wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 314295.23 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.27%)
  • Czas na rowerze: 572d 09h 48m
  • Prędkość średnia: 22.77 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

Ultramaraton

Dystans całkowity:50142.25 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:2120:39
Średnia prędkość:22.93 km/h
Maksymalna prędkość:79.10 km/h
Suma podjazdów:413304 m
Suma kalorii:96435 kcal
Liczba aktywności:102
Średnio na aktywność:491.59 km i 20h 59m
Więcej statystyk
Wtorek, 2 sierpnia 2016Kategoria >100km, >200km, Canyon, Ultramaraton, TCR 2016
Transcontinental Race 2016
IV dzień - Schwarzenburg - Grindelwald - Grosse Scheidegg (1962m) - Grimsel Pass (2165m) - Furka Pass (2436m) - Andermatt - Oberalppass (2044m) - Rothenbrunnen
Relacja i zdjęcia z wyścigu
Dane wycieczki: DST: 251.00 km AVS: 17.84 km/h ALT: 5041 m MAX: 63.50 km/h Temp:18.0 'C
Poniedziałek, 1 sierpnia 2016Kategoria >100km, >200km, Canyon, Ultramaraton, TCR 2016
Transcontinental Race 2016
III dzień - Charolles - Lons-le-Saunier - Champagnole - [SUI] - Yverdon-les-Bains - Fryburg - Schwarzenburg
Relacja i zdjęcia z wyścigu
Dane wycieczki: DST: 290.50 km AVS: 21.05 km/h ALT: 3245 m MAX: 64.50 km/h Temp:21.0 'C
Niedziela, 31 lipca 2016Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Ultramaraton, TCR 2016
Transcontinental Race 2016
II dzień - Crux-la-Ville - Moulins - Riom - Clermond-Ferrand - Col de Ceyssat (1078m) - Vichy - Charolles
Relacja i zdjęcia z wyścigu
Dane wycieczki: DST: 352.50 km AVS: 22.29 km/h ALT: 3155 m MAX: 64.00 km/h Temp:20.0 'C
Piątek, 29 lipca 2016Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Ultramaraton, TCR 2016
Transcontinental Race 2016
I dzień - [B] - Geraardsbergen - Mons - [F] - Chalons-em-Champagne - Troyes - Auxerre - Crux-la-Ville
Relacja i zdjęcia z wyścigu

Dane wycieczki: DST: 476.60 km AVS: 23.71 km/h ALT: 3769 m MAX: 59.80 km/h Temp:21.0 'C
Sobota, 2 lipca 2016Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Wycieczka, Ultramaraton
Blamaż na Pierścieniu

Pierścień 1000 Jezior już na dobre zagościł w kalendarzu ultra, to pozycja godna polecenia wszystkim miłośnikom maratońskiej jazdy na rowerze. Dotąd jechałem tu dwa razy; jako że wspomnienia miałem świetne, a trasa bardzo mi się podoba - z chęcią zapisałem się na kolejną edycję.

W piątek jadę pociągiem do Olsztyna, następnie rowerem pokonuję ok. 50km i koło 17 melduję się w bazie maratonu. Reszta dnia schodzi na miłych rozmowach z wieloma startującymi tu rowerzystami, spać idę przed 23. Tradycyjnie bardzo słabo spałem, startujemy wcześnie, o 7.15. Tym razem start jest nie z Lubomina, jak ostatnio, a bezpośrednio ze Świękitów (start ostry 1km od bazy) - co jest dużo lepszym rozwiązaniem. Jadę w pierwszej grupie kategorii Open, współpraca naszej szóstki przebiega dobrze i sprawnie lecimy pierwsze kilometry ze średnią koło 32km/h. Za pierwszym punktem na 40km zaczynają się coraz większe górki i tempo nieco spada, ale dalej jest w okolicach 30km/h.

W Reszlu po 100km robi się już patelnia, dzisiaj to upał będzie rozdawać karty. Wiatr na trasie mamy zauważalnie niekorzystny, teoretycznie południowy, ale jakoś niemal zawsze tak zawiewa, że przeszkadza; od Reszla jedziemy w piątkę, bo Andrzej Wewiórski wolał dalej pojechać własnym tempem. My dalej ciśniemy, może nie tak jak najmocniejsi (którzy w tym maratonie w komplecie jadą w solo), ale solidnie, na kolejnych odcinkach mamy średnie blisko 28-29km/h. Z kilometra na kilometr coraz trudniej się jedzie, upał zbiera swoje żniwo. W Sztynorcie na punkcie nad jeziorem krótki odpoczynek, jemy kanapki i wracamy na trasę. Wiatr wzmaga się coraz bardziej i aż za Kruklanki wyraźnie przeszkadza, jedynie na fragmencie do Bań Mazurskich jest OK. Ale słońce praży bezlitośnie, sama temperatura jeszcze nie jest ekstremalna (rok temu było jeszcze cieplej), natomiast ekstremalne jest jej połączenie z wysoką wilgotnością 50-60%; przy suchym powietrzu upał aż tak nie męczy, natomiast dziś siekierę można w powietrzu zawiesić.

Na górkach przed Gołdapią powoli pojawiają się pierwsze niebezpieczne sygnały - zaczynają mnie lekko kłuć mięśnie, znak że skurcze są już o krok. Powinienem wtedy w Gołdapi odpuścić, dłużej odpocząć, ale żal mi było, bo bardzo fajnie i sprawnie jechało się w naszej grupce, liczba postojów w sam raz, podobny poziom zawodników. Za Gołdapią nieoczekiwany potężny ruch na drodze, z przeciwnego kierunku jedzie niekończący się sznur samochodów, na z reguły dość pustej drodze. Okazało się, że był tu rozgrywany rajd samochodowy, który mnóstwo osób wybrało się obejrzeć, na szczęście po jakichś 20km się to uspokoiło. Droga piękna, ale to najbardziej górzysty fragment Pierścienia, więc daje solidnie popalić. Pierwszy tempa nie wytrzymuje Zdzisiu Piekarski, wcześniej swoim zwyczajem mocno szarpał na podjazdach, za co teraz zapłacił rachunek. Ja zaczynam wysiadać w rejonie Wiżajn, na podjazdach wiszę trochę za grupką, skurcze dają popalić, na punkcie w Rutce już wiem, że dalej będę musiał jechać swoim tempem, żegnam się z kolegami z naszej grupki - bardzo fajnie się wspólnie jechało, podziękowania dla Janka Wosia, Tomka Buraczewskiego, Dawida Masłowskiego i Zdzisia Piekarskiego za wspólne 250km!

Na ostry podjazd z Rutki wyruszam już samotnie, na górce wyprzedzam Stasieja, którego w tym miejscu odcięło jeszcze sporo mocniej niż mnie. Stasiej stanął na jedzenie, ja próbowałem coś zmienić w rowerze (jechałem z nowym mostkiem) - ale zmiany nic nie dają. Przed Szypliszkami wyprzedza mnie Hipcia (prawdziwy Terminator, którego żadne kryzysy się nie imają ;)), trochę próbowałem utrzymać się w przepisowych 100m za nią, ale nóżki już były nie te. Kawałek dalej dogonił mnie też kolega z kategorii open (nie pamiętam już numeru), za którym pojechałem dłużej na sępa, ale nawet nie za mocne tempo koło 25km/h było dla mnie już za szybkie, mięśnie ud bolały przy każdym obrocie korbą.

Do Sejn dojeżdżam więc już mocno sfrustrowany, myśląc o tym czy ma sens tak się katować kolejne 300km, bo wiedziałem że wiatr ma być przeciwny, do tego mocne opady deszczu; a w obecnym stanie mogłem się jedynie powolutku turlać na metę, zapominając o jakimkolwiek dobrym wyniku. A traf chciał, ze na punkcie był samochód organizatora Roberta Janika, którym jechał na kolejne PK, przy okazji wioząc na metę Ryśka Herca, który z powodu problemów żołądkowych wycofał się w Rutce. Gdy okazało się, że Robert da radę zabrać i mnie - zdecydowałem się wycofać, bo dalsza jazda byłaby wielogodzinną męczarnią.

O tym blamażu zdecydowały poważne błędy, które popełniłem na trasie, przede wszystkim za długo jechałem mocnym tempem, zdrowy rozsądek nieco przyćmiło to, że wg licznika aż tak strasznie szybko nie było, średnia do Rutki to ok. 29km/h, szybko, ale nie skrajnie szybko, zdarzało mi się jeździć szybciej. Ale same cyferki niewiele mówią - było tu dużo górek, mnóstwo przeciwnego wiatru, a przede wszystkim wysysający siły upał i na te warunki była to za wysoka średnia; więc zlekceważyłem wskazania pulsometru, który pokazywał, że robi się już za mocno. Drugim błędem było to, że piłem jedynie wodę (plus jedna cola), w Sejnach całą koszulkę i spodenki miałem w soli wypoconej z organizmu. W tych warunkach trzeba było jednak pić izotoniki, które bardzo rzadko stosuję, bo zupełnie mi nie smakują, "zalepiają" całe usta; niemniej jednak ograniczają utratę soli mineralnych. Warunki na tegorocznym Pierścieniu były bardzo trudne, za późno do mnie to dotarło, zlekceważyłem upał, który z początku jakoś mi nie przeszkadzał - i dostałem za to solidną nauczkę; dobra lekcja na przyszłość, by unikać takich wpadek.

Zdjęcia


Dane wycieczki: DST: 309.50 km AVS: 28.18 km/h ALT: 1905 m MAX: 57.60 km/h Temp:30.0 'C
Sobota, 4 czerwca 2016Kategoria >100km, >200km, >300km, Wycieczka, Canyon, >500km, Ultramaraton
Maraton Podróżnika

W tym roku na Maratonie Podróżnika wybrana została trasa z Kielc przez pogórza w rejonie Krosna, co zapowiadało solidne górki, może nie za wysokie, ale za to odpowiednio soczyste ;)). Na maratonie tym razem jadę bez presji na wynik, jako wsparcie dla Kota. Odpuszczam więc start z pierwszą grupą do której byłem przypisany - i ruszam razem z drugą grupą Marzeny. Pogoda można powiedzieć idealna, nie za zimno, nie za ciepło i lekki wiatr w kierunku południowym, więc na pierwszych ponad 100km w plecy. Na pierwszej większej górce - Przełęczy Krajeńskiej nasza grupka od razu mocno się tasuje, generalnie jedziemy w składzie Kot, Wąski, Lunatyk, Marek i Żubr, czasowo też z innymi osobami, w tym z ekipą z Lublina. Trasa lekko pagórkowata, ale podjazdy łagodne, tych górek się specjalnie nie czuje, niemniej na 100km prawie 600m w pionie się uzbierało. Tempo mamy bardzo przyzwoite, na 100km średnia 31km/h, większość tego dystansu jechałem na czele dyktując takie tempo by Marzena się utrzymywała.

Po przejechaniu Wisły, w Szczucinie był pierwszy punkt kontrolny, tutaj jak najszybciej wpadamy do sklepu by uzupełnić płyny, w dalszą trasę ruszamy w 4-os składzie z Wąskim i Lunatykiem, Marek i Żubr woleli odpuścić bo trochę za mocne było dla nich tempo. Kawałek za Szczucinem nieoczekiwanie doganiamy samotnie jadącego Hipka - okazało się, że jedzie chory. Ale Hipek nawet chory - to zawsze Hipek, wyraźnie go poruszył fakt, że dogonił go Wąski ("Ty tutaj?!") i kawałek dalej nas wyprzedził i już go w tym wyścigu nie zobaczyliśmy ;)). Po 150km zaczynają się górki i powoli nasze tempo zaczyna spadać i tak udało się dowieźć w góry średnią ponad 30km/h co jest niezłym osiągnięciem. Podjazdy z początku w miarę łagodne, pierwszy fragment podjazdów kończymy kapitalnym zjazdem do Tuchowa, powiało trochę w plecy i wyciągnąłem aż 78km/h, gdybym zaczął się trochę wcześniej rozpędzać dałoby rade przekroczyć granicę 80km/h ;)). W Tuchowie robimy drugi postój, bo już słońce zaczynało mocniej operować i trzeba było uzupełnić picie oraz zakupić trochę słodyczy.

Za Tuchowem zaczynają się już konkretniejsze górki, pierwszy podjazd na ponad 300m jeszcze łagodny, ale później przecinamy pasmo Brzanki i tu już nachylenia przekraczają 10%. Na drugi punkt wjechałem trochę przed naszą grupą, żeby poprawić siodełko, dogoniłem też jadącego zupełnie bez postojów Memorka. A nasza ekipa bardzo dobrze się trzymała - Wąski w tym roku zrobił spory postęp i to w górach widać wyraźnie. Ze szczytu ruszałem jako ostatni, po jakichś 100m zorientowałem się, że nie mam okularów, cały fart, że nie było to już na dole, bo zjazd miał parę km ;)). Za Ryglicami górki nieco łagodniejsze, ale są już cały czas, ulgowych fragmentów prawie nie ma. Przed Brzostkiem dwie ciężkie piły, po 100m w pionie i ponad 10%, tutaj mijamy się z rozbitkami z innych grup, a Lunatyk trochę odpuszcza ze względu na problemy z kolanem. Fajny zjazd wąziutką drogą na której daje się przekroczyć 60km/h, przejeżdżamy Wisłokę i rozpoczynamy kolejną serię górek na drodze do Frysztaka. Powoli czas zaczyna nam się dłużyć i z utęsknieniem odliczamy kilometry pozostałe na punkt żywnościowy pod zamkiem w Odrzykoniu, zmęczenie coraz większe, bo tempo trzymaliśmy bardzo przyzwoite, średnią po 250km i ponad 2000m w pionie mieliśmy 28km/h, postojów tylko trochę ponad pół h - jednym słowem parametry z których nasza trójka była bardzo zadowolona.

Ale na punkt żywnościowy musieliśmy jeszcze nielicho popracować, bo prowadził do niego podjazd 200m w pionie, z rzeźnickim odcinkiem 23%. Kot i Wąski za moją radą nawet nie próbowali jechać, szkoda było męczyć mięśnie na nienadających się do takich nachyleń szosowych przełożeniach, bo taki podjazd strasznie wykańcza, ale sam nie odpuściłem sobie satysfakcji jaką daje zaliczenie na kołach takiej ścianki ;)). Punkt zorganizowany przez ekipę Przemielonego - pierwsza klasa, świetna miejscówka z szerokim widokiem z góry na rejon Krosna, jedzenie też doskonałe - smaczny makaron, dużo picia do wyboru, w tym sok (który zatankowałem), świetne ciasto. Siedziało się tak przyjemnie, że zupełnie nie chciało nam się dalej jechać ;)).

Po punkcie niestety szybko okazuje się, że skończyło się rumakowanie, powoli zbieramy żniwo bardzo mocno przejechanej połówki maratonu, chyba jednak za mocno. Marzena ma spore problemy z żołądkiem, który nie jest w stanie przetrawić dużej ilości szybko przyjętego jedzenia (trochę za dużo zjadła na punkcie); ale to też najpewniej częściowy efekt wielogodzinnej jazdy na granicy swoich możliwości. Swoje dodał też twardy napęd w napędzie Kota, 34-29 to było zdecydowanie za mało na ciężkie góry z 300km w nogach (praktycznie na każdej ścianie za punktem nachylenia oscylowały w granicach 11-14%). Niestety wynikało to z ograniczeń napędu Campagnolo do których nie ma szerszych kaset, a system jest niekompatybilny ze wszystkim poza samą Campą; składając rower na ultra, gdzie szerokie kasety stosuje 90% jadących - Campagnolo trzeba się wystrzegać jak ognia, bo żeby założyć szeroką kasetę, trzeba wymienić połowę roweru. Tak więc w górach męczyliśmy się bardzo, postojów było wiele, Marzenka musiała kilka podjazdów wprowadzać, a z punktu zostało nam jeszcze ze 100km ciężkich podjazdów, w większości pokonanych nocą. Większy postój robimy w Brzozowie, siedząc pod sklepem mieliśmy już zapalone lampki na plecakach, co widząc miejscowy menel skomentował mistrzowskim tekstem "Dupy wam się świecą!" ;))

Góry kończą się pod Sędziszowem, tutaj odbijamy (na tym odcinku jechaliśmy głównie we czwórkę, razem z Matwestem) kawałek z trasy maratonu na całodobową stację benzynową, żeby odpocząć po trudach górskiego odcinka, Marzena dalej ma duże problemy z żołądkiem, prawie nic nie je, a to oczywiście w jeździe nie pomaga. Ale też i już odpuściliśmy jazdę na wynik, jedziemy po prostu, żeby maraton ukończyć. Za Sędziszowem wreszcie robi się płasko, na tym odcinku mijamy się też z grupą bardzo wesołego Gustawa, który również jedzie dla przyjemności, nie na wynik. Za Kolbuszową powoli zaczyna świtać, większość osób mocno muli, tutaj drobny kryzys ze snem miał też Wąski, na którego kawałek poczekaliśmy. Powoli dociągamy do Sandomierza, gdzie była pierwsza porządna stacja z ciepłym jedzeniem. Spędzamy tu aż ponad godzinę (razem z Gustawem), Marzena dalej bardzo słabo się czuje, męczy ją zarówno senność, jak i żołądek, dała radę wcisnąć jedynie połowę zapiekanki.

Z Sandomierza zostało jeszcze 90km, które ciągnęły się w nieskończoność, dodatkowo jeszcze niemal całość pod wiatr. Tutaj większość jedziemy już we dwójkę z Kotem, trochę za wolno jechaliśmy dla reszty ekipy. Ale że oni troszkę stawali, czasem na nas czekając, więc spotykamy się jeszcze pod Opatowem i w Nowej Słupcy. Ze Słupcy jeszcze trochę się męczymy, zaliczamy podjazd za Bodzentynem, następnie ostatni podjazd do bazy - i meldujemy się na mecie z czasem 26h 52min, co dało 31 miejsce, a Kotu 3 wśród dziewczyn.

Maraton bardzo udany - doskonała pogoda, masę fajnych ludzi na trasie, szczególne podziękowania dla Kota i Wąskiego z którymi przejechałem niemal całość trasy oraz dla autora trasy i głównego organizatora, a także zwycięzcy maratonu - Tomka. Wielkie brawa dla Marzeny, że pomimo dużych problemów z żołądkiem i silnych mdłości przez niemal połowę trasy - dała radę ukończyć maraton. Po wyniku widać, że trochę chyba przesadziliśmy z tempem na pierwszej części trasy, za co zebraliśmy żniwo na drugiej. Chociaż ciężko tu wymiernie ocenić co spowodowało problemy żołądkowe Kota, bo to było główną przyczyną kryzysu i dużej ilości postojów (5,5h), a nie da się sprawnie jechać prawie nie przyjmując jedzenia. Napęd w szosówce Marzeny na pewno do wymiany ;)). Ale nie wynik jest tu najważniejszy, zabawa na maratonie była przednia, tym razem jadąc bez ścigania na swój wynik miałem okazję to dobrze docenić; taka spokojniejsza jazda dała mi mnóstwo frajdy - a to jest w tej zabawie najważniejsze! :))

Zdjęcia


Dane wycieczki: DST: 535.20 km AVS: 24.91 km/h ALT: 4552 m MAX: 78.00 km/h Temp:20.0 'C
Sobota, 30 kwietnia 2016Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Wycieczka, >500km, Ultramaraton
Ultramaraton Piękny Wschód

Piękny Wschód to najwcześniej organizowany ultramaraton w Polsce, już na przełomie kwietnia i maja. Należy się więc liczyć z tym, że pogoda nie musi być optymalna - i tak też było tym razem ;)). Na maraton dojeżdżam razem z Tomkiem (dzięki za transport!), trochę czasu się zeszło, do Mińska jechaliśmy w korku, bo już się zaczęła fala wyjazdów na majówki. Nocowałem pod namiotem, tradycyjnie prawie bez snu, nie wiem czy godzinę pospałem, ale już mnie to w ogóle nie zdziwiło, na trasie 24h to jeszcze nie problem ;).

Rano po wczorajszej dobrej pogodzie nic nie zostało, od północy padało i pada również rano, temperatura 7-8 stopni. Startuję w drugiej grupie razem z Hipkami i ekipą z Włocławka. Początek to mocne, dość szarpane tempo, po ok. 10-15km dogania nas startująca po nas trzecia grupa w której jechał Tomek, ponownie zobaczyłem go dopiero na mecie, bo jak się okazało dojechał w zwycięskiej grupie - wielkie gratulacje! Na maratonie dość nietypowo było bardzo dużo punktów kontrolnych, szczególnie w pierwszej części trasy, część były to punkty nieobsadzone, czyli takie gdzie trzeba było podstemplować kartę np. w sklepie czy na stacji benzynowej. Pierwszy taki punkt jest na ok. 40km w Kołaczach. Ekipa z Włocławka, która niepotrzebnie szarpała i zgubiła mnie z Hipkami przed puntem została tu dłużej (i już nas nie dogonili), Hipki błyskawicznie ruszyli, a ja musiałem napełnić bidon wodą (zapomniałem na starcie! :)) i podnieść siodło, więc ruszyłem z 400-500m stratą i przez kolejne 10km się naszarpałem, żeby ich dogonić.

Do Chełma jedziemy wspólnie, do Cycowa pomagał wiatr, dalej już przeszkadzał, na tym odcinku połączyliśmy się z CFCFanem (dał radę dojechać na samą metę z Hipkami). W Chełmie plaga zakazów dla rowerów (dobre 30), ale ścieżka słaba, więc jechaliśmy szosą. Punkt na rynku, również krótka chwilka i już jedziemy dalej. Za Chełmem zaczęły się pierwsze zauważalne góreczki, na których niestety złapał mnie kryzys, we znaki dał mi się męczący mnie w tym roku ból pleców. Uznałem więc że nie ma sensu się szarpać próbując utrzymać mocne tempo, bo i tak będę musiał stawać na zmianę ustawień roweru i dalej pojechałem już sam. Na punkcie w Wojsławicach na 125km staję na ok. 15min - przestawiam siodło w rowerze i gruntownie się przebieram, bo od ok. 80km przestało padać, a drogi już wysychały. Na odcinku do Hrubieszowa dogania mnie Stasiej, za którym się zabrałem, kryzys jeszcze trzymał, więc zmian nie mogłem dawać. W Hrubieszowie tylko stempluję, dalej ruszamy już osobno, Stasiej za miastem stanął na przebieranie się, ja jadę dalej. Liczyłem że po zmianie kierunku jazdy wiatr zacznie tym razem pomagać - ale mocno się oszukałem, bo cały odcinek do Tomaszowa wiało czołowo. Nie mam szczęścia do tego regionu, na początku kwietnia jadąc na Ukrainę wiatr też mnie tu nieźle wytelepał, gdy jechaliśmy z Kviato na przejście w Dołhobyczowie. Na odcinku do Tomaszowa było też największe nagromadzenie górek na tym maratonie, więc cały odcinek na punkt w Krasnobrodzie dał w kość. Tam staję na ok. 15min, krótko po mnie dojeżdżają Stasiej i Jurek Królikowski, z którymi w trójkę ruszamy dalej. Razem jechaliśmy mniej więcej za Zwierzyniec, dalej odpuściłem bo trochę za mocno dla mnie było, mijaliśmy się jeszcze za Biłgorajem i spotkaliśmy się na postoju obiadowym w Janowie Lubelskim. Od Biłgoraja wreszcie się wiatr uspokoił, a za Frampolem zaczął nawet pomagać.

Postój obiadowy bardzo dobrze zorganizowany, świetny pęczak, dobre surówki. Odpoczynek i dobry posiłek wiele mi dał i złapałem drugi oddech, cały odcinek do Kazimierza przejechałem razem z Jurkiem Królikowskim (najmocniejszym z naszej trójki), Stasiej jechał kawałek za nami. Nocą jechało się całkiem przyzwoicie, niezłe drogi. W Kazimierzu kiepściutki punkt - po 100km od wcześniejszego, na powietrzu (a było zimno), jeszcze obsługujący coś narzekał, że nie wiedział, że aż tyle czasu będzie musiał tu siedzieć ;). Przenieśliśmy się więc 300m dalej na stację Orlenu, Jurek pojechał dalej, ja jeszcze zjadłem zapiekankę na ciepło. Pozostało jeszcze 100km na metę, pierwszy odcinek w rejonie Nałęczowa pagórkowaty, dalej już płasko. Niemniej kilometry się bardzo dłużyły, dawało się we znaki duże zmęczenie. Na metę docieram jeszcze przed świtem, z czasem 20h 51min.

Start w miarę udany, czas przyzwoity, bo warunki nie były łatwe, a połowę trasy jechałem solo, przejechane tydzień wcześniej 700km też pewnie swój wpływ miało. Oczywiście mogło być lepiej, nie uniknąłem kryzysów, dopiero w drugiej części trasy złapałem lepszy rytm. Za Wojsławicami już nie miałem wielkiego ciśnienia na wynik, więc nie pilnowałem specjalnie czasu postojów, w ten sposób niewątpliwie jedzie się dużo przyjemniej, można zjeść normalny posiłek, dać parę minut odpoczynku zmęczonym mięśniom, zamiast wcinać tylko słodycze i żele; choć oczywiście czasu więcej schodzi.

Organizacja maratonu bardzo przyzwoita, duży pakiet startowy, dużo jedzenia na punktach, smaczny obiad w Janowie, jedynie w Kazimierzu wpadka ze słabym punktem.

Kilka fotek


Dane wycieczki: DST: 514.50 km AVS: 27.84 km/h ALT: 2339 m MAX: 52.90 km/h Temp:9.0 'C
Poniedziałek, 24 sierpnia 2015Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Wypad, Ultramaraton
Górami MRDP - część 2

PK9 Kietrz 726km

Czas odpoczynku w stosunku do czasu snu mało efektywny, odpoczywałem tu w sumie niemal 7h, od 22 do 5 rano, z czego spałem koło 2h, ale pod folią NRC było niewygodnie, też dość chłodno (spałem na trawie, więc od ziemi ciągnęło), folia za krótka by się nią dobrze owinąć. Na trasie jestem z powrotem koło 5 rano, kawałek za miastem spotykam się z Marcinem Nalazkiem, który nocą tradycyjnie sypiał to tu, to tam, a pierwszej nocy nawet spał bezpośrednio na szosie pod Banicą ;)). Razem kontynuujemy jazdę na Głubczyce i Prudnik, jedzie się całkiem sprawnie i szybko, wiatr w większości pomaga, ale zaczyna wiać dużo mocniej niż w czasie dwóch pierwszych dni. Kawałek przed wjazdem na krajówkę z krzaków wychodzi Bronek Łazanowski, którego tutaj też zmorzył sen i podobnie jak ja nocował pod folią. Wkrótce dołącza do nas jeszcze Robert Woźniak z Elbląga i w tym składzie jedziemy spory kawałek.

PK10 Głuchołazy 794km

Za Głuchołazami zjeżdżamy z krajówki i zaczynają się boczne, pagórkowate drogi przy granicy, przed dwoma laty trasa prowadziła tu zupełnie inaczej - świetną, równą jak stół krajówką z poboczem do Nysy, tutaj jednak nie ma tego pożądanego odpoczynku od górek, wzniesień dużych nie ma, ale małych nie brakuje. Przed Otmuchowem jest most w remoncie, który objeżdżamy bokiem przez płyty betonowe. Za dnia nie było tu problemu, natomiast osoby, którym to miejsce wypadło nocą miały tu spore problemy, bo nocą objazdu nie było widać i musiały pchać się przez most w budowie idąc po zbrojeniach, by później schodzić po 2m drabinie, szczególnie samotnym osobom było tu niełatwo, bo nie było komu podać roweru. Odcinek krajówki za Otmuchowem - fatalny, duży ruch tirów, jazda pod coraz większy wiatr, przy wyprzedzaniu przez ciężkie pojazdy tworzyły się zawirowania powietrza, które potrafiły zarzucić rowerem. Ten beznadziejny kawałek kończy się za Paczkowem, wraca tu pobocze i można jechać sensownie. Ale wieje coraz mocniej, chwilami utrzymanie 20km/h przekracza już nasze możliwości. Na tym kawałku reszta mojej grupki została sporo z tyłu, więc uznałem że czekanie nie ma sensu, bo dalej i tak zaczynały się góry, gdzie każdy będzie jechać swoim tempem. A jak okazało się później, straciłem w ten sposób jedną z lepszych akcji maratonu. Otóż podczas postoju pod sklepem przewrócił się rower Marcina Nalazka, w wyniku czego pękła karbonowa kierownica. Wydawałoby się, że sprawa beznadziejna, ale Marcin się nie poddał, w miejscowym warsztacie prowizorycznie zreperował kierownicę za pomocą płaskowników i taśmy klejącej - i wrócił z tym na trasę, kończąc maraton, pomimo wielu kilometrów po dziurach, gdzie brak pewnego chwytu bardzo przeszkadzał; wielkie brawa dla Marcina!

PK11 Złoty Stok 846km

W Złotym Stoku zakończyła się bardziej płaska część GMRDP, a zaczęły się podjazdy Kotliny Kłodzkiej, czyli najcięższy odcinek maratonu. Na pierwszy ogień idzie przełęcz Jaworowa, dla mnie najbardziej beznadziejny podjazd całej imprezy. Jedynie pierwszy kawałek był to elegancki asfalt, szybko został zastąpiony przez fatalne dziury. Do tego podjazd ciągnie się jak krew z nosa, 5-6% właściwie nie przekracza, przez co po tej nawierzchni jechało się bardzo długo. Zjazd z tej samej parafii, więc zamiast sobie odpocząć trzeba kurczowo trzymać kierownicę, by nie spaść z roweru wpadając w kolejny krater. Dobra droga wraca kawałek przed Lądkiem, za to coraz mocniej daje popalić przeciwny, czołowy wiatr. Na łagodnym podjeździe do Stronia tak wieje, że już chwilami 10km/h nie da się utrzymać, a rowerem tak rzucało, że wolałem zjechać na asfaltową ścieżkę rowerową przy drodze.

PK12 Stronie Śląskie 872km

W Stroniu robię zakupy, po czym już solidnie zmęczony ruszam na Puchaczówkę, podjazd długi i dość wymagający, wyprzedza mnie tu szarżujący na maksa koleś na fullu, ale nie chciałem go pozbawiać złudzeń, że łyknął szosowca, więc nie wspominałem ile miałem już w nogach ;)). Zjazd z przełęczy szybki, później trochę małych górek i wjeżdżam na krajówkę do Międzylesia. Tą jechało się tragicznie, wiatr masakrował, tyle dobrego, że nie było tu wielu tirów, których przy takiej pogodzie się obawiałem. Jakoś doturlałem się te 10km do Międzylesia i na stacji Orlenu zrobiłem sobie dłuższy zasłużony postój obiadowy. Motywacji do szybszej jazdy też nie miałem specjalnej - ci przede mną byli za daleko, ci za mną jechali ode mnie wolniej, więc postanowiłem spokojnym tempem jechać na metę. Tym bardziej, że coraz bardziej zaczęła się dawać we znaki kontuzja achillesa, w wyniku bólu siedzenia przesuwałem się na bok na siodle, co obciążyło achillesa lewej nogi, a co gorsza przesunął się przy tym blok w bucie, a śruba go dokręcająca się zjechała, więc nie mogłem przywrócić poprawnego ustawienia, co powodowało, że wraz z kilometrami achilles bolał coraz bardziej.

PK13 Międzylesie 902km

Za Międzylesiem zaczynają się podjazdy na zachodnie zbocza Kotliny Kodzkiej, najpierw stówka do góry i w dół, a później ciężki podjazd do Gniewoszowa, znacznie poprawiono tu asfalt w porównaniu z 2013, bo wtedy przechodził już w szuter. Końcówka na grani jeszcze mocno dziurawa, ale to nie był już długi kawałek, po tym świetny zjazd w stronę granicy czeskiej, z wiatrem w plecy pod 70km/h. Dalej przyjemna droga wzdłuż granicy aż do Zieleńca, po takim asfalcie jedzie się z przyjemnością. Z Zieleńca bardzo długi zjazd, z odcinkami, gdzie udało się przekroczyć 70km/h, najpierw przyjemny na Polskie Wrota, później już dużo mniej, krajówką razem z tirami do Kudowy, na wypłaszczeniu już bez pobocza, na szczęście był to krótki odcinek.

PK14 Kudowa-Zdrój 959km

Kudowa zapchana wczasowiczami, są nawet małe korki, ale miasto szybko się kończy i zaczyna się podjazd na przełęcz Lisią. Góra dość łagodna, choć długa, właściwie całość w lesie, dopiero pod koniec otwiera się szeroki widok na masyw Szczelińca Wielkiego, znowu miałem to szczęście, że jechałem tędy za dnia - bo jest na co popatrzeć, tym razem charakterystyczne tarasowe skały Gór Stołowych oświetla powoli zachodzące słońce. Zjazd do Radkowa elegancki, mocno kręty, ale za Radkowem kończy się wygodna jazda i zaczynają się ostre dziury - najpierw podjazdy przez Gajów, ale kulminacja następuje na długim podjeździe do Krajanowa, tutaj jest już po prostu dramat, dziura na dziurze i łata na łacie, w ogóle nie sposób na tym sensownie jechać. Przy wjeździe do gminy Głuszyca pojawia się na tablicy napis "Strefa MTB", w tym kontekście jakość dróg asfaltowych nabiera zupełnie nowego znaczenia ;)). Do Głuszycy zjeżdżam już nocą, tutaj robię kolejny dłuższy postój obiadowy, bo czułem już spore zmęczenie, a achilles i siedzenie dawały mi się mocno we znaki.

PK15 Głuszyca 1013km

Wyjazd z Głuszycy znowu po fatalnych dziurach, dopiero przy wjeździe do nowej gminy pojawia się równy asfalt. Na odcinku do Lubawki są dwa większe podjazdy po ok.200m - przed Unisławiem, do którego zjeżdża się wąziutką dziurawą drogą, oraz za Mieroszowem, z którego zjeżdża się do Chełmska Śląskiego. Od Mieroszowa ruch praktycznie zerowy, nie wiem czy nawet jeden samochód mnie minął poza miasteczkami, jak na nocną jazdę jedzie się więc przyzwoicie, żeby nie kontuzje byłoby wręcz optymalnie.

PK16 Lubawka 1050km

W Lubawce tylko przelotny postój - i ruszyłem na metę. Za miastem najpierw krótka, ostra ścianka, na której po drodze jakby nigdy nic przechadzała się sarna ;)). To dało mi trochę do myślenia i odtąd zjazdy robiłem na pełnej sile lampki, która wygodnie pozwalała obserwować także i pobocze, by zdążyć zareagować, gdy nagle wyskoczy pod koła jakiś zwierzak. Za jeziorem Bukówka zaczął się upierdliwy, łagodny podjazd na przełęcz Kowarską, który ciągnął się w nieskończoność. Na przełęczy zauważam, że w Kotlinie Jeleniogórskiej zaczyna mocno wiać, na zjazdach mam generalnie wiatr w plecy, ale później głównie boczny, który mocno przeszkadzał. W międzyczasie orientuję się, że Rysiek Deneka jest tuż za mną, bo na ostatnim punkcie tracił ledwie 30min, a ja na Kowarską wjeżdżałem powoli. To od razu wyzwoliło we mnie energię i ruszyłem na metę z pełną mocą. Końcówka więc łatwa nie była, bo wiatr sporo przeszkadzał, mijałem wiele połamanych gałęzi, a nawet strażaków piłujących jakieś wielkie nadłamane drzewo. Po przejechaniu Kotliny czekał jeszcze finałowy podjazd maratonu na Zakręt Śmierci i jak na ostatni podjazd przystało do łatwych nie należał, 400m przewyższenia i długie odcinki z nachyleniem ponad 10%. Na Zakręcie góry się skończyły, ale czekało jeszcze prawie 20km na metę do Świeradowa. Zapamiętałem to jako zjazd, ale pierwsze 5-7km tak naprawdę było po równym, a teraz jechałem pod solidny wiatr, dopiero ostatnie 10km to już jazda w dół, na poboczu drogi widziałem m.in. jelenia i parę lisów.

Meta Świeradów-Zdrój 1122km

Na metę docieram już solidnie zmordowany o 3:39 z łącznym czasem 63:39, co dało 16 miejsce w kategorii Extreme na 55 osób, które maraton ukończyły. Do Ryśka nawet jeszcze nadrobiłem parę minut w porównaniu do czasu na PK16, a szybko zacząłem jechać dopiero za Kowarską, więc jeszcze trochę energii miałem. Co do startu mam mieszane uczucia - z jednej strony to świetna impreza, masę przeżyć, wspaniała trasa po większości polskich gór. Z drugiej wynik poniżej oczekiwań i możliwości, myślę, że dojechanie z grupą Tomka było dla mnie osiągalne, niestety pokonał mnie brak snu, niedospanie przed maratonem było tu kluczowe. A brak snu wywołał kryzys psychiczny, za łatwo wymiękłem, wielkim błędem było to, że nie poczekałem na rowerzystów jadących za mną, a zdecydowałem się na bardzo nieefektywne postoje w wyniku których straciłem wiele czasu. Niestety zarywane noce przed maratonem to problem, który już od długiego czasu mnie męczy, coś trzeba będzie z tym zrobić w przyszłości.

Ale poza tym - świetna impreza, czas i miejsce nie są tu aż tak ważne, liczą się przede wszystkim przeżycia, a tych i to bardzo intensywnych taki maraton dostarcza aż w nadmiarze, długo się będzie do niego wracać pamięcią, analizować błędy, czy też to co nam poszło bardzo dobrze. Jednak ultramaratony typu extreme - to jest to, w porównaniu do BBTour to jednak zauważalnie ciekawsza impreza, no i oczywiście wiele trudniejsza. Tutaj na trasie cały czas się coś dzieje, na Bałtyku jest dużo więcej płaskich i nudnych szos, do tego wiele z ogromnym ruchem. Można powiedzieć, że BBTour to taki "podstawowy" wyścig długodystansowy w Polsce, dla tych którzy szukają kolejnych wyzwań - GMRDP będzie jak znalazł, koniecznie w kategorii extreme, bo jazda w kategorii Sport to zupełnie inna zabawa, jednak sporo prostsza.

PS Podziękowania dla wszystkich kibiców, którzy licznie wysyłali do mnie sms-y, niestety specyfika maratonu powoduje, że w czasie jazdy nie ma czasu na odpisywanie.


Dane wycieczki: DST: 398.10 km AVS: 21.04 km/h ALT: 5200 m MAX: 71.40 km/h Temp:20.0 'C
Sobota, 22 sierpnia 2015Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Wypad, >500km, Ultramaraton
Górami MRDP - część 1

Góry MRDP - to można powiedzieć taki "mini MRDP", czyli część trasy najcięższego polskiego ultramaratonu organizowanego raz na 4 lata. Ale to "mini" jest nieco mylące, bo parametry trasy budzą zrozumiały respekt - 1122km i ok. 13 500m przewyższeń, po samym MRDP zajmuje drugie miejsce na liście najtrudniejszych polskich tras ultra. Sama trasa jest bardzo wymagająca, natomiast tym co odróżnia ją od pełnego MRDP jest dużo przystępniejszy limit czasowy - czyli 5 dni. Dzięki temu w GMRDP mogło wystartować wiele osób jeżdżących trochę wolniej, dla wielu osób było to także doskonałe "rozpoznanie bojem" przed pełną trasą Maratonu Rowerowego Dookoła Polski.

Do Przemyśla wraz z Kotem docieramy porannym pociągiem z Warszawy, w którym zebrało się sporo jadących na maraton rowerzystów, a jako, że w pociągu żadnych przedziałów na rower nie było, więc było sporo zabawy z upychaniem rowerów. W Przemyślu jesteśmy przed 16, czasu na przygotowania i odpoczynek mamy więc wystarczająco dużo. Znając swoje problemy z zasypianiem przed maratonami - cały tydzień chodziłem wcześnie spać, koło 22. Przez pierwszą część tygodnia zdawało to egzamin, spałem po 6-8h, niestety im bliżej startu tym bardziej się to sypało. Ze środy na czwartek może ze 4h pospałem, z czwartku na piątek ze 3h. Liczyłem więc, że będąc trochę niedospany porządnie prześpię noc przed maratonem, niestety nic z tego. Pomimo dobrych warunków i czasu w sporym nadmiarze - udało mi się spać przez ledwie 3h, co miało kluczowy wpływ na przebieg tego maratonu dla mnie.

Rano w bazie czuć już dobrze atmosferę wyścigu - ostatnie przygotowania, montowanie bagażu na rowerze; kombinacje są najprzeróżniejsze - podsiodłówki, torby na ramę, bagażniki sztycowe, plecaki mniejsze i większe, wreszcie typowe bagażniki z sakwami. Krótko przed startem mocny zgrzyt - okazuje się, że GPS Marzeny (Etrex) nie chce się odpalić, w chwili najgorszej z możliwych. Marzena zaczęła już panikować, ja starałem się go resetować, wreszcie po wyjęciu karty pamięci odpalił, na szczęście ślad i mapy były w pamięci wewnętrznej.

Start

Start maratonu zorganizowany został bardzo profesjonalnie - w najbardziej reprezentacyjnym miejscu Przemyśla, czyli na rynku, skąd w eskorcie policji wyjeżdżamy z miasta na południa. Policjanci na motorach skutecznie eskortowali długą kolumnę ponad 60 rowerzystów, sprawnie blokując wjazd samochodów z boku. Już na odcinku startu honorowego grupki się lekko potasowały, po skręcie na Aksamanice gdy opuściła nas eskorta policji - zaczęła się normalna jazda i tempo od razu skoczyło. Aż do podjazdu na Arłamów jechaliśmy jeszcze w zamkniętym ruchu, skrzyżowania były obstawiane przez służby mundurowe; dzięki temu jechało się bardzo wygodnie. Zgodnie ze swoim planem ruszyłem umiarkowanym tempem, w miarę szybko, ale bez jazdy na maksa, to nie ten typ trasy, gdzie szarżowanie ma sens. Na pierwszym odcinku szybko dała mi się we znaki źle zamontowana torba podsiodłowa, która strasznie latała na boki, bardzo utrudniając szybszą jazdę. Musiałem więc stanąć i przemodelować bagaż, biorąc jego część na plecy, a torbę stabilniej mocując. Przy tym od razu mi sporo osób uciekło, więc ruszyłem za nimi. Dość długo goniłem Hipków, których widziałem z daleka, ale po kolejnym krótkim postoju na przestawienie siodła znowu mi uciekli, a pogoń zajęła ze 20km, tasowaliśmy się na tym kawałku m.in. z Dodoelkiem i Stasiejem. Dopiero po zjeździe z góry za Lutowiskami wszyscy zjechaliśmy się w większą grupkę, którą docieramy do Ustrzyk Górnych na PK1

PK1 Ustrzyki Górne 107km

W Ustrzykach większość grupki zjechała na zakupy, ale Hipki ruszyły dalej, ja po wysłaniu sms na punkt również. Pierwszą przełęcz wjechaliśmy wspólnie, na drugiej nieco odjechałem, ale wkrótce znowu się zjechaliśmy, bo nabierałem wodę w Cisnej, jak sobie zażartowałem dojeżdżając ponownie do Hipków "Was się wyprzedza - a i tak jesteście z przodu" ;). Minimalizm postojowy Hipków staje się już legendarny, w rowerze Agaty źle działała tylna przerzutka, dało się z tym jechać, ale biegi nierówno wchodziły, wymagało to małej korekty śrubą na przerzutce, która zajęłaby mniej niż minutę - ale Hipki twardo zostawiały to dopiero na planowany na później postój ;)). W międzyczasie zaczęło padać, razem jechaliśmy prawie do Komańczy, na zjazdach do miasteczka zdecydowałem się jednak przebrać w kurtkę od deszczu, wyprzedził mnie tu też Adam Wojciechowski. Nastawiałem się i tak na jazdę solo, a do kwestii postojów podchodziłem w miarę luźno. Z Komańczy jadę więc już sam, ładne puste fragmenty Beskidu Niskiego, bardzo lubię tędy jeździć, ruch właściwie zerowy. Zmierzch łapie mnie kawałek przed Tylawą, tutaj trasa ma zmieniony wariant i była to niewątpliwie zmiana na lepsze. Po zaliczeniu większej górki wpadam na drogę do Nowego Żmigrodu i pagórkowatą szosą docieram na PK2

PK2 Nowy Żmigród 235km

Tutaj właściwie bez przerw (później okazało się, że jednak jestem przed Hipkami, którzy stanęli w Komańczy), kolejny pagórkowaty odcinek do Gorlic i kawałek za miastem zjeżdżam z krajówki i zaczynają się poważne góry. Na pierwszy ogień idzie podjazd z Ropy, nachylenia już lekko ponad 10%, sprawnie docieram do Banicy.

PK3 Banica 293km

Banica to słynny 18% podjazd, tuż po skręcie przy kościele od razu zaczyna się ciężka ściana, na której już odrywa przednie koło. Ale wjeżdżam bez stawania, kawałek wyżej na wypłaszczeniu po pierwszej części podjazdu podłączam powerbanka do mojego GPS - i ku mojemu przerażeniu zero reakcji! Wkurzyłem się niewąsko, niestety wszystkie gps na wewnętrzne baterie mogą odstawić taki numer, jadąc z takim na poważną trasę zawsze trzeba mieć rezerwę. Bez GPS jeszcze bym jakoś pociągnął, bo już w większości jechałem tą trasą, aczkolwiek straciłbym sporo czasu na nawigację, natomiast najbardziej zirytowała mnie strata licznika - bez tego to już nie da się normalnie jechać. Miałem jeszcze jakieś 20min działania baterii, więc po zaliczeniu podjazdu do Mochnaczki, gdy wjechałem w jakieś oświetlone miejsce zająłem się powerbankiem. Tym razem zaskoczył (musiał być jakiś niekontakt) - więc z ogromną ulgą mogłem kontynuować maraton.

PK4 Muszyna 321km

Do Muszyny głównie zjazdy, tu nieoczekiwanie orientuję, że Hipki są za mną, nie przede mną jak myślałem, a grupa Tomka niecałe 10min przede mną. To dało mi wiatru w żagle, a droga doliną Popradu była generalnie płaska, więcej w dół niż w górę. Kawałek za Piwniczną doganiam Tomka jadącego z Przemielonym i Krzysztofem Kurdejem, z grubsza razem przejechaliśmy do Starego Sącza

PK5 Stary Sącz 366km

Za Sączem dalej kontynuujemy najbardziej płaski odcinek GMRDP, powoli robi się coraz chłodniej, stajemy tu na krótkie zakupy na stacji benzynowej. Na tym odcinku jedzie mi się świetnie, kawałek ciągnę naszą grupkę, a jako, że tempo miałem trochę większe przed Krościenkiem zdecydowałem się pociągnąć sam trochę szybciej, opłaciła się moja taktyka początku trasy bez szarpania się wielkim tempem. Za Krościenkiem zaczynają się już poważne góry, od poziomu 500m zaczyna się wymagający podjazd na Hałuszową, który sprawnie pokonuję, po zjeździe nad jezioro Sromowieckie chwilowo się ociepla, by na łąkach przed Łapszami osiągnąć najniższy poziom, zaledwie 4'C. Jazda szybkim tempem w takich temperaturach niestety zebrała swoje żniwo, pokasłuję, zaczynam odczuwać dyskomfort przy oddychaniu - i te problemy trwały już do końca maratonu. Za Krościenkiem zaczął się wymagający tatrzański odcinek GMRDP, po podjeździe w Pieninach czeka mnie Łapszanka, kończąca się ostrą ścianką na ponad 900m. W międzyczasie rozwidniło się, więc z Łapszanki mam ekstra widoki na Tatry przy wschodzie słońca. Z góry szybki zjazd, wąską drogą przez wioskę pruję niemal 70km/h. Z Jurgowa czeka kolejny ciężki podjazd, tu również są zmiany w porównaniu do MRDP, zamiast jechać główną drogą przez Bukowinę jedziemy ciężką ścianą z Jurgowa, gdzie na długich odcinkach jest 10-11%. Na Głodówce melduję się już solidnie zmęczony, czas na jakiś poważniejszy postój.

PK6 Zazadnia Polana 454km

Ale do Zakopanego jeszcze spory kawałek mocno pagórkowatej drogi, stanąć zdecydowałem się dopiero po przejechaniu samego Zakopanego (zaczynał się już poranny ruch), w końcówce podjazdu do Kir. Po półgodzinnym obiadowym postoju jadę dalej, w międzyczasie wyprzedził mnie Adam Wojciechowski, ale stanął na jedzenie kawałek dalej w Chochołowie. Dalej trochę łatwiejszy odcinek - zjazdy do Czarnego Dunajca, następnie przerzutowy odcinek pod Krowiarki. W międzyczasie zrobiła się piękna, słoneczna pogoda i znacznie się ociepliło. Podjazd na Krowiarki prosty, zjazd szybko poleciał, kawałek przed skrętem na Stryszawę podczas przebierania się wyprzedził mnie Adam. Próbowałem go kawałek pogonić, ale umęczyłem się pod górę i uznałem, że nie warto się niepotrzebnie męczyć jadąc nie swoim tempem. Na Stryszawę podjazd wymagający, zjazd również mocno nachylony, do tego sporo kiepskiej nawierzchni - co niestety było zwiastunem kolejnej części maratonu, ze znacznie gorszymi asfaltami niż na podkarpacko-małopolskim odcinku GMRDP.

PK7 Stryszawa 548km

Za Stryszawą kolejny zmieniony odcinek GMRDP, tym razem zmiana duża - zamiast jechać przez Żywiec, do Węgierskiej Górki jedziemy "po skosie" przez góry, też IMO zmiana na lepsze. Oba podjazdy ciekawe, z wymagającymi nachyleniami, szczególnie ściana w Sopotni Małej, kawałek za nią kolejny raz dogania mnie Adam, który stanął w Stryszawie. Drogi niestety dziurawe, sporo dostałem na tym odcinku w siedzenie, kończyła się powoli komfortowa jazda. Razem z Adamem przejechaliśmy odcinek do Milówki, gdzie zaczynał się najcięższy podjazd maratonu na masyw Ochodzitej. Stanąłem na chwilę by odzipnąć przed ciężką ścianą - i wjechałem w całości, bez zatrzymywania najtrudniejszą ścianę, daje popalić niewąsko, 20% na dziurawych płytach ażurowych. Ale jest poprawka w porównaniu do 2013, płyty zmieniono i wstawiono nowe, dzięki temu nie było ryzyka zakleszczenia się koła w szparze, jakie było wówczas. Satysfakcja z wjechania duża, ale zmordowałem się tak, że musiałem kilka minut odzipnąć.Po tym kontynuuję jazdę na Ochodzitą, kawałek dalej jest tu kolejny wredny odcinek nierównego bruku, mijałem tu wprowadzających rowery ludzi na trekingach, ja na szosówce twardo waliłem środkiem ;)).

PK8 Istebna 613km

W rejonie Istebnej sporo mocno dziurawych zjazdów, które dały popalić siedzeniu, następnie wjechałem na drogę na Kubalonkę - i tu skończyła się na wiele kilometrów przyjemna jazda. Było to niedzielne popołudnie, więc ruch na drodze bardzo znaczący, samochód za samochodem. Im bliżej Wisły - tym gorzej było, w samej Wiśle czekał mnie wielki korek i przedzieranie się bokami czy środkiem ulicy. Po skręcie na Cieszyn nie jest wiele lepiej. Do tego zaczynam coraz bardziej zamulać, senność daje się coraz bardziej we znaki, teraz zacząłem płacić rachunek za kiepsko przespane noce przed maratonem.

Zaczęły się głupie decyzje - cała seria niepotrzebnych postojów, a co najgorsze mocno zaczęła spadać motywacja do jazdy. Przed Jastrzębiem robię największą głupotę - zjeżdżam do lasu by się przespać. Był jeszcze dzień, las kawałek od drogi, trzeba było wprowadzać rower na górkę. A gdy próbowałem zasnąć - okazało się, że uniemożliwiają mi to głośno skrzeczące ptaki. Straciłem na to wszystko ponad godzinę i nic się nie przespałem. A co najgorsze w tym czasie minęła mnie grupa Tomka oraz Hipki, dużo lepszą metodą byłoby dołączenie się do nich, w grupie jest łatwiej zwalczyć senność, a przede wszystkim znacznie spada chęć do robienia głupot typu całkowicie nieefektywne postoje.

Po porażce z postojem w Jastrzębiu - kontynuuję jazdę przez Śląsk. jedzie się fatalnie - morzy mnie sen, mocno daje się we znaki tyłek, ciężko znaleźć pozycję na siodle przy której nie boli, a dziury są cały czas. Do tego dochodzi bardzo duży ruch przez okropną okolicę - jednym słowem Śląsk to całkowita porażka, bez wątpienia najsłabszy odcinek trasy, kontrast jest tym większy, że zdecydowana większość maratonu to piękne i puste drogi w górach. Przy okazji następnego MRDP z pewnością warto by śląską aglomerację minąć od południa, bocznymi drogami przy granicy. Kontynuuję więc powolną jazdę przez Śląsk, wiedząc, że dopiero za Raciborzem zaczynają się mniej zurbanizowane tereny, gdzie można próbować spokojnie przenocować.W Raciborzu łapie mnie zmierzch, za miastem kończy się aglomeracja, ale do Kietrzy ruch jeszcze spory, a przy drodze zero lasów i miejscówek nadających się na nocleg. Postanowiłem więc dotrzeć do Kietrzy i tam przenocować w hotelu, który znalazłem na GPS. Niestety na miejscu okazuje się, że hotel nie istnieje. Ale jako, że tuż obok była równa trawa i było zupełnie cicho - postanowiłem się tu przespać pod folią NRC


Dane wycieczki: DST: 724.30 km AVS: 24.76 km/h ALT: 8263 m MAX: 67.10 km/h Temp:17.0 'C
Sobota, 1 sierpnia 2015Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon, Wycieczka, >500km, Ultramaraton
Maraton w Kórniku

Maraton w Kórniku miał być z założenia imprezą inną od imprez rozgrywanych na podobnym dystansie - czyli przede wszystkim towarzyską imprezą, na której większą grupą pokonamy dystans 500km. Dla niejednej osoby miał to być rekord dystansu, w czym owa grupowa jazda miała znacząco pomóc - zarówno fizycznie (łatwiej i szybciej jedzie się większą grupą) jak i psychicznie (łatwiej można zwalczyć nieuchronne na takim dystansie kryzysy).

Na kemping w Kórniku, który był bazą imprezy docieramy z Kotem pod wieczór, rozkładamy namioty i przyłączamy się do wieczornego ogniska. W nocy tradycyjnie mizeria, niecałe 3h pospałem, znowu trzeba będzie pozamulać ;). Na start jedziemy po 7.30, ten jest na rynku w Kórniku. Po krótkich oficjalnych wystąpieniach - ruszamy na trasę. Pierwsze kilometry po ruchliwszych drogach pod Poznaniem, skutkiem czego nasza spora grupka zrobiła nieźle korki, więc chwilowo podzieliliśmy się na dwie, by nieco ułatwić kierowcom wyprzedzanie. Za Mosiną ruch maleje, więc jedziemy z powrotem razem, dystans z wiatrem w plecy szybko schodzi i docieramy do Grodziska (70km), gdzie zatrzymujemy się na pierwszy postój na stacji. Temperatura po porannym chłodku robi się idealna do jazdy, koło 26-28 stopni, w tym sporo cienia. Do Pniewów mamy jeszcze mniej ciekawą trasę, głównie rolnicze tereny, w mieście (130km) stajemy na kolejny postój na stacji, czas przejazdu nie miał dla nas znaczenia, więc postoje robiliśmy dość często, tak by ułatwić mniej doświadczonym osobom pokonanie tak dużego dystansu. Na dziurawym wyjeździe z Pniew jedna osoba łapie gumę, na przodzie grupy dowiadujemy się o tym po ok. kilometrze, zatrzymujemy się więc by poczekać, naprawa poszła bardzo szybko, więc po paru minutach już lecimy dalej.

Za Pniewami zaczęła się najciekawsza część maratonu - wiele lasów, przejazd przez Krainę 100 Jezior, długie odcinki wzdłuż Warty. Tutaj powoli tempo zaczyna się różnicować, osoby mocniejsze bardziej wyrywają do przodu, słabsze zostają z tyłu, więc parę razy trzeba było spowolnić tych z przodu i poczekać na zostających na małych górkach, część mocniejszych z Tomkiem pojechała trochę szybciej. Na punkt obiadowy docieramy w dobrej formie, ten był zorganizowany świetnie, z bardzo smacznym makaronem, który wszystkim smakował, wiele osób jadło po dwie, a nawet i trzy porcje (jak Kot i ja ;)). Do tego miejsce było sensownie dobrane, można sobie było wygodnie poleżeć na trawie. Jednym słowem - zupełnie nie chciało się jechać dalej, ale po godzince zmobilizowaliśmy się do dalszej jazdy, po 20km jeszcze krótki postój w sklepie, by uzupełnić zapasy wody, tutaj ostatni raz widzieliśmy Werronę, która jechała z nami 200km, ale pod koniec tempo było dla niej trochę za duże (jechała na ciężkim góralu) i dalej pojechała już sama, na co się od początku nastawiała. Do następnego punktu mieliśmy długi kawałek (100km), było tu też sporo górek. Po troszkę szarpanej jeździe parę razy musieliśmy zbierać grupkę, więc wpadliśmy z Tomkiem na pomysł by jechać dwójkami - w ten sposób było i sprawniej i bezpiecznej (przy trzech na jednym pasie łatwiej o zahaczenie kierownicami i wywrotkę). Na czele jechaliśmy Tomek i ja, za nami dziewczyny (Kaha i Marzena) - i ten system jazdy był dobrym pomysłem, bo trzymaliśmy sensowne tempo koło 25-27km/h, starając się jechać tak by nie urywać słabszych, tak by w pełni korzystali z bonusów grupowej jazdy. Jedynie na większych podjazdach (a tych było tylko kilka) to się rozpadało i trochę trzeba było poczekać, by wrócić do starego szyku jazdy. Co jakiś czas mocniejsze osoby wyjeżdżały też na przód dyktując mocniejsze tempo, ale poproszone by jechać spokojniej bez problemu wracały do tyłu - i dzięki takiej wewnętrznej dyscyplinie jadących udało nam się dużą grupą przejechać całą trasę. I taki system jazdy szczególnie sporo dawał na długim kawałku od Chodzieży aż do Słupcy, gdzie jechaliśmy pod wiatr i to wcale nie symboliczny, dzięki temu że jechaliśmy zwartym peletonem - nie porwało się to, jak miałoby miejsce w przypadku luźniejszych grupek z osobami jadącymi szybciej i jadącymi wolniej.

Kawałek przed Wągrowcem łapie nas zmierzch, robimy krótki postój na przebranie się i montaż oświetlenia, na postój na Orlenie docieramy już nocą, stacja bardzo komfortowa, z wygodnymi kanapami do siedzenia, więc sporo tu zabawiliśmy. Kolejny nocny odcinek to również dość długi przerzut, aż do Słupcy (niemal 90km i to prawie cały czas pod wiatr), tutaj część osób walczyła z kryzysami, Wąskiego bardzo męczyła senność, musiał się nawet zatrzymać na 15min drzemkę. Zgubiliśmy też Młodego, jak się później okazało zmagał się z kontuzją kolana i w efekcie musiał zrezygnować z dalszej jazdy i wrócić ze Słupcy pociągiem. W Słupcy musieliśmy nadrobić ze 2km by dojechać na stację, ale było warto bo było za chłodno (12 stopni) na postój na powietrzu, a wielu przydały się ciepłe napoje i zapiekanki na stacji. Zabawiliśmy tu trochę czasu, a że nie było za bardzo gdzie usiąść,a stacja z tych mniejszych - więc porozsiadaliśmy się na podłodze, przy tym poziomie zmęczenia już się za bardzo nie dba o pozory ;))

Kawałek za Słupią powoli zaczyna się rozwidniać, no i wreszcie wiatr zaczyna pomagać. Jest w tym rejonie większa górka wyprowadzająca znad Warty, odcinek na metę był jeszcze spory, a stacje w okolicy tak się układały, że postanowiliśmy jechać z dwoma postojami. Pierwszy robimy w Nowym Mieście nad Wartą na 430km, po kolejnych 50km (sporo górek jak na Wielkopolskę na tym odcinku) - stajemy po raz ostatni w Śremie. W końcówce jeszcze trochę wymęczył nas wiatr - i po 515km meldujemy się na mecie w Kórniku, gdzie czekają nas medale i smaczne wypieki w kształcie rowerów.

Maraton udał się doskonale, duże podziękowania należą się głównemu organizatorowi - Elizjum, który we współpracy z lokalnymi władzami załatwił nam medale i świetny punkt obiadowy i to bez żadnych kosztów ze strony jadących, szkoda, że z powodu złamania obojczyka sam nie mógł z nami pojechać. Założenie przejechania ultramaratońskiego dystansu w sposób turystyczny - udało się zrealizować w 100%, dzięki sensownej organizacji jazdy i odpowiednim ludziom, którzy pewnemu rygorowi się podporządkowali, udało się trasę ponad 500km pokonać wspólnie dużą grupą. Wiadomo, że dużo czasu schodziło w ten sposób na postoje (choćby samo obsłużenie na stacji czy w sklepie koło 20 osób dobrych kilkanaście minut zajmuje) - ale czas ukończenia nie miał tu żadnego znaczenia, celem było pokonanie tego dystansu tak by ułatwić to troszkę słabszym osobom. I zdało to niewątpliwie egzamin, a atmosfera w grupie była na medal, nikt się nie gorączkował, że trzeba wolniej czy szybciej jechać; jako towarzyska impreza maraton udał się doskonale.
Zdjęcia z maratonu


Dane wycieczki: DST: 516.30 km AVS: 25.73 km/h ALT: 1354 m MAX: 57.40 km/h Temp:19.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl