wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 319318.44 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.26%)
  • Czas na rowerze: 581d 11h 01m
  • Prędkość średnia: 22.77 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Wycieczka

Dystans całkowity:107164.05 km (w terenie 504.00 km; 0.47%)
Czas w ruchu:4232:57
Średnia prędkość:25.32 km/h
Maksymalna prędkość:78.00 km/h
Suma podjazdów:456390 m
Suma kalorii:228598 kcal
Liczba aktywności:900
Średnio na aktywność:119.07 km i 4h 42m
Więcej statystyk
Środa, 29 sierpnia 2012Kategoria Wycieczka, Rower szosowy
Powrót z dworca
Dane wycieczki: DST: 6.00 km AVS: 22.50 km/h ALT: 7 m MAX: 34.40 km/h Temp:14.0 'C
Wtorek, 28 sierpnia 2012Kategoria Wycieczka, Rower szosowy, >100km
Powrót z BBTour

Jako, że we wtorek czułem się całkiem przyzwoicie - po rozdaniu nagród zawodnikom, którzy ukończyli BBTour (tym razem bardzo fajne medale) postanowiłem pojechać rowerem do Przemyśla na pociąg; ruszyliśmy tam razem z Krzyśkiem Weszczakiem. Pogoda wprost idealna - pełne słońce, ciepło, niemal bezwietrznie - czemu nie mogło być tak na BBTour, a zamiast tego przedzieraliśmy się przez ścianę wody w Bieszczadach? ;))

Sprawnie pokonujemy mocno górzystą trasę do Przemyśla, z Ustrzyk Dolnych pojechaliśmy bocznymi drogami przez Arłamów, niemal cały czas nie brakowało pięknych widoków. We znaki nieźle dawały się nam za to siedzenia, moje siodło na którym wytrzymywałem bez bólu trasy po 600km, na 1000km jednak nie dało rady, oczywiście pewnie swój wpływ miała tu ilość opadów na trasie i konieczność długiej jazdy w mokrych spodenkach, a teraz wracaliśmy dodatkowo z całymi bagażami, ja miałem na plecach wyładowany na ful plecak 25l, który "wbijał" w siodło. Wyrabiamy się przed odjazdem pociągu do Krakowa - i tu zaczynają się problemy, bo jest to TLK z pełną rezerwacją miejsc, ale oczywiście bez przedziałów rowerowych, więc biletu nie da się kupić. Kupujemy więc worki na śmieci - i składamy rowery, zakładając je na półki w przedziale - jednym słowem po prostu akcja jak z czasów Barei. Warto dodać, że jest to pociąg do Świnoujścia, jechał nim na wyścig w ten sam sposób Waxmund. Niestety my nie mieliśmy tyle szczęścia - bo trafiliśmy na konduktora- mendę, który zaraz zaczął nawijać, że tu jest zakaz przewozu rowerów, guzik go obchodziło, że są złożone i przewożone jako bagaż, gadał o mandacie po ok. 40-50zł za każdy rower. Ale mimo, że przychodził dwa razy, zabrał nasze bilety na pociąg - mandatu nie wypisywał; ewidentnie chodziło mu o łapówkę - tylko był to tak żałosny gnojek, że nawet nie miał tyle jaj by to wprost zaproponować, a my nie zamierzaliśmy mu sprawy ułatwiać; nawijał tak, że w ogóle nie było wiadomo o co mu chodzi. Jako, że mieliśmy sporo czasu przed odjazdem pociągu (Krzysiek) i autobusu (ja) w Krakowie - wpadliśmy na pomysł jak go załatwić - mianowicie szybko złożyliśmy rowery i na dworcu w Tarnowie wysiedliśmy by resztę trasy przejechać rowerem; bardzo jedynie żałuję, że nie miałem okazji zobaczyć miny tej mendy, gdy przyszła do przedziału po łapówkę ;)) Choć obeszło się bez mandatu - niemniej cała ta akcja pozostawia wielki niesmak - PKP Intercity robi po prostu wszystko by zniechęcić rowerzystów do podróżowania pociągiem, ta regulacja odnośnie pociągów z pełną rezerwacją miejsc - jest po prostu karygodna, bo taki pociąg nie różni się absolutnie niczym od pociągu bez takowej rezerwacji i bez przedziałów na rower, a w którym wolno przewozić rowery.

W Tarnowie trochę za dużo straciliśmy czasu na zakupy, jedzenie i przebieranie się, w efekcie czego do Krakowa musieliśmy nieźle zasuwać. "Czwórką" jechało się nocą całkiem wygodnie, niemniej przed Krakowem zrobiło się dość pagórkowato i z czasem byliśmy zupełnie na styk, a nie jest łatwo zasuwać z bagażem i tyloma kilometrami w nogach. Ale daliśmy radę, na dworzec autobusowy docieramy niecałe 10min przed odjazdem autobusu, tu żegnam się z Krzyśkiem (dzięki za wspólną jazdę!) i już bez przygód docieram do Warszawy



Zaliczone gminy - 14 (Fredropol, Przemyśl - wieś, PRZEMYŚL - miasto powiatowe + powiat grodzki, Tarnów - wieś, Wierzchosławice, WOJNICZ, Dębno, BRZESKO - miasto powiatowe, Rzezawa, Bochnia - wieś, BOCHNIA - miasto powiatowe, Kłaj, Gdów, Biskupice)
Dane wycieczki: DST: 191.70 km AVS: 22.46 km/h ALT: 1635 m MAX: 61.70 km/h Temp:18.0 'C
Niedziela, 26 sierpnia 2012Kategoria Wycieczka, >300km, >200km, >100km, Rower szosowy, >500km, Ultramaraton
Bałtyk Bieszczady Tour 2012

Tegoroczne oczekiwania wobec BBTour tradycyjnie miałem bardzo ostrożne, na wyjeździe w tygodniu przed wyścigiem borykałem się z upierdliwą kontuzją kolana, pod koniec trasy jakby lekko zaczynała puszczać, lecz pozostało po tym mocne "ale". Ruszam w piątek, w pociągu z Warszawy do Świnoujścia jedzie mocna ekipa rowerzystów, kontrolerka zachowując się po ludzku zgodziła się na zajęcie przedziału rowerami; razem z Transatlantykiem rozmawiamy o zbliżającym się wyścigu, który zawsze wywołuje dużo adrenaliny. Niestety - aż za dużo, bo tradycyjnie nie mogłem się wyspać, znowu spałem koło 3h, podobnie jak i wczorajszej nocy, gdy wstawałem rano na pociąg, co za dobrze nie wróży na trasie, na której nieraz trzeba się zmagać z sennością.

Rano śniadanie na gorąco (jajecznica) w Bryzie, gorączkowe pakowanie, zdawanie bagażu - i ruszam na prom na Wolin, gdzie odbywa się start. Start honorowy - tradycyjnie z promu "Bielik" poprzedzony strzałem z armaty, start ostry w grupkach kawałek dalej. Tutaj - mocny zgrzyt, tuż przed samym startem mojej grupki - do mnie i Bronka Łazanowskiego przypiął się ostro sędzia wyścigu nakazując zdjęcie numerów startowych z kasku. Czysta paranoja - numer na kasku jest właśnie najlepiej widoczny - i jest widoczny cały czas, nie ma konieczności przepinania go z koszulki na kurtkę (nie mówiąc już o tym, że nikt nie będzie w tym celu dziurawił agrafkami np. drogiej kurtki gore-texowej) czy bluzę podczas przebierania się; do tego nie ma słowa o tym w regulaminie. Ale do sędziego żadne logiczne argumenty nie docierały i powiedział, że nas do startu nie dopuści. Całe szczęście, że Transatlantyk miał pod ręką nóż, którym przecieliśmy 4 zipy, a Memorek akurat miał te tragiczne agrafki dostarczone przez organizatora; prawdziwy cud, że udało się to zrobić w te 5min dzielące grupy startowe. Coraz bardziej niestety głupawe przepisy zaczynają zastępować zdrowy rozsądek, ten sam sędzia na odprawie przed wyścigiem wspominał, że w następnej edycji będzie przymusowy obowiązek jazdy w kamizelkach odblaskowych, z którym to przymusem walczy mnóstwo organizacji rowerowych wiedząc, że realnie na kwestie bezpieczeństwa "fetysze" typu kaski i kamizelki niewiele wpływają, bo sedno problemu leży gdzie indziej.

Ale dość tego smęcenia - startuję w 3 grupce, od startu bardzo zgodnie wspópracujemy, grupka składa się z wyrównanych poziomem zawodników, więc sprawnie utrzymujemy tempo w ok. 31-32km/h. Pierwszy odcinek nieco wietrzny, na punkcie w Płotach tym razem (nie jak pierwsza grupa w której kiedyś jechałem) - normalnie chwilkę odpoczywamy, po jakiś 5min jesteśmy w drodze do Drawska.

Po ok. 100km dogonił nas zawodnik z numerem 103 - 57-letni Jerzy Pikuła, w tak krótkim okresie czasu jadąc samotnie odrobił nad nami jadącymi ze średnią 31-32km/h aż 0,5h! Niesamowity koleś, jak dla mnie największy bohater tego wyścigu, tylko z powodu startu z samego końca nie dojechał z czołową grupą (która bardzo wyrównana jechała cały czas na zmianach), ale jadąc sporo samotnie - był pierwszym za czołową szóstką. Postanowiłem kawałek się za nim zabrać, by spróbować się przerzucić do grupki w której jechał Waxmund, jechałem za nim 15km do Drawska, Waxmunda na punkcie dogoniłem, ale zjechałem się strasznie bo pan Jerzy cisnął niesamowicie, na prostych pod wiatr koło 40km/h, pod górki ponad 30km/h. Tak więc te 15km kosztowało mnie mnóstwo sił, czułem ten wysiłek ponad 100 kolejnych kilometrów; takie szarżowanie się zwyczajnie nie opłaca. Na punkcie w Drawsku spotykam Waxmunda, ruszam za nim na trasę - po czym muszę zawracać z pół km by podstemplować książeczkę. To by było jeszcze pół biedy - ale dojeżdżając na punkt orientuję, że jednak ją podstemplowałem wcześniej; to się dopiero nazywa zakręcenie :)) Waxmund oczywiście odjechał już daleko do przodu, a ja poczekałem na swoją grupkę, która dalej jechała bardzo sensownym i równym tempem; tak że Waxmunda jadącego trochę samemu, trochę ze Zdzisławem Piekarskim przed Piłą i tak dogoniliśmy. Przed Piłą pogoda znacznie się poprawiła, pojawiło się i słońce i sprzyjający wiatr, niedaleko przed Piłą doszli nas Marcin Wiliński i Łukasz Rojewski, jazda zrobiła się bardzo szarpana, bo Marcin był bardzo mocny, a również mocny Łukasz to jeździec bez głowy, który nie ma pojęcia o jeździe grupowej i bardzo mocno szarpie całkowicie bez sensu, na szczęście Rebe trzymał grupkę w ryzach :)). Warto tu dodać, że Rebe ok. 100km musiał jechać z rozwalonym bębenkiem, który nie "puszczał" przy jeździe bez kręcenia ostro zgrzytając, wymagało to jazdy a'la ostre koło, na punkcie w Pile udało się zmienić koło na zapas z samochodu technicznego.

Waxmund w swoim stylu z Piły ruszył niemal bez odpoczynku, a ja z Bronkiem Łazanowskim i Mirkiem Kabatem trochę przed naszą grupką, bo zmęczyła nas szarpana końcówka przed Piłą i wolnym tempem ruszyliśmy by trochę kilometrów zaliczyć jadąc spokojnie, grupka nas szybko dogoniła. Do Bydgoszczy jechało się sprawnie, pogoda bardzo przyjemna, temperatura w sam raz na rower. Na punkt w Bydgoszczy docieramy tuż po Waxmundzie; tutaj już robimy solidny postój, bo po takim dystansie trzeba już zjeść coś konkretnego, tradycyjnie wcinam pomidorową ze schabowym.

Na postoju nie marnujemy czasu - zbieramy się bardzo szybko, sprawnie pokonujemy obwodnicę Bydgoszczy omijając ekspresówkę, kawałek dalej łapie nas zmrok, gdzieś na trasie doganiamy Waxmunda, którego lampka jakiś czas przed nami migała; tym razem łączymy się na dłużej. Do Torunia głównie przez las, droga bardzo płaska; punkt kontrolny w barze - solidnie zorganizowany, można się najeść i wziąć zapasy na kolejne kilometry nocnej jazdy. Pierwszy odcinek do Włocławka - marniutki, droga kiepska, ciągle jakieś mini-objazdy z powodu budowy autostrady w pobliżu; druga część już elegancka z gładziutkim asfaltem, podobnie już i w samym Włocławku - większość długiej prostej w mieście (od zakładów azotowych) jest już z równiutkim asfaltem, za rok powinna być całość; jest spory postęp w porównaniu do lat ubiegłych. Punkt we Włocławku tradycyjnie doskonały, a że jadę w grupce z Rebem - przyjmują tu nas ze szczególnymi honorami :))

Wyjazd z Włocławka marniutki, sporo kostki, ale za to dalej w stronę Soczewki już elegancko, dopiero po odbiciu znad Wisły odcinek w stronę Łącka do niczego, przed Gąbinem droga wraca do solidnej normy. Tutaj postój na punkcie, chwila rozmowy z dopingującym zawodnikom Remkiem Siudzińskim, którego spotkałem w tym roku nad Gardą, oczywiście mówimy o wrażeniach z niedawnego startu Remka w austriackim RAA. Kawałek za Gąbinem porwała się trochę grupka, ja z Waxmundem, Łukaszem i Piekarskim (to on najmocniej szarpał) jechaliśmy z przodu, po pewnym czasie Piekarski sam pociągnął do przodu, reszta trochę została; przed punktem w Żyrardowie zaczęło już dnieć, niestety zaczęło też lekko popadywać. W Żyrardowie zmęczeni tą szarpaniną dłużej popasamy i w dalszą trasę ruszamy już wszyscy razem z Rebem. Kawałek dalej zupełnie nieoczekiwanie przy samochodzie na poboczu spotykamy Transatlantyka - niestety okazało się, że Marek musiał się wycofać, wysiłek jakiego wymaga BBTour okazał się jednak za duży dla organizmu po bardzo ciężkim wypadku i długim okresie rekonwalescencji bez roweru - wielka szkoda Marka, bo zawsze wkładał całe serce w ten wyścig. Na tym kawałku Waxmund coraz mocniej zaczyna odczuwać kontuzję achillesa, przeszkadzały mu też ścięgna pod kolanami - w efekcie czego nie daje rady utrzymywać naszego tempa, musi mocno zwolnić; tutaj widzieliśmy się na trasie wyścigu ostatni raz, niestety tym razem Piotrka spotkało to samo co tak mnie męczyło w 2011, z kontuzją nie sposób normalnie jechać. Odcinek do Wsoli bardzo marny - całość w deszczu, do Grójca też boczny dość mocny wiatr, później na szczęście zupełnie zdechł. Sprawnie nawigowałem naszą grupkę przez mocno zawiłą trasę wyścigu w tym rejonie, do Wsoli docieramy już mocno zmęczeni i zniechęceni tą pogodą, także senność coraz bardziej daje się we znaki - na tym kawałku minęły 24h jazdy, udało mi się poprawić rekord dodbowego dystansu z BBTour sprzed 2 lat na 605km.

Po tym punkcie spore zmiany - z powodu kontuzji korzonków oraz kolan musiał się wycofać Rebe (dobił go właśnie ten deszcz), inni trochę za długo marudzili - więc do Iłży ruszam z Bronkiem, Mirkiem i Leszkiem Ryczkiem; trochę jeszcze nam lało, ale już mniej niż do Wsoli. Zaczynają się pierwsze mini-góreczki, ładny zjazd w samej Iłży - i kawałek za miastem czeka na nas zajazd "Viking". Tutaj darmowy obiad i to ogromna porcja. Rozmawiam z różnymi zawodnikami (nieoczekiwanie dgoniliśmy tu nawet Raptora, któremu nie udało się dojść czołówki i który dalej postanowił jechać spokojniejszym tempem) - zastanawiając się czy trochę się przespać, czy jednak ryzykować jazdę do końca zupełnie bez snu. Ale że czas miałem jak na swoje możliwości naprawde przyzwoity - postanawiam jechać, bo była realna szansa na zejście poniżej 50, a nawet 48h.

Dalej ruszamy w trójkę - z Bronkiem i Mirkiem, chwilkę potowarzyszył nam Raptor, jednak nasze tempo było dla niego za niskie i wkrótce pojechał do przodu; my też nie chcieliśmy ryzykowac za szybkiej jazdy - bo wiedzieliśmy ile jeszcze trasy przed nami. Jest tutaj sporo górek, fajna odmiana po bardzo długich płaskich odcinkach. Kawałek za Lipnikiem Bronek łapie gumę, zmienia dętkę, ale po 2km powtórka z rozrywki - tym razem już zmienia oponę na zapasową i jest spokój, ja w międzyczasie walczę z zepsutym GPS-em, który nagle zaczął się wyłączać (niestety seria Edge wygląda na bardzo delikatną, na maratonie na Hel tez mi padł). Poskutkował dopiero reset urządzenia, niestety straciłem przy tym ślad i dane z całej trasy :(( Przejeżdżamy przez Wisłę i po kilkunastu km Podkarpacia meldujemy się na punkcie w Nowej Dębie, dobrze zorganizowany, jemy ciepły posiłek, smarujemy łańcuchy, trochę siedzimy, po czym niechętnie zbieramy się do dalszej jazdy. Na kwałku do Rzeszowa łapie nas druga noc na trasie, ten odcinek to w większości dobra szosa, niemniej ruch jest bardzo znaczący, przez wcześniejsze 2 edycje jechałem tu parę h później, niedługo przed świtem, teraz jednak ruch jest sporo większy. Trasa dość monotonna, w samym Rzeszowie przejazd przez całe miasto, punkt kontrolny jest w Boguchwale tuż przy południowych obrzeżach miasta. Tutaj kolejny raz spotykamy Raptora, sami dość krótko odpoczywamy, gdy już ruszamy na trasę wpadają Zdzisław Kalinowski i Łukasz Rojewski, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu - Kalinowski (jeden z dwóch, który ukończył wszystkie 6 edycji BBTour!) pyta mnie jak dalej jechać, nawigacja na tej jednak dość prostej trasie stanowi dla wielu wielki problem, mimo dość dokładnych mapek w książeczkach startowych.

Na "4" za Rzeszowem ruch maleje drastycznie, jest zupełnie puściutko - pierwszy kawałek płaściutki, następnie podjazdem przed Domaradzem zaczynają się większe górki, tutaj tradycyjnie pierwszy raz zrzucam na małą tarczę. W rejonie skrętu na Brzozów zaczyna lać - i to naprawdę solidnie, tak że na punkt w remizie w Brzozowie docieramy z ulgą. A tutaj jak zwykle doskonała organizacja i masa rzeczy do wyboru, ze świetnym żurkiem na czele. Krótka chwila pogawędki z Raptorem, który tutaj postanowił się zdrzemnąć - i jedziemy dalej w deszcz. Parę góreczek - i zjeżdżamy do Sanoka, tutaj na trawniku przy drodze spotykamy próbującego przeczekać deszcz Zdzisia Piekarskiego, którego ostatni raz widzieliśmy pod Żyrardowem, przed 2 laty w czasie nocnej jazdy po Bieszczadach napadło go kilku miejscowych meneli, więc nic dziwnego, że bardzo chętnie się do naszej trójki dołączył. Wspólnie zaliczamy ciężki podjazd za Zagórzem. Na mocno pagórkowatej drodze do Ustrzyk Dolnych - masakra, dopada nas potężna ulewa, do tego robi się zimno, więc szybko zaczynamy przemarzać, szczególnie Piekarski, który nie miał kurtki na deszcz, jedynie grubszą bluzę; w światłach nielicznych mijanych samochodów widzimy tylko ścianę wody. Podmarznięci docieramy na ostatni punkt w Ustrzykach, ten na szczęście był pod dachem, więc można było się ogrzać; niestety był to bez wątpienia najgoszy punkt na trasie - zero jedzenia jedynie herbata, co mnie zirytowało, bo akurat zaczynałem się robić głodny, a wiezione zapasy się skończyły - a te niby tylko 50km do Ustrzyk ze względu na fatalne warunki przeczesały nas dużo mocniej niż się spodzeiwaliśmy; a że było po godzinie 3 w nocy - wszystko pozamykane na głucho, nic nie można było kupić. Piekarski przemarźnięty na kość - dalej musiał jechać w wielkim worku foliowym założonym pod strój rowerowy :))

Chcąc niechcąc - jadę więc dalej bez jedzenia, w końcówce już mnie nieźle zasysało - bo tempo mieliśmy bardzo solidne, jedynie w ten sposób można się było rozgrzać i wygnać senność z organizmu, który już dramatycznie domagał się snu. Cały czas w deszczu, na podjeździe do Lutowisk już nawet częściowo we mgle, zjazd ponad 50km/h w mocno zacinającym deszczu - i jeszcze długi odcinek lekko w górę doliny do Ustrzyk Górnych; pokonujemy go we dwójkę z Bronkiem, bo na ostatnim podjeździe lekko odskoczyliśmy. Wpadamy na metę z wielką satysfakcją - udało nam się poprawić rekordy życiowe aż o ponad 8h, mimo naprawdę ciężkich warunków (prawie 300km w deszczu, w tym całe Bieszczady) - nie wymiękliśmy i bardzo sprawnie jechaliśmy cały czas naprzód, docierając na metę z czasem 46:18 - co w kategorii Open dało 13 miejsce (na 85 osób), a łącząc kategorie Open i Solo - 15 miejsce (na 108 zawodników)

Wyścig tradycyjnie bardzo ciężki, ale na szczęście tym razem obeszło się bez poważnych kontuzji, pod koniec tylko zaczynał mnie nieco kłuć achilles i pobolewał tyłek. Na nasz bardzo dobry wynik złożyła się przede wszystkim konsekwencja w jeździe i nieźle dobrana drużyna - duże podziękowania dla Bronka Łazanowskiego i Mirka Kabata, z którymi wspólnie pokonaliśmy niemal całą trasę. Dzięki konsekwencji (przede wszystkim małej ilości postojów), mocnej psychice oraz dużej wytrzymałości (potrzebnej do walki z rosnącym zmęczeniem, z sennością) - objechaliśmy wielu kolarsko mocniejszych zawodników, którym jednak zabrakło tych elementów. Czas wykręciliśmy taki, że przy tym przygotowaniu fizycznym to niemal optimum, bardzo trudno będzie go poprawić, to będzie wymagało już przede wszystkim poprawienia kolarskiej "mocy" - a mnie trening tego typu nie bardzo kręci.

Organizacyjnie - nadal wyścig na bardzo wysokim poziomie, większość punktów przygotowana perfekcyjnie, choć zdarzały się i wpadki jak na ostatnim punkcie. W tym roku punktów było mniej, jednak trochę brakowało tych w Grójcu i Lipnik, trzeba było machnąć na raz koło 100km, a taka cyfra jak się ma dużo w nogach potrafi zniechęcić; mniejsza liczba pewnie za to bardziej pasuje szybko jadącej czołówce wyścigu. Trochę wysypał się monitoring zawodników - z przyczyn finansowych nie było urządzeń monitorujących dla wszystkich, jedynie ok. 30 osób; nawigacja za pomocą telefonów - jak to było do przewidzenia wypadła bardzo marnie, ludzie śledzący wyścig na brak wiadomości mocno narzekali. Próbowałem prowadzić mini-relację na żywo na blipie, ale przy takim tempie szybko dałem sobie z tym spokój, na trasie zwyczajnie nie ma na to czasu i ochoty; dla kibiców taki brak - to jednak spory minus.

Dane statystyczne ściągnąłem od Bronka i Mirka, bo mój licznik jak wspominałem się zawiesił; przewyższenia z trasy oraz ślad sprzed 2 lat (różni się tylko krótkim fragmentem pod Grójcem). Fotek niestety brak, aparatu nie zabrałem, a tych kilka z komórki do niczego się nie nadaje :))





Zaliczone gminy - 2 (KALISZ POMORSKI, MIROSŁAWIEC)
Dane wycieczki: DST: 1015.00 km AVS: 26.00 km/h ALT: 4893 m MAX: 60.00 km/h Temp:16.0 'C
Piątek, 24 sierpnia 2012Kategoria Wycieczka, Rower szosowy
W Warszawie na dworzec oraz w Świnoujściu na nocleg
Dane wycieczki: DST: 13.40 km AVS: 23.65 km/h ALT: 28 m MAX: 37.00 km/h Temp:16.0 'C
Środa, 22 sierpnia 2012Kategoria Rower szosowy, Wycieczka
Warszawa - Tarczyn - Nadarzyn - Warszawa

Krótka trasa do Tarczyna
Dane wycieczki: DST: 73.10 km AVS: 25.95 km/h ALT: 160 m MAX: 39.50 km/h Temp:29.0 'C
Czwartek, 28 czerwca 2012Kategoria >100km, Góral, Wycieczka
Kampinoski Szlak Rowerowy

W Kampinosie byłem już na rowerze wiele razy - ale tak się złożyło, że nigdy nie miałem okazji zaliczyć szlaku dedykowanego właśnie do jazdy rowerem - czyli Kampinoskiego Szlaku Rowerowego. Spory wpływ na to miał mało atrakcyjny przebieg szlaku - prowadzący raczej obrzeżami puszczy niż jej sercem. Niemniej w końcu postanowiłem przekonać się na własne oczy jak się prezentuje w całości. Ruszam na trasę dość późno; na szlak w Wólce Węglowej wjeżdżam trochę przed 10, jadę w kierunku przeciwnym do ruch wskazówek zegara - tak by bardziej atrakcyjny kawałek trasy wypadał w drugiej części jazdy. Początek to głównie dość łatwe szutry prowadzące obrzeżami puszczy, czasem nawet wjeżdża się do okolicznych wiosek (rejon Dziekanowa); za Palmirami znowu więcej lasu, następnie w rejonie Cybulic większy kawałek asfaltu; do lasu powracam niebieskim szlakiem; kawałek przed Leoncinem zatrzymuje mnie leśnik z powodu wyrębu lasu w pobliżu. Poczekałem z 5min - po czym leśnik uznaje że wolno jechać, więc jadę - a tu dosłownie 5 sekund po moim przejeździe na moją drogę z hukiem wali się ogromne ścięte drzewo; za taką robotę to temu leśnikowi powinno się kazać cały dzień rąbać drzewa zwykłą siekierą. Odpoczynek robię w Leoncinie. Przez Denny Las jedzie się rzeczywiście dość dennie, sporo lasów liściastych i gęstszego poszycia, a za tym nie przepadam; ale wraz z dystansem las powoli przechodzi w ciekawszy iglasty, jest też trochę brzóz.

Pogoda dopisuje, temperatura koło 25, więc jedzie się bardzo fajnie. Ciekawszy odcinek zaczyna się rejonie Kanału Kromnowskiego, szlak jest tutaj dość trudny - na rowerowy nie bardzo wygląda, prowadzi wałem nad kanałem, często dość wysokimi zaroślami i krzakami. Mimo, że jedzie się dość ciężko, 12-15km/h - to kawałek ma swój niewątpliwy urok, ma taki lekki smaczek dzikości i niedostępności, widoki też całkiem fajne. W ten sposób trzeba było przejechać parę ładnych kilometrów; później jest sporo łąk przed Tułowicami; natomiast za tym miastem wjeżdża się na szerokie błonia nad Bzurą, które w 1939 były polem krwawej bitwy - bo właśnie pod Tułowicami przebijała się na Warszawę część oddziałów armii Poznań i Pomorze; właśnie tu zginął generał Grzmot-Skotnicki osobiście prowadząc żołnierzy do natarcia; Niemcy w odpowiedzi na krwawy opór jaki stawili polscy żołnierze tchórzliwie zemścili się na niewinnych cywilach rozstrzeliwując mieszkańców okolicznych wiosek.Ten odcinek (mimo, że w większości bezleśny) - całkiem przypadł mi do gustu, sporo tu klimatów charakterystycznych dla Mazowsza; wjeżdżając do Brochowa od strony Bzury - mamy piękny widok na wspaniały kościół obronny mieszczący się w miasteczku. Odcinek do Żelazowej Woli także w większości bezleśny, ale są też charakterystyczne dla rejonu Żelazowej Woli - wierzby (pod takim drzewem stereotypowo przedstawia się Chopina).

W samej Żelazowej Woli postój, do parku nie zachodziłem, po przebudowe nie można wprowadzać roweru na jego teren; a za bilet trzeba sporo płacić; szkoda bo kiedyś dawało się tu wjeżdżać poza sezonem. Za Żelazową Wolą sporo szutrów (także leśnych) do Granicy, tam znajduje się skansen i Muzeum Puszczy Kampinoskiej; dalej zaczyna się najbardziej atrakcyjny kawałek szlaku - niebieskim pieszym do Zamczyska, a na następnie czerwonym przez Karpaty; mimo że byłem tu już wiele razy - to zawsze jeżdżę ten kawałek z przyjemnością. Do Leszna szlak nieco zepsuty przez ścinkę drzew na bocznej dróżce którą prowadzi; do Zaborowa dość wymagający, typowo leśny kawałek. Za to w Zaborowie - szlak się właściwie kończy, do Lipkowa jest niemal cały czas asfalt, trochę terenu pojawia się dopiero na samej końcówce za Lipkowem i przed Wólką Węglową. Jako że czasu miałem jeszcze całkiem sporo - wracałem przez centrum miasta obserwując przejście niemieckich kibiców na Stadion Narodowy i towarzyszące temu zabawy; na Trakcie Królewskim spotkałem też Cimana, który pracuje tutaj wożąc kibiców rykszą (podobno to świetny interes ;)); wspólnie pojechaliśmy pod sam stadion.

Wyjazd zdecydowanie udany, świetna pogoda, dobrze się jechało. Szlak atrakcyjnością nie może się równać z najciekawszymi szlakami pieszymi Kampinosu - zielonym i czerwonym; ale też nie jest tak, że należy go całkowicie skreślić, jest tutaj wiele ciekawych kawałków; jest co zobaczyć; także takie tereny, których się normalnie na wyjeździe do Kampinosu nie zalicza (jak piękne błonia nad Bzurą). Natomiast dziwi trochę idea długich kawałków po asfalcie - przy szlaku który ma w nazwie "Kampinoski" to średni pomysł.

Zdjęcia z wycieczki

Dane wycieczki: DST: 191.10 km AVS: 20.22 km/h ALT: 361 m MAX: 35.20 km/h Temp:25.0 'C
Środa, 27 czerwca 2012Kategoria Rower szosowy, Wycieczka
Szosowy wypad do Celestynowa
Dane wycieczki: DST: 82.00 km AVS: 27.18 km/h ALT: 124 m MAX: 57.10 km/h Temp:21.0 'C
Niedziela, 24 czerwca 2012Kategoria Rower szosowy, Wycieczka
Powrót z dworca
Dane wycieczki: DST: 9.20 km AVS: 23.00 km/h ALT: 27 m MAX: 37.90 km/h Temp:17.0 'C
Sobota, 23 czerwca 2012Kategoria >100km, >200km, Rower szosowy, Wycieczka
Rowerem na Rysy!

Kraków - Dobczyce - Mszana Dolna - Obidowa (803m) - Gliczarów Górny - Łysa Polana - Morskie Oko (1398m) - [pieszo] - Rysy (2499m) [SK] - Popradzkie Pleso (1500m) - Sztyrbskie Pleso - Tatrzańska Kotlinka - przeł. Zdziarska (1080m) - [PL] - Łysa Polana - Zakopane

Przy planowaniu rowerowych wypraw nie zawsze logiczna ocena sytuacji ma decydujące znaczenie - czasem idzie się po prostu na żywioł; ten wyjazd właśnie do tej kategorii się zalicza ;) Wiadomo, że na Rysach na rowerze się nie pojeździ, ale satysfakcja z dotarcia rowerem na najwyższy szczyt Polski - jednak ogromna!

Do Krakowa docieram przed 23, parę minut przygotowań - i ruszam na trasę robiąc tradycyjne kółeczko po krakowskim rynku i pod Wawelem. O tej godzinie nocne życie tętni pełną parą, w centrum setki (głównie) młodych ludzi, wielu dopingujących kibiców itd. Z miasta wyjeżdżam drogą na Wieliczkę, skąd dalej kieruję się na Dobczyce. Zaskakuje mnie poziom oświetlenia - niemal całość kawałka do Dobczyc jadę w świetle sodowych latarni, dalej też jest z tym przyzwoicie. Trasa wymagająca, górki są cały czas - najpierw Pogórze Wielickie, następnie duży podjazd przed Kasiną (niecałe 600m). Ale noc fajna, na drogach zupełna pustka, więc jedzie się przyzwoicie. W Rabce wjeżdżam na zakopiankę i zaliczam bardzo klimatyczny podjazd na Obidową. Już na samym początku pojawia się gęsta mgła, tak że po jakiś 25m metrach w pionie w ogóle nie widać już świateł całkiem sporej Rabki. Spory kawałek jechałem w tej mgle, po czym na wysokości trochę ponad 600m - mgła ustępuje jak nożem uciął, nad sobą mam gwiaździste niebo, na wschodzie pierwsze przebłyski nadciągającego brzasku; jednym słowem - kto ranu wstaje temu Pan Bóg daje.

Za Nowym Targiem robię na przystanku pierwszy postój; musiałem się ubrać w cieplejsze rzeczy, bo temperatura spadła do 6'C. Ale, że kawałek dalej czeka mnie Gliczarów - więc na trasę ruszam w krótkich spodenkach; tam z rozgrzaniem się nie ma problemów :)) 22% ściana dała mi potężnie w kość, jazda na takiej pile z przełożeniem 39-28 wycina niesamowicie, wjechałem ledwo-ledwo z kadencją koło 40. Dalej czeka mnie bardzo widokowa jazda grzbietem na Głodówkę, cały czas mam atrakcyjne widoki na Tatry, szkoda że częściowo skryte pod chmurami, słońce też jakoś niemrawo przebłyskuje zza chmur. Specjalnie wyruszałem tak wcześnie by dotrzeć pod bramkę na drodze do Morskiego Oka przed godz.6 by uniknąć kontroli - ale okazało się że w sobotę licząc na dobre "łupy" sprzedają bilety jeszcze wcześniej, rozmowa z "dziadem bramkowym" nie dała żadnych efektów, więc po pyskówce wycofałem się kawałek i przebijając się zaroślami wyszedłem na drogę powyżej bramki; z lekkim rowerem poszło to dużo wygodniej niż z trekingiem z sakwami parę lat temu; choć rosa była taka, że zupełnie przemoczyłem buty i skarpetki. Podjazd do Morskiego Oka to nachylenie 5-7%, dość długi, głównie w lesie, dopiero w końcówce pojawiają się szersze widoki na ścianę gór z Mięguszowieckim Szczytem na pierwszym planie.

Nad Morskim Okiem dłuższy postój połączony z przygotowaniami do pieszej wędrówki - przepakowanie bagażu, skomplikowany montaż złożonego roweru do plecaka. Na trasę ruszam koło 7 - początek dość łatwy, spacer nad urokliwym Morskim Okiem; plecak z rowerem trzyma się całkiem-całkiem, więc nabieram otuchy przed czekającym mnie wyzwaniem. Podejście do Czarnego Stawu pokazuje, że łatwo nie będzie, na plecach mam w sumie jakieś 17kg - i to się na podejściu zdecydowanie czuje. Nad Czarnym Stawem lekkie zwątpienie - widać, że u góry jest sporo śniegu, a to może uniemożliwić dojście na szczyt, pogoda też mizerna, spore zachmurzenie. Ale nie poddaję się i ruszam w górę by przekonać się jak to będzie wyglądać z bliska (trzeba też sforsować bród na strumieniu wypływającym z jeziora). Podejście w okolicę Buli pod Rysami (2055m) bardzo męczące - duże nachylenie stoku, monotonne zdobywanie wysokości, w dodatku ze względu na liczne płaty śniegu trzeba parę razy schodzić ze szlaku omijając śnieg bokiem po sypkich kamyczkach, na których łatwo o poślizg. Wyżej jest dłuższa przeprawa po śniegu, do tego jest i mgła ograniczająca widoczność, więc krajobrazy jak z wędrówki po lodowcu ;) Spory kawałek pokonuję tutaj z dwójką turystów, ludzi na szlaku mimo średniej pogody z dziesięciu jest, cieszy to że mimo tego ciężkiego bagażu, nieprzespanej nocy i 140km górskiej trasy w nogach - idę podobnym tempem.

Za Bulą pod Rysami jeszcze kawałek podejścia - i zaczynają się łańcuchy i wspinaczka po skałach. Tutaj już z moim nietypowym bagażem nie jest tak wesoło - przeszkadza duża waga, ale przede wszystkim jej nietypowe i niestabilne rozłożenie - bo roweru nie sposób na sztywno przyczepić, zawsze się będzie mniej lub więcej bujać, co na ostro nachylonych skałach stwarza spore niebezpieczeństwo, bo bagażem może bujnąć, co powoduje utratę równowagi - i nieszczęście gotowe. Idę więc bardzo ostrożnie, kroki stawiam tylko gdy mam pewne podparcie obu rąk na skałach, z łańcuchów korzystam cały czas (ten szlak skalą trudności nie może się równać z Orlą Percią, spora część łańcuchów jest założona na wszelki wypadek). Odcinek wspinaczki długi - ok. 300m w pionie, więc i męczący, zostaję trochę za turystami, ale nie ma co ryzykować szarżowania. Po długiej wspinaczce dochodzi się na szczyt zbocza - i tutaj bardzo nieprzyjemny kawałek trzeba przejść krótkim trawersem przez taką klasyczną szczerbę oddzielającą owo zbocze od kopułki szczytowej Rysów, taki kawałek z rowerem na plecach idzie się nieciekawie, bo bagaż łatwo może odgiąć w tył - a pod stopami długie urwisko ;)

Z dużą satysfakcją docieram na szczyt - na którym jest już całkiem sporo turystów, przede wszystkim słowackich, bo od tamtej strony wejście na Rysy jest o wiele łatwiejsze. Tutaj oczywiście obowiązkowe skręcenie roweru i fotka zdobywcy na najwyższym szczycie Polski; nie trzeba dodawać że byłem tu (jak i na całej trasie) prawdziwą atrakcją turystyczną, sporo osób robiło sobie ze mną zdjęcia, zagadywało i wyrażało swój podziw, że dałem radę się tu wepchnąć z rowerem.

Ze szczytu schodzę na słowacką stronę, tutaj nie ma trudności technicznych - po prostu długie żmudne zejście, bo deniwelacja zbliżona do tej od polskiej strony. Za to tutaj jest sporo więcej śniegu, jest ładnych parę miejsc, gdzie leżą wielkie płaty śniegu, które trzeba przecinać; a że nachylenie solidne - więc bez paru wywrotek na śliskim śniegu się nie obeszło. Po stronie słowackiej ruch o wiele większy; chwilami już mocno uciążliwy; dużo przyjemniej podchodziło się po polskiej stronie, gdzie ze względu na trudność szlaku w góry ruszają już tylko bardziej zaprawieni turyści. Odwiedzam słynną Chatę pod Rysami - najwyżej położone w Tatrach schronisko (2250m), zaopatrywane tylko siłą ludzkich mięśni. Odbudowywane kilka razy po serii lawin - niestety po ostatniej przebudowie wygląda po prostu koszmarnie - z dachem i ścianami z chamskiej blachy zupełnie nie komponuje się z wspaniałym wysokogórskim krajobrazem; nie ma porównania z pięknymi polskimi schroniskami; starsza wersja schroniska, którą widziałem na zdjęciach była o wiele bardziej udana. Dalsza część zejścia - bardzo upierdliwa, strasznie we znaki zaczął się dawać ból pleców, szlak ciągnął się w nieskończoność, widok asfaltu pod Popradskim Plesem przyjąłem z potężną ulgą.

Składam rower (podczas wspinaczki i licznych spotkań ze skałami wygiął się hak i wózek przerzutki, które musiałem ręcznie naprostować) i zjeżdżam do Sztyrbskiego Plesa, tam w restauracji zjadam porządny obiad, bo i głód już odczuwałem po całej tej przeprawie niezły. Do Polski wracam przez przełęcz Żdziarską - w skrócie cała trasa to są góry, odcinków płaskich nie ma właściwie w ogóle - więc w sumie na 220km uzbierało się ponad 3500m podjazdów, a to już znacząca cyfra. Do Zakopanego docieram już w ciemnościach, przed 22, trochę poczekałem na dworcu, bo mój autokar odjeżdżał przed północą; ale że nie było wielu ludzi, więc można było zająć 4 fotele i co nieco się przespać.

Podsumowując - trasa prawdziwie mordercza, 220km ciężkiej górskiej trasy, a do tego jeszcze dużo cięższy odcinek pieszy z niemal 20kg na plecach; ale i satysfakcja w momencie wejścia na wierzchołek Rysów - ogromna; dotrzeć wyżej z rowerem w Polsce - już się nie da!

Zdjęcia z trasy

Dane wycieczki: DST: 219.30 km AVS: 21.93 km/h ALT: 3634 m MAX: 60.20 km/h Temp:12.0 'C
Sobota, 16 czerwca 2012Kategoria Góral, Wycieczka
Przejażdżka po Lasku Kabackim
Dane wycieczki: DST: 16.40 km AVS: 20.94 km/h ALT: 39 m MAX: 26.90 km/h Temp:23.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl