Wpisy archiwalne w kategorii
Ultramaraton
Dystans całkowity: | 50142.25 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 2120:39 |
Średnia prędkość: | 22.93 km/h |
Maksymalna prędkość: | 79.10 km/h |
Suma podjazdów: | 413304 m |
Suma kalorii: | 96435 kcal |
Liczba aktywności: | 102 |
Średnio na aktywność: | 491.59 km i 20h 59m |
Więcej statystyk |
Wtorek, 20 sierpnia 2013Kategoria >100km, >200km, >300km, MRDP 2013, Rower szosowy, Ultramaraton
MRDP 2013
III dzień - Hrubieszów - Tomaszów Lubelski - Radymno - Przemyśl - Arłamów - Ustrzyki Górne - Cisna
Relacja i zdjęcia z maratonu
Zaliczone gminy - 9 (NAROL, CIESZANÓW, Lubaczów-wieś, LUBACZÓW - miasto powiatowe, Laszki, Radymno-wieś, RADYMNO, Orły, Żurawica)
III dzień - Hrubieszów - Tomaszów Lubelski - Radymno - Przemyśl - Arłamów - Ustrzyki Górne - Cisna
Relacja i zdjęcia z maratonu
Zaliczone gminy - 9 (NAROL, CIESZANÓW, Lubaczów-wieś, LUBACZÓW - miasto powiatowe, Laszki, Radymno-wieś, RADYMNO, Orły, Żurawica)
Dane wycieczki:
DST: 306.30 km AVS: 22.63 km/h
ALT: 2827 m MAX: 63.30 km/h
Temp:24.0 'C
Poniedziałek, 19 sierpnia 2013Kategoria >100km, >200km, >300km, MRDP 2013, Rower szosowy, Ultramaraton
MRDP 2013
II dzień - Michałowo - Narewka - Hajnówka - Kleszczele - Siemiatycze - Terespol - Kodeń - Włodawa - Dorohusk - Zosin - Hrubieszów
Relacja i zdjęcia z maratonu
Zaliczone gminy - 1 (Narewka)
II dzień - Michałowo - Narewka - Hajnówka - Kleszczele - Siemiatycze - Terespol - Kodeń - Włodawa - Dorohusk - Zosin - Hrubieszów
Relacja i zdjęcia z maratonu
Zaliczone gminy - 1 (Narewka)
Dane wycieczki:
DST: 375.60 km AVS: 23.55 km/h
ALT: 976 m MAX: 41.30 km/h
Temp:23.0 'C
Niedziela, 18 sierpnia 2013Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, MRDP 2013, >500km, Ultramaraton
MRDP 2013
I dzień - [PL] - Przylądek Rozewie - Gdańsk - Prom Świbno - Elbląg - Braniewo - Górowo Iławeckie - Bartoszyce - Sępopol - Węgorzewo - Gołdap - Wiżajny - Sejny - Lipsk - Sokółka - Supraśl - Michałowo
Relacja i zdjęcia z maratonu
Zaliczone gminy - 13 (Stegna, Lelkowo, Górowo Iławeckie-wieś, GÓROWO IŁAWECKIE, Bartoszyce-wieś, BARTOSZYCE - miasto powiatowe, SĘPOPOL, Barciany, LIPSK, DĄBROWA BIAŁOSTOCKA, Sidra, Gródek, MICHAŁOWO)
I dzień - [PL] - Przylądek Rozewie - Gdańsk - Prom Świbno - Elbląg - Braniewo - Górowo Iławeckie - Bartoszyce - Sępopol - Węgorzewo - Gołdap - Wiżajny - Sejny - Lipsk - Sokółka - Supraśl - Michałowo
Relacja i zdjęcia z maratonu
Zaliczone gminy - 13 (Stegna, Lelkowo, Górowo Iławeckie-wieś, GÓROWO IŁAWECKIE, Bartoszyce-wieś, BARTOSZYCE - miasto powiatowe, SĘPOPOL, Barciany, LIPSK, DĄBROWA BIAŁOSTOCKA, Sidra, Gródek, MICHAŁOWO)
Dane wycieczki:
DST: 642.20 km AVS: 24.37 km/h
ALT: 3309 m MAX: 49.40 km/h
Temp:23.0 'C
Sobota, 6 lipca 2013Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wycieczka, >500km, Ultramaraton
Mazurski Brevet 600km
Świękity - Lidzbark Warmiński - Reszel - Kętrzyn - Sztynort - Węgorzewo - Gołdap - Sejny - Suwałki - Olecko - Wydminy - Mrągowo - Jeziorany - Dobre Miasto - Świękity
Decyzję o starcie w brevecie 600km podjąłem dość krótko przed imprezą, pogoda zapowiadała się przyzwoita, a taki dystans to mocne przetarcie się przed bardzo wymagającym MRDP. Na imprezę jadę wspólnie z Krzyśkiem, który chciał się spróbować na tak długim dystansie, dotąd jego rekordowy dystans nie przekraczał 300km - więc duże brawa za odwagę!
Wstajemy o 6 rano, po raz któryś przed tego typu imprezą nie udało mi się wyspać, spałem w sumie ok.2h; ale w przypadku trasy wymagającej jednej nocy to jeszcze nie tragedia. Krótkie przygotowania sprzętu i wszyscy ruszają szutrówką spod bazy maratonu w Swiękitach (na pięknej działce Roberta Janika) do szosy. Tam jest start honorowy - cały duży peleton jedzie w asyście wozu strażackiego. Start ostry jest po ok. 10km w Lubominie - stąd już ruszamy podzieleni na grupy startowe, by jechać zgodnie z przepisami, kolumnami nie przekraczającymi 15 osób. Startuję w pierwszej grupie, z początku spokojne tempo, poszczególne grupki się przetasowały, ale gdy uformowała się mocniejsza pierwsza grupa tempo od razu mocno skoczyło. Na tym kawałku dał się we znaki długi zjazd po nierównej kostce, wibracje były takie, że na tym odcinku poluzował mi się koszyk obciążony litrowym bidonem. Ale że nie chciałem tracić kontaktu z pierwszą grupą nie było czasu na jego dokręcenie, wylałem więc część picia by aż tak nie latał ;))
Szybko się okazuje, że kiepskie drogi to będzie niezłe wyzwanie na tym brevecie, co rusz trafiają się jakieś dziury, mniejsze i większe. Ale sama trasa bardzo przyjemna - dużo zieleni, ładne krajobrazy, charakterystyczne dla Mazur szpalery drzew na drogach itd. Ale na podziwianie widoczków nie ma za wiele czasu, wkrótce całą moją uwagę koncentruję na utrzymaniu się w grupie, która zasuwała bardzo mocno, na odcinku ok. 30km pagórkowatej trasy zmierzyłem średnią aż 36km/h (mój GPS ma bardzo fajną funkcję okrążeń, które na wydzielonym odcinku liczą wszystkie parametry). Z kilometra na kilometr jazda z taką prędkością kosztowała mnie coraz więcej sił, więc wkrótce uznaję, że nie ma sensu się tak żyłować, bo zapłacę za to na dalszej trasie, a do końca jeszcze ponad 500km - więc na 70km zaczynam już jechać samotnie, wreszcie mogłem też dokręcić koszyk od bidonu ;)). Już spokojniejszym tempem przejeżdżam przez niebrzydki Reszel i wkrótce docieram na pierwszy punkt kontrolny w Kętrzynie. Na brevetach punkty kontrolne to nie to samo co punkty żywnościowe; wyglądają w ten sposób, że nie ma tam obsługi, a zlokalizowane są na całodobowych stacjach benzynowych, na których trzeba podstemplować kartę.
Kawałek za Ketrzynem trasa prowadzi drogą w przebudowie, jest tu ruch wahadłowy, ale ruch jest na tyle mały, że rowerem można bez problemów jechać na czerwonym świetle, w razie gdy coś jedzie z naprzeciwka trzeba ustąpić pierwszeństwa zjeżdżając z jedno-pasowej drogi. Po tym odcinku wjeżdżam w prawdziwe serce Mazur - czyli rejon Wielkich Jezior, trasa prowadzi przez Sztynort i przecina jeziora pięknym przesmykiem pomiędzy jeziorami Kisajno i Dargin, jachty przepływają tu pod mostem. Kawałeczek dalej nad samym jeziorem jest zlokalizowany pierwszy punkt żywnościowy, uzupełniłem tu wodę, zjadłem banana i baton i ruszyłem dalej, by nie tracić czasu na odpoczynki. Za Węgorzewem były objazdy, bo główna droga na Gołdap jest w totalnym remoncie, bez asfaltu. Ja przejechałem ten odcinek sprawnie bez błądzenia, ale pierwsza grupa (mimo posiadania GPS) nadrobiła tutaj 10km. Do szosy na Gołdap docieram 2km przed Baniami Mazurskimi, ten odcinek do niczego, zupełnie rozryty, bez asfaltu, ale tyle to można się przemęczyć. W samych Baniach kostka, którą zapamiętałem ze swojego wypadu z sakwami w ten rejon parę lat temu. Dalszy odcinek w stronę Gołdapi to już przyzwoita droga, kostka jest jeszcze w Boćwince. Trochę na tym odcinku przeszkadzał wiatr (solidnie wieje z północnego zachodu), przed samą Gołdapią są większe podjazdy, na ponad 200m, z charakterystycznymi wiatrakami przy drodze. Na punkcie kontrolnym spotykam Marcina Nalazka, który dłużej utrzymał się w pierwszej grupie, ale jazdę bardzo mocnym tempem okupił kontuzją kolana i teraz musiał zmniejszyć tempo. Ruszamy więc dalej wspólnie - odcinek do Sejn kapitalny, tutaj wiatr zaczął coraz bardziej pomagać. Górek sporo, liczyłem się z tym że Mazury nie są płaskie, ale taka ilość podjazdów mnie trochę zaskoczyła, na 300km do Sejn wyszło niemal 2000m w pionie. Przejeżdżamy przez trójstyk granic Polski, Rosji i Litwy, tutaj droga odbija trochę na południe i wiatr mamy równo w plecy, więc jedzie się świetnie; największe górki są w rejonie Rutki-Tartak, długi 100m zjazd, ostry 8% podjazd; ale jedzie się przyjemnie. Do Sejn docieramy w dobrej formie, tutaj jest duży punt żywieniowy (i jednocześnie kontrolny), na którym można zjeść ciepły posiłek.
Ale zabawiłem tu tylko 20min, dalej ruszamy w 4os z Wojtkiem, Piotrkiem i Grześkiem, którzy też zrezygnowali z jazdy w pierwszej grupie. Jechało nam się bardzo sprawnie, z regularnymi zmianami, bez zbędnego szarpania, ale solidnym tempem, średnią na 100km mieliśmy koło 30km/h. A trasa przyjemna, za Sejnami długi odcinek lasami, przed Suwałkami piękne widoki na zachodzące słońce. Ten odcinek wreszcie bardziej płaski od wcześniejszych, do tego dobre drogi bez dziur - tak więc na nocną jazdę w sam raz. Sprawnie docieramy na punkt w Olecku, tam krótki popas na stacji benzynowej, całodobowe stacje to bardzo fajna sprawa przy nocnej jeździe, można się ogrzać (nocą było koło 12'C), wypić herbatę, zjeść coś ciepłego itd. Ze stacji mamy ok. 40km na punkt żywnościowy w Rydzewie. Harcerze, którzy mieli obóz tuż obok z własnej inicjatywy pożyczyli obsłudze specjalne lampy, można było skorzystać z ich toalety itd. Kawałek za Rydzewem przejazd piękną drogą do Mikołajek wzdłuż jeziora Jagodnego (niestety jeszcze nocą), ale dalej kończy się ta sielanka - zaczynają się dziury i wracają spore górki. Kawałek przed Mrągowem z naszej grupy odpada Piotrek Osmanowski, którego z dalszej jazdy wyeliminowała poważna kontuzja Achillesa, jak się później okazało wrócił na metę do Świękitek najkrótszą drogą, bardzo się męcząc, jadąc często tempem poniżej 10km/h. My w trójkę już w świetle dziennym dojeżdżamy do Mrągowa, po dłuższym odpoczynku na ciepłej stacji, już mocno zmęczeni ruszamy na ostatni odcinek. A tutaj górki są cały czas, dalej sporo dziur, nawet piękne krajobrazy przy drodze i wiele mijanych jezior już tak nie cieszą, marzę już tylko o mecie i momencie gdy wreszcie będę mógł się wyspać ;)). Kawałek za Jezioranami widowiskowa serpentynka, kilka km przed Dobrym Mieście pęka mi linka przerzutki, jej wymiana i regulacja przerzutki trochę trwała, więc Wojtek i Grzesiek pojechali dalej sami, ja dokończyłem regulacji, widzieliśmy się jeszcze na punkcie w Dobrym Mieście, gdy wyjeżdżali ze stacji benzynowej.
Ostanie 35km z Dobrego Miasta - to droga zaprojektowana chyba przez sadystę - niekończące się górki, w sam raz dla ludzi mających już 600km w nogach ;)). Ale nie było rady, klnąc już mocno na drogę odliczałem kilometry do mety, wolno turlając się przez kolejne wzniesienia. Odżyłem dopiero w Miłakowie i już szybszym tempem przejechałem końcówkę, z szutrowym finiszem w Świękitach ;). Czas udało mi się wykręcić przyzwoity, próbowałem się zmieścić na 600km w 24h, ale przy takiej trasie (dużo gór i dziur) było to nierealne, w 24h przejechałem koło 575-580km, co de facto jest wynikiem lepszym niż mój rekord z BBTour (605km), bo tam asfalt jest idealny, a trasa sporo łatwiejsza. Sprawnie poszło z postojami, straciłem na nie tylko koło 3h co na tym dystansie jest przyzwoitym wynikiem, za Sejnami trafiłem do bardzo sprawnie jadącej grupki, co niewątpliwie znacząco przyspieszyło jazdę. Trochę po 20 na metę dociera Krzysiek - wielkie brawa, twardo jechał do samego końca, na pierwszej swojej tak długiej trasie nie wymiękł, mimo tego że była bardzo wymagająca i nieźle wysysająca siły (górki i dziury), a do tego był jednym z nielicznych jadących na góralu i to z oponami 2.0 - to pokazuje najlepiej, że nie sprzęt się liczy, a człowiek i jego motywacja; a wjeżdżając na metę po tak długiej trasie ma się ogromną satysfakcję.
Impreza bardzo udana, zadowolony jestem, że zdecydowałem się tu przyjechać, spotyka się tu wielu znanych z wcześniejszych imprez ludzi, ludzi zarażonych podobną pasją, ludzi pozytywnie zakręconych - zarówno młodych jak i sporo starszych, atmosfera kapitalna. Sporo osób narzekało na trasę, ale oceniając sprawę obiektywnie - była to dobra trasa, na Mazurach można ją było puścić albo głównymi drogami zyskując na jakości dróg, ale tracąc na walorach krajobrazowych; albo puścić trasę tak jak była wytyczona - głównie bocznymi drogami, a te na Mazurach po prostu są dziurawe, to rejon Polski z bardzo kiepskimi drogami, jeżdżąc sporo po Polsce gorsze widziałem tylko na Lubelszczyźnie. W końcu jazda na rowerze - to nie tylko równiutki asfalt, czasem trzeba się trochę pomęczyć, pod koniec trasy każdego już to wkurza; niemniej po dojechaniu do mety i złapaniu trochę snu można na sprawę spojrzeć bardziej trzeźwym okiem i IMO pozytywy zdecydowanie przeważają nad negatywami. Podziękowania dla wszystkich organizatorów, którzy bardzo przykładają się do tego by impreza miała swój charakter, tu nie do pomyślenia są sytuacje, gdy ostatnich zawodników się olewa i zostawia samych (jak zrobił to Lang na Rajdzie Wyszehradzkim) - tutaj miejsca i czasy są mniej ważne, każdy uczestnik docierający na metę jest oklaskiwany, tak samo dba się o pierwszego jak i ostatniego.
Zdjęcia z trasy
Zaliczone gminy - 31 (Lidzbark Warmiński-wieś, LIDZBARK WARMIŃSKI - miasto powiatowe, Kiwity, BISZTYNEK, Kolno, RESZEL, Kętrzyn - wieś, KĘTRZYN - miasto powiatowe, Srokowo, Pozezdrze, WĘGORZEWO - miasto powiatowe, Budry, Banie Mazurskie, GOŁDAP - miasto powiatowe, Dubeninki, Wiżajny, Rutka-Tartak, Puńsk, Raczki, Wieliczki, OLECKO - miasto powiatowe, Świętajno, Wydminy, Giżycko-wieś, Miłki, RYN, Mrągowo-wieś, MRĄGOWO - miasto powiatowe, Sorkwity, JEZIORANY, MIŁAKOWO)
Świękity - Lidzbark Warmiński - Reszel - Kętrzyn - Sztynort - Węgorzewo - Gołdap - Sejny - Suwałki - Olecko - Wydminy - Mrągowo - Jeziorany - Dobre Miasto - Świękity
Decyzję o starcie w brevecie 600km podjąłem dość krótko przed imprezą, pogoda zapowiadała się przyzwoita, a taki dystans to mocne przetarcie się przed bardzo wymagającym MRDP. Na imprezę jadę wspólnie z Krzyśkiem, który chciał się spróbować na tak długim dystansie, dotąd jego rekordowy dystans nie przekraczał 300km - więc duże brawa za odwagę!
Wstajemy o 6 rano, po raz któryś przed tego typu imprezą nie udało mi się wyspać, spałem w sumie ok.2h; ale w przypadku trasy wymagającej jednej nocy to jeszcze nie tragedia. Krótkie przygotowania sprzętu i wszyscy ruszają szutrówką spod bazy maratonu w Swiękitach (na pięknej działce Roberta Janika) do szosy. Tam jest start honorowy - cały duży peleton jedzie w asyście wozu strażackiego. Start ostry jest po ok. 10km w Lubominie - stąd już ruszamy podzieleni na grupy startowe, by jechać zgodnie z przepisami, kolumnami nie przekraczającymi 15 osób. Startuję w pierwszej grupie, z początku spokojne tempo, poszczególne grupki się przetasowały, ale gdy uformowała się mocniejsza pierwsza grupa tempo od razu mocno skoczyło. Na tym kawałku dał się we znaki długi zjazd po nierównej kostce, wibracje były takie, że na tym odcinku poluzował mi się koszyk obciążony litrowym bidonem. Ale że nie chciałem tracić kontaktu z pierwszą grupą nie było czasu na jego dokręcenie, wylałem więc część picia by aż tak nie latał ;))
Szybko się okazuje, że kiepskie drogi to będzie niezłe wyzwanie na tym brevecie, co rusz trafiają się jakieś dziury, mniejsze i większe. Ale sama trasa bardzo przyjemna - dużo zieleni, ładne krajobrazy, charakterystyczne dla Mazur szpalery drzew na drogach itd. Ale na podziwianie widoczków nie ma za wiele czasu, wkrótce całą moją uwagę koncentruję na utrzymaniu się w grupie, która zasuwała bardzo mocno, na odcinku ok. 30km pagórkowatej trasy zmierzyłem średnią aż 36km/h (mój GPS ma bardzo fajną funkcję okrążeń, które na wydzielonym odcinku liczą wszystkie parametry). Z kilometra na kilometr jazda z taką prędkością kosztowała mnie coraz więcej sił, więc wkrótce uznaję, że nie ma sensu się tak żyłować, bo zapłacę za to na dalszej trasie, a do końca jeszcze ponad 500km - więc na 70km zaczynam już jechać samotnie, wreszcie mogłem też dokręcić koszyk od bidonu ;)). Już spokojniejszym tempem przejeżdżam przez niebrzydki Reszel i wkrótce docieram na pierwszy punkt kontrolny w Kętrzynie. Na brevetach punkty kontrolne to nie to samo co punkty żywnościowe; wyglądają w ten sposób, że nie ma tam obsługi, a zlokalizowane są na całodobowych stacjach benzynowych, na których trzeba podstemplować kartę.
Kawałek za Ketrzynem trasa prowadzi drogą w przebudowie, jest tu ruch wahadłowy, ale ruch jest na tyle mały, że rowerem można bez problemów jechać na czerwonym świetle, w razie gdy coś jedzie z naprzeciwka trzeba ustąpić pierwszeństwa zjeżdżając z jedno-pasowej drogi. Po tym odcinku wjeżdżam w prawdziwe serce Mazur - czyli rejon Wielkich Jezior, trasa prowadzi przez Sztynort i przecina jeziora pięknym przesmykiem pomiędzy jeziorami Kisajno i Dargin, jachty przepływają tu pod mostem. Kawałeczek dalej nad samym jeziorem jest zlokalizowany pierwszy punkt żywnościowy, uzupełniłem tu wodę, zjadłem banana i baton i ruszyłem dalej, by nie tracić czasu na odpoczynki. Za Węgorzewem były objazdy, bo główna droga na Gołdap jest w totalnym remoncie, bez asfaltu. Ja przejechałem ten odcinek sprawnie bez błądzenia, ale pierwsza grupa (mimo posiadania GPS) nadrobiła tutaj 10km. Do szosy na Gołdap docieram 2km przed Baniami Mazurskimi, ten odcinek do niczego, zupełnie rozryty, bez asfaltu, ale tyle to można się przemęczyć. W samych Baniach kostka, którą zapamiętałem ze swojego wypadu z sakwami w ten rejon parę lat temu. Dalszy odcinek w stronę Gołdapi to już przyzwoita droga, kostka jest jeszcze w Boćwince. Trochę na tym odcinku przeszkadzał wiatr (solidnie wieje z północnego zachodu), przed samą Gołdapią są większe podjazdy, na ponad 200m, z charakterystycznymi wiatrakami przy drodze. Na punkcie kontrolnym spotykam Marcina Nalazka, który dłużej utrzymał się w pierwszej grupie, ale jazdę bardzo mocnym tempem okupił kontuzją kolana i teraz musiał zmniejszyć tempo. Ruszamy więc dalej wspólnie - odcinek do Sejn kapitalny, tutaj wiatr zaczął coraz bardziej pomagać. Górek sporo, liczyłem się z tym że Mazury nie są płaskie, ale taka ilość podjazdów mnie trochę zaskoczyła, na 300km do Sejn wyszło niemal 2000m w pionie. Przejeżdżamy przez trójstyk granic Polski, Rosji i Litwy, tutaj droga odbija trochę na południe i wiatr mamy równo w plecy, więc jedzie się świetnie; największe górki są w rejonie Rutki-Tartak, długi 100m zjazd, ostry 8% podjazd; ale jedzie się przyjemnie. Do Sejn docieramy w dobrej formie, tutaj jest duży punt żywieniowy (i jednocześnie kontrolny), na którym można zjeść ciepły posiłek.
Ale zabawiłem tu tylko 20min, dalej ruszamy w 4os z Wojtkiem, Piotrkiem i Grześkiem, którzy też zrezygnowali z jazdy w pierwszej grupie. Jechało nam się bardzo sprawnie, z regularnymi zmianami, bez zbędnego szarpania, ale solidnym tempem, średnią na 100km mieliśmy koło 30km/h. A trasa przyjemna, za Sejnami długi odcinek lasami, przed Suwałkami piękne widoki na zachodzące słońce. Ten odcinek wreszcie bardziej płaski od wcześniejszych, do tego dobre drogi bez dziur - tak więc na nocną jazdę w sam raz. Sprawnie docieramy na punkt w Olecku, tam krótki popas na stacji benzynowej, całodobowe stacje to bardzo fajna sprawa przy nocnej jeździe, można się ogrzać (nocą było koło 12'C), wypić herbatę, zjeść coś ciepłego itd. Ze stacji mamy ok. 40km na punkt żywnościowy w Rydzewie. Harcerze, którzy mieli obóz tuż obok z własnej inicjatywy pożyczyli obsłudze specjalne lampy, można było skorzystać z ich toalety itd. Kawałek za Rydzewem przejazd piękną drogą do Mikołajek wzdłuż jeziora Jagodnego (niestety jeszcze nocą), ale dalej kończy się ta sielanka - zaczynają się dziury i wracają spore górki. Kawałek przed Mrągowem z naszej grupy odpada Piotrek Osmanowski, którego z dalszej jazdy wyeliminowała poważna kontuzja Achillesa, jak się później okazało wrócił na metę do Świękitek najkrótszą drogą, bardzo się męcząc, jadąc często tempem poniżej 10km/h. My w trójkę już w świetle dziennym dojeżdżamy do Mrągowa, po dłuższym odpoczynku na ciepłej stacji, już mocno zmęczeni ruszamy na ostatni odcinek. A tutaj górki są cały czas, dalej sporo dziur, nawet piękne krajobrazy przy drodze i wiele mijanych jezior już tak nie cieszą, marzę już tylko o mecie i momencie gdy wreszcie będę mógł się wyspać ;)). Kawałek za Jezioranami widowiskowa serpentynka, kilka km przed Dobrym Mieście pęka mi linka przerzutki, jej wymiana i regulacja przerzutki trochę trwała, więc Wojtek i Grzesiek pojechali dalej sami, ja dokończyłem regulacji, widzieliśmy się jeszcze na punkcie w Dobrym Mieście, gdy wyjeżdżali ze stacji benzynowej.
Ostanie 35km z Dobrego Miasta - to droga zaprojektowana chyba przez sadystę - niekończące się górki, w sam raz dla ludzi mających już 600km w nogach ;)). Ale nie było rady, klnąc już mocno na drogę odliczałem kilometry do mety, wolno turlając się przez kolejne wzniesienia. Odżyłem dopiero w Miłakowie i już szybszym tempem przejechałem końcówkę, z szutrowym finiszem w Świękitach ;). Czas udało mi się wykręcić przyzwoity, próbowałem się zmieścić na 600km w 24h, ale przy takiej trasie (dużo gór i dziur) było to nierealne, w 24h przejechałem koło 575-580km, co de facto jest wynikiem lepszym niż mój rekord z BBTour (605km), bo tam asfalt jest idealny, a trasa sporo łatwiejsza. Sprawnie poszło z postojami, straciłem na nie tylko koło 3h co na tym dystansie jest przyzwoitym wynikiem, za Sejnami trafiłem do bardzo sprawnie jadącej grupki, co niewątpliwie znacząco przyspieszyło jazdę. Trochę po 20 na metę dociera Krzysiek - wielkie brawa, twardo jechał do samego końca, na pierwszej swojej tak długiej trasie nie wymiękł, mimo tego że była bardzo wymagająca i nieźle wysysająca siły (górki i dziury), a do tego był jednym z nielicznych jadących na góralu i to z oponami 2.0 - to pokazuje najlepiej, że nie sprzęt się liczy, a człowiek i jego motywacja; a wjeżdżając na metę po tak długiej trasie ma się ogromną satysfakcję.
Impreza bardzo udana, zadowolony jestem, że zdecydowałem się tu przyjechać, spotyka się tu wielu znanych z wcześniejszych imprez ludzi, ludzi zarażonych podobną pasją, ludzi pozytywnie zakręconych - zarówno młodych jak i sporo starszych, atmosfera kapitalna. Sporo osób narzekało na trasę, ale oceniając sprawę obiektywnie - była to dobra trasa, na Mazurach można ją było puścić albo głównymi drogami zyskując na jakości dróg, ale tracąc na walorach krajobrazowych; albo puścić trasę tak jak była wytyczona - głównie bocznymi drogami, a te na Mazurach po prostu są dziurawe, to rejon Polski z bardzo kiepskimi drogami, jeżdżąc sporo po Polsce gorsze widziałem tylko na Lubelszczyźnie. W końcu jazda na rowerze - to nie tylko równiutki asfalt, czasem trzeba się trochę pomęczyć, pod koniec trasy każdego już to wkurza; niemniej po dojechaniu do mety i złapaniu trochę snu można na sprawę spojrzeć bardziej trzeźwym okiem i IMO pozytywy zdecydowanie przeważają nad negatywami. Podziękowania dla wszystkich organizatorów, którzy bardzo przykładają się do tego by impreza miała swój charakter, tu nie do pomyślenia są sytuacje, gdy ostatnich zawodników się olewa i zostawia samych (jak zrobił to Lang na Rajdzie Wyszehradzkim) - tutaj miejsca i czasy są mniej ważne, każdy uczestnik docierający na metę jest oklaskiwany, tak samo dba się o pierwszego jak i ostatniego.
Zdjęcia z trasy
Zaliczone gminy - 31 (Lidzbark Warmiński-wieś, LIDZBARK WARMIŃSKI - miasto powiatowe, Kiwity, BISZTYNEK, Kolno, RESZEL, Kętrzyn - wieś, KĘTRZYN - miasto powiatowe, Srokowo, Pozezdrze, WĘGORZEWO - miasto powiatowe, Budry, Banie Mazurskie, GOŁDAP - miasto powiatowe, Dubeninki, Wiżajny, Rutka-Tartak, Puńsk, Raczki, Wieliczki, OLECKO - miasto powiatowe, Świętajno, Wydminy, Giżycko-wieś, Miłki, RYN, Mrągowo-wieś, MRĄGOWO - miasto powiatowe, Sorkwity, JEZIORANY, MIŁAKOWO)
Dane wycieczki:
DST: 618.80 km AVS: 27.18 km/h
ALT: 3811 m MAX: 53.60 km/h
Temp:19.0 'C
Niedziela, 26 sierpnia 2012Kategoria Wycieczka, >300km, >200km, >100km, Rower szosowy, >500km, Ultramaraton
Bałtyk Bieszczady Tour 2012
Tegoroczne oczekiwania wobec BBTour tradycyjnie miałem bardzo ostrożne, na wyjeździe w tygodniu przed wyścigiem borykałem się z upierdliwą kontuzją kolana, pod koniec trasy jakby lekko zaczynała puszczać, lecz pozostało po tym mocne "ale". Ruszam w piątek, w pociągu z Warszawy do Świnoujścia jedzie mocna ekipa rowerzystów, kontrolerka zachowując się po ludzku zgodziła się na zajęcie przedziału rowerami; razem z Transatlantykiem rozmawiamy o zbliżającym się wyścigu, który zawsze wywołuje dużo adrenaliny. Niestety - aż za dużo, bo tradycyjnie nie mogłem się wyspać, znowu spałem koło 3h, podobnie jak i wczorajszej nocy, gdy wstawałem rano na pociąg, co za dobrze nie wróży na trasie, na której nieraz trzeba się zmagać z sennością.
Rano śniadanie na gorąco (jajecznica) w Bryzie, gorączkowe pakowanie, zdawanie bagażu - i ruszam na prom na Wolin, gdzie odbywa się start. Start honorowy - tradycyjnie z promu "Bielik" poprzedzony strzałem z armaty, start ostry w grupkach kawałek dalej. Tutaj - mocny zgrzyt, tuż przed samym startem mojej grupki - do mnie i Bronka Łazanowskiego przypiął się ostro sędzia wyścigu nakazując zdjęcie numerów startowych z kasku. Czysta paranoja - numer na kasku jest właśnie najlepiej widoczny - i jest widoczny cały czas, nie ma konieczności przepinania go z koszulki na kurtkę (nie mówiąc już o tym, że nikt nie będzie w tym celu dziurawił agrafkami np. drogiej kurtki gore-texowej) czy bluzę podczas przebierania się; do tego nie ma słowa o tym w regulaminie. Ale do sędziego żadne logiczne argumenty nie docierały i powiedział, że nas do startu nie dopuści. Całe szczęście, że Transatlantyk miał pod ręką nóż, którym przecieliśmy 4 zipy, a Memorek akurat miał te tragiczne agrafki dostarczone przez organizatora; prawdziwy cud, że udało się to zrobić w te 5min dzielące grupy startowe. Coraz bardziej niestety głupawe przepisy zaczynają zastępować zdrowy rozsądek, ten sam sędzia na odprawie przed wyścigiem wspominał, że w następnej edycji będzie przymusowy obowiązek jazdy w kamizelkach odblaskowych, z którym to przymusem walczy mnóstwo organizacji rowerowych wiedząc, że realnie na kwestie bezpieczeństwa "fetysze" typu kaski i kamizelki niewiele wpływają, bo sedno problemu leży gdzie indziej.
Ale dość tego smęcenia - startuję w 3 grupce, od startu bardzo zgodnie wspópracujemy, grupka składa się z wyrównanych poziomem zawodników, więc sprawnie utrzymujemy tempo w ok. 31-32km/h. Pierwszy odcinek nieco wietrzny, na punkcie w Płotach tym razem (nie jak pierwsza grupa w której kiedyś jechałem) - normalnie chwilkę odpoczywamy, po jakiś 5min jesteśmy w drodze do Drawska.
Po ok. 100km dogonił nas zawodnik z numerem 103 - 57-letni Jerzy Pikuła, w tak krótkim okresie czasu jadąc samotnie odrobił nad nami jadącymi ze średnią 31-32km/h aż 0,5h! Niesamowity koleś, jak dla mnie największy bohater tego wyścigu, tylko z powodu startu z samego końca nie dojechał z czołową grupą (która bardzo wyrównana jechała cały czas na zmianach), ale jadąc sporo samotnie - był pierwszym za czołową szóstką. Postanowiłem kawałek się za nim zabrać, by spróbować się przerzucić do grupki w której jechał Waxmund, jechałem za nim 15km do Drawska, Waxmunda na punkcie dogoniłem, ale zjechałem się strasznie bo pan Jerzy cisnął niesamowicie, na prostych pod wiatr koło 40km/h, pod górki ponad 30km/h. Tak więc te 15km kosztowało mnie mnóstwo sił, czułem ten wysiłek ponad 100 kolejnych kilometrów; takie szarżowanie się zwyczajnie nie opłaca. Na punkcie w Drawsku spotykam Waxmunda, ruszam za nim na trasę - po czym muszę zawracać z pół km by podstemplować książeczkę. To by było jeszcze pół biedy - ale dojeżdżając na punkt orientuję, że jednak ją podstemplowałem wcześniej; to się dopiero nazywa zakręcenie :)) Waxmund oczywiście odjechał już daleko do przodu, a ja poczekałem na swoją grupkę, która dalej jechała bardzo sensownym i równym tempem; tak że Waxmunda jadącego trochę samemu, trochę ze Zdzisławem Piekarskim przed Piłą i tak dogoniliśmy. Przed Piłą pogoda znacznie się poprawiła, pojawiło się i słońce i sprzyjający wiatr, niedaleko przed Piłą doszli nas Marcin Wiliński i Łukasz Rojewski, jazda zrobiła się bardzo szarpana, bo Marcin był bardzo mocny, a również mocny Łukasz to jeździec bez głowy, który nie ma pojęcia o jeździe grupowej i bardzo mocno szarpie całkowicie bez sensu, na szczęście Rebe trzymał grupkę w ryzach :)). Warto tu dodać, że Rebe ok. 100km musiał jechać z rozwalonym bębenkiem, który nie "puszczał" przy jeździe bez kręcenia ostro zgrzytając, wymagało to jazdy a'la ostre koło, na punkcie w Pile udało się zmienić koło na zapas z samochodu technicznego.
Waxmund w swoim stylu z Piły ruszył niemal bez odpoczynku, a ja z Bronkiem Łazanowskim i Mirkiem Kabatem trochę przed naszą grupką, bo zmęczyła nas szarpana końcówka przed Piłą i wolnym tempem ruszyliśmy by trochę kilometrów zaliczyć jadąc spokojnie, grupka nas szybko dogoniła. Do Bydgoszczy jechało się sprawnie, pogoda bardzo przyjemna, temperatura w sam raz na rower. Na punkt w Bydgoszczy docieramy tuż po Waxmundzie; tutaj już robimy solidny postój, bo po takim dystansie trzeba już zjeść coś konkretnego, tradycyjnie wcinam pomidorową ze schabowym.
Na postoju nie marnujemy czasu - zbieramy się bardzo szybko, sprawnie pokonujemy obwodnicę Bydgoszczy omijając ekspresówkę, kawałek dalej łapie nas zmrok, gdzieś na trasie doganiamy Waxmunda, którego lampka jakiś czas przed nami migała; tym razem łączymy się na dłużej. Do Torunia głównie przez las, droga bardzo płaska; punkt kontrolny w barze - solidnie zorganizowany, można się najeść i wziąć zapasy na kolejne kilometry nocnej jazdy. Pierwszy odcinek do Włocławka - marniutki, droga kiepska, ciągle jakieś mini-objazdy z powodu budowy autostrady w pobliżu; druga część już elegancka z gładziutkim asfaltem, podobnie już i w samym Włocławku - większość długiej prostej w mieście (od zakładów azotowych) jest już z równiutkim asfaltem, za rok powinna być całość; jest spory postęp w porównaniu do lat ubiegłych. Punkt we Włocławku tradycyjnie doskonały, a że jadę w grupce z Rebem - przyjmują tu nas ze szczególnymi honorami :))
Wyjazd z Włocławka marniutki, sporo kostki, ale za to dalej w stronę Soczewki już elegancko, dopiero po odbiciu znad Wisły odcinek w stronę Łącka do niczego, przed Gąbinem droga wraca do solidnej normy. Tutaj postój na punkcie, chwila rozmowy z dopingującym zawodnikom Remkiem Siudzińskim, którego spotkałem w tym roku nad Gardą, oczywiście mówimy o wrażeniach z niedawnego startu Remka w austriackim RAA. Kawałek za Gąbinem porwała się trochę grupka, ja z Waxmundem, Łukaszem i Piekarskim (to on najmocniej szarpał) jechaliśmy z przodu, po pewnym czasie Piekarski sam pociągnął do przodu, reszta trochę została; przed punktem w Żyrardowie zaczęło już dnieć, niestety zaczęło też lekko popadywać. W Żyrardowie zmęczeni tą szarpaniną dłużej popasamy i w dalszą trasę ruszamy już wszyscy razem z Rebem. Kawałek dalej zupełnie nieoczekiwanie przy samochodzie na poboczu spotykamy Transatlantyka - niestety okazało się, że Marek musiał się wycofać, wysiłek jakiego wymaga BBTour okazał się jednak za duży dla organizmu po bardzo ciężkim wypadku i długim okresie rekonwalescencji bez roweru - wielka szkoda Marka, bo zawsze wkładał całe serce w ten wyścig. Na tym kawałku Waxmund coraz mocniej zaczyna odczuwać kontuzję achillesa, przeszkadzały mu też ścięgna pod kolanami - w efekcie czego nie daje rady utrzymywać naszego tempa, musi mocno zwolnić; tutaj widzieliśmy się na trasie wyścigu ostatni raz, niestety tym razem Piotrka spotkało to samo co tak mnie męczyło w 2011, z kontuzją nie sposób normalnie jechać. Odcinek do Wsoli bardzo marny - całość w deszczu, do Grójca też boczny dość mocny wiatr, później na szczęście zupełnie zdechł. Sprawnie nawigowałem naszą grupkę przez mocno zawiłą trasę wyścigu w tym rejonie, do Wsoli docieramy już mocno zmęczeni i zniechęceni tą pogodą, także senność coraz bardziej daje się we znaki - na tym kawałku minęły 24h jazdy, udało mi się poprawić rekord dodbowego dystansu z BBTour sprzed 2 lat na 605km.
Po tym punkcie spore zmiany - z powodu kontuzji korzonków oraz kolan musiał się wycofać Rebe (dobił go właśnie ten deszcz), inni trochę za długo marudzili - więc do Iłży ruszam z Bronkiem, Mirkiem i Leszkiem Ryczkiem; trochę jeszcze nam lało, ale już mniej niż do Wsoli. Zaczynają się pierwsze mini-góreczki, ładny zjazd w samej Iłży - i kawałek za miastem czeka na nas zajazd "Viking". Tutaj darmowy obiad i to ogromna porcja. Rozmawiam z różnymi zawodnikami (nieoczekiwanie dgoniliśmy tu nawet Raptora, któremu nie udało się dojść czołówki i który dalej postanowił jechać spokojniejszym tempem) - zastanawiając się czy trochę się przespać, czy jednak ryzykować jazdę do końca zupełnie bez snu. Ale że czas miałem jak na swoje możliwości naprawde przyzwoity - postanawiam jechać, bo była realna szansa na zejście poniżej 50, a nawet 48h.
Dalej ruszamy w trójkę - z Bronkiem i Mirkiem, chwilkę potowarzyszył nam Raptor, jednak nasze tempo było dla niego za niskie i wkrótce pojechał do przodu; my też nie chcieliśmy ryzykowac za szybkiej jazdy - bo wiedzieliśmy ile jeszcze trasy przed nami. Jest tutaj sporo górek, fajna odmiana po bardzo długich płaskich odcinkach. Kawałek za Lipnikiem Bronek łapie gumę, zmienia dętkę, ale po 2km powtórka z rozrywki - tym razem już zmienia oponę na zapasową i jest spokój, ja w międzyczasie walczę z zepsutym GPS-em, który nagle zaczął się wyłączać (niestety seria Edge wygląda na bardzo delikatną, na maratonie na Hel tez mi padł). Poskutkował dopiero reset urządzenia, niestety straciłem przy tym ślad i dane z całej trasy :(( Przejeżdżamy przez Wisłę i po kilkunastu km Podkarpacia meldujemy się na punkcie w Nowej Dębie, dobrze zorganizowany, jemy ciepły posiłek, smarujemy łańcuchy, trochę siedzimy, po czym niechętnie zbieramy się do dalszej jazdy. Na kwałku do Rzeszowa łapie nas druga noc na trasie, ten odcinek to w większości dobra szosa, niemniej ruch jest bardzo znaczący, przez wcześniejsze 2 edycje jechałem tu parę h później, niedługo przed świtem, teraz jednak ruch jest sporo większy. Trasa dość monotonna, w samym Rzeszowie przejazd przez całe miasto, punkt kontrolny jest w Boguchwale tuż przy południowych obrzeżach miasta. Tutaj kolejny raz spotykamy Raptora, sami dość krótko odpoczywamy, gdy już ruszamy na trasę wpadają Zdzisław Kalinowski i Łukasz Rojewski, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu - Kalinowski (jeden z dwóch, który ukończył wszystkie 6 edycji BBTour!) pyta mnie jak dalej jechać, nawigacja na tej jednak dość prostej trasie stanowi dla wielu wielki problem, mimo dość dokładnych mapek w książeczkach startowych.
Na "4" za Rzeszowem ruch maleje drastycznie, jest zupełnie puściutko - pierwszy kawałek płaściutki, następnie podjazdem przed Domaradzem zaczynają się większe górki, tutaj tradycyjnie pierwszy raz zrzucam na małą tarczę. W rejonie skrętu na Brzozów zaczyna lać - i to naprawdę solidnie, tak że na punkt w remizie w Brzozowie docieramy z ulgą. A tutaj jak zwykle doskonała organizacja i masa rzeczy do wyboru, ze świetnym żurkiem na czele. Krótka chwila pogawędki z Raptorem, który tutaj postanowił się zdrzemnąć - i jedziemy dalej w deszcz. Parę góreczek - i zjeżdżamy do Sanoka, tutaj na trawniku przy drodze spotykamy próbującego przeczekać deszcz Zdzisia Piekarskiego, którego ostatni raz widzieliśmy pod Żyrardowem, przed 2 laty w czasie nocnej jazdy po Bieszczadach napadło go kilku miejscowych meneli, więc nic dziwnego, że bardzo chętnie się do naszej trójki dołączył. Wspólnie zaliczamy ciężki podjazd za Zagórzem. Na mocno pagórkowatej drodze do Ustrzyk Dolnych - masakra, dopada nas potężna ulewa, do tego robi się zimno, więc szybko zaczynamy przemarzać, szczególnie Piekarski, który nie miał kurtki na deszcz, jedynie grubszą bluzę; w światłach nielicznych mijanych samochodów widzimy tylko ścianę wody. Podmarznięci docieramy na ostatni punkt w Ustrzykach, ten na szczęście był pod dachem, więc można było się ogrzać; niestety był to bez wątpienia najgoszy punkt na trasie - zero jedzenia jedynie herbata, co mnie zirytowało, bo akurat zaczynałem się robić głodny, a wiezione zapasy się skończyły - a te niby tylko 50km do Ustrzyk ze względu na fatalne warunki przeczesały nas dużo mocniej niż się spodzeiwaliśmy; a że było po godzinie 3 w nocy - wszystko pozamykane na głucho, nic nie można było kupić. Piekarski przemarźnięty na kość - dalej musiał jechać w wielkim worku foliowym założonym pod strój rowerowy :))
Chcąc niechcąc - jadę więc dalej bez jedzenia, w końcówce już mnie nieźle zasysało - bo tempo mieliśmy bardzo solidne, jedynie w ten sposób można się było rozgrzać i wygnać senność z organizmu, który już dramatycznie domagał się snu. Cały czas w deszczu, na podjeździe do Lutowisk już nawet częściowo we mgle, zjazd ponad 50km/h w mocno zacinającym deszczu - i jeszcze długi odcinek lekko w górę doliny do Ustrzyk Górnych; pokonujemy go we dwójkę z Bronkiem, bo na ostatnim podjeździe lekko odskoczyliśmy. Wpadamy na metę z wielką satysfakcją - udało nam się poprawić rekordy życiowe aż o ponad 8h, mimo naprawdę ciężkich warunków (prawie 300km w deszczu, w tym całe Bieszczady) - nie wymiękliśmy i bardzo sprawnie jechaliśmy cały czas naprzód, docierając na metę z czasem 46:18 - co w kategorii Open dało 13 miejsce (na 85 osób), a łącząc kategorie Open i Solo - 15 miejsce (na 108 zawodników)
Wyścig tradycyjnie bardzo ciężki, ale na szczęście tym razem obeszło się bez poważnych kontuzji, pod koniec tylko zaczynał mnie nieco kłuć achilles i pobolewał tyłek. Na nasz bardzo dobry wynik złożyła się przede wszystkim konsekwencja w jeździe i nieźle dobrana drużyna - duże podziękowania dla Bronka Łazanowskiego i Mirka Kabata, z którymi wspólnie pokonaliśmy niemal całą trasę. Dzięki konsekwencji (przede wszystkim małej ilości postojów), mocnej psychice oraz dużej wytrzymałości (potrzebnej do walki z rosnącym zmęczeniem, z sennością) - objechaliśmy wielu kolarsko mocniejszych zawodników, którym jednak zabrakło tych elementów. Czas wykręciliśmy taki, że przy tym przygotowaniu fizycznym to niemal optimum, bardzo trudno będzie go poprawić, to będzie wymagało już przede wszystkim poprawienia kolarskiej "mocy" - a mnie trening tego typu nie bardzo kręci.
Organizacyjnie - nadal wyścig na bardzo wysokim poziomie, większość punktów przygotowana perfekcyjnie, choć zdarzały się i wpadki jak na ostatnim punkcie. W tym roku punktów było mniej, jednak trochę brakowało tych w Grójcu i Lipnik, trzeba było machnąć na raz koło 100km, a taka cyfra jak się ma dużo w nogach potrafi zniechęcić; mniejsza liczba pewnie za to bardziej pasuje szybko jadącej czołówce wyścigu. Trochę wysypał się monitoring zawodników - z przyczyn finansowych nie było urządzeń monitorujących dla wszystkich, jedynie ok. 30 osób; nawigacja za pomocą telefonów - jak to było do przewidzenia wypadła bardzo marnie, ludzie śledzący wyścig na brak wiadomości mocno narzekali. Próbowałem prowadzić mini-relację na żywo na blipie, ale przy takim tempie szybko dałem sobie z tym spokój, na trasie zwyczajnie nie ma na to czasu i ochoty; dla kibiców taki brak - to jednak spory minus.
Dane statystyczne ściągnąłem od Bronka i Mirka, bo mój licznik jak wspominałem się zawiesił; przewyższenia z trasy oraz ślad sprzed 2 lat (różni się tylko krótkim fragmentem pod Grójcem). Fotek niestety brak, aparatu nie zabrałem, a tych kilka z komórki do niczego się nie nadaje :))
Zaliczone gminy - 2 (KALISZ POMORSKI, MIROSŁAWIEC)
Tegoroczne oczekiwania wobec BBTour tradycyjnie miałem bardzo ostrożne, na wyjeździe w tygodniu przed wyścigiem borykałem się z upierdliwą kontuzją kolana, pod koniec trasy jakby lekko zaczynała puszczać, lecz pozostało po tym mocne "ale". Ruszam w piątek, w pociągu z Warszawy do Świnoujścia jedzie mocna ekipa rowerzystów, kontrolerka zachowując się po ludzku zgodziła się na zajęcie przedziału rowerami; razem z Transatlantykiem rozmawiamy o zbliżającym się wyścigu, który zawsze wywołuje dużo adrenaliny. Niestety - aż za dużo, bo tradycyjnie nie mogłem się wyspać, znowu spałem koło 3h, podobnie jak i wczorajszej nocy, gdy wstawałem rano na pociąg, co za dobrze nie wróży na trasie, na której nieraz trzeba się zmagać z sennością.
Rano śniadanie na gorąco (jajecznica) w Bryzie, gorączkowe pakowanie, zdawanie bagażu - i ruszam na prom na Wolin, gdzie odbywa się start. Start honorowy - tradycyjnie z promu "Bielik" poprzedzony strzałem z armaty, start ostry w grupkach kawałek dalej. Tutaj - mocny zgrzyt, tuż przed samym startem mojej grupki - do mnie i Bronka Łazanowskiego przypiął się ostro sędzia wyścigu nakazując zdjęcie numerów startowych z kasku. Czysta paranoja - numer na kasku jest właśnie najlepiej widoczny - i jest widoczny cały czas, nie ma konieczności przepinania go z koszulki na kurtkę (nie mówiąc już o tym, że nikt nie będzie w tym celu dziurawił agrafkami np. drogiej kurtki gore-texowej) czy bluzę podczas przebierania się; do tego nie ma słowa o tym w regulaminie. Ale do sędziego żadne logiczne argumenty nie docierały i powiedział, że nas do startu nie dopuści. Całe szczęście, że Transatlantyk miał pod ręką nóż, którym przecieliśmy 4 zipy, a Memorek akurat miał te tragiczne agrafki dostarczone przez organizatora; prawdziwy cud, że udało się to zrobić w te 5min dzielące grupy startowe. Coraz bardziej niestety głupawe przepisy zaczynają zastępować zdrowy rozsądek, ten sam sędzia na odprawie przed wyścigiem wspominał, że w następnej edycji będzie przymusowy obowiązek jazdy w kamizelkach odblaskowych, z którym to przymusem walczy mnóstwo organizacji rowerowych wiedząc, że realnie na kwestie bezpieczeństwa "fetysze" typu kaski i kamizelki niewiele wpływają, bo sedno problemu leży gdzie indziej.
Ale dość tego smęcenia - startuję w 3 grupce, od startu bardzo zgodnie wspópracujemy, grupka składa się z wyrównanych poziomem zawodników, więc sprawnie utrzymujemy tempo w ok. 31-32km/h. Pierwszy odcinek nieco wietrzny, na punkcie w Płotach tym razem (nie jak pierwsza grupa w której kiedyś jechałem) - normalnie chwilkę odpoczywamy, po jakiś 5min jesteśmy w drodze do Drawska.
Po ok. 100km dogonił nas zawodnik z numerem 103 - 57-letni Jerzy Pikuła, w tak krótkim okresie czasu jadąc samotnie odrobił nad nami jadącymi ze średnią 31-32km/h aż 0,5h! Niesamowity koleś, jak dla mnie największy bohater tego wyścigu, tylko z powodu startu z samego końca nie dojechał z czołową grupą (która bardzo wyrównana jechała cały czas na zmianach), ale jadąc sporo samotnie - był pierwszym za czołową szóstką. Postanowiłem kawałek się za nim zabrać, by spróbować się przerzucić do grupki w której jechał Waxmund, jechałem za nim 15km do Drawska, Waxmunda na punkcie dogoniłem, ale zjechałem się strasznie bo pan Jerzy cisnął niesamowicie, na prostych pod wiatr koło 40km/h, pod górki ponad 30km/h. Tak więc te 15km kosztowało mnie mnóstwo sił, czułem ten wysiłek ponad 100 kolejnych kilometrów; takie szarżowanie się zwyczajnie nie opłaca. Na punkcie w Drawsku spotykam Waxmunda, ruszam za nim na trasę - po czym muszę zawracać z pół km by podstemplować książeczkę. To by było jeszcze pół biedy - ale dojeżdżając na punkt orientuję, że jednak ją podstemplowałem wcześniej; to się dopiero nazywa zakręcenie :)) Waxmund oczywiście odjechał już daleko do przodu, a ja poczekałem na swoją grupkę, która dalej jechała bardzo sensownym i równym tempem; tak że Waxmunda jadącego trochę samemu, trochę ze Zdzisławem Piekarskim przed Piłą i tak dogoniliśmy. Przed Piłą pogoda znacznie się poprawiła, pojawiło się i słońce i sprzyjający wiatr, niedaleko przed Piłą doszli nas Marcin Wiliński i Łukasz Rojewski, jazda zrobiła się bardzo szarpana, bo Marcin był bardzo mocny, a również mocny Łukasz to jeździec bez głowy, który nie ma pojęcia o jeździe grupowej i bardzo mocno szarpie całkowicie bez sensu, na szczęście Rebe trzymał grupkę w ryzach :)). Warto tu dodać, że Rebe ok. 100km musiał jechać z rozwalonym bębenkiem, który nie "puszczał" przy jeździe bez kręcenia ostro zgrzytając, wymagało to jazdy a'la ostre koło, na punkcie w Pile udało się zmienić koło na zapas z samochodu technicznego.
Waxmund w swoim stylu z Piły ruszył niemal bez odpoczynku, a ja z Bronkiem Łazanowskim i Mirkiem Kabatem trochę przed naszą grupką, bo zmęczyła nas szarpana końcówka przed Piłą i wolnym tempem ruszyliśmy by trochę kilometrów zaliczyć jadąc spokojnie, grupka nas szybko dogoniła. Do Bydgoszczy jechało się sprawnie, pogoda bardzo przyjemna, temperatura w sam raz na rower. Na punkt w Bydgoszczy docieramy tuż po Waxmundzie; tutaj już robimy solidny postój, bo po takim dystansie trzeba już zjeść coś konkretnego, tradycyjnie wcinam pomidorową ze schabowym.
Na postoju nie marnujemy czasu - zbieramy się bardzo szybko, sprawnie pokonujemy obwodnicę Bydgoszczy omijając ekspresówkę, kawałek dalej łapie nas zmrok, gdzieś na trasie doganiamy Waxmunda, którego lampka jakiś czas przed nami migała; tym razem łączymy się na dłużej. Do Torunia głównie przez las, droga bardzo płaska; punkt kontrolny w barze - solidnie zorganizowany, można się najeść i wziąć zapasy na kolejne kilometry nocnej jazdy. Pierwszy odcinek do Włocławka - marniutki, droga kiepska, ciągle jakieś mini-objazdy z powodu budowy autostrady w pobliżu; druga część już elegancka z gładziutkim asfaltem, podobnie już i w samym Włocławku - większość długiej prostej w mieście (od zakładów azotowych) jest już z równiutkim asfaltem, za rok powinna być całość; jest spory postęp w porównaniu do lat ubiegłych. Punkt we Włocławku tradycyjnie doskonały, a że jadę w grupce z Rebem - przyjmują tu nas ze szczególnymi honorami :))
Wyjazd z Włocławka marniutki, sporo kostki, ale za to dalej w stronę Soczewki już elegancko, dopiero po odbiciu znad Wisły odcinek w stronę Łącka do niczego, przed Gąbinem droga wraca do solidnej normy. Tutaj postój na punkcie, chwila rozmowy z dopingującym zawodnikom Remkiem Siudzińskim, którego spotkałem w tym roku nad Gardą, oczywiście mówimy o wrażeniach z niedawnego startu Remka w austriackim RAA. Kawałek za Gąbinem porwała się trochę grupka, ja z Waxmundem, Łukaszem i Piekarskim (to on najmocniej szarpał) jechaliśmy z przodu, po pewnym czasie Piekarski sam pociągnął do przodu, reszta trochę została; przed punktem w Żyrardowie zaczęło już dnieć, niestety zaczęło też lekko popadywać. W Żyrardowie zmęczeni tą szarpaniną dłużej popasamy i w dalszą trasę ruszamy już wszyscy razem z Rebem. Kawałek dalej zupełnie nieoczekiwanie przy samochodzie na poboczu spotykamy Transatlantyka - niestety okazało się, że Marek musiał się wycofać, wysiłek jakiego wymaga BBTour okazał się jednak za duży dla organizmu po bardzo ciężkim wypadku i długim okresie rekonwalescencji bez roweru - wielka szkoda Marka, bo zawsze wkładał całe serce w ten wyścig. Na tym kawałku Waxmund coraz mocniej zaczyna odczuwać kontuzję achillesa, przeszkadzały mu też ścięgna pod kolanami - w efekcie czego nie daje rady utrzymywać naszego tempa, musi mocno zwolnić; tutaj widzieliśmy się na trasie wyścigu ostatni raz, niestety tym razem Piotrka spotkało to samo co tak mnie męczyło w 2011, z kontuzją nie sposób normalnie jechać. Odcinek do Wsoli bardzo marny - całość w deszczu, do Grójca też boczny dość mocny wiatr, później na szczęście zupełnie zdechł. Sprawnie nawigowałem naszą grupkę przez mocno zawiłą trasę wyścigu w tym rejonie, do Wsoli docieramy już mocno zmęczeni i zniechęceni tą pogodą, także senność coraz bardziej daje się we znaki - na tym kawałku minęły 24h jazdy, udało mi się poprawić rekord dodbowego dystansu z BBTour sprzed 2 lat na 605km.
Po tym punkcie spore zmiany - z powodu kontuzji korzonków oraz kolan musiał się wycofać Rebe (dobił go właśnie ten deszcz), inni trochę za długo marudzili - więc do Iłży ruszam z Bronkiem, Mirkiem i Leszkiem Ryczkiem; trochę jeszcze nam lało, ale już mniej niż do Wsoli. Zaczynają się pierwsze mini-góreczki, ładny zjazd w samej Iłży - i kawałek za miastem czeka na nas zajazd "Viking". Tutaj darmowy obiad i to ogromna porcja. Rozmawiam z różnymi zawodnikami (nieoczekiwanie dgoniliśmy tu nawet Raptora, któremu nie udało się dojść czołówki i który dalej postanowił jechać spokojniejszym tempem) - zastanawiając się czy trochę się przespać, czy jednak ryzykować jazdę do końca zupełnie bez snu. Ale że czas miałem jak na swoje możliwości naprawde przyzwoity - postanawiam jechać, bo była realna szansa na zejście poniżej 50, a nawet 48h.
Dalej ruszamy w trójkę - z Bronkiem i Mirkiem, chwilkę potowarzyszył nam Raptor, jednak nasze tempo było dla niego za niskie i wkrótce pojechał do przodu; my też nie chcieliśmy ryzykowac za szybkiej jazdy - bo wiedzieliśmy ile jeszcze trasy przed nami. Jest tutaj sporo górek, fajna odmiana po bardzo długich płaskich odcinkach. Kawałek za Lipnikiem Bronek łapie gumę, zmienia dętkę, ale po 2km powtórka z rozrywki - tym razem już zmienia oponę na zapasową i jest spokój, ja w międzyczasie walczę z zepsutym GPS-em, który nagle zaczął się wyłączać (niestety seria Edge wygląda na bardzo delikatną, na maratonie na Hel tez mi padł). Poskutkował dopiero reset urządzenia, niestety straciłem przy tym ślad i dane z całej trasy :(( Przejeżdżamy przez Wisłę i po kilkunastu km Podkarpacia meldujemy się na punkcie w Nowej Dębie, dobrze zorganizowany, jemy ciepły posiłek, smarujemy łańcuchy, trochę siedzimy, po czym niechętnie zbieramy się do dalszej jazdy. Na kwałku do Rzeszowa łapie nas druga noc na trasie, ten odcinek to w większości dobra szosa, niemniej ruch jest bardzo znaczący, przez wcześniejsze 2 edycje jechałem tu parę h później, niedługo przed świtem, teraz jednak ruch jest sporo większy. Trasa dość monotonna, w samym Rzeszowie przejazd przez całe miasto, punkt kontrolny jest w Boguchwale tuż przy południowych obrzeżach miasta. Tutaj kolejny raz spotykamy Raptora, sami dość krótko odpoczywamy, gdy już ruszamy na trasę wpadają Zdzisław Kalinowski i Łukasz Rojewski, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu - Kalinowski (jeden z dwóch, który ukończył wszystkie 6 edycji BBTour!) pyta mnie jak dalej jechać, nawigacja na tej jednak dość prostej trasie stanowi dla wielu wielki problem, mimo dość dokładnych mapek w książeczkach startowych.
Na "4" za Rzeszowem ruch maleje drastycznie, jest zupełnie puściutko - pierwszy kawałek płaściutki, następnie podjazdem przed Domaradzem zaczynają się większe górki, tutaj tradycyjnie pierwszy raz zrzucam na małą tarczę. W rejonie skrętu na Brzozów zaczyna lać - i to naprawdę solidnie, tak że na punkt w remizie w Brzozowie docieramy z ulgą. A tutaj jak zwykle doskonała organizacja i masa rzeczy do wyboru, ze świetnym żurkiem na czele. Krótka chwila pogawędki z Raptorem, który tutaj postanowił się zdrzemnąć - i jedziemy dalej w deszcz. Parę góreczek - i zjeżdżamy do Sanoka, tutaj na trawniku przy drodze spotykamy próbującego przeczekać deszcz Zdzisia Piekarskiego, którego ostatni raz widzieliśmy pod Żyrardowem, przed 2 laty w czasie nocnej jazdy po Bieszczadach napadło go kilku miejscowych meneli, więc nic dziwnego, że bardzo chętnie się do naszej trójki dołączył. Wspólnie zaliczamy ciężki podjazd za Zagórzem. Na mocno pagórkowatej drodze do Ustrzyk Dolnych - masakra, dopada nas potężna ulewa, do tego robi się zimno, więc szybko zaczynamy przemarzać, szczególnie Piekarski, który nie miał kurtki na deszcz, jedynie grubszą bluzę; w światłach nielicznych mijanych samochodów widzimy tylko ścianę wody. Podmarznięci docieramy na ostatni punkt w Ustrzykach, ten na szczęście był pod dachem, więc można było się ogrzać; niestety był to bez wątpienia najgoszy punkt na trasie - zero jedzenia jedynie herbata, co mnie zirytowało, bo akurat zaczynałem się robić głodny, a wiezione zapasy się skończyły - a te niby tylko 50km do Ustrzyk ze względu na fatalne warunki przeczesały nas dużo mocniej niż się spodzeiwaliśmy; a że było po godzinie 3 w nocy - wszystko pozamykane na głucho, nic nie można było kupić. Piekarski przemarźnięty na kość - dalej musiał jechać w wielkim worku foliowym założonym pod strój rowerowy :))
Chcąc niechcąc - jadę więc dalej bez jedzenia, w końcówce już mnie nieźle zasysało - bo tempo mieliśmy bardzo solidne, jedynie w ten sposób można się było rozgrzać i wygnać senność z organizmu, który już dramatycznie domagał się snu. Cały czas w deszczu, na podjeździe do Lutowisk już nawet częściowo we mgle, zjazd ponad 50km/h w mocno zacinającym deszczu - i jeszcze długi odcinek lekko w górę doliny do Ustrzyk Górnych; pokonujemy go we dwójkę z Bronkiem, bo na ostatnim podjeździe lekko odskoczyliśmy. Wpadamy na metę z wielką satysfakcją - udało nam się poprawić rekordy życiowe aż o ponad 8h, mimo naprawdę ciężkich warunków (prawie 300km w deszczu, w tym całe Bieszczady) - nie wymiękliśmy i bardzo sprawnie jechaliśmy cały czas naprzód, docierając na metę z czasem 46:18 - co w kategorii Open dało 13 miejsce (na 85 osób), a łącząc kategorie Open i Solo - 15 miejsce (na 108 zawodników)
Wyścig tradycyjnie bardzo ciężki, ale na szczęście tym razem obeszło się bez poważnych kontuzji, pod koniec tylko zaczynał mnie nieco kłuć achilles i pobolewał tyłek. Na nasz bardzo dobry wynik złożyła się przede wszystkim konsekwencja w jeździe i nieźle dobrana drużyna - duże podziękowania dla Bronka Łazanowskiego i Mirka Kabata, z którymi wspólnie pokonaliśmy niemal całą trasę. Dzięki konsekwencji (przede wszystkim małej ilości postojów), mocnej psychice oraz dużej wytrzymałości (potrzebnej do walki z rosnącym zmęczeniem, z sennością) - objechaliśmy wielu kolarsko mocniejszych zawodników, którym jednak zabrakło tych elementów. Czas wykręciliśmy taki, że przy tym przygotowaniu fizycznym to niemal optimum, bardzo trudno będzie go poprawić, to będzie wymagało już przede wszystkim poprawienia kolarskiej "mocy" - a mnie trening tego typu nie bardzo kręci.
Organizacyjnie - nadal wyścig na bardzo wysokim poziomie, większość punktów przygotowana perfekcyjnie, choć zdarzały się i wpadki jak na ostatnim punkcie. W tym roku punktów było mniej, jednak trochę brakowało tych w Grójcu i Lipnik, trzeba było machnąć na raz koło 100km, a taka cyfra jak się ma dużo w nogach potrafi zniechęcić; mniejsza liczba pewnie za to bardziej pasuje szybko jadącej czołówce wyścigu. Trochę wysypał się monitoring zawodników - z przyczyn finansowych nie było urządzeń monitorujących dla wszystkich, jedynie ok. 30 osób; nawigacja za pomocą telefonów - jak to było do przewidzenia wypadła bardzo marnie, ludzie śledzący wyścig na brak wiadomości mocno narzekali. Próbowałem prowadzić mini-relację na żywo na blipie, ale przy takim tempie szybko dałem sobie z tym spokój, na trasie zwyczajnie nie ma na to czasu i ochoty; dla kibiców taki brak - to jednak spory minus.
Dane statystyczne ściągnąłem od Bronka i Mirka, bo mój licznik jak wspominałem się zawiesił; przewyższenia z trasy oraz ślad sprzed 2 lat (różni się tylko krótkim fragmentem pod Grójcem). Fotek niestety brak, aparatu nie zabrałem, a tych kilka z komórki do niczego się nie nadaje :))
Zaliczone gminy - 2 (KALISZ POMORSKI, MIROSŁAWIEC)
Dane wycieczki:
DST: 1015.00 km AVS: 26.00 km/h
ALT: 4893 m MAX: 60.00 km/h
Temp:16.0 'C
Niedziela, 24 lipca 2011Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wycieczka, >500km, Ultramaraton
Bałtyk - Bieszczady Tour 2011, czyli THE WAY OF PAIN
W 2011 termin wyścigu Bałtyk-Bieszczady Tour zmieniono z tradycyjnego sierpniowego na lipcowy (ze względu na odbywający się raz na 4 lata wyścig Paryż-Brest-Paryż, w którym startuje kilku uczestników naszego ultramaratonu). Jak wiadomo - w Polsce lipiec jest miesiącem zdecydowanie mniej pewnym niż sierpień i przeciętnie znacznie bardziej deszczowym.
Już w piątek pogoda w rejonie Świnoujścia była delikatnie mówiąc daleka od oczekiwań uczestników; w sobotę podczas startu honorowego z promu zaczęło już regularnie lać. Ruszam na trasę w drugiej grupie, podobnie jak w zeszłym roku postanowiłem na początku utrzymywać się w miarę sił z przodu stawki, tak by odcinek do Bydgoszczy pokonać dość szybko. W mojej grupie jechał bardzo mocny Jarosław Kędziorek (ukończył m.in maraton w Warce 800km/24h), ruszył on w pościg za najmocniejszą pierwszą grupą startową, na pierwszym odcinku jechałem za nim w cieniu (o zmianach właściwie nie było mowy, bo Kurier jest ode mnie wiele mocniejszy). Pogoda fatalna, leje równo, jadąc na kole ma się na twarzy strumienie wody spod koła kolegi, przydały mi się okulary z przezroczystą szybką. Poza deszczem było także nadspodziewanie zimno, zaledwie 13'C - jednym słowem pogoda dobra na marzec czy kwiecień, nie lipiec; uczucie chłodu potęgował także mocny wiatr, aczkolwiek ten na szczęście był zdecydowanie sprzyjający. Niestety bardzo szybko (szczerze mówiąc dużo szybciej niż na to liczyłem) - odezwało się moje kontuzjowane kolano, czuję je już po zaledwie 15km! Bardzo mocne tempo jakim jechaliśmy (na pierwszym punkcie kontrolnym w Płotach na 76km średnia wynosiła aż 35km/h) na pewno mu nie pomogło. Na punkcie utworzyła się trochę większa grupka, jednak bardzo szybko z niej odpadłem - próbując jeść w czasie jazdy bułkę zapchałem się nią, straciłem oddech i musiałem puścić koło :)) Ale większego znaczenia to i tak nie miało, bo tempo było dla mnie za mocne, a kolano odczuwałem coraz bardziej. Kolejne kilometry to jazda ze Zdzisławem Piekarskim, który popełnił duży błąd - licząc, że pogoda się szybko poprawi ubrał się w krótkie spodenki i krótki rękawek, po 80-100km był całkowicie przemarznięty; gdy dojechaliśmy do Łobza planował już kupić byle jakie ubranie w ciucholandzie, ale dzikim fartem akurat nas wyprzedzał busik z naszymi rzeczami jadącymi na duży punkt kontrolny w Bydgoszczy - i na nasze wezwanie zatrzymał się.
Na odcinku od Drawska Pomorskiego (ciepła herbata na punkcie) jadę ze 30-40km z dwójką Ślązaków (nie pamiętam już numerów startowych), w skrócie jest coraz gorzej, a ja robię się coraz bardziej sfrustrowany, kilka razy zmieniałem pozycję siodełka, ale na kolano nic nie pomaga, co powoduje, że jadę coraz wolniej. W jednym z miasteczek mamy niegroźne zderzenie po tym jak mijaliśmy na zakręcie zalane wodą dziury, po ok. 160-170km wreszcie pogoda zaczyna się nieco klarować i przestaje padać. Na tym odcinku pokonujemy fatalną drogę z Czaplinka do Wałcza, niepotrzebnie zmieniono trasę w porównaniu z zeszłym rokiem, rzekomo miał być tu mniejszy ruch - a faktycznie jest tragedia, niekończący się sznur samochodów, a przed samym Wałczem korek na dobre 3km, trzeba go mijać ścieżką rowerową z masą krawężników. Na drodze do Piły jest nieco lepiej, na kolano pomógł nieco nacisk na pedały palcami, nie śródstopiem (jak to zawsze robiłem); na tym odcinku jadę z grupą Waxmunda, który od startu już dużo nadrobił. W Pile bardzo marny punkt (zaledwie banan i jeden batonik) - a był to przecież najdłuższy odcinek pomiędzy punktami, wcześniejszy aż 100km wcześniej. Za Piłą ponownie wraca ból kolana, nic na niego nie pomaga, co powoduje, że po jakiś 50km odpadam od grupy Waxmunda; przed tym jeszcze spotykamy Cinka, który wyjechał by spotkać się z jadącym kawałek z tyłu Transatlantykiem
Na dużym punkcie kontrolnym w Bydgoszczy zasłużony odpoczynek, ciepły obiad; Waxmund wyjeżdża sporo wcześniej; tutaj na trasie widzieliśmy się po raz ostatni. Wszyscy narzekają na pogodę, wielu na kontuzje, pożyczam też linkę do przerzutki Oskarowi, który z powodu awarii musiał jechać z zaledwie dwoma biegami (co do przyjemności na pewno nie należało, bo trochę górek tu było, dopiero za Bydgoszczą się zupełnie wypłaszcza). Z punktu wyjeżdżam samotnie, wkrótce łapie mnie zmrok, natomiast w rejonie Solca Kujawskiego dogania mnie Marek, dalej jedziemy razem ładną leśną trasą do Torunia; robimy kilka krótkich przerw by poprawić torbę Marka, która zaczęła przycierać o koło. Tempo niespecjalne, ale to powoduje że jakoś sobie z tym kolanem daję radę, aczkolwiek jazda z taką kontuzją jest bardzo frustrująca. Zaliczamy razem punkty w Toruniu i we Włocławku (tu jak zwykle świetna organizacja, najlepiej sprawdzają się punkty prowadzone przez rowerzystów - bo ci wiedzą czego potrzeba kolarzom na takiej trasie); były nawet koce do przykrycia, by się nie wyziębić na postoju. Bo warto dodać, że noc bardzo zimna, zaledwie 8'C, w lipcu nieczęsto się trafia takie temperatury. Wyjazd z Włocławka fatalny, po dziurawej kostce, za to odcinek do Soczewki świetny, dużo lepszy wariant trasy niż zeszłoroczny z przejazdem przez Kowal i Gostynin. Do tego zaczyna świtać, więc mamy piękne widoki na Wisłę, szosa często prowadzi nad samą rzeką. Na tym kawałku jedziemy większą grupką, my dogoniliśmy paru zawodników, ktoś dogonił nas; tutaj Marek ma też krótkie spięcie z Pawsolem, który w nieprzyjemny sposób odmówił przełączenia tylnej lampki z trybu migającego na stały, a że miał mocną lampkę - rzeczywiście to przeszkadzało jadącym za nim. Tutaj kolano zaczyna mnie męczyć coraz bardziej, nie jestem w stanie utrzymać tempa grupy która jechała i tak wolniutko (20-25km/h). Za punktem w Gąbinie jadę już sam, nie było sensu by Marek na mnie czekał, bo co chwile poprawiałem siodełko, łudząc się że może coś to zmieni, jechałem też bardzo wolno; jednym słowem traciłem za dużo czasu. Powolutku doczłapałem się do punktu w Guzowie, tutaj Marek robił długi postój (ponad pół h, bo punkt był wzorowo prowadzony przez grupkę kolarskich entuzjastów z Siedlec). Postanawiam się więc znowu podłączyć do Marka rezygnując z postoju, był to dobry pomył - bo do Grójca jechało się bardzo ciężko ze względu na przeciwny wiatr, Marek jadący cały czas z przodu bardzo mi tu pomógł. Niemniej w Grójcu byłem już mocno zjechany (nie odpoczywałem w Guzowie), więc tutaj żegnam się z Markiem by go nie opóźniać. Do Wsoli jechało mi się bardzo marnie, kolano coraz silniej boli, zaczynam się poważnie zastanawiać nad wycofaniem się z wyścigu; zdaję sobie sprawę, że na płaskich odcinkach jak tu - daje się jeszcze jechać "na jedną nogę", natomiast w górach będzie to już niewykonalne. Przed Wsolą łapie mnie jeszcze krótka burza.
We Wsoli odpoczynek, zjadam dobry rosół, tutaj bardzo pomógł mi lekarz wyścigu, który dał mi środki przeciwbólowe; wziąłem je na zasadzie by mieć czyste sumienie, że wszystkiego spróbowałem - a tymczasem nieoczekiwanie zadziały błyskawicznie, po 15min w ogóle nie czułem kolana, nigdy takich środków nie używałem, nie spodziewałem się, że mogą być aż tak skuteczne! Momentalnie odżyłem, wróciła motywacja do jazdy, sprawnie przejechałem przez Radom i ruszyłem na Iłżę. Za Skaryszewem złapała mnie bardzo mocna burza, trochę pokołowałem po lesie próbując znaleźć osłonięte miejsce, ale w końcu uznałem że nie ma to sensu - i ruszyłem w trasę. Na punkcie w Iłży (zastąpił Wsolę jako duży punkt) - sporo rowerzystów, wielu z podobnymi problemami jak ja; deszczowa i zimna pogoda zebrała obfite żniwa w postaci wielu kontuzji. Jako, że straciłem masę czasu na trasie - postanawiam spróbować przejechać cały wyścig bez snu, rezygnując z dłuższego odpoczynku w Iłży lub Ostrowcu (tam odpoczywał Marek u siebie w firmie). Ruszam z Iłży wspólnie z Łukaszem Rojewskim (ma jeszcze większe problemy z kolanem niż ja), cały mocno pagórkowaty odcinek do następnego punktu w Lipniku jedziemy w deszczu, na samym punkcie leje jak z cebra; na szczęście udało się załatwić by otworzono nam część baru, dzięki czemu możemy odpocząć w cieple. Na dalszej trasie pogoda się uspokaja, niestety w wyniku deszczu zaczyna szwankować moja tylna lampka, co rusz się sama wyłącza, krótkie naprawy w ciemnościach wiele nie dały, więc muszę jechać dalej bez niej; na szczęście miałem dobrą kurtkę z licznymi odblaskami, które dają więcej niż lampka; niemniej nie jest to sytuacja komfortowa psychicznie.
W Nowej Dębie kolejny fajny punkty, dostaliśmy duży talerz makaronu, a obsługa złożona z miejscowych rowerzystów naprawiła mi lampkę oraz nasmarowała przeczesany deszczem napęd. Do Rzeszowa w porównaniu z zeszłym rokiem znacznie się poprawiły szosy, krajowa 9 jest zrobiona już w całości, co bardzo pomaga w sprawnej nocnej jeździe. Niemniej na tym odcinku zaczynam mocno odczuwać brak snu, ze dwa razy zatrzymałem się na chwilę na przystankach, parę minut siedzenia z zamkniętymi oczami przynosi krótką ulgę. W samym Rzeszowie już świta, na punkcie Pod Skrzydłami jest już widno; tutaj zasypiam na złożonych krzesłach w barze na jakieś 10min, to już mnie lepiej pokrzepiło. Wyjazd z Rzeszowa nieprzyjemny, już się zaczął poranny szczyt. Za Domaradzem zaczynają się góry, od tego momentu tak jest właściwie do samego końca, płaskich odcinków prawie nie ma - cały czas tylko góra-dół. Na kolejnym fajnym punkcie w Brzozowej wcinamy świetny żurek i kierujemy się na Sanok; to chyba najkrótszy odcinek pomiędzy punktami; sensownie to zorganizowano, że w końcówce (gdzie uczestnicy są już bardzo zmęczeni) punkty są rozstawione gęściej. Za Sanokiem już poważniejsze podjazdy, ciężkie serpentyny do Leska, tam krótki odpoczynek na lody (podobnie jak w zeszłym roku).
Odcinek do Ustrzyk Dolnych również wymagający, za Leskiem długi podjazd, potem ostro w dół, następnie przełęcz na 500m przed samymi Ustrzykami, Na tym odcinku żegnam się z Łukaszem, którego kontuzja zmusza do bardzo wolnej jazdy; do tego łapie nas kolejna potężna ulewa. W czasie gdy się przebieram - widzę jak nadjeżdża Transatlantyk; Marek nie przejmował się w ogóle burzą - pojechał w krótkim rękawku i spodenkach. Widok zasuwającego Marka zmobilizował mnie do dużego wysiłku - postanawiam się więc przyłączyć do wyścigu - kto będzie pierwszy na mecie; a żeby pokonać Marka musiałem nadrobić nad nim 5min (o tyle później stratował ze Świnoujścia). Na przełęcz 500m docieram jeszcze w deszczu, kawałek dalej zgodnie z mapą skręcam na Równicę, zaliczam kilka ostrych ścianek i melduję się na ostatnim punkcie kontrolnym na Gęsim Zakręcie. Tutaj okazuje się, że Marka jeszcze nie było - pomylił drogę i pojechał przez centrum Ustrzyk. Stracił na tym 2,5km; aczkolwiek starta czasowa była sporo mniejsza bo na drodze przez Równicę są dużo ostrzejsze podjazdy. Niemniej - o tym kto będzie pierwszy na mecie i tak decydowały dwie największe przełęcze wyścigu - Żłobek i Lutowiska, a że w końcówce jechało mi się doskonale nadrobiłem wystarczająco czasu (Markowi, jak wspominał - na drugim podjeździe odcięło prąd i w wiosce na dole musiał zrobić jeszcze krótki postój na colę). Końcówka trasy - to żmudny podjazd w lesie wzdłuż Wołosatego - odliczanie kilometrów pozostałych do mety; wreszcie pojawia się upragniona tablica z napisem Ustrzyki Górne; wreszcie jest brama na mecie; wreszcie można zsiąść z roweru z ogromną satysfakcją oraz świadomością, że już na niego prędko wsiadać nie trzeba będzie :))
Po paru minutach dociera i Marek, wspólnie dzielimy się wrażeniami z całego wyścigu, po pewnym czasie pojawia się również odsypiający trasę Waxmund (pokonał całą trasę w doskonałym czasie poniżej 49h); później zaliczamy z Markiem niezbędną drzemkę - i jako tako pokrzepieni po 2,5h mocnego snu - idziemy razem z Waxmundem świętować nasz sukces do restauracji :))
Tegoroczna edycja okazała się zdecydowanie trudniejsza od zeszłorocznej; najdobitniej widać to po liczbie zawodników, którzy musieli się wycofać - w 2010 zaledwie 3, obecnie aż 11. Przede wszystkim pogoda rozdawała tu karty, wielogodzinna jazda w deszczu i zimnie miała znaczący wpływ na liczne kontuzje i otarcia; wielu uczestników musiało jechać z zagryzionymi zębami, cały walcząc z bólem; nie byłem więc tu jakimś wyjątkiem; kemping w Ustrzykach we wtorek rano wyglądał jak jakiś obóz paralityków - a to ludzie chodzący jak kaczki, a to ostrożnie siadający, a to schodzący bokiem po schodach. Wysiłek to był nieludzki, osobiście musiałem wytrzymać aż 54h bez snu (a i w Świnoujściu spałem niespecjalnie) - ale jednak było warto, to doskonała próba sprawdzenia swoich możliwości, nauka pokory; satysfakcja na mecie jest tym większa - im ciężej było na trasie, im więcej własnych słabości udało nam się pokonać.
Impreza ma swój niepowtarzalny klimat, który tworzą przede wszystkim startujący w niej ludzie oraz bardzo zaangażowani organizatorzy. Wpadki organizacyjne na moje oko były dwie - zamiana dużego punktu z Wsoli na Iłżę już w trakcie trwania wyścigu, oraz zupełnie niepotrzebna zamiana trasy na Pomorzu - przejazd przez Czaplinek, zamiast przez Kamień Pomorski, rzekomo miał być tam mniejszy ruch a faktycznie odcinek Czaplinek - Wałcz był po prostu tragiczny pod tym względem. Ale nie myli się tylko ten co nic nie robi - dlatego takie drobne sprawy nie mają wpływu na ogólną ocenę wyścigu, który jak dla mnie jest świetnie zorganizowany; widać, że ludzie pracujący przy wyścigu bardzo starają się pomóc uczestnikom, ułatwić im pokonanie tak morderczej trasy, że naprawdę się w to mocno angażują.
Fotek zaledwie kilka, bardzo niedoskonałych, ale nie miałem na trasie głowy do fotografowania
Zaliczone gminy - 73 (ŚWINOUJŚCIE - powiat grodzki, MIĘDZYZDROJE, WOLIN, GOLCZEWO, PŁOTY, RESKO, ŁOBEZ, DRAWSKO POMORSKIE - miasto powiatowe, ZŁOCIENIEC, CZAPLINEK, Wałcz - wieś, WAŁCZ- miasto powiatowe, Szydłowo, PIŁA - miasto powiatowe, Kaczory, Miasteczko Krajeńskie, Białośliwie, WYRZYSK, Sadki, NAKŁO NAD NOTECIĄ - miasto powiatowe, Sicienko, BYDGOSZCZ - miasto wojewódzkie i powiatowe + powiat grodzki, Białe Błota, Nowa Wieś Wielka, SOLEC KUJAWSKI, Wielka Nieszawka, TORUŃ - miasto powiatowe + powiat grodzki, Aleksandrów Kujawski - wieś, Raciążek, Waganiec, Lubanie, WŁOCŁAWEK - miasto powiatowe + powiat grodzki, Włocławek - wieś, Nowy Duninów, Łąck, GĄBIN, Sanniki, Iłów, Młodzieszyn, Jedlińsk, SKARYSZEW, IŁŻA, Brody, KUNÓW, OSTROWIEC ŚWIĘTOKRZYSKI - miasto powiatowe, Bodzechów, Sadowie, OPATÓW - miasto powiatowe, Lipnik, Klimontów, Łoniów, TARNOBRZEG - miasto powiatowe + powiat grodzki, NOWA DĘBA, Majdan Królewski, Cmolas, KOLBUSZOWA - miasto powiatowe, GŁOGÓW MAŁOPOLSKI, Trzebownisko, RZESZÓW - miasto wojewódzkie i powiatowe + powiat grodzki, BOGUCHWAŁA, Czudec, Niebylec, Domaradz, Jasienica Rosielna, BRZOZÓW - miasto powiatowe, Sanok - wieś, SANOK - miasto powiatowe, ZAGÓRZ, LESKO - miasto powiatowe, Olszanica, USTRZYKI DOLNE - miasto powiatowe, Czarna, Lutowiska)
W 2011 termin wyścigu Bałtyk-Bieszczady Tour zmieniono z tradycyjnego sierpniowego na lipcowy (ze względu na odbywający się raz na 4 lata wyścig Paryż-Brest-Paryż, w którym startuje kilku uczestników naszego ultramaratonu). Jak wiadomo - w Polsce lipiec jest miesiącem zdecydowanie mniej pewnym niż sierpień i przeciętnie znacznie bardziej deszczowym.
Już w piątek pogoda w rejonie Świnoujścia była delikatnie mówiąc daleka od oczekiwań uczestników; w sobotę podczas startu honorowego z promu zaczęło już regularnie lać. Ruszam na trasę w drugiej grupie, podobnie jak w zeszłym roku postanowiłem na początku utrzymywać się w miarę sił z przodu stawki, tak by odcinek do Bydgoszczy pokonać dość szybko. W mojej grupie jechał bardzo mocny Jarosław Kędziorek (ukończył m.in maraton w Warce 800km/24h), ruszył on w pościg za najmocniejszą pierwszą grupą startową, na pierwszym odcinku jechałem za nim w cieniu (o zmianach właściwie nie było mowy, bo Kurier jest ode mnie wiele mocniejszy). Pogoda fatalna, leje równo, jadąc na kole ma się na twarzy strumienie wody spod koła kolegi, przydały mi się okulary z przezroczystą szybką. Poza deszczem było także nadspodziewanie zimno, zaledwie 13'C - jednym słowem pogoda dobra na marzec czy kwiecień, nie lipiec; uczucie chłodu potęgował także mocny wiatr, aczkolwiek ten na szczęście był zdecydowanie sprzyjający. Niestety bardzo szybko (szczerze mówiąc dużo szybciej niż na to liczyłem) - odezwało się moje kontuzjowane kolano, czuję je już po zaledwie 15km! Bardzo mocne tempo jakim jechaliśmy (na pierwszym punkcie kontrolnym w Płotach na 76km średnia wynosiła aż 35km/h) na pewno mu nie pomogło. Na punkcie utworzyła się trochę większa grupka, jednak bardzo szybko z niej odpadłem - próbując jeść w czasie jazdy bułkę zapchałem się nią, straciłem oddech i musiałem puścić koło :)) Ale większego znaczenia to i tak nie miało, bo tempo było dla mnie za mocne, a kolano odczuwałem coraz bardziej. Kolejne kilometry to jazda ze Zdzisławem Piekarskim, który popełnił duży błąd - licząc, że pogoda się szybko poprawi ubrał się w krótkie spodenki i krótki rękawek, po 80-100km był całkowicie przemarznięty; gdy dojechaliśmy do Łobza planował już kupić byle jakie ubranie w ciucholandzie, ale dzikim fartem akurat nas wyprzedzał busik z naszymi rzeczami jadącymi na duży punkt kontrolny w Bydgoszczy - i na nasze wezwanie zatrzymał się.
Na odcinku od Drawska Pomorskiego (ciepła herbata na punkcie) jadę ze 30-40km z dwójką Ślązaków (nie pamiętam już numerów startowych), w skrócie jest coraz gorzej, a ja robię się coraz bardziej sfrustrowany, kilka razy zmieniałem pozycję siodełka, ale na kolano nic nie pomaga, co powoduje, że jadę coraz wolniej. W jednym z miasteczek mamy niegroźne zderzenie po tym jak mijaliśmy na zakręcie zalane wodą dziury, po ok. 160-170km wreszcie pogoda zaczyna się nieco klarować i przestaje padać. Na tym odcinku pokonujemy fatalną drogę z Czaplinka do Wałcza, niepotrzebnie zmieniono trasę w porównaniu z zeszłym rokiem, rzekomo miał być tu mniejszy ruch - a faktycznie jest tragedia, niekończący się sznur samochodów, a przed samym Wałczem korek na dobre 3km, trzeba go mijać ścieżką rowerową z masą krawężników. Na drodze do Piły jest nieco lepiej, na kolano pomógł nieco nacisk na pedały palcami, nie śródstopiem (jak to zawsze robiłem); na tym odcinku jadę z grupą Waxmunda, który od startu już dużo nadrobił. W Pile bardzo marny punkt (zaledwie banan i jeden batonik) - a był to przecież najdłuższy odcinek pomiędzy punktami, wcześniejszy aż 100km wcześniej. Za Piłą ponownie wraca ból kolana, nic na niego nie pomaga, co powoduje, że po jakiś 50km odpadam od grupy Waxmunda; przed tym jeszcze spotykamy Cinka, który wyjechał by spotkać się z jadącym kawałek z tyłu Transatlantykiem
Na dużym punkcie kontrolnym w Bydgoszczy zasłużony odpoczynek, ciepły obiad; Waxmund wyjeżdża sporo wcześniej; tutaj na trasie widzieliśmy się po raz ostatni. Wszyscy narzekają na pogodę, wielu na kontuzje, pożyczam też linkę do przerzutki Oskarowi, który z powodu awarii musiał jechać z zaledwie dwoma biegami (co do przyjemności na pewno nie należało, bo trochę górek tu było, dopiero za Bydgoszczą się zupełnie wypłaszcza). Z punktu wyjeżdżam samotnie, wkrótce łapie mnie zmrok, natomiast w rejonie Solca Kujawskiego dogania mnie Marek, dalej jedziemy razem ładną leśną trasą do Torunia; robimy kilka krótkich przerw by poprawić torbę Marka, która zaczęła przycierać o koło. Tempo niespecjalne, ale to powoduje że jakoś sobie z tym kolanem daję radę, aczkolwiek jazda z taką kontuzją jest bardzo frustrująca. Zaliczamy razem punkty w Toruniu i we Włocławku (tu jak zwykle świetna organizacja, najlepiej sprawdzają się punkty prowadzone przez rowerzystów - bo ci wiedzą czego potrzeba kolarzom na takiej trasie); były nawet koce do przykrycia, by się nie wyziębić na postoju. Bo warto dodać, że noc bardzo zimna, zaledwie 8'C, w lipcu nieczęsto się trafia takie temperatury. Wyjazd z Włocławka fatalny, po dziurawej kostce, za to odcinek do Soczewki świetny, dużo lepszy wariant trasy niż zeszłoroczny z przejazdem przez Kowal i Gostynin. Do tego zaczyna świtać, więc mamy piękne widoki na Wisłę, szosa często prowadzi nad samą rzeką. Na tym kawałku jedziemy większą grupką, my dogoniliśmy paru zawodników, ktoś dogonił nas; tutaj Marek ma też krótkie spięcie z Pawsolem, który w nieprzyjemny sposób odmówił przełączenia tylnej lampki z trybu migającego na stały, a że miał mocną lampkę - rzeczywiście to przeszkadzało jadącym za nim. Tutaj kolano zaczyna mnie męczyć coraz bardziej, nie jestem w stanie utrzymać tempa grupy która jechała i tak wolniutko (20-25km/h). Za punktem w Gąbinie jadę już sam, nie było sensu by Marek na mnie czekał, bo co chwile poprawiałem siodełko, łudząc się że może coś to zmieni, jechałem też bardzo wolno; jednym słowem traciłem za dużo czasu. Powolutku doczłapałem się do punktu w Guzowie, tutaj Marek robił długi postój (ponad pół h, bo punkt był wzorowo prowadzony przez grupkę kolarskich entuzjastów z Siedlec). Postanawiam się więc znowu podłączyć do Marka rezygnując z postoju, był to dobry pomył - bo do Grójca jechało się bardzo ciężko ze względu na przeciwny wiatr, Marek jadący cały czas z przodu bardzo mi tu pomógł. Niemniej w Grójcu byłem już mocno zjechany (nie odpoczywałem w Guzowie), więc tutaj żegnam się z Markiem by go nie opóźniać. Do Wsoli jechało mi się bardzo marnie, kolano coraz silniej boli, zaczynam się poważnie zastanawiać nad wycofaniem się z wyścigu; zdaję sobie sprawę, że na płaskich odcinkach jak tu - daje się jeszcze jechać "na jedną nogę", natomiast w górach będzie to już niewykonalne. Przed Wsolą łapie mnie jeszcze krótka burza.
We Wsoli odpoczynek, zjadam dobry rosół, tutaj bardzo pomógł mi lekarz wyścigu, który dał mi środki przeciwbólowe; wziąłem je na zasadzie by mieć czyste sumienie, że wszystkiego spróbowałem - a tymczasem nieoczekiwanie zadziały błyskawicznie, po 15min w ogóle nie czułem kolana, nigdy takich środków nie używałem, nie spodziewałem się, że mogą być aż tak skuteczne! Momentalnie odżyłem, wróciła motywacja do jazdy, sprawnie przejechałem przez Radom i ruszyłem na Iłżę. Za Skaryszewem złapała mnie bardzo mocna burza, trochę pokołowałem po lesie próbując znaleźć osłonięte miejsce, ale w końcu uznałem że nie ma to sensu - i ruszyłem w trasę. Na punkcie w Iłży (zastąpił Wsolę jako duży punkt) - sporo rowerzystów, wielu z podobnymi problemami jak ja; deszczowa i zimna pogoda zebrała obfite żniwa w postaci wielu kontuzji. Jako, że straciłem masę czasu na trasie - postanawiam spróbować przejechać cały wyścig bez snu, rezygnując z dłuższego odpoczynku w Iłży lub Ostrowcu (tam odpoczywał Marek u siebie w firmie). Ruszam z Iłży wspólnie z Łukaszem Rojewskim (ma jeszcze większe problemy z kolanem niż ja), cały mocno pagórkowaty odcinek do następnego punktu w Lipniku jedziemy w deszczu, na samym punkcie leje jak z cebra; na szczęście udało się załatwić by otworzono nam część baru, dzięki czemu możemy odpocząć w cieple. Na dalszej trasie pogoda się uspokaja, niestety w wyniku deszczu zaczyna szwankować moja tylna lampka, co rusz się sama wyłącza, krótkie naprawy w ciemnościach wiele nie dały, więc muszę jechać dalej bez niej; na szczęście miałem dobrą kurtkę z licznymi odblaskami, które dają więcej niż lampka; niemniej nie jest to sytuacja komfortowa psychicznie.
W Nowej Dębie kolejny fajny punkty, dostaliśmy duży talerz makaronu, a obsługa złożona z miejscowych rowerzystów naprawiła mi lampkę oraz nasmarowała przeczesany deszczem napęd. Do Rzeszowa w porównaniu z zeszłym rokiem znacznie się poprawiły szosy, krajowa 9 jest zrobiona już w całości, co bardzo pomaga w sprawnej nocnej jeździe. Niemniej na tym odcinku zaczynam mocno odczuwać brak snu, ze dwa razy zatrzymałem się na chwilę na przystankach, parę minut siedzenia z zamkniętymi oczami przynosi krótką ulgę. W samym Rzeszowie już świta, na punkcie Pod Skrzydłami jest już widno; tutaj zasypiam na złożonych krzesłach w barze na jakieś 10min, to już mnie lepiej pokrzepiło. Wyjazd z Rzeszowa nieprzyjemny, już się zaczął poranny szczyt. Za Domaradzem zaczynają się góry, od tego momentu tak jest właściwie do samego końca, płaskich odcinków prawie nie ma - cały czas tylko góra-dół. Na kolejnym fajnym punkcie w Brzozowej wcinamy świetny żurek i kierujemy się na Sanok; to chyba najkrótszy odcinek pomiędzy punktami; sensownie to zorganizowano, że w końcówce (gdzie uczestnicy są już bardzo zmęczeni) punkty są rozstawione gęściej. Za Sanokiem już poważniejsze podjazdy, ciężkie serpentyny do Leska, tam krótki odpoczynek na lody (podobnie jak w zeszłym roku).
Odcinek do Ustrzyk Dolnych również wymagający, za Leskiem długi podjazd, potem ostro w dół, następnie przełęcz na 500m przed samymi Ustrzykami, Na tym odcinku żegnam się z Łukaszem, którego kontuzja zmusza do bardzo wolnej jazdy; do tego łapie nas kolejna potężna ulewa. W czasie gdy się przebieram - widzę jak nadjeżdża Transatlantyk; Marek nie przejmował się w ogóle burzą - pojechał w krótkim rękawku i spodenkach. Widok zasuwającego Marka zmobilizował mnie do dużego wysiłku - postanawiam się więc przyłączyć do wyścigu - kto będzie pierwszy na mecie; a żeby pokonać Marka musiałem nadrobić nad nim 5min (o tyle później stratował ze Świnoujścia). Na przełęcz 500m docieram jeszcze w deszczu, kawałek dalej zgodnie z mapą skręcam na Równicę, zaliczam kilka ostrych ścianek i melduję się na ostatnim punkcie kontrolnym na Gęsim Zakręcie. Tutaj okazuje się, że Marka jeszcze nie było - pomylił drogę i pojechał przez centrum Ustrzyk. Stracił na tym 2,5km; aczkolwiek starta czasowa była sporo mniejsza bo na drodze przez Równicę są dużo ostrzejsze podjazdy. Niemniej - o tym kto będzie pierwszy na mecie i tak decydowały dwie największe przełęcze wyścigu - Żłobek i Lutowiska, a że w końcówce jechało mi się doskonale nadrobiłem wystarczająco czasu (Markowi, jak wspominał - na drugim podjeździe odcięło prąd i w wiosce na dole musiał zrobić jeszcze krótki postój na colę). Końcówka trasy - to żmudny podjazd w lesie wzdłuż Wołosatego - odliczanie kilometrów pozostałych do mety; wreszcie pojawia się upragniona tablica z napisem Ustrzyki Górne; wreszcie jest brama na mecie; wreszcie można zsiąść z roweru z ogromną satysfakcją oraz świadomością, że już na niego prędko wsiadać nie trzeba będzie :))
Po paru minutach dociera i Marek, wspólnie dzielimy się wrażeniami z całego wyścigu, po pewnym czasie pojawia się również odsypiający trasę Waxmund (pokonał całą trasę w doskonałym czasie poniżej 49h); później zaliczamy z Markiem niezbędną drzemkę - i jako tako pokrzepieni po 2,5h mocnego snu - idziemy razem z Waxmundem świętować nasz sukces do restauracji :))
Tegoroczna edycja okazała się zdecydowanie trudniejsza od zeszłorocznej; najdobitniej widać to po liczbie zawodników, którzy musieli się wycofać - w 2010 zaledwie 3, obecnie aż 11. Przede wszystkim pogoda rozdawała tu karty, wielogodzinna jazda w deszczu i zimnie miała znaczący wpływ na liczne kontuzje i otarcia; wielu uczestników musiało jechać z zagryzionymi zębami, cały walcząc z bólem; nie byłem więc tu jakimś wyjątkiem; kemping w Ustrzykach we wtorek rano wyglądał jak jakiś obóz paralityków - a to ludzie chodzący jak kaczki, a to ostrożnie siadający, a to schodzący bokiem po schodach. Wysiłek to był nieludzki, osobiście musiałem wytrzymać aż 54h bez snu (a i w Świnoujściu spałem niespecjalnie) - ale jednak było warto, to doskonała próba sprawdzenia swoich możliwości, nauka pokory; satysfakcja na mecie jest tym większa - im ciężej było na trasie, im więcej własnych słabości udało nam się pokonać.
Impreza ma swój niepowtarzalny klimat, który tworzą przede wszystkim startujący w niej ludzie oraz bardzo zaangażowani organizatorzy. Wpadki organizacyjne na moje oko były dwie - zamiana dużego punktu z Wsoli na Iłżę już w trakcie trwania wyścigu, oraz zupełnie niepotrzebna zamiana trasy na Pomorzu - przejazd przez Czaplinek, zamiast przez Kamień Pomorski, rzekomo miał być tam mniejszy ruch a faktycznie odcinek Czaplinek - Wałcz był po prostu tragiczny pod tym względem. Ale nie myli się tylko ten co nic nie robi - dlatego takie drobne sprawy nie mają wpływu na ogólną ocenę wyścigu, który jak dla mnie jest świetnie zorganizowany; widać, że ludzie pracujący przy wyścigu bardzo starają się pomóc uczestnikom, ułatwić im pokonanie tak morderczej trasy, że naprawdę się w to mocno angażują.
Fotek zaledwie kilka, bardzo niedoskonałych, ale nie miałem na trasie głowy do fotografowania
Zaliczone gminy - 73 (ŚWINOUJŚCIE - powiat grodzki, MIĘDZYZDROJE, WOLIN, GOLCZEWO, PŁOTY, RESKO, ŁOBEZ, DRAWSKO POMORSKIE - miasto powiatowe, ZŁOCIENIEC, CZAPLINEK, Wałcz - wieś, WAŁCZ- miasto powiatowe, Szydłowo, PIŁA - miasto powiatowe, Kaczory, Miasteczko Krajeńskie, Białośliwie, WYRZYSK, Sadki, NAKŁO NAD NOTECIĄ - miasto powiatowe, Sicienko, BYDGOSZCZ - miasto wojewódzkie i powiatowe + powiat grodzki, Białe Błota, Nowa Wieś Wielka, SOLEC KUJAWSKI, Wielka Nieszawka, TORUŃ - miasto powiatowe + powiat grodzki, Aleksandrów Kujawski - wieś, Raciążek, Waganiec, Lubanie, WŁOCŁAWEK - miasto powiatowe + powiat grodzki, Włocławek - wieś, Nowy Duninów, Łąck, GĄBIN, Sanniki, Iłów, Młodzieszyn, Jedlińsk, SKARYSZEW, IŁŻA, Brody, KUNÓW, OSTROWIEC ŚWIĘTOKRZYSKI - miasto powiatowe, Bodzechów, Sadowie, OPATÓW - miasto powiatowe, Lipnik, Klimontów, Łoniów, TARNOBRZEG - miasto powiatowe + powiat grodzki, NOWA DĘBA, Majdan Królewski, Cmolas, KOLBUSZOWA - miasto powiatowe, GŁOGÓW MAŁOPOLSKI, Trzebownisko, RZESZÓW - miasto wojewódzkie i powiatowe + powiat grodzki, BOGUCHWAŁA, Czudec, Niebylec, Domaradz, Jasienica Rosielna, BRZOZÓW - miasto powiatowe, Sanok - wieś, SANOK - miasto powiatowe, ZAGÓRZ, LESKO - miasto powiatowe, Olszanica, USTRZYKI DOLNE - miasto powiatowe, Czarna, Lutowiska)
Dane wycieczki:
DST: 1020.30 km AVS: 23.95 km/h
ALT: 4837 m MAX: 64.10 km/h
Temp:16.0 'C
Poniedziałek, 23 sierpnia 2010Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wycieczka, Ultramaraton
Bałtyk-Bieszczady Tour cz.II
Iłża - Ostrowiec Świętokrzyski - Nowa Dęba - Rzeszów - Sanok - Lesko - Ustrzyki Dolne - Ustrzyki Górne
W sumie w Iłży spędzam niemal 6h, spałem ze 3-3,5h, zjadłem duży obiad i ok. 20 ruszam dalej na trasę, akurat w tym momencie dojechał do Iłży Marek. Ten odpoczynek bardzo dobrze mi zrobił - jedzie się dużo sprawniej, wiatr znacznie zmalał. Przed Ostrowcem zaliczam kilka fajnych górek, jazda nad Kamienną za to nieciekawa - masa małych muszek, wpadających do oczu. W samym Ostrowcu na podjeździe zatrzymuje mnie Andrzej Włodarczyk - złapał gumę, nie ma już dętek i łatek. Wspólnie próbujemy coś zrobić, ale dziura była na tyle mała, że nie sposób było ją wykryć (do tego hałas samochodów i szczekających psów). Daję mu więc swoją dętkę, udało się ją założyć na bardzo dopasowane do opon obręcze. Za Ostrowcem sporo górek, na podjeździe do Opatowa z kolei mnie dopada pech - guma w tylnym kole. Z pozoru błaha awaria - ale miałem z tym straszną przeprawę, straciłem na naprawę aż 1h10min. Ogromne problemy stwarzało dopasowanie opon do obręczy - trzeba było się strasznie nasiłować żeby je poprawnie założyć (a wtedy łatwo o przycięcie dętki). Tak więc albo dętka zaczynała wyłazić, albo gdzieś się skręcała, albo odkleiła się łatka (bo nie miałem już zapasu) itd. a w końcu okazało się, że otwór przez który nastąpiło przebicie - jest na tyle spory, że robi się pęcherz - jednym słowem opona do wyrzucenia. Na szczęście miałem zapasową oponę (a długo się zastanawiałem czy ją zabrać, oszczędzając na wadze). Zapasowa opona - była to tzw. ultradźwiękówka (Supersonic :)), czyli chyba najlżejsza seryjna opona na rynku, zaledwie 160g, więc bałem się jak wytrzyma dalszą trasę, tym bardziej że jeszcze w czasie kilku pompowań ukręcił się lekko "grzybek" w preście i musiałem jechać z niedokręconym zaworem - na szczęście dalej nie było już z tym problemów.
Ruszam więc dalej, na punkcie w Lipniku myję ręce po naprawie, tutaj spotykam się z Markiem (jadł obiad w Iłży) - i dalej jedziemy razem, dopiero pierwszy raz na trasie wyścigu. Noc wręcz wymarzona do jazdy, wspaniały księżyc (zachód dopiero koło 4), niemal bez chmur. Z Markiem jedziemy wspólnie mniej więcej do Łoniowa, tutaj zaczął trochę zostawać, bardzo męczył go brak snu, więc musiał zrobić kilka postojów na przystankach, ja za to po odpoczynku w Iłży czułem się świetnie. Dalszy kawałek trasy pokonuję w towarzystwie Roberta Woźniaka (jechał w kategorii solo, więc oczywiście trzymał się za mną w przepisowej odległości). Odcinek z Łoniowa nad Wisłę - bardzo kiepski asfalt, ogromne koleiny, nocą trzeba tu było uważać. Za Wisłą jest już lepiej, sprawnie bez postojów docieramy na punkt do Nowej Dęby, na stacji Orlenu, gdzie miał być jest tylko informacja, że będzie 1km dalej na Statoilu, faktycznie było to ze 2,5km - ale grunt że był. Trochę podjedliśmy, wypiliśmy herbatę, kupiłem coca-colę - ruszyliśmy dalej (w międzyczasie dotarł tu Marek, w tym miejscu widzieliśmy się na trasie ostatni raz). Kawałek do Rzeszowa dość upierdliwy, droga nieciekawa, to już koniec nocy, więc wielogodzinna jazda w ciemnościach mocno nuży; Robert został gdzieś za Kolbuszową, więc dalej jadę już sam (jak się okazało do samej mety). W Rzeszowie jest już widno, na punkcie kawałek za miastem pusto, ale jest woda i jedzenie na zewnątrz, dopiero po jakiś 10min pojawia się pani z baru.
Wyjazd z Rzeszowa fatalny, akurat zaczyna się poranny szczyt i na drodze do Barlinka są setki samochodów. Tutaj też zaczynają prawdziwe góry, przed Domaradzem jest ostra ścianka pod 9%, tutaj pierwszy raz muszę jechać na małej tarczy - na dalszej trasie to już norma. Po skręcie na Brzozów - duża ulga, samochodów o niebo mniej, do tego coraz piękniejsze widoki. W Brzozowie bardzo fajny punkt kontrolny, w remizie strażackiej, można było zjeść ciepły żurek, co po całonocnej jeździe bez ciepłego posiłku bardzo dobrze mi zrobiło. Do Sanoka dalej przyjemnie, natomiast odcinek Sanok - Lesko bardzo trudny, bardzo duży ruch, do tego masa krótkich ale naprawdę ostrych ścianek (m.in. serpentynki za Zagórzem), bardzo przeszkadza też naprawdę silny południowy wiatr. W Lesku robię sobie postój w cukierni na lody, bo jest już pod 30'C (za to nie stawałem na punkcie w Sanoku). W miasteczku mijam Grzegorza Buraczyńskiego - jak wszyscy bardzo zmęczonego, ale i bardzo zmotywowanego coraz już bliższą metą. Za Leskiem jeszcze kilka ostrych ścianek (gdzieś tu ten jeden raz przekraczam 60km/h :), po tym droga łagodnieje, zaczyna się trochę dłuższy (ale łagodny) podjazd pod przełączkę przed Ustrzykami Dolnymi, tutaj też czuje się siłę bocznego wiatru, boję się jak to będzie z końcówką, czyli 50km niemal równo na południe.
Z przełączki 500m zjazd do Ustrzyk i wjeżdżam na doskonale znaną obwodnicę bieszczadzką, bardzo przyjemną drogę, którą pokonywałem niedawno na wyjeździe sakwiarskim z Gosią i Marcinem. Pierwsza część to łagodny podjazd pod Żłóbek, po drodze zatrzymuję się na ostatnim punkcie kontrolnym w zajeździe "Gęsi Zakręt", przed moim odjazdem dociera Grzegorz Buraczyński, chwilę jeszcze pogadaliśmy. Podjazd pod Żłóbek (640m) idzie bez większych problemów, równie sprawnie zaliczam najcięższą i najwyższą górę całej trasy - czyli podjazd przed Lutowiskami na 750m, jazda po górach zawsze była moją mocniejszą stroną. Na szczycie w nagrodę można sobie obejrzeć wspaniałą panoramę najwyższego pasma Bieszczad. Szybkim zjazdem wracam na wysokość 550m - i tu zaczyna się ściana płaczu, ok. 20km do Ustrzyk Górnych, droga łagodnie wznosi się w górę (na 650m). I tutaj południowy wiatr pokazuje co naprawdę potrafi, na dużych podjazdach osłaniały od niego góry, tutaj ma pole do popisu. Ale nie było wyboru - trzeba było się przemęczyć; jak na ciężki wyścig przystało - równie ciężka końcówka. Mozolnie odliczałem pozostałe do mety kilometry - aż w końcu po ponad 1000km w nogach o 14.27 docieram na metę w Ustrzykach Górnych!
Na mecie czekał na mnie świetny żurek (dla chętnych też piwo, ja jednak wybrałem herbatę, bo bałem się że nawet piwko mnie szybko zetnie z nóg :)). Po pół godziny z dętką na szyi dociera Grzegorz Buraczyński (na ostatnim kawałku guma!), a godzinę po mnie jest i Marek Piluch (Transatlantyk). Chwilę pogadaliśmy o przeżyciach z trasy, no i szybko na camping w Ustrzykach. Marka tak szybko ścięło z nóg, że ledwo po wejściu do domku już spał jak zabity :)), ja jeszcze wziąłem prysznic. Po jakiś 3h snu idziemy do knajpy na obiad, w międzyczasie docierają na metę kolejni zawodnicy, obiad zjedliśmy z pechowcem spod Ostrowca - Andrzejem Włodarczykiem.
Podsumowanie:
Z wyścigu jestem bardzo zadowolony, przede wszystkim udało mi się ukończyć tą morderczą trasę, która od paru lat chodziła mi po głowie. Czas i miejsce (choć to sprawa drugorzędna) także okazały się sporo lepsze niż zakładałem przed startem (licząc optymistycznie, że dobrze będzie jak dojadę w poniedziałek przed zmierzchem). Na chwilę obecną z czasem 54:20 mam 27 miejsce, a to na moje możliwości doskonały wynik, tutaj jest Zdjęcia z wyścigu
Iłża - Ostrowiec Świętokrzyski - Nowa Dęba - Rzeszów - Sanok - Lesko - Ustrzyki Dolne - Ustrzyki Górne
W sumie w Iłży spędzam niemal 6h, spałem ze 3-3,5h, zjadłem duży obiad i ok. 20 ruszam dalej na trasę, akurat w tym momencie dojechał do Iłży Marek. Ten odpoczynek bardzo dobrze mi zrobił - jedzie się dużo sprawniej, wiatr znacznie zmalał. Przed Ostrowcem zaliczam kilka fajnych górek, jazda nad Kamienną za to nieciekawa - masa małych muszek, wpadających do oczu. W samym Ostrowcu na podjeździe zatrzymuje mnie Andrzej Włodarczyk - złapał gumę, nie ma już dętek i łatek. Wspólnie próbujemy coś zrobić, ale dziura była na tyle mała, że nie sposób było ją wykryć (do tego hałas samochodów i szczekających psów). Daję mu więc swoją dętkę, udało się ją założyć na bardzo dopasowane do opon obręcze. Za Ostrowcem sporo górek, na podjeździe do Opatowa z kolei mnie dopada pech - guma w tylnym kole. Z pozoru błaha awaria - ale miałem z tym straszną przeprawę, straciłem na naprawę aż 1h10min. Ogromne problemy stwarzało dopasowanie opon do obręczy - trzeba było się strasznie nasiłować żeby je poprawnie założyć (a wtedy łatwo o przycięcie dętki). Tak więc albo dętka zaczynała wyłazić, albo gdzieś się skręcała, albo odkleiła się łatka (bo nie miałem już zapasu) itd. a w końcu okazało się, że otwór przez który nastąpiło przebicie - jest na tyle spory, że robi się pęcherz - jednym słowem opona do wyrzucenia. Na szczęście miałem zapasową oponę (a długo się zastanawiałem czy ją zabrać, oszczędzając na wadze). Zapasowa opona - była to tzw. ultradźwiękówka (Supersonic :)), czyli chyba najlżejsza seryjna opona na rynku, zaledwie 160g, więc bałem się jak wytrzyma dalszą trasę, tym bardziej że jeszcze w czasie kilku pompowań ukręcił się lekko "grzybek" w preście i musiałem jechać z niedokręconym zaworem - na szczęście dalej nie było już z tym problemów.
Ruszam więc dalej, na punkcie w Lipniku myję ręce po naprawie, tutaj spotykam się z Markiem (jadł obiad w Iłży) - i dalej jedziemy razem, dopiero pierwszy raz na trasie wyścigu. Noc wręcz wymarzona do jazdy, wspaniały księżyc (zachód dopiero koło 4), niemal bez chmur. Z Markiem jedziemy wspólnie mniej więcej do Łoniowa, tutaj zaczął trochę zostawać, bardzo męczył go brak snu, więc musiał zrobić kilka postojów na przystankach, ja za to po odpoczynku w Iłży czułem się świetnie. Dalszy kawałek trasy pokonuję w towarzystwie Roberta Woźniaka (jechał w kategorii solo, więc oczywiście trzymał się za mną w przepisowej odległości). Odcinek z Łoniowa nad Wisłę - bardzo kiepski asfalt, ogromne koleiny, nocą trzeba tu było uważać. Za Wisłą jest już lepiej, sprawnie bez postojów docieramy na punkt do Nowej Dęby, na stacji Orlenu, gdzie miał być jest tylko informacja, że będzie 1km dalej na Statoilu, faktycznie było to ze 2,5km - ale grunt że był. Trochę podjedliśmy, wypiliśmy herbatę, kupiłem coca-colę - ruszyliśmy dalej (w międzyczasie dotarł tu Marek, w tym miejscu widzieliśmy się na trasie ostatni raz). Kawałek do Rzeszowa dość upierdliwy, droga nieciekawa, to już koniec nocy, więc wielogodzinna jazda w ciemnościach mocno nuży; Robert został gdzieś za Kolbuszową, więc dalej jadę już sam (jak się okazało do samej mety). W Rzeszowie jest już widno, na punkcie kawałek za miastem pusto, ale jest woda i jedzenie na zewnątrz, dopiero po jakiś 10min pojawia się pani z baru.
Wyjazd z Rzeszowa fatalny, akurat zaczyna się poranny szczyt i na drodze do Barlinka są setki samochodów. Tutaj też zaczynają prawdziwe góry, przed Domaradzem jest ostra ścianka pod 9%, tutaj pierwszy raz muszę jechać na małej tarczy - na dalszej trasie to już norma. Po skręcie na Brzozów - duża ulga, samochodów o niebo mniej, do tego coraz piękniejsze widoki. W Brzozowie bardzo fajny punkt kontrolny, w remizie strażackiej, można było zjeść ciepły żurek, co po całonocnej jeździe bez ciepłego posiłku bardzo dobrze mi zrobiło. Do Sanoka dalej przyjemnie, natomiast odcinek Sanok - Lesko bardzo trudny, bardzo duży ruch, do tego masa krótkich ale naprawdę ostrych ścianek (m.in. serpentynki za Zagórzem), bardzo przeszkadza też naprawdę silny południowy wiatr. W Lesku robię sobie postój w cukierni na lody, bo jest już pod 30'C (za to nie stawałem na punkcie w Sanoku). W miasteczku mijam Grzegorza Buraczyńskiego - jak wszyscy bardzo zmęczonego, ale i bardzo zmotywowanego coraz już bliższą metą. Za Leskiem jeszcze kilka ostrych ścianek (gdzieś tu ten jeden raz przekraczam 60km/h :), po tym droga łagodnieje, zaczyna się trochę dłuższy (ale łagodny) podjazd pod przełączkę przed Ustrzykami Dolnymi, tutaj też czuje się siłę bocznego wiatru, boję się jak to będzie z końcówką, czyli 50km niemal równo na południe.
Z przełączki 500m zjazd do Ustrzyk i wjeżdżam na doskonale znaną obwodnicę bieszczadzką, bardzo przyjemną drogę, którą pokonywałem niedawno na wyjeździe sakwiarskim z Gosią i Marcinem. Pierwsza część to łagodny podjazd pod Żłóbek, po drodze zatrzymuję się na ostatnim punkcie kontrolnym w zajeździe "Gęsi Zakręt", przed moim odjazdem dociera Grzegorz Buraczyński, chwilę jeszcze pogadaliśmy. Podjazd pod Żłóbek (640m) idzie bez większych problemów, równie sprawnie zaliczam najcięższą i najwyższą górę całej trasy - czyli podjazd przed Lutowiskami na 750m, jazda po górach zawsze była moją mocniejszą stroną. Na szczycie w nagrodę można sobie obejrzeć wspaniałą panoramę najwyższego pasma Bieszczad. Szybkim zjazdem wracam na wysokość 550m - i tu zaczyna się ściana płaczu, ok. 20km do Ustrzyk Górnych, droga łagodnie wznosi się w górę (na 650m). I tutaj południowy wiatr pokazuje co naprawdę potrafi, na dużych podjazdach osłaniały od niego góry, tutaj ma pole do popisu. Ale nie było wyboru - trzeba było się przemęczyć; jak na ciężki wyścig przystało - równie ciężka końcówka. Mozolnie odliczałem pozostałe do mety kilometry - aż w końcu po ponad 1000km w nogach o 14.27 docieram na metę w Ustrzykach Górnych!
Na mecie czekał na mnie świetny żurek (dla chętnych też piwo, ja jednak wybrałem herbatę, bo bałem się że nawet piwko mnie szybko zetnie z nóg :)). Po pół godziny z dętką na szyi dociera Grzegorz Buraczyński (na ostatnim kawałku guma!), a godzinę po mnie jest i Marek Piluch (Transatlantyk). Chwilę pogadaliśmy o przeżyciach z trasy, no i szybko na camping w Ustrzykach. Marka tak szybko ścięło z nóg, że ledwo po wejściu do domku już spał jak zabity :)), ja jeszcze wziąłem prysznic. Po jakiś 3h snu idziemy do knajpy na obiad, w międzyczasie docierają na metę kolejni zawodnicy, obiad zjedliśmy z pechowcem spod Ostrowca - Andrzejem Włodarczykiem.
Podsumowanie:
Z wyścigu jestem bardzo zadowolony, przede wszystkim udało mi się ukończyć tą morderczą trasę, która od paru lat chodziła mi po głowie. Czas i miejsce (choć to sprawa drugorzędna) także okazały się sporo lepsze niż zakładałem przed startem (licząc optymistycznie, że dobrze będzie jak dojadę w poniedziałek przed zmierzchem). Na chwilę obecną z czasem 54:20 mam 27 miejsce, a to na moje możliwości doskonały wynik, tutaj jest Zdjęcia z wyścigu
Dane wycieczki:
DST: 317.60 km AVS: 22.47 km/h
ALT: 2397 m MAX: 61.90 km/h
Temp:26.0 'C
Sobota, 21 sierpnia 2010Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wycieczka, >500km, Ultramaraton
Bałtyk-Bieszczady Tour cz.I
Świnoujście - Drawsko Pomorskie - Piła - Bydgoszcz - Toruń - Włocławek - Gąbin - Sochaczew - Grójec - Radom - Iłża
W nocy kiepsko spałem (może ze 3h) - ale adrenalina robi swoje i rano specjalnie śpiący nie jestem. Duże śniadanie - i uczestnicy na własną rękę przepływają promami z powrotem na Wolin. Tam ustawiamy się do kolejki po GPS-y, każdy uczestnik BB Tour taki wiezie - w celu znacznego usprawnienia relacji on-line oraz by w razie kłopotów z zabłądzeniem organizatorzy mogli znacznie szybciej pomóc. O 8 rano, po strzale z armaty startujemy z rampy promu i przejeżdżamy z kilometr po mieście na start ostry. Tutaj startujemy już wg listy, ja jadę w drugiej 15-os grupie.
Na starcie - od razu dzida do przodu i cała moja taktyka na wyścig w jednej chwili bierze w łeb :). Miałem jechać spokojnym tempem koło 25km/h, nawet ostrzegałem Marka (który był bardziej napalony na szybką jazdę na początku) by nie przeszarżować. Ale emocje biorą górę - i postanowiłem spróbować utrzymać się przez chwilę z przodu. Tempo ostre, często ponad 35km/h, wielu postanowiło mocno docisnąć by szybko dogonić pierwszą grupę. Udało się to nam jeszcze na Wolinie, miałem kilka momentów zwątpienia, ale udało mi się utrzymać w czołowej grupie. Za Wolinem zaczyna się dawać we znaki południowy wiatr, wieje mocno z boku, sporo więcej przeszkadza niż pomaga, jedziemy głównie na wachlarzach, czasem tak szerokich, że zajmujemy niemal całą jezdnię, parę razy nas otrąbiono, nawet organizator dał nam ostrzeżenie :). Pod Golczewem spotykam Mietka z forum (w końcu się zmaterializował :)), chwilę nam potowarzyszył, natrępnie poczekał na grupkę w której jechał Marek. Na pierwszym punkcie kontrolnym w Płotach zbieram nowe doświadczenia - o żadnym większym odpoczynku nie ma mowy, wpadamy jak po ogień, nabieramy wodę do bidonów, podpisujemy listę, łapiemy w biegu torebki z jedzeniem - i od razu w drogę, pewnie dwóch minut nawet tu nie zabawiliśmy, jemy już w trakcie jazdy. Przed Drawskiem jest kilka pagórków, na których utrzymanie się w grupie kosztowało mnie mnóstwo sił (bo na górki 2-3% często ciągnie się tempem 30km/h), punkt kontrolny na 130km wygląda bardzo podobnie jak w Płotach. Dalsza trasa też podobna - sporo bocznego wiatru, lekkie pagóreczki i wysokie tempo, do tego dochodzi upał 30 stopni. Mam tutaj spore problemy z wodą - standardowo wiozłem bidon 0.5 litra i butelkę coca-coli, przy moim zwykłym tempie taki zestaw zupełnie starczał - ale teraz w ogóle nie stajemy, a napić się w trakcie jazdy tempem ponad 30km/h z butelki zakręcanej na korek - wcale nie jest takie proste, od razu traci się ze 20-30m i później trzeba się nieźle naszarpać, żeby dogonić grupę; na taką jazdę zdecydowanie lepsze są dwa duże bidony. A do następnego punktu w Pile było aż 100km (na ok. 230km) - tak więc wszyscy docieramy tam już z wywieszonymi językami, tutaj postój jest już trochę dłuższy (z 10min), wypijam ponad litr, nabieram wodę, jem snickersy - i znowu wio w drogę! Pierwsza część odcinka do Bydgoszczy idzie mi jeszcze całkiem nieźle, ale w drugiej zaczynam już coraz mocniej odczuwać trudy trasy i bardzo mocnego tempa, coraz trudniej utrzymać się w czołowej grupce (a jest nas już chyba tylko 9). Coraz mocniej łapią mnie skurcze na podjazdach, wreszcie jakieś 10km przed Bydgoszczą zostaję z tyłu. Na pierwszym dużym punkcie kontrolnym (ponad 300km) łapie mnie taki skurcz, że przez dobre dwie minuty nie mogłem zsiąść z roweru - to niestety jest cena jaką musiałem zapłacić za jazdę tak szaleńczym jak na mnie tempem (średnia na ponad 300km koło 33km/h, z czego większość z przeszkadzającym wiatrem). Na punkcie wszyscy robią większy odpoczynek - porządny posiłek (schabowy), można się umyć i trochę odpocząć.
Na dalszą trasę ruszam już sam, swoim tempem, przez pierwsze kilometry dalej mam skurcze, w ogóle nie można stanąć na pedały, przechodzi to dopiero już nocą, gdzieś przed Toruniem. Nocna jazda idzie całkiem sprawnie, nie mam problemów z orientacją, wiem czego się spodziewać, nie zaskakuje mnie nawierzchnia - procentuje przejechanie tego kawałka w ramach przygotowań do wyścigu. Na punktach w Toruniu i Włocławku robię typowe przerwy po jakieś 20min, nie jadąc w grupie - mogę też stawać na trasie, żeby się np. załatwić, przelać wodę, czy poprawić coś w rowerze - to jednak spory bonus jazdy solo. W jeździe pomaga też jasny księżyc, który zachodzi dopiero gdzieś koło 2. Jeszcze postój w Gąbinie (gdzie uczestnikami wyścigu bardzo interesował się miejscowy pijaczek :)). Pod Sochaczewem zaczyna już świtać, na punkcie koło Guzowa jest już widno. Odcinek do Grójca dość pagórkowaty, trochę daje się we znaki wiatr. Z Grójca do Wsoli jadę wg regulaminu drogami technicznymi, niestety byłem jednym z nielicznych frajerów którzy wybrali ten wariant, większość jechała ekspresówką, zyskując na tym pewnie z 20-30min (krótszy dystans i przede wszystkim o niebo lepsza zasłona przed wiatrem - sporo ekranów + pchające rower pędem powietrza rozpędzone samochody). We Wsoli jestem trochę po 10, tutaj robię dłuższy postój, kąpię się, jem rosół i jajecznicę, trochę odpoczywam. Swój dramat przeżywa tu dotychczasowy lider - Jan Lipczyński (pierwszy na punkcie, mimo jazdy w kategorii solo). Niestety kontuzja ścięgien powoduje, że mimo wspaniałej jazdy jest zmuszony wycofać się z wyścigu, a szkoda - bo miał czas pozwalający realnie myśleć o poprawieniu dotychczasowego rekordu trasy.
rzez Radom jedzie się nieciekawie, pojechałem drogą w remoncie (całkowicie zerwana nawierzchnia na ok. 2km), myślę że to mimo wszystko szybszy wariant od jazdy pokręconymi objazdami. Dalej droga jest już dobra, ale jedzie się bardzo marnie - przede wszystkim równo czołowy wiatr, trochę górek, do tego oczy się same zamykają, odpoczywam po drodze kilka razy, w lasku z 10min. Ale do zajazdu Viking udało mi się dociągnąć, tutaj postanawiam się przespać - bo czas był ku temu najwyższy.
Zdjęcia z wyścigu
Świnoujście - Drawsko Pomorskie - Piła - Bydgoszcz - Toruń - Włocławek - Gąbin - Sochaczew - Grójec - Radom - Iłża
W nocy kiepsko spałem (może ze 3h) - ale adrenalina robi swoje i rano specjalnie śpiący nie jestem. Duże śniadanie - i uczestnicy na własną rękę przepływają promami z powrotem na Wolin. Tam ustawiamy się do kolejki po GPS-y, każdy uczestnik BB Tour taki wiezie - w celu znacznego usprawnienia relacji on-line oraz by w razie kłopotów z zabłądzeniem organizatorzy mogli znacznie szybciej pomóc. O 8 rano, po strzale z armaty startujemy z rampy promu i przejeżdżamy z kilometr po mieście na start ostry. Tutaj startujemy już wg listy, ja jadę w drugiej 15-os grupie.
Na starcie - od razu dzida do przodu i cała moja taktyka na wyścig w jednej chwili bierze w łeb :). Miałem jechać spokojnym tempem koło 25km/h, nawet ostrzegałem Marka (który był bardziej napalony na szybką jazdę na początku) by nie przeszarżować. Ale emocje biorą górę - i postanowiłem spróbować utrzymać się przez chwilę z przodu. Tempo ostre, często ponad 35km/h, wielu postanowiło mocno docisnąć by szybko dogonić pierwszą grupę. Udało się to nam jeszcze na Wolinie, miałem kilka momentów zwątpienia, ale udało mi się utrzymać w czołowej grupie. Za Wolinem zaczyna się dawać we znaki południowy wiatr, wieje mocno z boku, sporo więcej przeszkadza niż pomaga, jedziemy głównie na wachlarzach, czasem tak szerokich, że zajmujemy niemal całą jezdnię, parę razy nas otrąbiono, nawet organizator dał nam ostrzeżenie :). Pod Golczewem spotykam Mietka z forum (w końcu się zmaterializował :)), chwilę nam potowarzyszył, natrępnie poczekał na grupkę w której jechał Marek. Na pierwszym punkcie kontrolnym w Płotach zbieram nowe doświadczenia - o żadnym większym odpoczynku nie ma mowy, wpadamy jak po ogień, nabieramy wodę do bidonów, podpisujemy listę, łapiemy w biegu torebki z jedzeniem - i od razu w drogę, pewnie dwóch minut nawet tu nie zabawiliśmy, jemy już w trakcie jazdy. Przed Drawskiem jest kilka pagórków, na których utrzymanie się w grupie kosztowało mnie mnóstwo sił (bo na górki 2-3% często ciągnie się tempem 30km/h), punkt kontrolny na 130km wygląda bardzo podobnie jak w Płotach. Dalsza trasa też podobna - sporo bocznego wiatru, lekkie pagóreczki i wysokie tempo, do tego dochodzi upał 30 stopni. Mam tutaj spore problemy z wodą - standardowo wiozłem bidon 0.5 litra i butelkę coca-coli, przy moim zwykłym tempie taki zestaw zupełnie starczał - ale teraz w ogóle nie stajemy, a napić się w trakcie jazdy tempem ponad 30km/h z butelki zakręcanej na korek - wcale nie jest takie proste, od razu traci się ze 20-30m i później trzeba się nieźle naszarpać, żeby dogonić grupę; na taką jazdę zdecydowanie lepsze są dwa duże bidony. A do następnego punktu w Pile było aż 100km (na ok. 230km) - tak więc wszyscy docieramy tam już z wywieszonymi językami, tutaj postój jest już trochę dłuższy (z 10min), wypijam ponad litr, nabieram wodę, jem snickersy - i znowu wio w drogę! Pierwsza część odcinka do Bydgoszczy idzie mi jeszcze całkiem nieźle, ale w drugiej zaczynam już coraz mocniej odczuwać trudy trasy i bardzo mocnego tempa, coraz trudniej utrzymać się w czołowej grupce (a jest nas już chyba tylko 9). Coraz mocniej łapią mnie skurcze na podjazdach, wreszcie jakieś 10km przed Bydgoszczą zostaję z tyłu. Na pierwszym dużym punkcie kontrolnym (ponad 300km) łapie mnie taki skurcz, że przez dobre dwie minuty nie mogłem zsiąść z roweru - to niestety jest cena jaką musiałem zapłacić za jazdę tak szaleńczym jak na mnie tempem (średnia na ponad 300km koło 33km/h, z czego większość z przeszkadzającym wiatrem). Na punkcie wszyscy robią większy odpoczynek - porządny posiłek (schabowy), można się umyć i trochę odpocząć.
Na dalszą trasę ruszam już sam, swoim tempem, przez pierwsze kilometry dalej mam skurcze, w ogóle nie można stanąć na pedały, przechodzi to dopiero już nocą, gdzieś przed Toruniem. Nocna jazda idzie całkiem sprawnie, nie mam problemów z orientacją, wiem czego się spodziewać, nie zaskakuje mnie nawierzchnia - procentuje przejechanie tego kawałka w ramach przygotowań do wyścigu. Na punktach w Toruniu i Włocławku robię typowe przerwy po jakieś 20min, nie jadąc w grupie - mogę też stawać na trasie, żeby się np. załatwić, przelać wodę, czy poprawić coś w rowerze - to jednak spory bonus jazdy solo. W jeździe pomaga też jasny księżyc, który zachodzi dopiero gdzieś koło 2. Jeszcze postój w Gąbinie (gdzie uczestnikami wyścigu bardzo interesował się miejscowy pijaczek :)). Pod Sochaczewem zaczyna już świtać, na punkcie koło Guzowa jest już widno. Odcinek do Grójca dość pagórkowaty, trochę daje się we znaki wiatr. Z Grójca do Wsoli jadę wg regulaminu drogami technicznymi, niestety byłem jednym z nielicznych frajerów którzy wybrali ten wariant, większość jechała ekspresówką, zyskując na tym pewnie z 20-30min (krótszy dystans i przede wszystkim o niebo lepsza zasłona przed wiatrem - sporo ekranów + pchające rower pędem powietrza rozpędzone samochody). We Wsoli jestem trochę po 10, tutaj robię dłuższy postój, kąpię się, jem rosół i jajecznicę, trochę odpoczywam. Swój dramat przeżywa tu dotychczasowy lider - Jan Lipczyński (pierwszy na punkcie, mimo jazdy w kategorii solo). Niestety kontuzja ścięgien powoduje, że mimo wspaniałej jazdy jest zmuszony wycofać się z wyścigu, a szkoda - bo miał czas pozwalający realnie myśleć o poprawieniu dotychczasowego rekordu trasy.
rzez Radom jedzie się nieciekawie, pojechałem drogą w remoncie (całkowicie zerwana nawierzchnia na ok. 2km), myślę że to mimo wszystko szybszy wariant od jazdy pokręconymi objazdami. Dalej droga jest już dobra, ale jedzie się bardzo marnie - przede wszystkim równo czołowy wiatr, trochę górek, do tego oczy się same zamykają, odpoczywam po drodze kilka razy, w lasku z 10min. Ale do zajazdu Viking udało mi się dociągnąć, tutaj postanawiam się przespać - bo czas był ku temu najwyższy.
Zdjęcia z wyścigu
Dane wycieczki:
DST: 695.10 km AVS: 27.95 km/h
ALT: 2496 m MAX: 55.70 km/h
Temp:26.0 'C