wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 314295.23 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.27%)
  • Czas na rowerze: 572d 09h 48m
  • Prędkość średnia: 22.77 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Ultramaraton

Dystans całkowity:50142.25 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:2120:39
Średnia prędkość:22.93 km/h
Maksymalna prędkość:79.10 km/h
Suma podjazdów:413304 m
Suma kalorii:96435 kcal
Liczba aktywności:102
Średnio na aktywność:491.59 km i 20h 59m
Więcej statystyk
Sobota, 4 lipca 2015Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Wycieczka, >500km, Ultramaraton
Pierścień Tysiąca Jezior

W Pierścieniu (wtedy jeszcze nie pod tą nazwą) startowałem razem z kolegą 2 lata temu i zapamiętałem jako bardzo fajną imprezę. Dlatego w tym roku z przyjemnością wybrałem się tam po raz kolejny, tym razem by pojechać wspólnie razem z Kotem.

Noc przed maratonem jak dla mnie bardzo przyzwoita, spałem prawie 6h, a to już pozwala na pełną regenerację. Rano jedzenie, pakowanie rzeczy na rower oraz na bezzwrotny przepak - i ruszamy razem z Tomkiem na 11km do Lubomina, gdzie był start ostry zawodów, dojeżdżamy akurat, gdy na trasę ruszyła pierwsza, najmocniejsza grupa (w której jechali dwaj późniejsi zwycięzcy imprezy). Razem z Kotem na starcie długo czekamy, bo jedziemy dopiero w przedostatniej grupie o 9.15. Atmosfera na starcie pierwsza klasa, więc ta godzina szybko nam zlatuje i ruszamy również i my. W naszej grupie jadą znani z BBTour Jurek Ścibisz i Jan Szymkiewicz, jest też dwóch starszych rowerzystów z południa Polski (Trzebnica i bodajże Wrocław). Początek rozpoznawczy, jest też długi zjazd po wrednej kostce, po tym odcinku przestawiam siodełko (co miałem zrobić czekając na start, gdy była masa czasu, ale zapomniałem ;) i szybko gonię grupę. Jako, że nie bardzo byli chętni do dyktowania szybszego tempa sam narzucam prędkość w okolicach 30-32km/h i tak jedziemy właściwie cały odcinek do Reszla. Widać, że tempo jest solidne, bo co rusz łykamy rowerzystów z wcześniejszych grupek; Marzena bez większych problemów utrzymuje się na kole - więc jest dobrze ;))

PK1 - Reszel 88km

Na punkcie jest już wielu rowerzystów, doganiamy tu m.in. ruszającego ponad pół godziny przed nami Wąskiego, spędzamy tu niezbędne minimum - nabieramy wodę, stemplujemy książeczki i przekładamy jedzenie do kieszonek. Zaraz po tym ruszamy, dołączają się do nas jedynie starsi rowerzyści z Trzebnicy i Wrocławia - i w tym składzie dojedziemy aż do Gołdapi. Na tym odcinku większość trasy jedzie się elegancko - bo jest sprzyjający wiatr, który wieje mniej więcej z południowego zachodu. Górek jak to na Mazurach tradycyjnie sporo, ale Marzena dzielnie się utrzymuje. Rowerzysta z Trzebnicy ma bardzo oryginalny sposób zaliczania podjazdów - wszystkie, nawet te po 5-6% robi na najcięższym przełożeniu 53-11, co kto lubi ;)). Dobrze jechało się do Kętrzyna, tu w mieście dogoniliśmy kilku rowerzystów, za miastem wszystko to zjechało się w większą grupkę - i tradycyjnie zaczęła się nierówna szarpana jazda, a to ktoś wychodzi na zmianę i ciągnie ze 30km/h pod górę, a to zwalnia się do 27km/h, jednym słowem zupełnie nieefektywne jechanie, przez co grupka się rozrywała na każdej ściance i musiałem czekać na Marzenę. Dużo efektywniejsze było gdy sam jechałem na czele, trzymając równe tempo koło 30km/h bez niepotrzebnych, nagłych przyspieszeń - więc starałem się jechać na czele tej grupki i narzucać sensowne tempo.

PK2 - Harsz 137km
Razem dojeżdżamy na pięknie położony punkt w Harszu, nad samym jeziorem Dargin, tu również bardzo krótki postój, w czasie stemplowania książeczek orientuję się, że nie mam swojej, musiała wylecieć z kieszonki. Gdy już myślałem, że będę musiał jechać bez tego okazało się, że moją książeczkę leżącą na drodze znalazł i zabrał nasz Szerszeń z Trzebnicy - wielkie dzięki! Z Harszu ruszamy naszą czwórką, upał daje się już bardzo solidnie we znaki, trzyma 35-36 stopni, a górek nie brakuje, też jest tu więcej odcinków pod wiatr. Na tym kawałku powoli zaczynamy odczuwać trudy trasy, Marzenka lekko zostaje na podjazdach, nasi koledzy również. Do Bani Mazurskich jest sporo takiego sobie asfaltu, dopiero po wjeździe na drogę wojewódzką do Gołdapi zaczyna się świetna szosa, wiatr też sprzyjający. Ale upał i dystans robią swoje, przed samą Gołdapią jest seria górek, która troszkę spowalnia nasz peletonik, koledze z Trzebnicy skończyło się picie, więc pożyczyłem mu swoją butelkę. Ja mimo, że przez te 200km przez jakieś 90% ciągnąłem naszą grupkę wytrzymałościowo czułem się dobrze, za to coraz bardziej dawało mi się we znaki syfne jedzenie. Ze względu na upał zdecydowałem się na jazdę na izotonikach, których normalnie nie używam, ale po kilku godzinach miałem już tego serdecznie dość, podobnie jak i żeli i batonów energetycznych, których sporo z Kotem zakupiliśmy, marzyłem o szczoteczce do zębów ;))

PK3 - Gołdap 203km
W Gołdapi też schodzi nam tylko kilka minut, dobrym pomysłem na punkcie były pomidory, zjadłem dwa, co nieco oczyściło mi zęby zmasakrowane po tym syfnym chemicznym żarciu. Spotykamy tutaj też Pawła (Dodoelka), który na szczęście od razu po wyjeździe z punktu zorientował się, że zostawił tu swoje bidony ;)) Żegnamy się tu z sympatycznymi rowerzystami z Trzebnicy i Wrocławia, dla których nasze tempo było trochę za wysokie, serce rośnie, gdy się patrzy, że w tym wieku tak świetnie sobie radzili (jeden miał 67lat) Marzenka ruszyła sama naprzód, ja jeszcze poprawiałem nieco rower i szybko ruszyłem by ją dogonić. Za Gołdapią zaczyna się chyba najładniejszy odcinek Pierścienia - jazda wzdłuż granicy do Szypliszek, jest tu sporo górek, z których mamy szeroką panoramę na okolicę, znacznie spada gęstość zaludnienia, puste odcinki ciągną się kilometrami. Na tym odcinku towarzyszy nam Robert z Elbląga, który w maratonie oficjalnie nie startował, ale przejechał jego całą trasę, by potowarzyszyć znajomym. Marzenka powoli zaczyna płacić cenę za pierwsze 200km ściganckim tempem i bez postojów, coraz bardziej zostaje na górkach, tak więc tempo nam nieco spada - ale to jest norma na takich maratonach, pierwszą część jedzie się ile fabryka dała, na drugiej - tyle ile nam rezerw zostało ;)). Końcówka przed punktem w Rutce - to najwyższa górka Pierścienia (ok. 290m) za Wiżajnami, a z niej najdłuższy zjazd maratonu, ponad 100m w pionie, są nawet serpentyny, można się poczuć jak w górach.

PK4 - Rutka-Tartak 258km
Na punkcie w Rutce spotykamy Monikę i Kuriera, na których nasz widok zadziałał jak płachta na byka (startowaliśmy 50min później) - więc zaraz ruszyli ;). My zdecydowaliśmy się na trochę dłuższy postój, jemy serwowany tutaj żurek, wcinamy również bułkę, co było bardzo dobrym pomysłem, bo znacznie poprawiło nam stan żołądków zmęczonych śmieciową żelowo-galaretkową dietą. Kota ten postój (niecałe 20min) wyraźnie zregenerował, dzięki czemu Marzena ruszyła na trasę z nowymi siłami, po krótkiej zamułce przed Rutką nie było już śladu. Sprawnie jedziemy odcinek do Sejn, temperatura wreszcie zaczyna nieco opadać, ale 30 stopni trzymało niemal do zmierzchu. Zaraz za Rutką ostry, długi podjeździk 8-9%, później już się zaczyna wypłaszczać, jest jeszcze krótka ścianka przed Szypliszkami, a później już głównie w dół i po płaskim do Sejn. W samych Sejnach był jedynie punkt kontrolny, gdzie mieliśmy podbić książeczki, ale mimo, że miałem go poprawnie zaznaczony nie zorientowaliśmy, że to budka przed bazyliką. Żeby nie tracić czasu na szukanie robimy foto przed bazyliką jako dowód, że tu byliśmy - i jedziemy dalej na Augustów. Tę trasę dobrze znaliśmy z jazdy do Wilna, większość odcinka do Augustowa jedzie się w lesie, kawałek bardzo przyjemny, zachodzi słońce, temperatura spada do przyjemnego poziomu i do tego skończyła się pierwsza część górek, mamy tutaj ok. 200km relatywnie płaskiej części maratonu. W końcówce przed Augustowem Kota znowu łapie kryzys, więc trochę zwalniamy - wyraźny znak, że nie ma co przesadzać z czasem postojów, to już nie ta faza maratonu, gdzie możemy rezygnować z postojów, tak mogą jechać najmocniejsi, ale innym te odpoczynki znacznie pomagają zwalczyć kryzysy

DPK6 - Augustów 337km

W Augustowie był duży PK, można było tu zjeść normalny obiad, wcinamy rosół i schaboszczaka, zabieramy trochę rzeczy korzystając z przepaku. Zaraz po nas wjechała większa grupka z Dodoelkiem, ale my szybciej się zebraliśmy i po 25min we dwójkę ruszamy na trasę. Po Augustowie przejazd po kostce, widać że zaczął się już sezon urlopowy, bo po centrum kręciło się sporo turystów. Miasto opuszczamy wygodną drogą na Raczki, dzięki wybudowaniu ekspresowej obwodnicy miasta Augustów wreszcie odetchnął po długich latach maltretowania przez tiry, które teraz mają zakaz wjazdu do miasta i mogą jechać jedynie obwodnicą. Dzięki temu i na naszej drodze jest symboliczny ruch, jedzie się więc sprawnie, bo dalej jest w miarę płasko. Noc dość jasna, wygodna do jazdy, świeci nam spory księżyc, do tego na północy Polski na początku lipca zaczyna się rozjaśnia się już koło 2. Długi odcinek na punkt w Wydminach przechodzi nam w miarę sprawnie, pod koniec tempo już słabnie, ale ponad 400km w nogach to już nie byle co i organizmy domagają się postoju, do tego Marzenkę coraz bardziej morzy sen

PK7 - Wydminy 421km
Punkt bardzo przyzwoity, zjadamy tu ciepłą zupę, wcinamy kanapki i po 20min wracamy na trasę. powoli zaczyna już świtać, za Giżyckiem mamy już zupełnie jasno, dzięki czemu możemy zobaczyć jeden z ładniejszych kawałków Pierścienia - przejazd wzdłuż jeziora Jagodnego. Klimaty o świcie jak zwykle kapitalne, temperatura spadła nawet do poziomu 13-14 stopni, pojawiło się dużo mgieł, które wyglądały z daleka jak jeziora. Kawałek dalej bardzo marny odcinek do Ryna (tak się odmienia tę nazwę ;)), gdzie trzęsiemy się na dziurach. Po wjeździe na krajówkę nawierzchnia jest już dobra, ale słabiej z ruchem, bo mijają nas serie samochodów, widać kawałek wcześniej był ruch wahadłowy ze światłami, powodujący, że samochody zbierają się w większe grupy. Za Rynem kończy się też bardziej płaska część Pierścienia i zaczynają się wymagające podjazdy, które będą już do końca trasy. Do Mrągowa są trzy długie podjazdy, które bardzo zmęczyły Marzenę, żel i trochę słodyczy pozwolił dojechać na kolejny punkt.

PK8 - Mrągowo 500km
Skręt na punkt z szosy dobrze oznaczony, natomiast sam punkt beznadziejnie. Po krótkim kołowaniu mieliśmy szczęście, ze przed budynek wyszedł chłopak z obsługi punktu, bo samemu znaleźć nie było by tak prosto. Punkt bez ciepłego jedzenia, więc za długo nie posiedzieliśmy, zjedliśmy trochę suchej karmy i ruszyliśmy na ostatnią stówkę. Kawałek za Mrągowem dogonił nas Grzesiek Mazur z Lublina, który jechał od Rutki w większej grupce Dodoelka (dojechali do Mrągowa 3min po naszym odjeździe), ale mocno narzekał na długie postoje i rwany sposób jazdy, więc na końcówkę postanowił się do nas podłączyć. Za Świętą Lipką zaczął się chyba najtrudniejszy odcinek maratonu - same podjazdy i długie kilometry słabego asfaltu. Po 500km w nogach sił już za dużo nie było, więc spokojnie toczyliśmy się naprzód, średnie na dwóch ostatnich pięćdziesiątkach mieliśmy w okolicach 23,5km/h.

PK9 - Kikity 552km
Na ostatnim punkcie krótko zabawiliśmy, uzupełniliśmy wodę, zjedliśmy parę batoników i ruszyliśmy na trasę, bo z analizy listy na punkcie wynikało, że są jeszcze szanse by dogonić Monikę i Kuriera. Okazało się jednak, że pojechali ten odcinek troszkę szybciej od nas, my dalej trzymaliśmy tempo koło 23km/h, zaliczając niekończące się podjazdy. W Dobrym Mieście wreszcie się wypłaszcza, Grzesiek jechał kawałek przed nami, na wjeździe do miasta zauważywszy nas z daleka wziął nas za grupkę Dodoleka i szybko ruszył na maksa na metę ;). My powolutku toczyliśmy się ostatnie kilometry do Lubomina pod wredny wiatr i o 10.44 z czasem 25h29min zameldowaliśmy się na mecie.

Podsumowanie
Maraton dla nas bardzo udany, pierwszy raz jechaliśmy we dwójkę na zawodach - i wyszło to bardzo elegancko, udało się wykręcić świetny czas na tej trudnej trasie i w wymagających, upalnych warunkach. Zajęliśmy 20 miejsce na ponad 90 osób, które maraton ukończyły, do tego Marzena była trzecia wśród kobiet, z minimalną stratą do Moniki Kędziorek (16 minut). Udało się sensownie zminimalizować postoje, na całej trasie zeszło nam na nie tylko ok. 2,5h, co uważam za bardzo przyzwoity wynik. Przez pierwsze 200km jechaliśmy właściwie bez postojów, tak jak Hipki (Agata z fenomenalnym czasem wygrała wśród kobiet, tracąc do zwycięzcy ledwie 23minuty), którzy na całej trasie mieli jedynie koło 30min postojów (wynik wręcz nieprawdopodobny!). Ale po 200km szybkie tempo i brak odpoczynków zebrały swoje żniwo i na kolejnych postojach musieliśmy już odpoczywać by się zregenerować i móc utrzymywać sensowne tempo na kolejnych kilometrach. Do tego całą trasę przejechałem właściwie bez kontuzji - co po MP, na którym bardzo się męczyłem ze skurczami jest dobrym prognostykiem przed główną imprezą sezonu, czyli GMRDP; choć oczywiście jazda po dużych górach i maksymalnym tempem rządzi się trochę innymi prawami.

Impreza doskonale zorganizowana, Robert Janik robi bez wątpienia najlepsze ultramaratony w Polsce, nie boi się wyzwań organizacyjnych, dzięki czemu mogliśmy jechać piękną trasę 600km, a nie 3 czy 4 razy tą samą pętlę jak na wielu imprezach szosowych, co niewątpliwie wiele łatwiej zorganizować. Trasa kapitalna, wiele urokliwych mazurskich szos, ruch niewielki. Jednym słowem impreza godna polecenia każdemu, idealna reklama ultramaratońskiej jazdy.

Podziękowania dla Marzenki za wspólną trasę i współpracę na maratonie, wielkie brawa za hart ducha i umiejętność jazdy na maksimum swoich możliwości na tak długiej i wymagającej trasie, jeśli uwzględnić różnicę płci to jest sporo mocniejszym ode mnie maratończykiem ;)). Zdjęć nie robiłem, ale Marzena ma ich sporo, więc na pewno wrzuci galerię z naszej trasy.



Dane wycieczki: DST: 608.60 km AVS: 25.90 km/h ALT: 3354 m MAX: 58.00 km/h Temp:26.0 'C
Sobota, 13 czerwca 2015Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Wycieczka, >500km, Ultramaraton
Maraton Podróżnika

Po sukcesie pierwszej edycji Maratonu Podróżnika organizacja kolejnej była naturalną koleją rzeczy. Tym razem jednak impreza miała zupełnie inny charakter. O ile ta pierwsza była stosunkowo łatwa (oczywiście jak na trasę 500km, bo taki dystans juz z zasady jest bardzo wymagający), pomyślana tak by wiele osób jadących po raz pierwszy taki dystans miało szansę zobaczyć jak się jeździ tego typu trasy oraz by jak najwięcej osób mogło zdobyć kwalifikację BBTour. W tym roku w głosowaniu wygrała trasa zgłoszona przeze mnie, bardzo ambitna, typowo górska, z przewyższeniem aż koło 7000m.

Metą maratonu była położona pod Krakowem Brandysówka, do której piątkowym popołudniem dojeżdżali kolejni maratończycy. W nocy tradycyjnie spałem niespecjalnie, ale koło 4h udało się zdrzemnąć - a na takim poziomie snu można już sensownie jechać ;). Przed 8 wszyscy są już gotowi do startu, a Kot nawet już od 4h na trasie (wyjątkowo jechała solo, ze względu na sprawy rodzinne i konieczność szybkiego powrotu). Pierwsze 45km trasy - to dojazd spokojniejszym tempem do Wieliczki, przez aglomerację Krakowa, pomyślane tak by ludzi nie kusić do naginania przepisów. Ale już na tym kawałku, pokonywanym wcześnie rano widać, że dzisiaj przeciwnikiem rowerzystów nie będę jedynie wysokie góry, ale także i upał, o godzinie 10 temperatura już wyraźnie przekracza 30 stopni!

Po krótkim oczekiwaniu na pozostałe 2 grupy z dystansu 500km - właściwy start maratonu, zgodnie z tym co przypuszczałem od razu zaczyna się szybka jazda, a grupka na pofałdowanej drodze do Gdowa błyskawicznie się rozrywa, wkrótce na czele zostaję tylko z Waxmundem, Tomkiem, Gavkiem, Hipkami i Góralem Nizinnym. Hipki wkrótce zostają kawałek z tyłu woląc jechać swoim równym tempem, zamiast naszym, bardziej szarpanym. Za Gdowem zostajemy już w czwórkę, bo Gabrielowi z głośnym hukiem eksplodowała dętka, prawdopodobnie przez upał. W czwórkę pokonujemy pierwszy duży podjazd na Stare Rybie, w Limanowej stając na zakupy, bo już na pierwszych 90km poleciało ponad 3 litry wody. W czasie zakupów dochodzą nas Hipki, więc zaraz za nimi ruszamy, doganiając ich na początku podjazdu na Ostrą. Na tym podjeździe pojechałem rzeczywiście bardzo ostro (411m na 11km ze średnią 20,3km/h); jak pokazało się później - za ostro. Na szczyt docieram jako pierwszy, a tu całkiem nieoczekiwanie spotykam WujkaG, który jak się okazało wyjechał naprzeciw maratonowi, by trochę się z nami przejechać. Zjeżdżam razem z Wojtkiem w dół, przy okazji obserwując mistrzostwo techniczne z jakim jedzie w dół, w Kamienicy Wujek zostaje poczekać na resztę, ja jadę dalej. Na odcinku do Zabrzeża wyraźnie zaczynam odczuwać pierwsze skurcze, więc przestawiam pozycję w rowerze, w tym czasie dochodzą mnie Tomek i Wax wraz z Wujkiem. Na odcinku do Krościenka jechaliśmy bardzo mocnym tempem za Wujkiem, co było niewątpliwie błędem, bo zarówno Waxa jak i mnie zaczęły coraz mocniej męczyć skurcze, tempo Wojtka to nie nasza liga ;)) Najpierw odpuszcza Wax, a ja pod Krościenkiem znowu przestawiam rower, bo znogami jest coraz gorzej, przy każdym mocniejszym depnięciu czuć skurcze. Tomka doganiam na podjeździe pod Hałuszową, na szczycie znowu rower, więc Tomek mi trochę odjeżdża. W Łapszach na punkcie nie staję, zrobiłem jedynie zakupy, podjazd pod Łapszankę idzie mi mizernie jadę powoli, muszę stawać, na szczycie pod kapliczką jestem już niewąsko umordowany, każde mocniejsze obciążenie mięśni to są skurcze, przy zsiadaniu też muszę się poruszać prawie w kucki, bo przy wyproście nogi od razu pojawiają się skurcze.

Na Łapszance chwilę po mnie pojawia się Tomek (minęliśmy się w Łapszach) i razem jedziemy dalej, rozłączając się zaraz po granicy, gdy znowu przestawiałem rower. Dogonić mi się go udało dopiero na podjeździe przed Tatrzańską Łomnicą, ale coraz bardziej jasne stawało się dla mnie, że będę musiał zwolnić, bo z tymi skurczami nie da się jechać, masę czasu tracę na przestawianie pozycji w rowerze, łudząc się, że znajdę coś co mi pomoże na te skurcze. Gdzieś w rejonie Smokovca dochodzą mnie Hipki i razem jedziemy już właściwie na punkt na 240km w Podbanskiem, pod koniec podjazdu do Strbskiego Plesa Hipkowi pęka linki do przerzutki, na szczęście przerzutka blokuje się na środku kasety, więc na dość łagodnym podjeździe da się tak jechać, a dalej na punkt jest już tylko w dół.

Na punkcie pożyczam Hipkowi zapasową linkę do przerzutki, spotykam tutaj też Kota, która jak wspominałem ruszała 4h przed nami - twardo jedzie swoje i nieskutecznie usiłuje mnie zarazić swoją nieodłączną dawką maratonowego pesymizmu (czyli gadanie jak to ona jedzie żenująco, jaka jest słaba i inne tego typu bajania :)). Ja chociaż mam niezłą jazdę z tymi skurczami wcale nie uważałem, że jadę żenująco, albo słabo; po prostu jadę ile w danej chwili mogę i przede wszystkim staram się mieć z tej jazdy dużo frajdy! Punkt Vooya Macieja zorganizowany perfekcyjnie - duże podziękowania dla Maćka, Magdy i Tereski za bezinteresowną pomoc dla maratończyków. Jedzenia jest w brud, niestety przez ten upał mam spore problemy z przyswajaniem jedzenia, z trudem to we mnie wchodzi, jem niewiele. Tak więc ledwo dałem radę wmusić w siebie nie za duży talerz makaronu, zabieram zestaw bułek, drożdżówkę i banany - i jadę dalej.

Pierwsza część za punktem łatwiutka - druga część długiego zjazdu, dalej jedzie się marnie, wkrótce doganiają mnie Hipki, a podczas kolejnej regulacji roweru odjeżdżają, tym razem już ostatecznie, po doskonałe drugie miejsce na maratonie. Długi podjazd pod Kvacanske marnie idzie, znowu postoje na poprawki, na szczyt wjeżdżam już po zmroku. Zjazd bardzo szybki, doganiam na nim Kota, chwilkę jedziemy razem. Za Zubercem mija mnie 3-osobowa ekipa Symfoniana, ja staję na odpoczynek i jedzenie w Tvrdosinie. Na tym odcinku zastanawiałem się czy nie pojechać dalszej części trasy spokojnym tempem razem z Kota, ale jako, że na tym dłuższym, płaskim odcinku przed Glinnem trochę odzyłem - postanowiłem jeszcze trochę powalczyć. Na Glinne docieram razem z ekipą Symfoniana, razem jedziemy dłuższy kawałek, zaliczamy ostry podjazd za Jeleśnią. Tutaj każdy inaczej stawał, więc się to rozbija, ja traciłem masę czasu na regulacje roweru. Przełęcz Przysłop daje w kość, ostre nachylenie do 14%, a zjazd mizerny, bo sporo dziur w nocy. Przed Krowiarkami zaczyna powoli świtać, tutaj mija mnie Symfonian z jednym już kolegą, dalej prawie do końca jadę już sam.

Za Krowiarkami krótki podjazd na Zubrzycką, z której bardzo fajny zjazd na którym przekraczam 75km/h; przed Makowem staję na Statoilu, bo już solidnie zgłodniałem. O czas już nie walczę, więc można trochę odpocząć, zjadam półtorej zapiekanki (połówki drugiej już nie wcisnąłem). Za Makowem czeka mnie Makowska Góra - czyli najtrudniejszy podjazd maratonu, początek po serpentynach koło 9%, a następnie długa prosta nachylona koło 13-14%, która nie chce się skończyć. Zjazd na drugą stronę jeszcze bardziej nachylony, wąska, kręta droga - jak to często na ostrych ścianach; ten zjazd sprawił spore problemy wielu osobom, kolega z dystansu 300km jadąc tu nocą miał tu groźny wypadek przy którym złamał obojczyk (i pomimo złamania dał radę dojechać rowerem na metę!). Cała końcówka pozostała na metę - to niekończące się podjazdy, niby wysokości coraz mniejsze, ale górki są cały czas, nie brakuje i całkiem ostrych; do tego słońce już zaczyna palić. W samej końcówce jeszcze mija mnie Przemielony, jeszcze tracę ponad 10min na rozmowę telefoniczną, po czym zaliczam ostatnią 14% ściankę w rejonie Łazów - i po 2km melduję się na mecie w Brandysówce!

Maraton morderczy, juz same parametry trasy budzą duży respekt, a my do tego musieliśmy się zmagać z chyba najcieplejszym dniem w tym roku, jak wspominałem pierwszego dnia temperatury grubo przekraczały 30'C. A takie warunki znacząco wpływają na wydolność organizmu, upał parę całkiem mocnych osób zmusił do wycofania się. Sportowo - wypadłem mizernie, dopiero 8 miejsce z czasem 27h52min, niestety ze względu na skurcze musiałem jechać wolniej niż bym mógł jadąc w pełni sprawny, ale odporność na kontuzje to nieodłączna część tej zabawy, jak coś człowieka łapie - to jednak znaczy, że pod pewnym względem był źle przygotowany. W moim przypadku była to najpewniej zła pozycja na rowerze, ustawiona pod spokojną i wygodną jazdę długich dystansów (jak 500km z Kotem do Wilna); a maraton, gdzie się często ciśnie na maksa to jednak coś innego, dopiero pod koniec znalazłem pozycję która nieco skurcze zredukowała, lub mi się tylko tak wydawało, bo pod koniec tez już sporo wolniej jechałem. Ale poza tym impreza bardzo udana - masa gór, wspaniałe widoki, satysfakcja z dojazdu na metę w takiej imprezie zawsze jest wielka, bo tak naprawdę najważniejsza jest frajda z jazdy i przeżycia na trasie.


Dane wycieczki: DST: 534.30 km AVS: 23.66 km/h ALT: 6785 m MAX: 75.80 km/h Temp:25.0 'C
Niedziela, 24 sierpnia 2014Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wycieczka, >500km, Ultramaraton
BAŁTYK - BIESZCZADY TOUR 2014

Noc przed maratonem – tradycyjnie zarwana, pospałem koło 1,5h, później już tylko przewracałem się z boku na bok. Podziękowania dla Krzyśka, Turysty i Transatlantyka, którzy przewaletowali nas w swoim pokoju, bo planowany (razem z Kotem) nocleg w namiocie nie wypalił z powodu bezsensownego i czasochłonnego przejazdu z Masą Krytyczną, przez co osoby dojeżdżające po 16 nie mogły odebrać pakietów startowych o normalnej godzinie, a dopiero koło 20. A osobiście Masę Krytyczną uważam za zwykłą głupotę, która tylko pogarsza, a nie poprawia sytuację rowerzystów, bo przysparza niechętnych rowerzystom kierowców i wzmacnia stereotypy o tej grupie, a część kierowców odbija sobie to potem w podejściu do rowerzystów na drogach. Ale uczestnicy maratonu nie mieli nic do gadania w tej mierze (a wszyscy z którymi gadałem byli tym zirytowani) i musieli realizować „ambicje” jednego z organizatorów BBTour klubu „Uznam” ze Świnoujścia, który na ten pomysł wpadł.

Start
Na starcie wszystko przebiega w miarę sprawnie, choć jak wychwycił Bronek nasza grupa startuje 8.07, nie 8.05 jak było w planach, a w porównaniu do grupy 1 mamy już 8 minut różnicy, bo oni ruszyli chwilkę wcześniej ;)). Początek spokojny, tempo lekko ponad 30km/h, a to przy zauważalnym wietrze w plecy nie jest dużo jak na tę fazę wyścigu, w naszej grupce oprócz Bronka jest też Tomek Ignasiak i Zdzisław Piekarski, piąty zawodnik zrezygnował ze startu. Jeszcze na Wolinie doganiają nas Waxmund i Łukasz Rojewski z kolejnej grupki, a kawałek za nimi widać Ryśka Denekę i Leszka Ryczka – i dopiero wtedy zaczyna się szybka jazda. Tak się pechowo złożyło, że bardzo szybko zachciało mi się sikać, wkrótce na tyle silnie, że kawałek za mostem z Wolina na ląd musiałem się zatrzymać. Przy ostrym tempie jazdy 2-3 minuty stracone w ten sposób to bardzo dużo. Razem ze mną na sikanie stanęli Rysiek i Leszek, ale gdy ruszyłem z kopyta by dogonić grupkę nie utrzymali koła. Goniłem grupkę niemal 10km, strasznie się wyżyłowałem, bo wymagało to tempa koło 40km/h. Ale udało mi się dojechać do grupki i do Płotów solidnym tempem docieramy razem. Przed miastem jeszcze wspólnie sikamy, wtedy doganiają nas zmęczeni Rysiek i Leszek, średnia na tym odcinku to koło 35km/h.

Płoty 76km

Postój dosłownie chwilka na złapanie jedzenia – i już jesteśmy na trasie; Rysiek i Leszek nie dali rady utrzymać koła, więc w dalszą trasę jedziemy szóstką – Bronek, Waxmund, Tomek, Zdzisiu, Łukasz i ja – i w tym składzie będziemy jechać aż za Włocławek. Za Płotami zaczynają się małe pagóreczki, a że tempo dalej jest solidne, muszę się zdrowo napocić, żeby utrzymać się w grupie, na tym kawałku Waxmund mocno ciśnie.

Drawsko Pomorskie 130km
Tutaj na postój już na parę minut stajemy, poprawiam trochę siodełko w rowerze, jest czas żeby zjeść bułkę; gdy już ruszamy na trasę dociera Rysiek. Kolejny odcinek – to coraz więcej pagóreczków, powoli zaczynają dawać w kość, Waxmund już nie szaleje na przodzie, natomiast tytuł „Króla Podjazdów” przyznajemy Zdzisiowi Piekarskiemu, który co podjazd – wszystkich wyprzedza, by zwalniając na zjeździe znowu spaść do tyłu; ale faktycznie jest to nieekonomiczna jazda i bezsensowne przyspieszenia (w drugiej części trasy zapłacił za to kontuzją kolan), z kolei na zjazdach mocno przyspiesza Tomek Ignasiak. A Łukasz Rojewski, znany z takich drastycznych przyspieszeń na czele grupy – tym razem nie szaleje aż tak, bo padła mu mp3-ka, więc słyszy co się do niego krzyczy ;)). Poza tym na świetny patent wpadł Bronek, który ma ze sobą bardzo głośny gwizdek i gdy ktoś jadący na czele zaczyna jechać za szybko i odrywa się od grupy – głośno gwiżdże ;)) Tomek też co chwile żartuje, tak więc pomimo solidnego tempa atmosfera jest wesoła. Na następny punkt było niemal 100km, za Kaliszem Pomorskim, po wjeździe na DK10 było już nieco bardziej płasko, ale dystans się dłużył. Przed Piłą znowu seria podjazdów, którą pokonujemy już dość spokojnie, następnie do Piły po skręcie na wschód mamy i wiatr w plecy i w dół – tak więc w mieście meldujemy się szybko.

Piła 229km
Punkt z „lekkim” jedzeniem typu banan, baton i drożdżówki. Po krótkim postoju ruszamy na dalszą trasę, przy wyjeździe z miasta wracamy na DK10, ruch w sobotę jest tu niewielki, niespecjalnie przeszkadza. Na odcinku do Bydgoszczy trzymamy solidne tempo powyżej 30km/h, więc kilometry szybko lecą, górek ciągle trochę jest, w pamięć zapada brukowany odcinek w Wyrzysku. Pogoda do jazdy – można powiedzieć idealna, sprzyjający wiatr, temperatura koło 20-22 stopni. Przeszkadzają mi tylko (tradycyjnie) problemy z pozycją na rowerze, zawsze jest coś nie tak – albo nadmiernie bolą mięśnie, albo kolana, albo siedzenie, złotego środka nie sposób znaleźć, ale przy takim ciśnięciu zawsze coś musi boleć.

Bydgoszcz 305km
Na punkt w Bydgoszczy docieram już ze sporą ulgą, 300km to w sam raz na dłuższy, obiadowy postój. Zorganizowane jest to bardzo sprawnie, tym razem nie trzeba już samodzielnie zamawiać obiadu w barze, a jest to w cenie i przygotowane tak, że czeka się tylko chwilkę. Obiad smaczny – rosół i schabowy, tyle że jednak porcja sporo za mała, ciężko się tym najeść było; w poprzednich latach porcje były większe. Zdzisiu Piekarski dalej bardzo oryginalnie – zamiast obiadu wybrał kąpiel pod prysznicem i zmianę stroju rowerowego, a z obiadu wziął tylko kotlety w rękę ;)) Na postój zeszło się niecałe 30min – z czasem stoimy świetnie, bo już o 18.20 wyjeżdżamy z Bydgoszczy, tak szybko jeszcze nigdy mi się to nie udało, jest więc szansa na świetny czas, średnią na tych 300km mieliśmy 32,5km/h, a do tego bardzo mało poleciało na postoje, na punkcie byliśmy cały czas sami, więc kolejne grupy ładnie wyprzedziliśmy. Początek odcinka do Torunia spokojny, sporo gadaliśmy, więc tempo było słabe, dopiero pod koniec ekspresówki mocniej przyspieszyliśmy, do Torunia dojeżdżamy, gdy już się robi ciemno.

Toruń 368km

Punkt, jak na taki zorganizowany w ostatniej chwili – wypadł bardzo przyzwoicie, był ciepły żurek, były batony, banany, kawa, herbata itd. Szybko się zbieramy, po pierwszym kawałku w oświetlonym mieście zaczyna się już typowo nocna jazda. Ale wreszcie (w porównaniu do ubiegłych lat) na tym odcinku jest dobra droga, większość ruchu idzie równoległą autostradą, więc mamy komfortowe warunki, dziur niewiele, więc ten krótki 56km odcinek pomiędzy postojami zlatuje szybko. We Włocławku witają nas pięknie podświetlone Zakłady Azotowe, nocą to szkaradztwo wygląda o niebo lepiej niż za dnia ;).

Włocławek 424km
We Włocławku tradycyjnie bardzo dobrze przygotowany punkt, wcinam dwie zupki pomidorowe, jest nawet komputer na którym można sprawdzić sytuację w wyścigu. Wyjazd z miasta po dziurawej kostce, na której wypięła mi się lampka, na szczęście bez konsekwencji. Ok. 20km za Włocławkiem, na nadwiślańskim odcinku, na gładziutkim asfalcie łapię gumę – i była to awaria, która zupełnie rozbiła mój plan jazdy BBTour i zniweczyła cały wielki wysiłek jaki włożyłem w jazdę w jednej z czołowych grupek. Bo moje tylne koło było na szytkę, uszczelniacz nie załatał dziury, a zapasu nie miałem. Gdy okazało się, ze nie da się tego naprawić – grupka ruszyła dalej, bo nie było sensu marnowania czasu (do tego jeszcze padać zaczęło).

Parę słów o szytkach, bo już dawno jakikolwiek sprzęt rowerowy mnie tak nie wkurzył.
Zdecydowałem się na jazdę na kole na szytce, bo na tym dość pancernym modelu szytek dotąd przejechałem ok. 10tys bez jednej gumy, a ta którą miałem na kole miała przebieg ok. 2tys. A że przód miałem na oponę – nie zabrałem zapasowej szytki (tę zresztą nie tak łatwo wymienić na trasie). Ale rzeczywistość pokazała, że był to potężny błąd; za swoją głupotę zapłaciłem wysoką cenę, na usunięcie awarii, która normalnie zajmuje 10-15min straciłem wiele godzin. Z pewnością był to ostatni raz, gdy zbliżyłem się do szytek, to system tylko i wyłącznie na krótkie wyścigi, gdzie guma i tak oznacza koniec szans na wynik. Ale ja długo żyłem złudzeniami, którymi szosowi fanatycy mamią naiwnych na forach internetowych, że to lżejsze, że mniejsze opory toczenia, że przecież zawodowcy tylko na tym jeżdżą, że jazda na szytkach a oponach – to niebo i ziemia. Po rocznym używaniu tego systemu – mogę powiedzieć, że to g. prawda, różnice są pomijalne, a upierdliwość systemu na szytki potężna, szansa że uszczelniacz załata dziurę przy ciśnieniu większym niż 5 atmosfer – na poziomie 20-30%, więc po gumie z reguły czeka nas kosztowna zmiana szytki. A szytka kosztuje mniej więcej dwa razy drożej niż jej jakościowy odpowiednik opony, do tego ma żywotność prawie dwa razy mniejszą. To system tylko na króciutkie wyścigi, bądź na takie, gdzie są samochody serwisowe; do reszty zastosowań – zupełnie się to nie nadaje. Z wielu minusów tego systemu startując w BBTour już zdawałem sobie sprawę, ale jako, że koło na szytkę miałem wysokiej klasy, dużo wyższej niż koło na oponę, postanowiłem zaryzykować – i poległem z kretesem… A akapit ten kieruję do innych miłośników długich dystansów jako ostrzeżenie – nie dajcie się omamić gadaniem o szytkach, większość głoszących peany na temat wyższości szytek to klasyczni sprzętowi onaniści ;)).

Wracając do jazdy – postanowiłem dalej jechać na obręczy, bo była szansa, że na punkcie w Gąbinie mogą być jakieś osoby z forum, od których można by pożyczyć szosowe koło. Pociągnąłem więc tempem koło 20km/h dalej, na szytkach na obręczy jedzie się akurat sporo lepiej niż na oponach, bo są do niej przyklejone, nie trze się rantem o ziemię. Ale oczywiście nie ma to nic wspólnego z prawdziwą jazdą, co obrót koło skacze na wentylu, na zakrętach trzeba bardzo uważać, na zjazdach podobnie. Tak to można jechać 10km, ale jazda w ten sposób aż 80km – to już czysta męka.

Gąbin 485km
Na punkcie niestety nie było nikogo z forum, jedynie strażacy i mocno nadpobudliwy dzieciak, który ciągle chciał mi w czymś pomagać, a że byłem mocno wkurzony musiałem użyć całych swoich pokładów samokontroli, żeby go nie opieprzyć ;). Ale to wkurzenie spowodowało, że postanowiłem, że w ten sposób to ja tego wyścigu nie zakończę, że wbrew wszelkim przeciwnościom – powalczę, żeby do mety dojechać. Zadzwoniłem więc do sędziego informując, że zjadę do Warszawy po nowe koło. Ale do Sochaczewa był jeszcze spory kawał, więc powoli turlając się na obręczy ruszyłem dalej, po drodze wyprzedzili mnie pierwsi zawodnicy solo (wcześniej mijała mnie jeszcze bardzo mocna grupka kolegów z MRDP). Kawałek za Gąbinem coraz bardziej zaczyna nawalać lampka, okazało się, że bocialarka to szajs na poziomie tanich „chińczyków”, typowa dla nich awaria od wibracji – najpierw zaczyna mrugać, potem co jakiś czas gasnąć, aż wreszcie wysiada w ogóle, a do świtu jeszcze daleko. Zabranie bocialarki – to był mój kolejny błąd, trzeba było jechać ze sprawdzonym sprzętem, który takich numerów nie odstawia, znowu poleciałem na mniejszą wagę, choć w tym przypadku decydująca była mniejsza prądożerność bocialarki; tylko co z tego, że ciągnie mniej prądu, jak potrafi człowieka tak załatwić? Jednym słowem – prawdziwy armagedon sprzętowy, jeszcze tylko na gradobicie czekałem... Ale nie było rady, trzeba było jechać zupełnie po ciemku, a jak na złość ruch nie był taki mały, bo była to godzina powrotów z dyskoteki, którą mijałem. Dopiero na ulicach Sochaczewa, po prawie 80km jazdy na obręczy wyprzedza mnie grupka Ricardo (który na metę dojechał z czasem 42h54min) – to najlepiej pokazuje, że czas poniżej 40h był w tych warunkach pogodowych realny.

Sochaczew 530km
W Sochaczewie jadę na dworzec PKP, trochę czekam na pociąg – i po godzinie jestem w Warszawie, stąd metrem jadę do domu, gdzie zmieniam koło, przekładam kasetę, zakładam nową lampkę. Nie jest łatwo zmobilizować się do jazdy po takim powrocie do domu po nieprzespanej nocy, ale motywację do ukończenia trasy miałem silną, więc nie wahałem się w ogóle. Z powrotem wracam metrem, na Centralnym czekam 30min na pociąg do Sochaczewa (jedząc w międzyczasie solidne śniadanie w McDonaldzie), kolejna godzinka do Sochaczewa i ok. 9.30 wracam na trasę maratonu. W tej sytuacji oczywiście ambicji sportowych już nie miałem, na poprawienie mojego rekordu szans nie było żadnych, więc postanowiłem spokojnym tempem dojechać do mety, nie myśleć w ogóle o czasach i wyciągnąć z jazdy tyle przyjemności ile się da. Od razu za Sochaczewem zaczęło padać i w deszczu wjeżdżam do Żyrardowa.

Żyrardów 557km
Tu na punkcie zabawiłem króciutko, szybko ruszam w stronę Grójca. W Mszczonowie pojechałem obwodnicą, nie przez miasto, uznałem, że tak w tym deszczu będzie szybciej, trasa przejazdu przez miasta była w gestii zawodników. Na tym kawałku do Grójca lało solidnie, był tez duży ruch tirów, a nie zawsze było pobocze, więc wyprzedzań na gazetę i bryzgów spod kół nie brakowało. Za Grójcem zacząłem zamulać, często przestawiałem pozycję w rowerze, bo ciągle było coś nie tak, przebierałem się, bo padać przestało, do Białobrzegów jechałem powolutku.

Białobrzegi 623km
Punkt najsłabszy na całej trasie, miasto niespecjalnie się wysiliło, kiepska bułka i napoje, więc szybko ruszam dalej. Z 10km za Białobrzegami łapie mnie wielka ciemna chmura, z której solidnie lunęło, szybko się przebieram i jadę dalej. Na wjeździe do Radomia, gdy dalej mocno lało – trzy z rzędu mijane przystanki były okupowane przez uczestników maratonu ;)) Mnie deszcz i zimno w ogóle nie ruszały, mogę tak jechać długo. Za Radomiem deszcz się uspokaja, spokojnym tempem dojeżdżam do Iłży, jadąc z innym uczestnikiem maratonu parę km, w sumie od Sochaczewa na metę w grupie jechałem może 20-30km, cała reszta było to klasyczne solo.

Iłża 700km
W Iłży jem solidny obiad, zmieniam baterie w lampce, spotkałem tu też Krzyśka, który sprawnie jechał na czas w okolicach 55h. Na spanie się nie zdecydowałem ze względu na solidny tłok w pokojach, choć sen już mnie mocno mulił. Za Iłżą zaczynają się pierwsze górki, wkrótce pogoda znowu się psuje i trzeba się przebierać, zapada też zmrok. W Ostrowcu na stacji czekali na mnie koledzy Transatlantyka, dzięki za pomoc i magnes do koła, bo przy zamianie kół w Warszawie zapomniałem go przełożyć i licznik działał tylko z GPS. Kolejne kilometry – to coraz większe problemy ze snem, druga noc zawsze jest dużo cięższa do wytrzymania, szczególnie przy zarwaniu tej przed startem. Tak więc odcinek do Nowej Dęby strasznie się dłużył, położyłem się m.in. na jakieś 10min na przystanku.

Nowa Dęba 807km
Punkt świetnie zorganizowany, zjadłem ciepły makaron, była tez możliwość położenia się spać, z której z chęcią skorzystałem. 1,5h snu postawiło mnie od razu na nogi, do końca trasy już mnie sen nie łapał. Z Nowej Dęby do Rzeszowa jechałem nad ranem, zimno, temperatura 7-8’C i nieprzyjemny chłodny wiatr, przed Rzeszowem zaczęło już świtać.

Rzeszów 865km
Na punkcie na zupę trzeba było dość długo czekać, więc trochę posiedziałem w cieple i zdecydowałem się dalej jechać, opchałem się tylko smacznymi cukierkami truflowymi, obiecując sobie solidniejsze jedzenie w Brzozowej. Za Rzeszowem zaczynają się ostrzejsze podjazdy, na tym kawałku jadę fragment z Atłochowskim, mijamy się też z Tomkiem, przed Domaradzem już solidne ścianki pod 10%. Pogoda wreszcie się klaruje – jest piękne słońce, widać, że będzie ładny dzień, wieje z zachodu, więc na większości trasy pomaga.

Brzozów 909km
Po kilku kolejnych podjazdach docieram do Brzozowa, a tu tradycyjnie świetny punkt, wciąłem dwa żurki. Na punkcie ku swojemu zdziwieniu spotykam Łukasza Rojewskiego, który jak się okazało pod Rzeszowem zupełnie pogubił trasę, zrobił prawie 50km pętlę i do Brzozowa dojechał zupełnie zniechęcony, kładąc się tu na dłużej spać; spotykam też Transatlantyka, który ma duże szanse na poprawienie swojego rekordu. Kawałek za punktem staję jeszcze na stacji benzynowej za potrzebą – i ruszam w stronę Sanoka. Ostry podjazd prowadzi do centrum Brzozowa, przejazd przez Sanok marniutki, nierówna droga i wielki ruch. Za Zagórzem widowiskowe serpentyny w drodze do Leska i szybki zjazd do miasta, dalej kolejne dwie spore górki w drodze do Ustrzyk, ostatnia już na ok. 500m; na tym odcinku zdecydowanie pomaga wiatr mocno wiejący w plecy.

Ustrzyki Dolne 979km
Na punkcie spotykam Transatlantyka i Tomka Niepokoja, punkt wiele lepszy niż na zeszłej edycji, było sporo smacznych kanapek, które stanowiły miłą odmianę po dotychczasowym jedzeniu. Razem z Markiem ruszamy dalej, gdy przebierałem się minął mnie jeszcze Tomek, który szybszym tempem pojechał na metę. Marka walczącego o swój rekord też się trochę nagoniłem, złapałem go dopiero za Żłóbkiem jadącego razem z Łukaszem. I te ostatnie km jechaliśmy z grubsza wspólnie, tasując się od czasu do czasu. Końcówka za ostatnią przełęczą – jak zawsze nieprzyjemna, te ostatnie 20km ciągnie się w nieskończoność, sporo ciekawszym wariantem byłaby widowiskowa droga z Leska przez Cisną i trasa kończąca się eleganckim zjazdem. A tym razem na koniec jeszcze pod solidny wiatr, był to ten jeden z nielicznych fragmentów tej trasy, gdy wiatr przeszkadzał. Wreszcie pojawia się tablica z napisem Ustrzyki Górne, a kawałek dalej jest meta – i już po raz czwarty udaje mi się ukończyć ten morderczy wyścig!

Mój czas to 54h 37min, zważywszy na to ile czasu straciłem przez awarię szytki – całkiem przyzwoity. Bo to właśnie ta awaria rzuciła się szerokim cieniem na mój tegoroczny BBTour, gdyby nie to – była duża szansa na zejście poniżej 40h, Bronek Łazanowski, z którym podobnie jeździmy uzyskał czas 40h 40min, a czekał w Iłży na Piekarskiego prawie 2h, potem mu pomagał na trasie, jadąc we dwóch tych strat byśmy uniknęli, ale to już oczywiście gdybologia, zakład z Waxmundem (słaby jak na jego możliwości czas powyżej 50h, Wax na deszczu łatwo łapie kontuzje) przegrałem i wąsy musiałem zgolić. Wiele osób wykręciło świetne czasy, co bez wątpienia było zasługą sprzyjającego na zdecydowanej większości trasy wiatru; a tak dobre warunki pewnie nieprędko się powtórzą; więc szkoda straconej okazji. Ale poza tym impreza udana, wielu znajomych po raz pierwszy skutecznie zmierzyło się z tym dystansem, pokonał go Krzysiek (z czasem 55h 34min), duże brawa dla Marzeny, która jako jedyna dziewczyna jechała w kategorii solo i poprawiła jej rekord na 60h34min, gdyby nie zaspała w Iłży – z pewnością byłby czas poniżej 60h ;)), Transatlantyk poprawił swój rekord na 54h24min, Wąski na ciężkim trekingu walczył do końca i dojechał na metę 2h przed limitem; przyjemnie było śledzić na trasie ich również i ich poczynania, niejako „jechać" razem z nimi.

Zdjęć na trasie nie robiłem, więc w zastępstwie ten obrazek pokazujący sytuację w wyścigu w rejonie Sochaczewa - Grójca ;))

A tutaj medale za ukończenie BBTour:

W 2012 była zębatka, w 2014 zębatka z łańcuchem, więc w 2016 pora na cała korbę? ;))
Trasę wpisuję w jednym kawałku, bo w Nowej Dębie (gdzie spałem 1,5h) zapomniałem wyzerować licznik, więc parametry z jazdy musiałbym zaokrąglać, a na okienku i tak jest większy wynik.


Dane wycieczki: DST: 1019.80 km AVS: 25.84 km/h ALT: 5219 m MAX: 63.50 km/h Temp:16.0 'C
Niedziela, 29 czerwca 2014Kategoria >100km, >200km, >300km, Rower szosowy, Wypad, >500km, Ultramaraton
Maraton w Radlinie

Maraton w Radlinie to impreza, która już od paru lat jest obecna w kalendarzu szosowych imprez długodystansowych, to jedne z nielicznych zawodów w naszym kraju z dystansami powyżej 500km. W tym roku po raz pierwszy postanowiłem tam wystartować, uczucia miałem trochę mieszane - z jednej strony chciałem spróbować swoich sił na 600km/24h po niełatwej trasie, z drugiej owa trasa wytyczona po rundach 150km zniechęcała monotonnością.

Do Radlina docieram wcześnie, po 12, spotykam wiele znanych z wcześniejszych imprez osób - tak więc czas do startu przyjemnie schodzi na rozmowach. Maraton startuje bardzo nietypowo, bo o 17.30, tak więc już na starcie mamy większy deficyt snu niż przy tradycyjnym starcie porannym. Do organizacji można mieć pewne zastrzeżenia, zirytowało mnie przede wszystkim zamieszanie z wyborem grup startowych, w regulaminie jak wół stało, że mają być losowane, a faktycznie zostały ustawione, tak by w pierwszej były najmocniejsze nazwiska, a jako, że zapisałem się w ostatniej chwili (ale znacznie przed upływem terminu losowania wg. regulaminu!), mnie tam nie uwzględniono. Jako, że moim celem w maratonie było przejechanie 600km/24h postanowiłem dołączyć się do pierwszej grupy, na miejscach i tak mi nie zależało, więc to czy po takiej samowolnej zmianie grup mnie uwzględnią w klasyfikacji czy też nie - nie miało większego znaczenia.

Tak więc zaraz po starcie dołączam się do pierwszej grupki, tempo tak jak przypuszczałem od pierwszych metrów jest bardzo solidne, sporo ponad 30km/h. Od początku widać, że trasa jest wymagająca, nie ma tu wielkich podjazdów, natomiast jest całe mnóstwo krótkich, często soczystych ścianek, które dają w kość przede wszystkim swoją ilością. Trasa mocno pokręcona, częściowo po aglomeracji śląskiej, po ok. 35km wjechaliśmy na wygodną szosę do Wisły. Jazda szarpana, jechaliśmy wieloma zrywami, a nie dość równym tempem, przez co jednak łatwiej się zmęczyć. Na pierwszym postoju w Ustroniu stajemy dosłownie na chwilę, tyle żeby złapać pakiety i dolać wody. Ale nawet tak krótki postój wykorzystał Waxmund, żeby się urwać z grupki, ja jako że na końcu odbijałem kartę ledwo się zdążyłem załapać za grupką, ładując dużą bułkę do kieszonki. Widać było, że niektóre osoby mają wielkie ciśnienie na zwycięstwo, Pikuła mocno żyłował tempo żeby dojść Waxmunda, a Wax już dogoniony udawał luzaka, że on tak po prostu ruszył swoim tempem, a jak było w rzeczywistości - próbował uciekać ;)). A ja przez tą szarpaninę nawet zjeść spokojnie tej bułki nie mogłem, rozpadła mi się w kieszonce, tak że w efekcie miałem usmarowaną masłem rękę i manetkę, takie oszczędności rzędu 1-2min na trasie kilkuset km to już wiele sensu nie mają. Inna sprawa, że pomysł, żeby dawać takie wielkie i suche bułki - chybiony, zupełnie to nie wchodziło, nie tylko mi, po wyścigu mnóstwo tych bułek zostało, bo wiele osób rezygnowało z tych porcji. Drugą część pętli jedziemy grupką (parę osób od startu z niej już odpadło), jazda mocno szarpana, Pikuła (chyba najmocniejszy ze wszystkich) zupełnie nie potrafi jeździć grupowo, wchodząc na zmianę strasznie mocno ciągnął pod górę, zjeżdżał ze zmiany na prawo i to nie na koniec, tylko po prostu trochę zwalniał, tak że szybko tworzyła się dziura, którą trzeba było nadrabiać, zresztą jemu w ogóle te zmiany nie były potrzebne, bo i tak nie jechał za czyimś plecami, a bardziej z boku ;). Po ok. 100km zaczęło solidniej padać, drogi zrobiły się mokre, a ze względu na szybkie zjazdy trzeba było mocno uważać, mieliśmy jedną wywrotkę na rondzie. Za trzecim punktem zrobiło się już ciemno, już nocą pokonujemy najostrzejszy podjazd maratonu do Pszowa (11%) po mocnych dziurach, stamtąd jeszcze ok. 8km na metę. 150km (ponad 1000m w pionie) przejechaliśmy z bardzo wysoką jak dla mnie średnią 33,4km/h, a czas brutto zaledwie 10min większy od czasu netto.

Tutaj krótki postój, szybko zjadłem bardzo ostrą zupę (znowu chybione menu, chciało się po tym bardzo pić, a kalorii wielu nie dawało, tyle że fajnie rozgrzało po mokrej końcówce rundy). Na drugie kółko grupki już ruszają rozbite, ja jadę m.in. z Waxmundem, w składzie coś koło 5 osób. Po ok. 20km niestety wpakowałem się w sporą dziurę, coś głośno łupnęło w rowerze, koło przycierało o hamulec, więc musiałem stanąć, a grupa mi odjechała. Z początku myślałem że tylko się koło rozcentrowało, ale już za dnia okazało się, że pękła karbonowa obręcz, jechać się z tym dało, ale trochę bicia było, nie dało się tez używać przedniego hamulca, a tylny miałem słabiutki, więc na licznych zjazdach jechało się mało bezpiecznie. Gdy doprowadziłem rower do stanu uzywalności - nadciągnęła kolejna grupka do której się podłączyłem i wspólnie dociągnęliśmy do Ustronia. Kawałek wiślanką - to walka z bardzo mocnym wiatrem, w samej końcówce wiało z 8-10m/s. Z Ustronia ruszamy większą grupką, połączeni razem z tą z którą wyruszyłem z Radlina, ale kawałek dalej, gdy coraz więcej sił kosztowało mnie utrzymanie się w grupce - uznałem, że nie ma co na siłę jechać w grupie, moim celem nie było tutaj zajmowanie jakiś miejsc, a przejechanie 600km w 24h, a do tego trzeba dobrze rozłożyć siły, których nie ma sensu tracić na za wysokie tempo. Tak więc już do Cieszyna dojeżdżam samotnie (na drodze leżało sporo połamanych wiatrem gałęzi), cały nocny kawałek kolejno do Zebrzydowic i w rejon Tworkowa - jadę samotnie, dopiero przed Tworkowem dogania mnie dwóch chłopaków z trzeciej grupki, jadą wiele sensowniej niż nasza grupka, tempem mocnym, ale równym, bez niepotrzebnych zrywów - po tym już wiedziałem, że jazda z pierwszą grupą była sporym błędem, niby człowiek w niejednym maratonie już jechał - ale ciągle robi te same błędy, zyski z szybszej jazdy na początku często są pozorne, ważniejsze jest dobre rozłożenie sił, podobnie z odpoczynkami, powinny być dostosowane do naszych potrzeb, nie ma co się za bardzo oglądać na innych.

Dlatego po końcu drugiej pętli (ze średnią 29,1km/h), mając w perspektywie jeszcze kolejne 300km - postanowiłem zjeść solidny posiłek, a oferowaną zupą nie sposób było się najeść, więc zjadłem zupki chińskie ze swoich zapasów. Trochę czasu na to poleciało, ale za to kolejną rundę mogłem jechać bez większych postojów i kryzysów. Gdy ruszałem na kolejną pętlę zrobiło się już widno, jadę samotnie, trzymając tempo koło 25km/h. Pierwszy mocno pagórkowaty kawałek przeleciał sprawnie, natomiast na wiślance wiatr strasznie dawał popalić, a im bliżej było Ustronia tym mocniej wiało, w samym mieście mocno się żyłując dawało się jechać 21-23km/h. Po tym kolejny pagórkowaty odcinek do Jastrzębia, ale tym razem już ze sporo lepszym wiatrem, natomiast mocno się rozczarowałem na kolejnym, najbardziej płaskim kawałku za Zebrzydowicami, liczyłem, że wiatr przynajmniej nie będzie przeszkadzał, ale ten zmienił kierunek z południowego na bardziej zachodni i do Tworkowa zdecydowanie przeszkadzał. To wraz z dystansem, który miałem w nogach dało mi solidnie w kość, zrobiłem sobie na trasie paruminutową przerwę, żeby dać odpocząć zmęczonym nogom. Od Tworkowa wreszcie z wiatrem, szybko docieram na metę kończąc trzecie okrążenie ze średnią 25,8km/h. Pokonany dystans i przewyższenia już mocno czułem w nogach, a jazda po pętlach wymaga sporo motywacji by ruszyć na kolejne okrążenie, zamiast usiąść sobie wygodnie na mecie razem z częścią tych która skończyła jazdę po 450km. Ale jako, że od początku byłem nastawiony mentalnie na 600km, a czasu było jeszcze trochę w zapasie (średnia 25km/h i 45min rezerwy) - więc ruszam na kolejne kółko ;)

Na tym okrążeniu już solidnie pali słońce, temperatura na moim liczniku oscyluje w pułapie 33-36'C, pierwszy odcinek dalej z zachodnim wiatrem, szybko dogania mnie znajomy z MRDP Bogdan Adamczyk, ale jedzie sporo mocniej ode mnie, więc po paru km wspólnej jazdy odjeżdża do przodu (bardzo dużo nadrobił na tej rundzie), zaczynają się też problemy z tylną przerzutką, która działa nierówno, zastanawiałem się czy profilaktycznie nie zmienić linki, ale się na to w końcu nie zdecydowałem, co było sporym błędem. Na wiślance okazuje się, że wiatr wreszcie trochę odpuścił, dalej jest przeciwny, ale to już nie ta siła co na dwóch wcześniejszych pętlach, wiało na poziomie 5m/s, a to już dało się przeżyć. W Ustroniu (jestem już ostatnim z maratończyków na trasie, po mnie zwijają punkt) tankuję do pełna wodę , której w tym upale szybko ubywa, choć temperatura przy tym wietrze niespecjalnie mi przeszkadzała. Przebijam się przez długą serię górek do Jastrzębia, w Zebrzydowicach tylko podbijam kartę, czasu jeszcze mam wystarczająco w zapasie. Ale kawałek dalej, niecałe 60km przed metą - strzela mi linka tylnej przerzutki. Miałem zapasową linkę, ale pękła w ten sposób, że beczka została w manetce i nie dało się jej w żaden sposób wyjąć. Wściekły zastanawiam się co robić, szkoda mi było tyle włożonego wysiłku w tę trasę, wiec nie zjeżdżam na metę, tylko blokuję tylną przerzutkę na środkowym biegu kasety i ruszam na trasę mając do dyspozycji jedynie przednią przerzutkę.

Ale na taki typ trasy jak Radlin - to fatalne rozwiązanie, rzadko kiedy daje się się sensownie jechać, albo trzeba ciężko mielić, albo jechać z bardzo wysoką kadencją (a to po takim dystansie słabo się sprawdza), a powyżej 30km/h nie da się już dokręcać. A najgorsze było to, że na naprawę straciłem całą rezerwę czasową jaką miałem, teraz zostało mi ok. 5min przy tempie 25km/h. Całe te 60km do mety to była walka z czasem, co chwilę analizowałem ile mi czasu zostało i ile kilometrów do mety, a utrzymanie z tymi przełożeniami takiego tempa było nie lada wyzwaniem. Kawałek przed Tworkowem gdy ujrzałem przed sobą zamknięty przejazd kolejowy - myślałem, że już pozamiatane, ale że pociąg nie jechał - szybko przeszedłem pod szlabanami, tracąc z minutę, zamiast kilku. Na paru km do Tworkowa widzę jadących z naprzeciwka zawodników, cały czas trzymam ustalone tempo, na punkcie nie bardzo wierzyli, że mam szanse zdążyć na metę. Oczywiście tylko podbijam kartę i natychmiast ruszam dalej, od Tworkowa wiatr minimalnie pomaga, ale za to po 10km zaczyna się solidny podjazd do Pszowa. Z bólem jadę tu na stojaka wpychając rower na 11% nachyleniu na sporo za ciężkim na takie nachylenie biegu, na szczycie zastrzyk motywacji, bo już wiem, że szanse na ukończenie w limicie są spore, to zaledwie 8km z małymi góreczkami. Wyprzedzam paru zawodników, dublując nawet tych z 450km i już z ogromną ulgą melduję się na mecie z zaledwie 4min zapasu (mój czas to 23h56min, a nie jakieś cuda jak 22h49min które umieszczono na stronie)

Cel udało się osiągnąć, 600km w 24h zaliczyłem (a faktycznie 608km), ale skatowałem się strasznie, już dawno się tak nie wyjechałem. Niewątpliwie błędem była jazda z pierwszą grupą, tym bardziej, że okazało się, że z kolejnych ludzie też mieli dobre wyniki, a jechali bez niepotrzebnego szarpania. Ale przede wszystkim była to bardzo trudna trasa na taki dystans, dotąd przejechałem tyle tylko raz (606km w 24h), ale to było na BBTour, na dużo bardziej płaskiej trasie, bez przeciwnego wiatru itd. A tutaj było ponad 4000m przewyższeń i mnóstwo walki z wiatrem - tak więc o wiele trudniej. Satysfakcja z przejechania takiej trasy niewątpliwie jest, ale z drugiej strony taka jazda jak w końcówce, ciągle pod presją czasu wiele przyjemności nie dawała, a zmęczyła ogromnie. Jazda po rundach - to niewątpliwe wielki minus trasy, za 3 czy 4 razem wszystko się już doskonale zna, taka jazda zwyczajnie nudzi; dlatego BBTour jest maratonem zdecydowanie atrakcyjniejszym. Tutaj tez dałoby się zrobić tę trasę o wiele lepiej, można by puścić długą pętlę po Beskidach (w wyższych górach, ale z bardziej płaskim dojazdem wcale by więcej przewyższeń nie wyszło, zresztą dłuższe podjazdy mniej męczą niż duża ilość krótszych). Szwankował też system jazdy i wyników, czyli to, że nie ma przywiązania do konkretnych dystansów, na trasie można wybierać czy jedziemy 450 czy 600km, a "wygranie" 450km jest tylko na papierze, bo ludzie z 600km mogą mieć lepsze czasy (jak było teraz). Dystanse powinny być sztywno rozdzielone, wtedy ta klasyfikacja miałaby sens.



Dane wycieczki: DST: 608.70 km AVS: 28.07 km/h ALT: 4290 m MAX: 68.70 km/h Temp:23.0 'C
Niedziela, 8 czerwca 2014Kategoria >300km, >200km, >100km, Wycieczka, Rower szosowy, >500km, Ultramaraton
Maraton Podróżnika

Nocka przed maratonem - jak to już nieraz w moim przypadku przed większymi imprezami bywało, była fatalna, nie wiem czy godzinę spałem; pomimo idealnych warunków do spania, więc od razu na starcie jestem na minusie ;))

Rano razem z Krzyśkiem szybko się zbieramy, jem solidne śniadanie - i jedziemy pod kościół w Skrzeszewie, skąd startowaliśmy. Tutaj dzielimy się na 3 grupy, na których czele jechali Transatlantyk, Waxmund i ja. Założenia przedstartowe były takie, że miał to być przejazd grupowy tempem ok. 25km/h - tak by pomóc jak największej liczbie osób zrobić kwalifikację do BBTouru (limit na 510km wynosił 27h). Ruszyłem z pierwszą grupką tak by pilnować tego tempa, bo zawsze na początkach takich imprez trafiają się "koksiki", którzy bardzo podkręcają tempo, a mniej doświadczone osoby próbując się za nimi utrzymać niepotrzebnie tracą siły, za co później płacą kryzysami.

Ale szybko okazało się to sprawą beznadziejną, parę osób zalecenia na które się przed startem umawialiśmy - miało głęboko gdzieś, co rusz wstawiali jakieś szydercze komentarze na temat tempa jakim jedziemy, nie interesowało ich pociągnięcie słabszych i turystyczny przejazd grupowy - a jedynie to, żeby samemu ostro pociągnąć, ciągle podkręcali tempo, grupa która jechała za moją wbrew przepisom drogowym zlewała się z moją grupą w której trzymałem ustalone tempo 25-27km/h. Ileś razy wyjeżdżałem na czoło wyhamowując grupę, parę osób opieprzyłem; ale w tych staraniach byłem osamotniony. Grupami dojechaliśmy do Łukowa, tam postój na rynku, dzięki samochodowi technicznemu Michała było to wygodnie zorganizowane, tam mieliśmy nasze rzeczy i jedzenie na trasę, więc nie trzeba było tracić czasu na zakupy, bo gdyby naraz 50 osób kupowało w sklepie - poleciałoby na to mnóstwo czasu.

Za Łukowem grupki startowe ostatecznie się rozleciały, wiele osób zaczęło mocno cisnąć, jadąc po 30km/h i więcej; a ja zupełnie straciłem ochotę na to, by próbować to jakoś ogarnąć, kopać się z koniem sensu nie było - jednym słowem odtąd każdy już jechał na własny rachunek. Na tym odcinku jechałem w kilkuosobowej grupie m.in. z Eranis, Krzyśkiem (Blondasem), Wąskim. Pogoda była idealna, lekki wiaterek w plecy, ciepło, ale też nie jakoś wielce gorąco - wymarzone warunki na rower. Za postojem w Kozłówce zaczęły się solidniejsze górki, od postoju jedziemy razem z Kotami (czyli Kotem wraz z jej mężem Krzyśkiem ;)). Lublin to nieciekawy i ruchliwy przejazd DK19, ale ten odcinek do Niedrzwicy był jedynym ruchliwym na maratonie, na reszcie dróg ruch był symboliczny. Z Lublina jechaliśmy już razem z Kotami, fragmentami w naszej grupce było paru innych rowerzystów. Na górkach przed Bychawą mijamy parę osób, które poodpadały z czołowej grupki, między innym wolniutko jadącego Księgowego, który właśnie za za szybką jazdę płacił tu kryzysem.

Postój w Bychawie w parku, za tym zaczynał się najciekawszy, pagórkowaty odcinek maratonu. Tutaj widząc czołową grupkę wjeżdżającą na wzniesienie za miastem postanowiłem ten kawałek mocniej pocisnąć, grupkę sprawnie dogoniłem i podłączyłem się do Kuriera, Waxmunda i Gabriela, reszta grupki "koksików" nie wytrzymała podjazdów, na których z łatwością zostawiliśmy ich w tyle, dopiero na podjazdach widać kto rzeczywiście jest mocny, tu jazda na kole już wiele nie da, tu każdy zostaje sam. Tempo było naprawdę solidne, na dziurawej drodze do Wysokiego 40km/h długo nie schodziło z licznika, na wybojach przy takiej prędkości jedzie się ciekawie ;) Sprawnie przeleciał odcinek remontowaną drogą wojewódzką na Biłgoraj, na wahadłach nie musieliśmy zjeżdżać na bok. W rejonie Turobina płaski odcinek z dalej mocnym tempem, Gabriel odpuścił, tak więc jechaliśmy we trójkę, przypomniał się od razu wypad na Hel, gdzie w podobnym składzie walczyliśmy ponad 300km z bardzo silnym wiatrem. W Radecznicy odłączyłem się od grupki, bo musiałem zaczekać na Marzenę, dla której wiozłem bułki (ten odcinek między postojami był dłuższy); Kurier i Waxmund w końcu też zdecydowali się ze mną poczekać; średnia na ponad 40km z Bychawy była 34,5km/h. W rejonie pierwszych solidniejszych górek jedziemy już spokojniej większą grupką, porobiłem trochę zdjęć - bardzo przyjemny kawałek. Na tym odcinku pecha miał Kurier, kilka razy spadał mu łańcuch, w końcu pękł, a w czasie naprawy przewracający się rower wbił mu się wystającą śrubą w kolano, w efekcie Kurier do Szczebrzeszyna musiał dojechać naszym busikiem, a całą resztę trasy pokonał z bardzo bolesną kontuzją. Następnie płaski dojazd pod widoczną z daleka ścianę przed Szczebrzeszynem - i tutaj najcięższy podjazd maratonu, na którym z Waxmundem wyrwaliśmy daleko do przodu, rozgrywając premię górską (była kreska i podawane odległości do niej) na szczycie ;). Zjazd szarpany, kilka ścianek też pod górkę, ale za to piękne widoki. Razem z Kotami, Waxem i Góralem Nizinnym meldujemy się na rynku, tam oczywiście obowiązkowa fotka z chrząszczem ;) Na ok. 80km pagórkowatej trasy do Szczebrzeszyna, ze sporą ilością dziur średnia wyszła mi 31,1km/h, bardzo rzadko jeżdżę w stylu sportowym, więc trochę byłem zaskoczony, że udawało mi się dość szybko jechać.

Główny postój obiadowy był w Szczebrzeszynie w barze Klemens, fajne miejsce, dobra obsługa, duże porcje - jak na taką ilość osób dobrze się to udało zorganizować. Odpoczywaliśmy tu ponad godzinę, później po 10km w Nieliszu robiliśmy zakupy, a czekając na samochód, który miał zabrać nasze większe zakupy - nieźle nas komary pożarły ;). Odcinek za Nieliszem jechaliśmy nocą, sporo tu było dziur i pagóreczków, ale z mocną lampką te dziury nie robiły na mnie większego wrażenia, tyle że trochę trzęsło na zjazdach. Grupek było kilka, ja razem z Kotami jechaliśmy razem większość tego kawałka, z 15km przed Piaskami połączyliśmy się z tymi co byli przed nami, tutaj wyszedłem na czoło tej grupki i solidnym tempem ponad 30km/h dociągnąłem ją aż do samego miasta. W Piaskach zaczekałem na Kotów i już spokojnym tempem pojechaliśmy do Łęcznej, po wielu km dziur miło było pojechać dobrym asfaltem na krajówce do Dorohuska. Łęczna wita nas poświatą ze stadionu Górnika, wszystkie reflektory na maksa, pomimo, że był to środek nocy. Postój marnie wypadł, miejsce było kiepskie, z tego co pamiętałem za dnia - były tam gdzieś ławki, ale mogłem się pomylić, więc staliśmy po ciemku przy drodze, lepszym rozwiązaniem na nocny postój byłoby miasto, ale tam z kolei mocno rozryte było centrum wraz z rynkiem.

Za Łęczną zaczął się zupełnie płaski odcinek, jedno z najbardziej płaskich miejsc w Polsce, na dystansie 125km było zaledwie 170m podjazdów. Po krótkim postoju na Orlenie w Parczewie szybko ruszamy do przodu, wkrótce grupka z tyłu  nas dogoniła, a później wyprzedziła przy okazji się rozbijając na części ;), trochę sobie pocisnąłem sprawnie przeskakując z tyłu na początek. Po postoju na siku poczekaliśmy na resztę grupy, a jako że Kotowie długo nie nadjeżdżali przedzwoniłem do Marzeny - i okazało się, że na tym kawałku problemy żołądkowe złapały Krzyśka, po obiedzie w Szczebrzeszynie zemdliło go od obfitej panierki, przez co przez wiele kilometrów nie mógł nic zjeść, co z kolei zaowocowało osłabieniem. Od Międzyrzeca pojechaliśmy więc spokojnie w grupce z Gabrielem, Keto i Góralem Nizinnym już do końca, a jako, że nie stawiliśmy jak grupka przed nami na Orlenie w Międzyrzecu - wyprzedziliśmy ich (przez brak jazdy grupowej samochód z naszymi rzeczami czekał na tych z tyłu i na dwóch ostatnich postojach już nie mieliśmy dostępu do rzeczy). Na normalnie ruchliwej DK19 - o świcie zupełnie puściutko, odcinek do Łosic przejeżdżamy elegancko, Krzysiek powoli dochodzi już do siebie. Kawałek za Łosicami zaczął się "odcinek specjalny" - najsolidniejsze dziury na maratonie, kilka szutrowych dziur w asfalcie z obfitą ilością kamyczków; w sam raz na dobicie zmęczonych maratończyków ;))

Końcóweczka to już elegancki asfalt wzdłuż Bugu, widoczny z daleka kościół w Skrzeszewie od razu dodaje nam nowych sił - i z impetem meldujemy się na mecie! Przed nami dojechał tylko Turysta, który od początku jechał solo, w typowym rytmie maratonowym, nie korzystając z wozu, z minimalną ilością postojów. A wśród dziewczyn jako pierwsza dojechała Marzena - duże gratulacje; nasza grupka z Kotami, Keto, Gabrielem i Góralem Nizinnym na 510km miała czas 22h54min, więc całkiem przyzwoicie


Maraton bez wątpienia bardzo udany, ludzie na mecie byli bardzo zadowoleni, jak na debiut takiej imprezy (której byłem jednym z organizatorów i sędzią weryfikującym kwalifikacje do BBTour) wypadło bardzo przyzwoicie, wiec bardzo możliwe, że za rok dojdzie do powtórki. System jazdy w grupach szybko okazał się fikcją, bardzo możliwe, że było to nierealne przy tej liczbie uczestników; niemniej na początku byłem nieprzyjemnie zaskoczony, jak łatwo wiele osób olało te ustalenia by pomóc słabszym - na rzecz własnej przyjemności. Ale po tym zgrzycie na początku, gdy już sposób jazdy się wyklarował - jechało się bardzo przyjemnie, jak to na maratonach - bardzo wiele się działo, ciągle się to wszystko tasowało, składy grupek co rusz się zmieniały, trasa ciekawa i urozmaicona, fajnie, że był ten ciekawy kawałek po Roztoczu, który niewątpliwie dodał smaczku trasie. Podziękowania za wspólną jazdę dla Marzeny i Krzyśka z którymi przejechałem większość trasy, elegancko nam się jechało, pewnie jeszcze nie raz w tym składzie pojeździmy ;) Podziękowania dla Krzyśka za towarzystwo i transport busem do Warszawy; no i oczywiście podziękowania dla wszystkich uczestników za świetną zabawę!

Zdjęcia z maratonu



Dane wycieczki: DST: 509.70 km AVS: 27.90 km/h ALT: 2094 m MAX: 60.40 km/h Temp:19.0 'C
Niedziela, 25 sierpnia 2013Kategoria >100km, >200km, >300km, MRDP 2013, Rower szosowy, Ultramaraton
MRDP 2013

VIII dzień - Goleniów - Wolin - Międzyzdroje - Trzebiatów - Kołobrzeg - Mielno - Darłowo - Ustka - Wicko - Gniewino - Przylądek Rozewie

Relacja i zdjęcia z maratonu

Zaliczone gminy - 22 (GOLENIÓW - miasto powiatowe, Stepnica, DZIWNÓW, Rewal, Karnice, TRZEBIATÓW, Kołobrzeg-wieś, KOŁOBRZEG - miasto powiatowe, Ustronie Morskie, Będzino, Mielno, Darłowo-wieś, DARŁOWO, Postomino, Ustka-wieś, USTKA, Smołdzino, Główczyce, Wicko, Choczewo, Gniewino, Krokowa)
Dane wycieczki: DST: 402.60 km AVS: 21.25 km/h ALT: 1645 m MAX: 46.90 km/h Temp:17.0 'C
Sobota, 24 sierpnia 2013Kategoria >100km, >200km, >300km, MRDP 2013, Rower szosowy, Ultramaraton
MRDP 2013

VII dzień - Lipna - Nowe Czaple - Brody - Gubin - Prom Połęcko - Słubice - Kostrzyn - Mieszkowice - Osinów Dolny - Szczecin - Gryfino - Goleniów

Relacja i zdjęcia z maratonu

Zaliczone gminy - 14 (ŁĘKNICA, Trzebiel, Tuplice, Brody, Gubin-wieś, GUBIN, CYBINKA, Górzyca, Boleszkowice, MIESZKOWICE, CEDYNIA, Widuchowa, GRYFINO - miasto powiatowe, SZCZECIN - miasto wojewódzkie + powiat grodzki)
Dane wycieczki: DST: 341.80 km AVS: 21.41 km/h ALT: 1167 m MAX: 51.60 km/h Temp:20.0 'C
Piątek, 23 sierpnia 2013Kategoria >100km, >200km, >300km, MRDP 2013, Rower szosowy, Ultramaraton
MRDP 2013

VI dzień - Marianówka - Zieleniec (905m) - Kudowa-Zdrój - przeł. Lisia (790m) - Głuszyca - Lubawka - przeł. Kowarska (775m) - Szklarska Poręba - Świeradów-Zdrój - Zgorzelec - Gozdnica - Lipna

Relacja i zdjęcia z maratonu

Zaliczone gminy - 11 (MIĘDZYLESIE, RADKÓW, Nowa Ruda-wieś, LEŚNA, Platerówka, Sulików, Zgorzelec-wieś, ZGORZELEC - miasto powiatowe, PIEŃSK, GOZDNICA, Przewóz)
Dane wycieczki: DST: 325.90 km AVS: 19.99 km/h ALT: 3881 m MAX: 62.30 km/h Temp:14.0 'C
Czwartek, 22 sierpnia 2013Kategoria >100km, >200km, >300km, MRDP 2013, Rower szosowy, Ultramaraton
MRDP 2013

V dzień - Ślemień - Żywiec - Milówka - Ochodzita (823m) - przeł. Kubalonka (760m) - Cieszyn - Jastrzębie-Zdrój - Racibórz - Głubczyce - Nysa - Złoty Stok - Lądek-Zdrój - przeł. Puchaczówka (870m) - Marianówka

Relacja i zdjęcia z maratonu

Zaliczone gminy - 17 (Gilowice, Łękawica, Goleszów, CIESZYN - miasto powiatowe, Hażlach, Zebrzydowice, JASTRZĘBIE-ZDRÓJ - powiat grodzki, Mszana, WODZISŁAW ŚLĄSKI - miasto powiatowe, PSZÓW, Kornowac, RACIBÓRZ - miasto powiatowe, Pietrowice Wielkie, KIETRZ, GŁUBCZYCE - miasto powiatowe, Lubrza, PRUDNIK - miasto powiatowe)
Dane wycieczki: DST: 322.60 km AVS: 21.04 km/h ALT: 3423 m MAX: 58.60 km/h Temp:17.0 'C
Środa, 21 sierpnia 2013Kategoria >100km, >200km, >300km, MRDP 2013, Rower szosowy, Ultramaraton
MRDP 2013

IV dzień - Cisna - Komańcza - Dukla - Gorlice - Muszyna - Piwniczna-Zdrój - Krościenko n. Dunajcem - Łapszanka (950m) - Głodówka (1120m) - Zakopane - Jabłonka - Przeł. Krowiarki (1012m) - Stryszawa - Ślemień

Relacja i zdjęcia z maratonu

Zaliczone gminy - 10 (Lipniki, Gorlice-wieś, GORLICE - miasto powiatowe, Ropa, Uście Gorlickie, MUSZYNA, PIWNICZNA-ZDRÓJ, Rytro, Stryszawa, Ślemień)
Dane wycieczki: DST: 419.50 km AVS: 20.43 km/h ALT: 4551 m MAX: 54.30 km/h Temp:13.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl