej pchanie roweru, albo podjeżdżanie na tętnie maksymalnym i granicy utrzymania równowagi, więc sumarycznie asfaltową serpentyną będzie po prostu szybciej. Jadąc wiele kilometrów w ten sposób szybko nauczyliśmy się "czytać" ten ślad i część takich zupełnie niepotrzebnych terenowych "plomb" omijać.
Natomiast są odcinki, których ominąć się nie da, gdzie jest już ciężka terenowa orka, gdzie są dłuższe odcinki pchania roweru. Ale w górach takie odcinki jednak dużo wnoszą, za to pchanie dostajemy wspaniałe widoki i piękne terenowe drogi (jak np. zjazd do Gori). Trzeba także zdawać sobie sprawę, że na śladzie wjazd do Tuszetii jest puszczony typowo pieszą, wysoką na 3500m przełęczą Atsunta, gdzie tego pchania będzie już bardzo dużo, a gdzie do tego droga może być zamknięta (po obu stronach przełęczy są posterunki wojskowe) - tak było w tym roku, w czerwcu przełęcz jeszcze była zamknięta ze względu na śnieg i wojsko nie puszczało turystów. Tak więc te 97% "rideable" podane na stronie Bikepacking,com to między bajki można włożyć. Bo też trzeba pamiętać, że czym innym jest "rideable" pod względem liczby kilometrów, a czym innym pod względem czasu. Czasem głupie 3km pchania roweru pod górę potrafi zająć ładnych parę godzin. Właśnie dlatego my zrezygnowaliśmy z Atsunty i do Tuszetii wjechaliśmy przez bardzo widowiskową przełęcz Abano (wymaga to powrotu tą samą drogą)
Generalnie oceniając stopień trudności tego śladu - trzeba sobie zdawać sprawę, że jest to trasa trudna, zdecydowanie pod dość zaawansowanych rowerzystów. Przede wszystkim jest tu mnóstwo ciężkich podjazdów, stosunek liczby przewyższeń do dystansu jest bardzo znaczący (na 1550km wyszło nam blisko 27tys w pionie), a i część dróg jest trudna, byłem bardzo zadowolony, że zdecydowałem się zabrać typowo terenowe opony Nobby Nic z solidnym klockiem zamiast czegoś szybszego, mającego lepsze osiągi na asfalcie. Bo w górach było sporo wody, ileś błota i tam opony o świetnym gripie robiły robotę.
Zdjęcia Tuszetia
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
XVI dzień - Tetri Tsklebi - Gombori Pass (1630m) - Tbilisi
Ostatni dzień wyprawy to dojazd do Tbilisi, skąd planowaliśmy pociągiem dojechać do Kutaisi na jutrzejszy lot powrotny do Polski. Dzień ulgowy, bo do zrobienia mieliśmy tylko koło 60km, z czego po podjeździe na mierzącą 1630m przełęcz Gombori na samym początku większość była w dół. Jechało się całkiem fajnie do momentu wjazdu na główną drogę z Tbilisi do azerbejdżańskiego Baku, za dużo by trzeba było nadrabiać klucząc bocznymi drogami by tę szosę ominąć. Jednym słowem był to dość hardkorowy kawałek, w sam raz dla miłośników egzotycznych klimatów spod znaków szeroko rozumianego Wschodu; nie ma to jak wjazd do stolicy drogą o 3 pasach w każdym kierunku ;)
Ale to była dopiero niewinna przygrywka do tego co było w samym Tbilisi, w bardziej antyrowerowym mieście to chyba jeszcze nie byłem, tam to już jest czysta wolna amerykanka na drogach, a ruch potężny, bo w tym mieście i jego aglomeracji mieszka ponad 1/3 mieszkańców Gruzji, a nam tak ułożyły się sprawy, że Tbilisi musieliśmy "pozwiedzać" sporo więcej niż byśmy na to mieli ochotę ;)). Na początek kierujemy się oczywiście na dworzec kolejowy, co wymagało przebicia się przez spory kawałek miasta.
Na dworcu jesteśmy jak dzieci we mgle, do niczego nie jesteśmy w stanie dojść, informacje na tablicach jedno, w kasie zupełnie co innego, obsługa jedynie niezrozumiale duka po angielsku. Z tego co ustaliliśmy to nie ma już miejsc na pociąg do Kutaisi, postanawiamy, więc jechać na dworzec autobusowy. A ten (jakżeby inaczej!) jest w zupełnie innej części miasta. Więc nie mając innego wyjścia znowu wsiadamy na rowery i w wielkim upale tłuczemy się na drugi koniec tego piekielnego miasta. Tam znowu klęska - nie ma żadnego autokaru, którym moglibyśmy pojechać z rowerami do Kutaisi. Zaczynało to już wyglądać coraz bardziej dramatycznie, bo jutro mieliśmy przecież wykupione loty do Polski i to w porannych godzinach. Zaczęliśmy więc rozważać rozpaczliwe opcje alternatywne, jak jazda całą noc na rowerach do Kutaisi (koło 250km i 3000m w pionie), ale to wymagałoby jazdy samymi głównymi drogami, co choćby po dzisiejszych doświadczeniach z Tbilisi nam się zupełnie nie uśmiechało; był też wariant wypożyczenia samochodu.
W końcu poszukując różnych opcji w internecie Byczysowi udało się rozgryźć stronę kolei gruzińskich, gdzie okazało się, że jednak da radę zakupić bilety na pociąg do Kutaisi. Pozostało tylko przebicie się kolejny raz przez połowę Tbilisi, tym razem jechaliśmy wschodnim brzegiem wielkiej rzeki Kura i wpakowaliśmy się do blisko 2km tunelu, to już było coś tylko dla miłośników naprawdę ciężkiego hardkoru - ruch po prostu wściekły, samochody lecą na dużych prędkościach, hałas nieziemski, w tunelu dziury jak cholera, w tym kanałki głębokie na 20-30cm, a cisnęliśmy tam na maksa, żeby się jak najszybciej wydostać z tunelu
Po tych mocnych wrażeniach i dotarciu na dworzec kolejowy wreszcie mamy trochę spokoju, o dziwo z załadunkiem do pociągu nie było żadnych numerów, tyle że musieliśmy kupić dodatkowo bilety na rowery, choć dedykowanych miejsc na rowery nie było, ale to nikogo tam specjalnie nie ruszało ;))
Do Kutaisi dojeżdżamy późnym wieczorem, niestety rozpadało się solidnie, Rozbijamy się na szybki nocleg koło dworca (położonego jakieś 2km od lotniska), rano sprawnie się zbieramy, odbieramy nasze pudła na rowery od taksówkarza, który je przechowywał i już bez przygód wracamy do kraju.
Podsumowanie
Wyprawa udała się elegancko, Gruzja jest świetnym miejscem na trasę o charakterze mocno terenowym; natomiast na wyprawę typowo asfaltową bym już tego kraju nie polecał, bo ze względu na specyficzne ukształtowanie terenu (pas równin w środku kraju, a wysokie góry na północy i południu) bardzo trudno jest omijać niektóre ruchliwe szosy. A na drogach Gruzji obowiązują wschodnie standardy jeżdżenia, czyli w skrócie kto ma większy pojazd ten więcej znaczy, a przepisy drogowe istnieją raczej jako zbiór wytycznych, a nie prawo, które jest przestrzegane ;).
W przypadku terenowej wyprawy kluczową sprawą jest pogoda. My wybraliśmy wariant jazdy w czerwcu, dzięki temu wysoko w górach mieliśmy piękną wiosnę - kwitnące łąki, soczyście zielone hale. Ale miało to swoje zauważalne minusy, w czerwcu pogoda nie jest tak pewna jak w lipcu czy sierpniu, a deszcze potrafią bardzo utrudnić lub wręcz uniemożliwić jazdę. Mieliśmy dwa poważne załamania pogody, w Kaukazie Małym nasza droga zamieniła się w rzekę błota, więc musieliśmy z tego odcinka zrezygnować. Natomiast w dolinie Korshy to już była regularna powódź, po silnych opadach główna rzeka doliny na tyle wezbrała, że niszczyła wszystko na swojej drodze, włącznie z asfaltową szosą. Termin lipcowo-sierpniowy daje większą szansę na uniknięcie takich załamań, ale ceną tego będą bardzo wysokie temperatury na nizinnych odcinkach, no i w górach nie będzie już tak pięknej zieleni jaką my mieliśmy okazję zobaczyć.
Kilak słów odnośnie śladu Cacasus Crossing, którym jechaliśmy. Generalnie ślad jest bardzo sensownie wytyczony, pozwala zobaczyć wiele naprawdę pięknych miejsc, jest też dobrze "zdywersyfikowany" pomiędzy różne rejony Gruzji, w skrócie tak po 1/3 wypada na Swanetię, Kaukaz Mały i Tuszetię. Natomiast trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że autorzy śladu są takimi można powiedzieć zakamieniałymi zwolennikami terenu, bardzo nie lubiącymi chodzić na asfaltowe kompromisy. Dlatego ślad jest najeżony wieloma zupełnie niepotrzebnymi "ujebami", które nic do trasy ciekawego nie wnoszą i są wstawione jedynie na zasadzie by nie było asfaltu. To są często jakieś odbicia w bok, na zasadzie, ze jest np. równoległa droga do asfaltu, nie brakuje też absurdów typu skracanie asfaltowych serpentyn terenem. I w efekcie taki skrót daje tyle, ze jest to najczęściej pchanie roweru, albo podjeżdżanie na tętnie maksymalnym i granicy utrzymania równowagi, więc sumarycznie asfaltową serpentyną będzie po prostu szybciej. Jadąc wiele kilometrów w ten sposób szybko nauczyliśmy się "czytać" ten ślad i część takich zupełnie niepotrzebnych terenowych "plomb" omijać.
Natomiast są odcinki, których ominąć się nie da, gdzie jest już ciężka terenowa orka, gdzie są dłuższe odcinki pchania roweru. Ale w górach takie odcinki jednak dużo wnoszą, za to pchanie dostajemy wspaniałe widoki i piękne terenowe drogi (jak np. zjazd do Gori). Trzeba także zdawać sobie sprawę, że na śladzie wjazd do Tuszetii jest puszczony typowo pieszą, wysoką na 3500m przełęczą Atsunta, gdzie tego pchania będzie już bardzo dużo, a gdzie do tego droga może być zamknięta (po obu stronach przełęczy są posterunki wojskowe) - tak było w tym roku, w czerwcu przełęcz jeszcze była zamknięta ze względu na śnieg i wojsko nie puszczało turystów. Tak więc te 97% "rideable" podane na stronie Bikepacking,com to między bajki można włożyć. Bo też trzeba pamiętać, że czym innym jest "rideable" pod względem liczby kilometrów, a czym innym pod względem czasu. Czasem głupie 3km pchania roweru pod górę potrafi zająć ładnych parę godzin. Właśnie dlatego my zrezygnowaliśmy z Atsunty i do Tuszetii wjechaliśmy przez bardzo widowiskową przełęcz Abano (wymaga to powrotu tą samą drogą)
Generalnie oceniając stopień trudności tego śladu - trzeba sobie zdawać sprawę, że jest to trasa trudna, zdecydowanie pod dość zaawansowanych rowerzystów. Przede wszystkim jest tu mnóstwo ciężkich podjazdów, stosunek liczby przewyższeń do dystansu jest bardzo znaczący (na 1550km wyszło nam blisko 27tys w pionie), a i część dróg jest trudna, byłem bardzo zadowolony, że zdecydowałem się zabrać typowo terenowe opony Nobby Nic z solidnym klockiem zamiast czegoś szybszego, mającego lepsze osiągi na asfalcie. Bo w górach było sporo wody, ileś błota i tam opony o świetnym gripie robiły robotę.
Zdjęcia Tuszetia
Dane wycieczki:
DST: 96.70 km AVS: 22.58 km/h
ALT: 858 m MAX: 68.00 km/h
Temp:27.0 'C
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!