Wpisy archiwalne w kategorii
Góral
Dystans całkowity: | 12713.10 km (w terenie 837.00 km; 6.58%) |
Czas w ruchu: | 736:41 |
Średnia prędkość: | 17.26 km/h |
Maksymalna prędkość: | 84.20 km/h |
Suma podjazdów: | 149354 m |
Liczba aktywności: | 125 |
Średnio na aktywność: | 101.70 km i 5h 53m |
Więcej statystyk |
Wtorek, 10 stycznia 2012Kategoria Góral, Wyspy Kanaryjskie 2012
Wyspy Kanaryjskie 2012
I dzień - [E] - Casas - Arrecife - Arietta - Orzola - Haria
Relacja i zdjęcia z wyprawy
I dzień - [E] - Casas - Arrecife - Arietta - Orzola - Haria
Relacja i zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 87.00 km AVS: 15.31 km/h
ALT: 1368 m MAX: 50.10 km/h
Temp:21.0 'C
Przejazd przez Nadrenię z Dusseldorfu na lotnisko Weeze w drodze na Wyspy Kanaryjskie
Dane wycieczki:
DST: 85.00 km AVS: 20.73 km/h
ALT: 107 m MAX: 31.50 km/h
Temp:9.0 'C
Krótki kawałek z lotniska na Lanzarote do miejsca noclegu
Dane wycieczki:
DST: 4.60 km AVS: 17.25 km/h
ALT: 68 m MAX: 30.60 km/h
Temp:18.0 'C
Dojazd na dworzec w Warszawie
Dane wycieczki:
DST: 13.30 km AVS: 21.57 km/h
ALT: 32 m MAX: 28.70 km/h
Temp:5.0 'C
Podsumowanie sezonu 2011 - rekordowe 22 739,9km na co złożyły się przebiegi poszczególnych rowerów - Scott 12 126,4km, Red Bull - 8 551,3km i nowy nabytek w stajni Giant Anthem - 2 062,2km. Kolejny z rzędu bardzo ciekawy sezon, zaliczone dwie duże wyprawy - na śródziemnomorskie wyspy oraz w Alpy; ta druga pechowo przedwcześnie zakończona z powodu poparzeń. Końcówkę sezonu urozmaicił zakup roweru górskiego, który pozwala na jazdę po trasach dotąd dla mnie raczej nieosiągalnych; pewnie i w nadchodzącym roku spróbuję parę razy wykorzystać jego możliwości ;)
Sylwester w Kampinosie. Po 22 razem z Gosią, Marcinem i Kubą ruszamy w stronę Kampinosu. Dzięki temu, że temperatura spadła poniżej 0 jedzie się całkiem sensownie. A ma to znaczenie szczególnie w lesie - piach jest bardziej zbity, błota mniej itd. Jazda nocą w ciemnym lesie ma swój niekłamany urok. Dzięki GPS nie błądzimy, nawet poza szlakami i dość sprawnie trafiamy do naszego celu - czyli Łużowej Góry, skąd mieliśmy nadzieję poobserwować sylwestrową kanonadę. Za wiele widać nie było ze względu na dość wysokie drzewa, więcej za to usłyszeliśmy - ale tak taki sylwester miał swoją atmosferę.
Wracamy szlakami do Dziekanowa Leśnego, tutaj już jest więcej błota, szczególnie na zielonym szlaku za uroczyskiem Na Miny, na bagnach niedaleko nas usłyszeliśmy łosia. Po drodze spotkaliśmy także małą grupkę pieszych turystów, którzy podobnie jak my postanowili przywitać Nowy Rok w Kampinosie; troszkę ich zaskoczył widok czwórki rowerzystów zasuwających po lesie po 12 ;))
Niestety już przed samym Dziekanowem okazało się, że na trasie Kuba zgubił dość drogi licznik Sigmy, który się wypiął z podstawki. Szukać go w tych ciemnościach nie było sensu, miejmy nadzieję że poszczęści się w dziennym świetle. Wracamy szosą gdańską, ja dojeżdżam do stacji metra Wawrzyszew i stamtąd jadę na Ursynów. Gdy wysiadam z pociągu - zrobiła się mgła z widocznością na jakieś 20m, jazda w takich niecodziennych warunkach ma sporo uroku.
Kilka fotek
Sylwester w Kampinosie. Po 22 razem z Gosią, Marcinem i Kubą ruszamy w stronę Kampinosu. Dzięki temu, że temperatura spadła poniżej 0 jedzie się całkiem sensownie. A ma to znaczenie szczególnie w lesie - piach jest bardziej zbity, błota mniej itd. Jazda nocą w ciemnym lesie ma swój niekłamany urok. Dzięki GPS nie błądzimy, nawet poza szlakami i dość sprawnie trafiamy do naszego celu - czyli Łużowej Góry, skąd mieliśmy nadzieję poobserwować sylwestrową kanonadę. Za wiele widać nie było ze względu na dość wysokie drzewa, więcej za to usłyszeliśmy - ale tak taki sylwester miał swoją atmosferę.
Wracamy szlakami do Dziekanowa Leśnego, tutaj już jest więcej błota, szczególnie na zielonym szlaku za uroczyskiem Na Miny, na bagnach niedaleko nas usłyszeliśmy łosia. Po drodze spotkaliśmy także małą grupkę pieszych turystów, którzy podobnie jak my postanowili przywitać Nowy Rok w Kampinosie; troszkę ich zaskoczył widok czwórki rowerzystów zasuwających po lesie po 12 ;))
Niestety już przed samym Dziekanowem okazało się, że na trasie Kuba zgubił dość drogi licznik Sigmy, który się wypiął z podstawki. Szukać go w tych ciemnościach nie było sensu, miejmy nadzieję że poszczęści się w dziennym świetle. Wracamy szosą gdańską, ja dojeżdżam do stacji metra Wawrzyszew i stamtąd jadę na Ursynów. Gdy wysiadam z pociągu - zrobiła się mgła z widocznością na jakieś 20m, jazda w takich niecodziennych warunkach ma sporo uroku.
Kilka fotek
Dane wycieczki:
DST: 41.20 km AVS: 19.46 km/h
ALT: 83 m MAX: 32.80 km/h
Temp:-3.0 'C
Warszawa - Stare Babice - Lipków - Wiersze - Truskaw - Warszawa
Przejażdżka z Marcinem do Kampinosu. Po ostatnich deszczach zostało jeszcze trochę błota na terenach z lasami liściastymi, tam gdzie są lasy iglaste - już sucho. Powrót nocą przez Warszawę, specjalnie pojechałem Traktem Królewskim by zobaczyć świąteczne iluminacje - i rzeczywiście robi to spore wrażenie, brakuje tylko śniegu. W końcówce jechałem już mocno zmęczony, nie wziąłem jedzenia i pieniędzy, a już zaczynało mi odcinać prąd ;)
Przejażdżka z Marcinem do Kampinosu. Po ostatnich deszczach zostało jeszcze trochę błota na terenach z lasami liściastymi, tam gdzie są lasy iglaste - już sucho. Powrót nocą przez Warszawę, specjalnie pojechałem Traktem Królewskim by zobaczyć świąteczne iluminacje - i rzeczywiście robi to spore wrażenie, brakuje tylko śniegu. W końcówce jechałem już mocno zmęczony, nie wziąłem jedzenia i pieniędzy, a już zaczynało mi odcinać prąd ;)
Dane wycieczki:
DST: 83.30 km AVS: 19.99 km/h
ALT: 220 m MAX: 43.70 km/h
Temp:1.0 'C
Góry Świętokrzyskie 2
Święta Katarzyna - Łysica (612m) - Łysa Góra (595m) - Jeleniowska (533m) - Szczytniak (554m) - Gołoszyce - Nowa Słupia - Rzepin - Starachowice - Mirzec - Radom - [pociąg] - Piaseczno - Warszawa
Rano spodziewałem się nawet mrozu - ale okazało się, że pogoda od wczoraj się zmieniła - niebo zachmurzone, a co za tym dzień sporo cieplejszy - 7'C. Pierwszy odcinek - to atak na najwyższy szczyt Gór Świętokrzyskich czyli Łysicę. Tutaj się nie łudziłem, że da się to podjechać; na rowerze da się dotrzeć tylko kawałek za kapliczkę Św. Franciszka, wyżej są już zdecydowanie za duże kamienie by jechać, na siodełku daje się pokonać tylko nieliczne kawałki z łagodnym nachyleniem. Niemniej podejście do długich nie należy, a za szczytem Łysicy kamieni jest już o wiele mniej i niemal cały leśny odcinek najwyższym grzbietem Gór Świętokrzyskich daje się jechać. Przy kapliczce Św.Mikołaja szlak odbija w dół i ostrym zjazdem wyjeżdża się z Puszczy Jodłowej. Kawałek jadę asfaltem, następnie długi odcinek skrajem lasu, sporo małych wymagających górek (ten odcinek można skrócić szlakiem rowerowym przez Podłysicę). Szlak wylatuje na drogę pod Łysą Górę, którą już wielokrotnie pokonywałem, na szczycie pod pięknym klasztorem robię krótki popas. Zjazd do Trzcianki ostry, następnie przez Kobylą Górę docieram do pasma Jeleniowskiego, drugiego co wysokości w Górach Świętokrzyskich. Podjazd pod Jeleniowską bardzo wymagający, sporo nachyleń powyżej 10%, droga też niełatwa, ale wjeżdżalna. Podobnie wygląda podjazd na Szczytniak, z tym że ten jest łagodniejszy w pierwszej części, natomiast ok. 500m są ostre ścianki, do tego dochodzi duża ilość kamieni. Na samym Szczytniaku spotykam samotną turystkę - była to jedna z trzech osób, które dziś spotkałem na całym szlaku, jak ktoś szuka spokoju - to tu go na pewno znajdzie. Od Szczytniaka czerwony szlak jest już łatwiejszy, podjazdy łagodniejsze, droga nie taka wymagająca. W Gołkowicach kończę jazdę czerwonym szlakiem, chciałem sobie zrobić skrót do asfaltu na Nową Słupię i pojechałem kawałek niebieskim szlakiem, a ten (jak to z bocznymi często bywa) był fatalnie oznaczony, trzeba było forsować zaorane pola i głęboki rów.
Asfaltowy odcinek do Nowej Słupii jedzie się marnie - pod wiatr, a przede wszystkim daje o sobie znać głód, ze względu na brak miejsca na jedzenie cały odcinek od Świętej Katarzyny pokonałem na 2 batonikach i jednym bidonie picia, a po drodze nie było sklepów. W Nowej Słupii robię więc zasłużoną wyżerkę - i wracam asfaltem do Radomia. Z Rzepina urozmaiciłem sobie trasę niebrzydkim terenowym szlakiem rowerowym do Starachowic kończącym się nad Zalewem Lubianka; trochę na niego czasu straciłem, więc do Radomia musiałem się nieźle sprężać by wyrobić się na pociąg.
Wyjazd zdecydowanie udany, Góry Świętokrzyskie całkiem nieoczekiwanie okazały się bardzo interesującym terenem na jazdę MTB - nie jest tu wcale tak łatwo, wiele dróg jest wymagających (kamienie, duże nachylenia) a jednocześnie odcinków, gdzie trzeba pchać - niewiele. Generalnie główniejsze, najciekawsze szlaki - są dobrze oznaczone, natomiast na bocznych - to już loteria wymagająca wielu nerwów i czasu na szukanie właściwej drogi. Na co warto zwrócić uwagę - te tereny potencjalnie grożą sporym błotem, nawet teraz po wielu dniach dobrej i suchej pogody - było trochę kawałków z błotkiem, trzeba było forsować parę strumieni. Tak więc, gdyby tu jechać po dłuższych deszczowych okresach - mogłoby być mniej przyjemnie.
Zdjęcia z wyjazdu
Zaliczone gminy - 1 (Łagów)
Święta Katarzyna - Łysica (612m) - Łysa Góra (595m) - Jeleniowska (533m) - Szczytniak (554m) - Gołoszyce - Nowa Słupia - Rzepin - Starachowice - Mirzec - Radom - [pociąg] - Piaseczno - Warszawa
Rano spodziewałem się nawet mrozu - ale okazało się, że pogoda od wczoraj się zmieniła - niebo zachmurzone, a co za tym dzień sporo cieplejszy - 7'C. Pierwszy odcinek - to atak na najwyższy szczyt Gór Świętokrzyskich czyli Łysicę. Tutaj się nie łudziłem, że da się to podjechać; na rowerze da się dotrzeć tylko kawałek za kapliczkę Św. Franciszka, wyżej są już zdecydowanie za duże kamienie by jechać, na siodełku daje się pokonać tylko nieliczne kawałki z łagodnym nachyleniem. Niemniej podejście do długich nie należy, a za szczytem Łysicy kamieni jest już o wiele mniej i niemal cały leśny odcinek najwyższym grzbietem Gór Świętokrzyskich daje się jechać. Przy kapliczce Św.Mikołaja szlak odbija w dół i ostrym zjazdem wyjeżdża się z Puszczy Jodłowej. Kawałek jadę asfaltem, następnie długi odcinek skrajem lasu, sporo małych wymagających górek (ten odcinek można skrócić szlakiem rowerowym przez Podłysicę). Szlak wylatuje na drogę pod Łysą Górę, którą już wielokrotnie pokonywałem, na szczycie pod pięknym klasztorem robię krótki popas. Zjazd do Trzcianki ostry, następnie przez Kobylą Górę docieram do pasma Jeleniowskiego, drugiego co wysokości w Górach Świętokrzyskich. Podjazd pod Jeleniowską bardzo wymagający, sporo nachyleń powyżej 10%, droga też niełatwa, ale wjeżdżalna. Podobnie wygląda podjazd na Szczytniak, z tym że ten jest łagodniejszy w pierwszej części, natomiast ok. 500m są ostre ścianki, do tego dochodzi duża ilość kamieni. Na samym Szczytniaku spotykam samotną turystkę - była to jedna z trzech osób, które dziś spotkałem na całym szlaku, jak ktoś szuka spokoju - to tu go na pewno znajdzie. Od Szczytniaka czerwony szlak jest już łatwiejszy, podjazdy łagodniejsze, droga nie taka wymagająca. W Gołkowicach kończę jazdę czerwonym szlakiem, chciałem sobie zrobić skrót do asfaltu na Nową Słupię i pojechałem kawałek niebieskim szlakiem, a ten (jak to z bocznymi często bywa) był fatalnie oznaczony, trzeba było forsować zaorane pola i głęboki rów.
Asfaltowy odcinek do Nowej Słupii jedzie się marnie - pod wiatr, a przede wszystkim daje o sobie znać głód, ze względu na brak miejsca na jedzenie cały odcinek od Świętej Katarzyny pokonałem na 2 batonikach i jednym bidonie picia, a po drodze nie było sklepów. W Nowej Słupii robię więc zasłużoną wyżerkę - i wracam asfaltem do Radomia. Z Rzepina urozmaiciłem sobie trasę niebrzydkim terenowym szlakiem rowerowym do Starachowic kończącym się nad Zalewem Lubianka; trochę na niego czasu straciłem, więc do Radomia musiałem się nieźle sprężać by wyrobić się na pociąg.
Wyjazd zdecydowanie udany, Góry Świętokrzyskie całkiem nieoczekiwanie okazały się bardzo interesującym terenem na jazdę MTB - nie jest tu wcale tak łatwo, wiele dróg jest wymagających (kamienie, duże nachylenia) a jednocześnie odcinków, gdzie trzeba pchać - niewiele. Generalnie główniejsze, najciekawsze szlaki - są dobrze oznaczone, natomiast na bocznych - to już loteria wymagająca wielu nerwów i czasu na szukanie właściwej drogi. Na co warto zwrócić uwagę - te tereny potencjalnie grożą sporym błotem, nawet teraz po wielu dniach dobrej i suchej pogody - było trochę kawałków z błotkiem, trzeba było forsować parę strumieni. Tak więc, gdyby tu jechać po dłuższych deszczowych okresach - mogłoby być mniej przyjemnie.
Zdjęcia z wyjazdu
Zaliczone gminy - 1 (Łagów)
Dane wycieczki:
DST: 146.90 km AVS: 17.11 km/h
ALT: 1958 m MAX: 52.30 km/h
Temp:10.0 'C
Góry Świętokrzyskie 1
Warszawa - Piaseczno - [pociąg] - Radom - Wąchock - Bodzentyn - Góra Bukowa (484m) - Radostowa (451m) - Święta Katarzyna
Świetną jak na koniec października pogodę postanowiłem wykorzystać na krótki wypad terenowy w góry. Jako cel wybrałem Góry Świętokrzyskie, które znam dość dobrze - ale z perspektywy szosy; teraz postanowiłem zapoznać się z nimi bliżej także w wydaniu terenowym.
Rano jadę do Piaseczna, najzimniej w tym roku (zaledwie 2'C), następnie pociągiem dojeżdżam do Radomia. Stąd kieruję się szosą do Wąchocka, cały odcinek pod wiatr. W Wąchocku nad zalewem robię większy postój, w międzyczasie pogoda się zupełnie wyklarowała - jest piękne słońca i zrobiło się bardzo ciepło (14-16'C); tak więc mam problemy z zapakowaniem wszystkich rzeczy do torby podsiodłowej, bo na część ubrań, które w planach miałem wieźć na sobie - jest za gorąco. Za Wąchockiem wjeżdżam do rezerwatu Wykus drogą z charakterystycznej dla Świętokrzyskiego kostki, 2 lata temu, gdy przeprawiałem się tu szosówką - było to nie lada wyzwanie, ale na góralu idzie dość prosto. Z tej drogi po paru km odbijam na niebieski szlak przez Polanę Langiewicza, tutaj już jest wyraźnie trudniej - trzeba uważać na kamienie ukrywające się pod sporą warstwą liści. Las prezentuje się niesamowicie - piękna gra jesiennych barw w promieniach przebijającego się zza liści słońca. Po kawałku szlak wraca drogi, następnie znowu od niej odbija - i tutaj zaczęła się zabawa, bo oznaczony jest beznadziejnie, a w lesie jest cała plątanina wąskich dróżek, co chwilę są skrzyżowania. Dobrych parę razy musiałem zawracać, kawałek przebijałem się po prostu przez gęsty las na azymut do drogi, a gdy wreszcie trafiłem na szlak - to w pewnym momencie skończył się na wielkiej polanie z wykarczowanymi drzewami! Niestety tak to bywa z bocznymi szlakami, wytycza się je bez głowy, nikt tego nie używa - i po czasie po prostu zarastają. Lepiej oznaczona była Powstańcza Droga Krzyżowa - czyli nietypowa droga krzyżowa, której poszczególne stacje stanowią mogiły żołnierzy, którzy polegli za Polskę. A mogił w tym rejonie jest naprawdę wiele, ten rejon słynął z patriotycznego nastawienia mieszkańców, którzy chętnie wspierali powstańców i sami zaciągali się do ich oddziałów. W czasie II wojny światowej zapłacili za to wielką daninę krwi, bo niemieccy bandyci stosowali politykę odpowiedzialności zbiorowej - i za udane akcje oddziałów leśnych bestialsko palili całe wsie z kobietami i dziećmi. Akurat gdy tu przejeżdżałem z okazji zbliżającego się Święta Wszystkich Świętych odbywało się jakieś duże nabożeństwo patriotyczne - bo słyszałem z daleka nagłośnione słowa modlitwy (choć na samo nabożeństwo się nie natknąłem).
Jako, że niebieskim szlakiem jechać było nie sposób, a na to kluczenie straciłem mnóstwo czasu - wróciłem do drogi przez Wykus i nią dojechałem do Bodzentyna. Tutaj skręciłem na zielony szlak i rozpocząłem wspinaczkę na Bukową Górę. Co mnie zaskoczyło - szlak był przejezdny niemal w całości, jedynie na krótkim kawałeczku (zaraz po końcu asfaltu) trzeba było wprowadzić rower pod ściankę ok. 25%. Ze szlaku pięknie widać parabolę Łysicy, następnie odbija w bok w malowniczy bukowy las, po drodze mija się też Obrazik - drewnianą kapliczkę wybudowaną tu by upamiętnić mogiłę polskiego żołnierza z okresu napoleońskiego, który skonał tu wracając spod Moskwy. Na samej Bukowej Górze są fajne skałki, stąd przyjemny zjazd żółtym szlakiem doprowadza mnie do asfaltu, którym (szlakiem rowerowym) jadę do Koszarki, by wjechać na czerwony Główny Szlak Gór Świętokrzyskich. Również i tutaj jedzie się elegancko - nie jest wcale za łatwo, ale się jedzie a nie pcha. W Masłowie (do miasteczka elegancki zjazd po trawie) szlak na chwilę wraca na asfalt, podjazd pod Klonówkę dość łatwy, później przyjemny kawałek grzbietem do Diabelskiego Kamienia i bardzo ostry zjazd z Dąbrówki (na kawałku nawet musiałem sprowadzać). Równie ostry podjazd jest pod Radostową, z nachyleniem jeszcze dałoby się radę (choć dochodzi do 25%) - ale problemem jest tu droga i bardzo głębokie koleiny od traktorów, więc tu część pierwszą podjazdu trzeba podprowadzić. Na Radostową docieram już po zmierzchu, z góry jest fajny zjazd i ostra ścianka pod Wymyśloną, ale tu ściankę 20% podjechałem, bo była dobrze trzymająca koło trawa. Końcówkę jadę już nocą, szlak na tym odcinku nieciekawy prowadzi skrajem pola i dociera do asfaltu przed Przełęczą Krajeńską, z której zjeżdżam do Św. Katarzyny, gdzie nocuję w przyzwoitym schronisku młodzieżowym.
Zdjęcia z wyjazdu
Śladu GPS niestety brak, odbiornik mi go nie zarejestrował
Warszawa - Piaseczno - [pociąg] - Radom - Wąchock - Bodzentyn - Góra Bukowa (484m) - Radostowa (451m) - Święta Katarzyna
Świetną jak na koniec października pogodę postanowiłem wykorzystać na krótki wypad terenowy w góry. Jako cel wybrałem Góry Świętokrzyskie, które znam dość dobrze - ale z perspektywy szosy; teraz postanowiłem zapoznać się z nimi bliżej także w wydaniu terenowym.
Rano jadę do Piaseczna, najzimniej w tym roku (zaledwie 2'C), następnie pociągiem dojeżdżam do Radomia. Stąd kieruję się szosą do Wąchocka, cały odcinek pod wiatr. W Wąchocku nad zalewem robię większy postój, w międzyczasie pogoda się zupełnie wyklarowała - jest piękne słońca i zrobiło się bardzo ciepło (14-16'C); tak więc mam problemy z zapakowaniem wszystkich rzeczy do torby podsiodłowej, bo na część ubrań, które w planach miałem wieźć na sobie - jest za gorąco. Za Wąchockiem wjeżdżam do rezerwatu Wykus drogą z charakterystycznej dla Świętokrzyskiego kostki, 2 lata temu, gdy przeprawiałem się tu szosówką - było to nie lada wyzwanie, ale na góralu idzie dość prosto. Z tej drogi po paru km odbijam na niebieski szlak przez Polanę Langiewicza, tutaj już jest wyraźnie trudniej - trzeba uważać na kamienie ukrywające się pod sporą warstwą liści. Las prezentuje się niesamowicie - piękna gra jesiennych barw w promieniach przebijającego się zza liści słońca. Po kawałku szlak wraca drogi, następnie znowu od niej odbija - i tutaj zaczęła się zabawa, bo oznaczony jest beznadziejnie, a w lesie jest cała plątanina wąskich dróżek, co chwilę są skrzyżowania. Dobrych parę razy musiałem zawracać, kawałek przebijałem się po prostu przez gęsty las na azymut do drogi, a gdy wreszcie trafiłem na szlak - to w pewnym momencie skończył się na wielkiej polanie z wykarczowanymi drzewami! Niestety tak to bywa z bocznymi szlakami, wytycza się je bez głowy, nikt tego nie używa - i po czasie po prostu zarastają. Lepiej oznaczona była Powstańcza Droga Krzyżowa - czyli nietypowa droga krzyżowa, której poszczególne stacje stanowią mogiły żołnierzy, którzy polegli za Polskę. A mogił w tym rejonie jest naprawdę wiele, ten rejon słynął z patriotycznego nastawienia mieszkańców, którzy chętnie wspierali powstańców i sami zaciągali się do ich oddziałów. W czasie II wojny światowej zapłacili za to wielką daninę krwi, bo niemieccy bandyci stosowali politykę odpowiedzialności zbiorowej - i za udane akcje oddziałów leśnych bestialsko palili całe wsie z kobietami i dziećmi. Akurat gdy tu przejeżdżałem z okazji zbliżającego się Święta Wszystkich Świętych odbywało się jakieś duże nabożeństwo patriotyczne - bo słyszałem z daleka nagłośnione słowa modlitwy (choć na samo nabożeństwo się nie natknąłem).
Jako, że niebieskim szlakiem jechać było nie sposób, a na to kluczenie straciłem mnóstwo czasu - wróciłem do drogi przez Wykus i nią dojechałem do Bodzentyna. Tutaj skręciłem na zielony szlak i rozpocząłem wspinaczkę na Bukową Górę. Co mnie zaskoczyło - szlak był przejezdny niemal w całości, jedynie na krótkim kawałeczku (zaraz po końcu asfaltu) trzeba było wprowadzić rower pod ściankę ok. 25%. Ze szlaku pięknie widać parabolę Łysicy, następnie odbija w bok w malowniczy bukowy las, po drodze mija się też Obrazik - drewnianą kapliczkę wybudowaną tu by upamiętnić mogiłę polskiego żołnierza z okresu napoleońskiego, który skonał tu wracając spod Moskwy. Na samej Bukowej Górze są fajne skałki, stąd przyjemny zjazd żółtym szlakiem doprowadza mnie do asfaltu, którym (szlakiem rowerowym) jadę do Koszarki, by wjechać na czerwony Główny Szlak Gór Świętokrzyskich. Również i tutaj jedzie się elegancko - nie jest wcale za łatwo, ale się jedzie a nie pcha. W Masłowie (do miasteczka elegancki zjazd po trawie) szlak na chwilę wraca na asfalt, podjazd pod Klonówkę dość łatwy, później przyjemny kawałek grzbietem do Diabelskiego Kamienia i bardzo ostry zjazd z Dąbrówki (na kawałku nawet musiałem sprowadzać). Równie ostry podjazd jest pod Radostową, z nachyleniem jeszcze dałoby się radę (choć dochodzi do 25%) - ale problemem jest tu droga i bardzo głębokie koleiny od traktorów, więc tu część pierwszą podjazdu trzeba podprowadzić. Na Radostową docieram już po zmierzchu, z góry jest fajny zjazd i ostra ścianka pod Wymyśloną, ale tu ściankę 20% podjechałem, bo była dobrze trzymająca koło trawa. Końcówkę jadę już nocą, szlak na tym odcinku nieciekawy prowadzi skrajem pola i dociera do asfaltu przed Przełęczą Krajeńską, z której zjeżdżam do Św. Katarzyny, gdzie nocuję w przyzwoitym schronisku młodzieżowym.
Zdjęcia z wyjazdu
Śladu GPS niestety brak, odbiornik mi go nie zarejestrował
Dane wycieczki:
DST: 117.50 km AVS: 17.89 km/h
ALT: 1585 m MAX: 57.40 km/h
Temp:12.0 'C
Powrót z Harpagana.
Mieliśmy początkowo w planach jazdę do Olsztyna, później spuściliśmy na Malbork, a ostatecznie rano pojechaliśmy PKS z Elbląga ;))
Mieliśmy początkowo w planach jazdę do Olsztyna, później spuściliśmy na Malbork, a ostatecznie rano pojechaliśmy PKS z Elbląga ;))
Dane wycieczki:
DST: 16.30 km AVS: 22.23 km/h
ALT: 32 m MAX: 37.20 km/h
Temp:7.0 'C
Harpagan 42
Na starcie popełniamy debiutancki błąd - za późno wstaliśmy, nie kalkulując do potrzebnego czasu odbioru i przygotowania sprzętu (m.in. przyczepienie numerów startowych, mapnika) - i w efekcie wszystko robimy na urwanie głowy. Nad mapą wiele nie myślałem - szybko ruszam na trasę kierując się na migające przede mną światełka. Z jednym małym błędem dość sprawnie docieram na punkt 19 przy obelisku, tutaj dołączam się do grupy Dareckiego, pod jego "nadzorem" sprawnie kierujemy się w stronę punktu numer 8. Tutaj już widać wyraźnie jak fatalnie jeździ się dziś w terenie - w skrócie błoto rozdaje karty, jest wszędzie i bardzo utrudnia jazdę. Do punktu 8 trzeba było sporo zjechać w dół, następnie z powrotem to podjechać do szosy. Przy kolejnym punkcie 15 - trochę pobłądziliśmy, tracąc w sumie ze dwa km, ale czasowo nie wyszło to źle. Na punkt 16 do Kadyn jedziemy częściowo terenem przez pola, omijamy w ten sposób większy podjazd przed Kadynami, ale czasowo chyba na tym przegraliśmy. Na samą wieżę nad Kadynami trzeba wprowadzać rowery uważając na mokrych drewnianych schodach. Stąd jadę kawałek sam, przed Świętym Kamieniem dogania mnie grupka Dareckiego, na czym dobrze wyszedłem, bo by dobrze na punkt trafić trzeba było po prostu znać te rejony, w bok odchodziło tyle ścieżek, że mapa była bezużyteczna.
Z 20 ewakuuję się kiepsko oznaczonym czerwonym szlakiem, początkowo po lesie, później przez nasiąknięte pola, na asfalt wjeżdżając kawałek przed Fromborkiem. Tutaj kupuję colę w sklepie (sprzedawczyni skwaszoną miną milcząco oceniła mój już nieźle usmarowany strój) i jadę czerwonym szlakiem na punkt 10. Tutaj także sporo błota, a punkt również niełatwy, trzeba było się ładować przez pole zagrodzone drutem pod napięciem ;). Stąd szybki powrót do asfaltu - i dłuższy wypoczynek od terenu na odcinku do Braniewa i dalej na Szyleny, przy skrzyżowaniu na ekspresówkę dochodzi mnie znowu ekipa Dareckiego, która jechała za mną spory kawałek w zasięgu wzroku. Razem zaliczamy dość łatwą 11. Na asfalcie do Płoskini wyprzedza nas trójka mocnych zawodników, udało mi się do nich podczepić, wspólnie zaliczamy 6; stąd asfaltem w stronę 14. Dalej do Sopotów poszło elegancko, tutaj się rozdzielamy, ja z bardzo mocnym Mariuszem Kozłowskim jedziemy czerwonym szlakiem, pozostałe dwie osoby (zapomniałem już nicków na bikestats) jadą asfaltem. Oszukaliśmy się na tym, bo szlak był ciężki, dużo dziur, sporo błota, trzeba było kawałek pchać rowery i ładować się na przełaj przez pole. Ale prawdziwa tragedia zaczyna się dopiero na terenowym dojeździe do punktu 9. Od miejscowości Stygajny droga to prostu jedno wielkie pole błota. O ile na wcześniejszych terenowych i błotnistych odcinkach wyraźnie zyskiwałem w stosunku do innych na swoich pancernych oponach (Nobby Nic 2,25) - to tutaj mnie załatwiły na amen. Błoto było tak potężne, że nie tylko nie dawało się jechać - ale nawet pchać roweru, bo tylne koło w ogóle się nie obracało. A ja ze względu na to, że miałem maksymalne opony pasujące do mojej ramy - miałem bardzo mały prześwit, do tego ciężko klockowane opony zgarniały tego błota więcej od innych, a na domiar złego doszedł zawias, gdzie zbiera się dużo więcej błota niż na hardtail'ach. Wściekłem się tutaj mocno, zastanawiając się - po co mi to wszytko było? W końcu postanowiłem się wycofać i wrócić asfaltem do Elbląga, nie zdobywając punktu. Ale i ten odwrót był niesłychanie trudny, robiło się dosłownie po parę kroków i kijem oraz rękoma trzeba było odklejać zwały błota z roweru. W końcu z ogromną ulgą docieram pod Stygajny, gdzie daje się już jako tako jechać, chociaż już do samego końca trasy wiozłem na rowerze dobre 2-3kg błota.
Po krótkim odpoczynku i posiłku wraca motywacja i postanawiam jeszcze trochę powalczyć o punkty, kierując się na punkt 13. Ten zaliczamy we dwójkę z kolegą (znowu nie pamiętam numeru) z którym na najbliższym odcinku ładnych parę razy się mijaliśmy, jadąc sporo wspólnie. Z 13 jest długi odcinek asfaltu przez Młynary (i spory podjazd w stronę Majewa), koło punktu 17 mijani rowerzyści krzyczą by kierować się śladami. Dzięki temu było rzeczywiście dość łatwo trafić, ale dojazd na punkt był trudny, spora górka i masa błota, końcówkę trzeba było podprowadzać. Stąd już pozostał tylko dojazd na metę, czasu było wystarczająco, więc się specjalnie nie spieszyłem, zyskałem jeszcze jadąc przez Zajączkowo, zamiast Majewo. Pozostało jedynie zaliczyć krótką górkę przed Milejewem, stąd już 200m w dół do samego Elbląga jechało się elegancko, na metę docieram bez napinki z 15min rezerwy.
Ostatecznie zająłem w Harpaganie 26 miejsce co jak na debiut uważam za wynik całkiem przyzwoity. Mogło być lepiej, bo pod względem kondycyjnym jechało mi się dobrze, ale na wyniku zaważył przede wszystkim ten cholerny punkt numer 9, jak przeanalizowałem wyniki - między zaliczeniem punktu 14 a 13 minęły aż 3h! Ale podobnie jak ja na tym punkcie poległo wielu zawodników, z tymi najmocniejszymi włącznie, był to punkt za jedynie 3 punkty wagowe, a trzeba było na niego stracić tyle czasu, że nie zostało go już na bardziej "tłuste" punkty, pierwsza trójka w klasyfikacji - właśnie ów punkt sobie darowała. A Harpagana wygrał zasłużenie Darecki - duże brawa za świetne zdolności nawigacyjne (z których także skorzystałem) i mądrą na panujące warunki taktykę, polegającą na odpuszczeniu najdalszych punktów. Myślę za to, że wygrałem zdecydowanie w konkurencji na najbardziej ubłoconego zawodnika i najbardziej ubłocony rower. Na spodniach miałem skorupę błota niemal do pasa, kurtka również mocno usmarowana, a o rowerze po punkcie numer 9 to już nawet szkoda gadać, nie ma to jak jazda z oponami 2,25 po głębokim błocie i bez błotników ;)). Ale jako ciekawostkę warto podać, że mimo niemal 200km w tych fatalnych warunkach byłem jednym z nielicznych zawodników z suchymi stopami, moje doświadczenie turystyczne w tym wymiarze zaprocentowało.
Co do spojrzenia ogólnego na całą imprezę - mam mieszane uczucia, z pewnością na tej ocenie mocno ważą fatalne warunki w jakich przyszło nam jechać, jak opowiadali ludzie startujący tutaj wielokrotnie - od lat nie było tak trudno. Przez pół trasy zastanawiałem się po co się w ogóle w to władowałem, dopiero na mecie przyszła refleksja, że aż tak źle nie było ;)). Niewątpliwie bardzo wiele zależy tutaj od szczęścia, czy uda się załapać do mocnej grupki z osobą dobrze znającą teren imprezy (miejscowi mają niewątpliwie duże fory). Ja uczciwie przyznaję, że sporo na tym zyskałem, gdybym musiał nawigować tylko samodzielnie - byłoby znacznie gorzej. Ale to już taka specyfika tej imprezy - jazda drużynowa i pomoc innych zawodników na trasie jest jak najbardziej dopuszczalna. Bo właśnie IMO na osobistej znajomości terenu, przebiegu szlaków i bocznych dróg zyskuje się najwięcej, nie na umiejętności posługiwania się mapami. Bo te są marnej jakości, zupełnie niewystarczające do tak precyzyjnej nawigacji, za wielu dróg i ścieżek na nich brakuje. Trochę to taka sztuka dla sztuki - nawigowanie za pomocą kiepściutkich i niedokładnych map, ale w końcu to przecież impreza na orientację i to ją odróżnia od zwykłych zawodów rowerowych; tu nie liczą się tylko mocne płuca, ale i głowy trzeba dużo używać, procentuje także doświadczenie w tego typu imprezach. Choć niewątpliwie dużo bardziej wymierne byłyby wyniki takiej imprezy, gdzie każdy musiałby nawigować samodzielnie.
Wielkim plusem tych zawodów jest możliwość spotkania całej masy rowerowych zapaleńców, czy wręcz fanatyków, niewątpliwie impreza ma swój niepowtarzalny klimat, te kilkaset osób rozłożonych na sali gimnastycznej w bazie zawodów robi wrażenie. Spotkałem m.in. Mareckiego, Roberta Turystę, nicki jeszcze paru osób z bikestats niestety wypadły mi z pamięci. Bardzo miłe było, że ze względu na charakterystyczne wąsy i jazdę w kolarskiej czapce, nie kasku - sporo osób mnie rozpoznawało i pozdrawiało na trasie; stąd również pozdrawiam wszystkich mijanych uczestników tej imprezy!
Po ukończeniu wyścigu kwestią kluczową było umycie rowerów i siebie, wybraliśmy się z Marcinem do myjni ręcznej, gdzie karczery poradziły sobie z tą kupą błota, którą przywiozłem sobie z całej trasy. Po wręczeniu nagród zwycięzcom Harpagana i losowaniu nagród wybraliśmy się jeszcze na obiad z dziewczynami, Marcinem, oraz Mareckim i Robertem.
Mój aparat fotograficzny w tych trudnych warunkach tak szwankował, że zdjęcia wyszły zupełnie do niczego, wrzucam tylko kilka błotnych obrazków ;))
A tutaj zdjęcia Cimana, które wypadły sporo lepiej
Zaliczone gminy - 8 (TOLKMICKO, FROMBORK, Braniewo - wieś, BRANIEWO - miasto powiatowe, Płoskinia, Wilczęta, MŁYNARY, Milejewo)
Na starcie popełniamy debiutancki błąd - za późno wstaliśmy, nie kalkulując do potrzebnego czasu odbioru i przygotowania sprzętu (m.in. przyczepienie numerów startowych, mapnika) - i w efekcie wszystko robimy na urwanie głowy. Nad mapą wiele nie myślałem - szybko ruszam na trasę kierując się na migające przede mną światełka. Z jednym małym błędem dość sprawnie docieram na punkt 19 przy obelisku, tutaj dołączam się do grupy Dareckiego, pod jego "nadzorem" sprawnie kierujemy się w stronę punktu numer 8. Tutaj już widać wyraźnie jak fatalnie jeździ się dziś w terenie - w skrócie błoto rozdaje karty, jest wszędzie i bardzo utrudnia jazdę. Do punktu 8 trzeba było sporo zjechać w dół, następnie z powrotem to podjechać do szosy. Przy kolejnym punkcie 15 - trochę pobłądziliśmy, tracąc w sumie ze dwa km, ale czasowo nie wyszło to źle. Na punkt 16 do Kadyn jedziemy częściowo terenem przez pola, omijamy w ten sposób większy podjazd przed Kadynami, ale czasowo chyba na tym przegraliśmy. Na samą wieżę nad Kadynami trzeba wprowadzać rowery uważając na mokrych drewnianych schodach. Stąd jadę kawałek sam, przed Świętym Kamieniem dogania mnie grupka Dareckiego, na czym dobrze wyszedłem, bo by dobrze na punkt trafić trzeba było po prostu znać te rejony, w bok odchodziło tyle ścieżek, że mapa była bezużyteczna.
Z 20 ewakuuję się kiepsko oznaczonym czerwonym szlakiem, początkowo po lesie, później przez nasiąknięte pola, na asfalt wjeżdżając kawałek przed Fromborkiem. Tutaj kupuję colę w sklepie (sprzedawczyni skwaszoną miną milcząco oceniła mój już nieźle usmarowany strój) i jadę czerwonym szlakiem na punkt 10. Tutaj także sporo błota, a punkt również niełatwy, trzeba było się ładować przez pole zagrodzone drutem pod napięciem ;). Stąd szybki powrót do asfaltu - i dłuższy wypoczynek od terenu na odcinku do Braniewa i dalej na Szyleny, przy skrzyżowaniu na ekspresówkę dochodzi mnie znowu ekipa Dareckiego, która jechała za mną spory kawałek w zasięgu wzroku. Razem zaliczamy dość łatwą 11. Na asfalcie do Płoskini wyprzedza nas trójka mocnych zawodników, udało mi się do nich podczepić, wspólnie zaliczamy 6; stąd asfaltem w stronę 14. Dalej do Sopotów poszło elegancko, tutaj się rozdzielamy, ja z bardzo mocnym Mariuszem Kozłowskim jedziemy czerwonym szlakiem, pozostałe dwie osoby (zapomniałem już nicków na bikestats) jadą asfaltem. Oszukaliśmy się na tym, bo szlak był ciężki, dużo dziur, sporo błota, trzeba było kawałek pchać rowery i ładować się na przełaj przez pole. Ale prawdziwa tragedia zaczyna się dopiero na terenowym dojeździe do punktu 9. Od miejscowości Stygajny droga to prostu jedno wielkie pole błota. O ile na wcześniejszych terenowych i błotnistych odcinkach wyraźnie zyskiwałem w stosunku do innych na swoich pancernych oponach (Nobby Nic 2,25) - to tutaj mnie załatwiły na amen. Błoto było tak potężne, że nie tylko nie dawało się jechać - ale nawet pchać roweru, bo tylne koło w ogóle się nie obracało. A ja ze względu na to, że miałem maksymalne opony pasujące do mojej ramy - miałem bardzo mały prześwit, do tego ciężko klockowane opony zgarniały tego błota więcej od innych, a na domiar złego doszedł zawias, gdzie zbiera się dużo więcej błota niż na hardtail'ach. Wściekłem się tutaj mocno, zastanawiając się - po co mi to wszytko było? W końcu postanowiłem się wycofać i wrócić asfaltem do Elbląga, nie zdobywając punktu. Ale i ten odwrót był niesłychanie trudny, robiło się dosłownie po parę kroków i kijem oraz rękoma trzeba było odklejać zwały błota z roweru. W końcu z ogromną ulgą docieram pod Stygajny, gdzie daje się już jako tako jechać, chociaż już do samego końca trasy wiozłem na rowerze dobre 2-3kg błota.
Po krótkim odpoczynku i posiłku wraca motywacja i postanawiam jeszcze trochę powalczyć o punkty, kierując się na punkt 13. Ten zaliczamy we dwójkę z kolegą (znowu nie pamiętam numeru) z którym na najbliższym odcinku ładnych parę razy się mijaliśmy, jadąc sporo wspólnie. Z 13 jest długi odcinek asfaltu przez Młynary (i spory podjazd w stronę Majewa), koło punktu 17 mijani rowerzyści krzyczą by kierować się śladami. Dzięki temu było rzeczywiście dość łatwo trafić, ale dojazd na punkt był trudny, spora górka i masa błota, końcówkę trzeba było podprowadzać. Stąd już pozostał tylko dojazd na metę, czasu było wystarczająco, więc się specjalnie nie spieszyłem, zyskałem jeszcze jadąc przez Zajączkowo, zamiast Majewo. Pozostało jedynie zaliczyć krótką górkę przed Milejewem, stąd już 200m w dół do samego Elbląga jechało się elegancko, na metę docieram bez napinki z 15min rezerwy.
Ostatecznie zająłem w Harpaganie 26 miejsce co jak na debiut uważam za wynik całkiem przyzwoity. Mogło być lepiej, bo pod względem kondycyjnym jechało mi się dobrze, ale na wyniku zaważył przede wszystkim ten cholerny punkt numer 9, jak przeanalizowałem wyniki - między zaliczeniem punktu 14 a 13 minęły aż 3h! Ale podobnie jak ja na tym punkcie poległo wielu zawodników, z tymi najmocniejszymi włącznie, był to punkt za jedynie 3 punkty wagowe, a trzeba było na niego stracić tyle czasu, że nie zostało go już na bardziej "tłuste" punkty, pierwsza trójka w klasyfikacji - właśnie ów punkt sobie darowała. A Harpagana wygrał zasłużenie Darecki - duże brawa za świetne zdolności nawigacyjne (z których także skorzystałem) i mądrą na panujące warunki taktykę, polegającą na odpuszczeniu najdalszych punktów. Myślę za to, że wygrałem zdecydowanie w konkurencji na najbardziej ubłoconego zawodnika i najbardziej ubłocony rower. Na spodniach miałem skorupę błota niemal do pasa, kurtka również mocno usmarowana, a o rowerze po punkcie numer 9 to już nawet szkoda gadać, nie ma to jak jazda z oponami 2,25 po głębokim błocie i bez błotników ;)). Ale jako ciekawostkę warto podać, że mimo niemal 200km w tych fatalnych warunkach byłem jednym z nielicznych zawodników z suchymi stopami, moje doświadczenie turystyczne w tym wymiarze zaprocentowało.
Co do spojrzenia ogólnego na całą imprezę - mam mieszane uczucia, z pewnością na tej ocenie mocno ważą fatalne warunki w jakich przyszło nam jechać, jak opowiadali ludzie startujący tutaj wielokrotnie - od lat nie było tak trudno. Przez pół trasy zastanawiałem się po co się w ogóle w to władowałem, dopiero na mecie przyszła refleksja, że aż tak źle nie było ;)). Niewątpliwie bardzo wiele zależy tutaj od szczęścia, czy uda się załapać do mocnej grupki z osobą dobrze znającą teren imprezy (miejscowi mają niewątpliwie duże fory). Ja uczciwie przyznaję, że sporo na tym zyskałem, gdybym musiał nawigować tylko samodzielnie - byłoby znacznie gorzej. Ale to już taka specyfika tej imprezy - jazda drużynowa i pomoc innych zawodników na trasie jest jak najbardziej dopuszczalna. Bo właśnie IMO na osobistej znajomości terenu, przebiegu szlaków i bocznych dróg zyskuje się najwięcej, nie na umiejętności posługiwania się mapami. Bo te są marnej jakości, zupełnie niewystarczające do tak precyzyjnej nawigacji, za wielu dróg i ścieżek na nich brakuje. Trochę to taka sztuka dla sztuki - nawigowanie za pomocą kiepściutkich i niedokładnych map, ale w końcu to przecież impreza na orientację i to ją odróżnia od zwykłych zawodów rowerowych; tu nie liczą się tylko mocne płuca, ale i głowy trzeba dużo używać, procentuje także doświadczenie w tego typu imprezach. Choć niewątpliwie dużo bardziej wymierne byłyby wyniki takiej imprezy, gdzie każdy musiałby nawigować samodzielnie.
Wielkim plusem tych zawodów jest możliwość spotkania całej masy rowerowych zapaleńców, czy wręcz fanatyków, niewątpliwie impreza ma swój niepowtarzalny klimat, te kilkaset osób rozłożonych na sali gimnastycznej w bazie zawodów robi wrażenie. Spotkałem m.in. Mareckiego, Roberta Turystę, nicki jeszcze paru osób z bikestats niestety wypadły mi z pamięci. Bardzo miłe było, że ze względu na charakterystyczne wąsy i jazdę w kolarskiej czapce, nie kasku - sporo osób mnie rozpoznawało i pozdrawiało na trasie; stąd również pozdrawiam wszystkich mijanych uczestników tej imprezy!
Po ukończeniu wyścigu kwestią kluczową było umycie rowerów i siebie, wybraliśmy się z Marcinem do myjni ręcznej, gdzie karczery poradziły sobie z tą kupą błota, którą przywiozłem sobie z całej trasy. Po wręczeniu nagród zwycięzcom Harpagana i losowaniu nagród wybraliśmy się jeszcze na obiad z dziewczynami, Marcinem, oraz Mareckim i Robertem.
Mój aparat fotograficzny w tych trudnych warunkach tak szwankował, że zdjęcia wyszły zupełnie do niczego, wrzucam tylko kilka błotnych obrazków ;))
A tutaj zdjęcia Cimana, które wypadły sporo lepiej
Zaliczone gminy - 8 (TOLKMICKO, FROMBORK, Braniewo - wieś, BRANIEWO - miasto powiatowe, Płoskinia, Wilczęta, MŁYNARY, Milejewo)
Dane wycieczki:
DST: 195.90 km AVS: 19.59 km/h
ALT: 1690 m MAX: 52.80 km/h
Temp:8.0 'C