wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 317429.70 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.26%)
  • Czas na rowerze: 578d 00h 01m
  • Prędkość średnia: 22.77 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

>200km

Dystans całkowity:150814.69 km (w terenie 220.00 km; 0.15%)
Czas w ruchu:6222:14
Średnia prędkość:23.99 km/h
Maksymalna prędkość:80.19 km/h
Suma podjazdów:1011035 m
Suma kalorii:470843 kcal
Liczba aktywności:434
Średnio na aktywność:347.50 km i 14h 22m
Więcej statystyk
Niedziela, 20 maja 2018Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2018, Wypad
Zlot - dzień 6

Na powrót ze zlotu miałem kilka różnych pomysłów, ale nocując w domku między innymi z Dodoelkiem i Mxdanishem dowiedziałem się, że planują długą gminną trasę do Krakowa po paśmie pogórzy - więc postanowiłem się dołączyć. Ruszamy przed 9, pogoda elegancka, słonecznie, wiatr niewielki, głównie z północnego wschodu. Początek trasy bardzo solidny, trzy dłuższe podjazdy, z ostatniego w rejonie Tyrawy Wołoskiej szerokie widoki na okolicę i szybki zjazd do Sanoka, gdzie udaje nam się trafić czynny sklep (pomimo zakazu handlu i Zielonych Świątek). Dalej trochę bocznych dróg, następnie dłuższy odcinek ruchliwych krajówek przed Krosnem - i w samym Krośnie stajemy na krótki postój koło ładnego rynku.

Dalej wyczesujemy kilka gmin w rejonie Jasła i po przekroczeniu 200km dojeżdżamy do Biecza, gdzie w barze na stacji inwestujemy 13zł w całkiem smaczny dwudaniowy obiad ;). Jak to po większym posiłku tradycyjne zamulanie, Mariusz narzeka na brak powera w nogach, ale obaj z Pawłem pod górę cisną mocniej niż jeżdżę na swoich samotnych wyjazdach ;)). Z profilu wyglądało, że pierwsza część trasy grupuje więcej górek, ale to były tylko pozory, podjeżdżać trzeba było cały czas, po prostu wyższe wysokości w pierwszej części nieco przyćmiły na wykresie te mniejsze ;). Zapada noc, kawałek przed Ciężkowicami w czasie hamowania z roweru Mariusza dochodzą dziwne dźwięki, krótka inspekcja i okazuje się, że skończyły się tylne klocki w tarczówce. A ponieważ klocki były przed zlotem prawie nie zużyte Mariusz nie miał zapasowych, widać deszczowa trasa z Krakowa na zlot, którą chłopaki jechali w czwartek i piątek tak je doprawiła. Przy wymiarach Mariusza (prawie 2 metry i odpowiednia do tego wzrostu waga) ryzyko jazdy z jednym hamulcem było za duże i Mariusz zdecydował się na powrót na pociąg do niedalekiego Tarnowa. I była to dobra decyzja bo okazało się, że i z przednich klocków niewiele już zostało, podziękowanie za wspólną trasę, Mariusz to prawdziwa dusza towarzystwa, jadąc z nim od razu jest dużo weselej ;))

We dwójkę z Pawłem kontynuujemy jazdę, nocna końcówka wymagająca, zrobiło się nadspodziewanie zimno, w dolinach ledwie 5 stopni. A górek całe mnóstwo, poza krótkim kawałkiem nad Dunajcem właściwie cały czas prujemy do góry lub w dół. Nocną jazdę urozmaica nam wizyta na klimatycznym ryneczku w Nowym Wiśniczu, podświetlony zamek widać z daleka. Za Bochnią jeszcze kilka ścianek i wjeżdżamy do Krakowa z pierwszymi znakami świtu na wschodzie. Trasa udana i wymagająca, duży dystans i dużo gór, a wszystko przejechane z pełnym bagażem wyprawowym, podziękowania dla chłopaków za wspólną jazdę.

Cały wyjazd na zlot bardzo udany i bardzo urozmaicony, miałem okazję pojeździć i pogadać z wieloma osobami, a taki jest przecież główny cel takich imprez. Serdeczne podziękowania za spotkanie dla wszystkich zlotowiczów, którzy swoim udziałem tworzą zarówno tę imprezę, jak i całą forumową rodzinę.

Zdjęcia

Dane wycieczki: DST: 366.50 km AVS: 23.29 km/h ALT: 3890 m MAX: 72.90 km/h Temp:14.0 'C
Poniedziałek, 7 maja 2018Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2018, Wycieczka
Zakopane

Sezon bez trasy do Zakopanego się nie liczy - więc obowiązkowo trzeba było pod Tatry pojechać :)).Ale tym razem postawiłem sobie cel sporo ambitniejszy niż tylko sam dojazd do Zakopanego. W zeszłym roku jechaliśmy maraton Północ-Południe, z którego po 600km się wycofałem, żeby pomóc Marzenie Szymańskiej z którą jechałem, a która się wycofała z powodu ugryzienia pszczoły. Szkoda mi było tej trasy, dlatego postanowiłem sobie, że kiedyś nadrobię zaległości i pojadę do Zakopanego wariantem, którym prowadziła trasa maratonu, co oznaczało ok. 100km i duuuużo więcej gór.

Startuję koło 16, pierwsza część to dobrze znana trasa do Grójca przez liczne sady jabłkowe, za Mogielnicą powoli zaczyna się zmniejszać ruch. Jedzie się sprawnie, wiatr w plecy pomaga, słońce zachodzi kawałek przed Drzewicą.


Wraz z nocą - szybko zaczyna spadać temperatura i to sporo niżej niż zapowiadano w prognozach. Rychło orientuję się, że na zapowiadane 7-8 stopni nie ma co liczyć, a ja pojechałem w letnich ciuchach. Ale jak się nie ma co się lubi - to się lubi co się ma i trzeba było sobie dać radę z tym co miałem. Najsłabiej było z zestawem spodenki + nogawki, na prawie zimowe warunki to było wyraźnie za mało, szczególnie, że nogawka całej nogi nie kryje. Gdy się po ponad 200km zatrzymałem na postój na stacji w Koniecpolu zorientowałem się, że całe uda mam czerwone z chłodu. Koło świtu apogeum zimna, chwilami nawet poniżej zera.


Ale wraz z Jurą zaczęły się tez liczne podjazdy na których można się było rozgrzać, więc zimno niespecjalnie przeszkadzało. Trasa ciekawie poprowadzona, dużo bocznych dróg, z kilkoma wymagającymi ściankami powyżej 10%, na których dotąd jeszcze nie byłem. Następnie trasa przejeżdża przez Ojców i robi duży łuk by od wschodu ominąć Kraków. Ten odcinek to zdecydowanie najsłabszy punkt trasy, duży ruch i bardzo nieciekawe rejony, brzydkie wiochy ciągnące się bez końca, a następnie skraj przemysłowych terenów Nowej Huty. Ulga następuje dopiero kawałek po przejechaniu Wisły i przekroczeniu linii autostrady A-4.

Tutaj zaczyna się piękny górski odcinek, aż na samą Głodówkę, niemal wyłącznie bocznymi drogami. Trasa bardzo wymagająca - non-stop podjazdy, niemal każdy z sekcją powyżej 10%. Po czterech dłuższych podjazdach docieram do Tymbarku, gdzie obowiązkowo zakupuje sok miejscowej produkcji i kawałek za miastem staję na zasłużony odpoczynek. Gdy ruszam dalej jadę kapitalną, "grzbietową" drogą w rejonie Limanowej, bardzo niewiele takich dróg mamy w Polsce, prawdziwa perełka



Trudy trasy zbierają swoje żniwo, podjazdy wchodzą powoli, a ciągle mnóstwo ich przede mną, bo ten wariant MPP jest prawdziwie rzeźnicki, na ostatnich 150km jest aż 3000m podjazdów i to podjazdów bardzo trudnych. Po wjechaniu na Ostrą (ten podjazd wbrew nazwie wcale nie jest tak ostry :)) czeka mnie największe wyzwanie - czyli Wierch Młynne, z długimi sekcjami po 17-19%; gdy się ma w nogach ponad 400km to już ciężka walka, ale udało się wciągnąć w całości :)). Następnie najnudniejszy podjazd Rzeczypospolitej - czyli przełęcz Knurowska, ponad 10km łagodnego nachylenia przez bardzo brzydkie wiochy, dopiero w króciutkiej końcóweczce jest lepiej. Jedyną zaletą tej przełęczy jest ekstra panorama na Tatry i jezioro Czorsztyńskiej po jej drugiej stronie:


Już bardzo zjechany męczę podjazd pod Falsztyn, z którego są niezłe widoki na zalew Czorsztyński i zostaje mi ostatnie 30km, ale z dwoma długimi i ciężkimi podjazdami pod Łapszankę i Głodówkę. Ten pierwszy kończę o zachodzie słońca, miało to swój klimat, przy charakterystycznej kapliczce na szczycie akurat odbywało się nabożeństwo majowe. Głodówka już po ciemku, pierwsza część bardzo trudna, długi odcinek 11-12% w Brzegach, po fatalnej nawierzchni, po dojeździe do drogi wojewódzkiej z Bukowiny już przystępniejsze nachylenie. Jeszcze ostatnia stówka w pionie - i melduję się na Głodówce (1120m), gdzie mieści się oficjalna meta Maratonu Północ-Południe. Schronisko niestety zamknięte, więc na duży obiad musiałem zjechać do Zakopanego, wolałem jechać dłuższą ale łatwiejszą drogą przez Poronin, bo podjazdów na dziś miałem już dosyć :)).

Trasa udana, cały wariant od Krakowa cholernie trudny, ale zaplanowany z dużym znawstwem bocznych i ciekawych dróg w rejonie. Myślałem, że trasa MPP z 2016 to już poziom trudności trudny do przekroczenia, ale to zeszłoroczna trasa była trudniejsza. Z tak masakrycznymi końcówkami MPP jest maratonem o wiele trudniejszym niż BBT, za Krakowem zostaje niby tylko 150km - ale ciągnie się to długie godziny.
Zdjęcia z trasy
Dane wycieczki: DST: 524.40 km AVS: 22.11 km/h ALT: 5837 m MAX: 61.30 km/h Temp:14.0 'C
Piątek, 20 kwietnia 2018Kategoria >100km, >200km, Canyon 2018, Wypad
Czechy  - dzień 3

Na dzień dobry szybko kończę podjazd na Kocierz, następnie zjeżdżam na Żywiec (kawałek rozwalonej drogi). Po 40km w Milówce orientuję się, że schodzi mi powietrze z koła, jechałem na już za bardzo zużytej oponie z tyłu i niestety to zaowocowało problemami, wczoraj jeden kapeć, dziś kolejny, więc już trzeba było kleić, a to zawsze większe ryzyko, że coś pójdzie nie tak i trzeba będzie poprawiać. Po naprawie ruszam do góry na piekielną ściankę na Ochodzitą, najcięższy podjazd MRDP, 20% po płytach ażurowych, ale pomimo jazdy z bagażem mniej mnie to zmęczyło niż jazda na MRDP czy GMRDP. Później jeszcze kawałek do Zwardonia - i wjeżdżam na Słowację.

A na Słowacji od razu idzie petarda, czyli zjazd z przełęczy, prawie 80km/h (jest tam długa prosta, gdzie się można rozpędzić) Odcinek po tym kraju mało ciekawy, obrzydliwy rejon Cadcy z wielkim ruchem, następnie podjazd na kolejną przełęcz i wjeżdżam do Czech. Odcinek do Valasskie Mezirici też do niczego, tak mi to z mapy wyglądało, że będzie tu marnie - i rzeczywiście było ;). Ale za to jechało się szybko, sporo łagodnie w dół, więc w miarę szybko przeleciało. Odetchnąłem dopiero gdy za tym miastem zjechałem z ekspresówki (choć nieoznakowana jako ekspresówka, więc legalna na rower). Tam zaczęły się prawdziwe Czechy - klimatyczna jazda, mnóstwo małych ślicznych miasteczek, zielone wzgórza itd. Sama końcówka to już większe górki, zaczynają się te przysłowiowe rowerowe "czechy" - czyli niekończące się podjazdy. Kraj dla mnie sporo ładniejszy niż Słowacja, gdzie zdecydowanie brakuje tego klimatu, tych kapitalnych miasteczek ze ślicznymi rynkami, widać wyraźnie inną ścieżkę rozwoju jaką przeszły te kraje; można powiedzieć, że Czechy to taka Francja lub Włochy wschodniej Europy ;)). Czeskim widokom też wiele uroku dodaje fakt, że na wzgórzach prawie nic się nie sadzi, rzadko są zboża czy inne uprawy, w większość są to zielone łąki przeznaczone pod wypas. A na wiosnę ta zieleń ma taki soczysty kolor, całość robi duże wrażenie


Pod wieczór docieram w rejon Pradziada, szczyt z charakterystycznym nadajnikiem już się pojawia na horyzoncie; nocuję w lasku. 

Zdjęcia
Dane wycieczki: DST: 209.10 km AVS: 23.10 km/h ALT: 2181 m MAX: 77.30 km/h Temp:22.0 'C
Czwartek, 19 kwietnia 2018Kategoria >100km, >200km, Canyon 2018, Wypad
Czechy - dzień 2

Dziś już takiej sielanki nie ma, co prawda pogoda dalej świetna, niebo bezchmurne i szybko robi się ciepło. Ale moja trasa odbija dużo na zachód, a stamtąd głównie wieje - i to solidnie, 5-6m/s. Na dzień dobry kapitalne mury Szydłowa, następnie pagórkowate tereny porośnięte kwitnącymi sadami, ekstra to wszystko wyglądało



Za Wiślicą, gdy droga skręca zdecydowanie na zachód zaczyna się walka z wiatrem. Te rejony Wyżyny Krakowskiej są prawie zupełnie odkryte, prawie nie ma tu lasów, więc wiatr hula w dwujnasób, najgorsze były delikatne podjazdy po 2-3%, za małe by sobą zatrzymać wiatr, a skuteczne w spowalnianiu. Powalczyłem z wiatrem pod Miechów, dalej już się zaczęła lepsza jazda i solidniejsze pagórki Jury, a kulminacją przejazd przez kapitalny Ojcowski Park Narodowy.


Jazda przez podkrakowskie dolinki to niekończące się podjazdy, sporo bardziej dające w kość niż wyższe góry, tylko 100m w górę, 150m w dół - i tak bez końca. Do Brandysówki dojechałem ekstra dróżką z północy, bardzo wąski asfalcik zamknięty dla samochodów i nachylony powyżej 10% (ja jechałem w dół). Później jeszcze kilka kolejnych ścianek i melduję się nad Wisłą. Końcówka to trasa po pogórzach do Wadowic oraz większość podjazdu pod przełęcz Kocierską, nocuję kawałek przed szczytem.

Zdjęcia
Dane wycieczki: DST: 219.40 km AVS: 22.24 km/h ALT: 2514 m MAX: 61.80 km/h Temp:20.0 'C
Środa, 18 kwietnia 2018Kategoria >100km, >200km, Canyon 2018, Wypad
Czechy - dzień 1

Okres świetnej pogody postanowiłem wykorzystać na pierwszy w tym roku kilkudniowy wypad. Za cel postawiłem sobie Czechy i wszystko to co po drodze do nich zobaczę ;)

Ruszam rano z Warszawy, od początku jedzie się elegancko, bo wiatr zdecydowanie pomaga. Do Warki jeszcze trochę ruchu, dalej już robi się puściutko. Podwarszawskie sady właśnie kwitną - więc to najlepsza pora w roku na takie trasy, pięknie wyglądają takie ogromne połacie kwitnące na biało.


Za Pionkami jadę przez nieznane tereny, tak by ominąć główne drogi i wylecieć na Ostrowiec. Pustka prawie totalna, także prawie zupełnie płasko. Większe górki zaczynają się za Ostrowcem, tu po odbiciu na zachód zaczyna też przeszkadzać wiatr. Przed Nową Słupią fajne widoczki na Święty Krzyż.


Za Nową Słupią jeszcze trochę przyjemnych, świętokrzyskich podjazdów i na nocleg za Rakowem docieram sporo wcześniej niż zakładałem.

Zdjęcia
Dane wycieczki: DST: 212.40 km AVS: 26.44 km/h ALT: 1303 m MAX: 63.10 km/h Temp:17.0 'C
Wtorek, 13 marca 2018Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2018, Wycieczka
Reset w Wilnie

Tegoroczna zima ciągnie się i ciągnie - i przestać nie może. Wydawało się, że to już koniec, przyszło oczekiwane długo ocieplenie, ale okazało się że nic z tego nie będzie, zima znowu ma wrócić. A ochotę na dłuższą trasę miałem już od dawna, bo zniechęcenie monotonią podwarszawskich trasek narastało. No i jak się dowiedziałem, że znowu ma się wszystko zrąbać, znowu nawalić śniegu, na który nawalą soli - to zacząłem się zastanawiać czy a nuż nie pojechać dalej teraz?

Ale prognozy nawet przed tym załamaniem dobre nie były, więc się długo wahałem, w końcu odpuściłem. Ale we wtorek, gdy zobaczyłem słońce za oknem  uznałem że nie ma co czekać - trzeba walić, bo jak mam czekać na idealne warunki to do wakacji nie ruszę i znowu będę czas marnował na internetowe trolliki :). Krótka piłka, załatwiam bilety powrotne z Wilna, pakuję rzeczy, wsiadam na pudło - i zaczyna się stary dobry spontan :)). Przez taki tryb wyjazdu mam presję czasu na karku, bo nie planując rano wyjazdu ruszyłem dopiero o 13, więc na trasę mam tylko niecałe 26h.

Przebijam się przez Warszawę, to najmniej ciekawy kawałek trasy, dopiero po 30km, gdy kończy się aglomeracja warszawska zaczyna się dobra jazda. Na sporej części trasy do Stanisławowa jest już nowy asfalt, wiatr pomaga, tak więc jedzie się szybko i sprawnie. Do Węgrowa odcinek bez większej historii, dobrze zanana trasa, udaje się trzymać tempo koło 30km/h, więc wyprzedzam trochę harmonogram, jest dość ciepło, pod 10 stopni.


Za Węgrowem fajny odcinek do Kosowa Lackiego po małych hopkach, gdy dojeżdżam do mostu na Bugu już zmierzcha i zaczyna się długa, ponad 12h noc. Na obiad planowałem tradycyjnie stanąć w Wysokiem Mazowieckiem, ale nie byłem pewny czy już po 19 będzie czynna knajpa kawałek za miastem. Zaryzykowałem - i miałem szczęście bo było czynne. Po obiedzie i krótkim odpoczynku ruszam w noc z nowymi siłami, w rejonie Tykocina zaczyna się robić ciekawie, to miasteczko ma mnóstwo klimatu, brukowane ulice, szczególnie nocą trzyma fason! Za Narwią zaczyna się troszkę górek, wiatr już też nie pomaga, tempo spada. Wraz z upływającymi godzinami jazdy daje o sobie znać nocna monotonia, tez temperatura spada do poziomu 3-5 stopni. Omijam Via Baltica trasą przez Janów, najpierw trochę górek, później niestety prawie 10km solidnych dziur, ale warto ten koszt ponieść by uniknąć spotkania z ruskimi tirami, dzięki objazdowi wystarczy kilka km i już pod Sztabinem zaczyna się pobocze,



Ze Sztabina koło 20km i docieram do Augustowa, gdzie można wygodnie w cieple odpocząć na całodobowej stacji Orlenu. Po odpoczynku rośnie motywacja, bo już niecałe 2h i zacznie świtać. Niestety wraz ze świtem pojawia się kupa wilgoci, deszcz co prawda nie pada, ale wilgotna zawiesina utrzymuje się w powietrzu, drogi są mokre, szybko zasyfia się rower, napęd itd. Wiatr też już niekorzystny, wieje głównie z północy. Wraz ze spadającym tempem zaczynam analizować czas - i orientuję się, że wcale nie jest tak kolorowo jak mi się wydawało. Znowu złapałem się na najbardziej klasyczny błąd na długich trasach - czyli "mam kupę czasu, mogę dłużej odpocząć". No i efekt jest taki, że wykorzystuje się nadprogramową ilość postojów w pierwszej części trasy, a na drugą, gdzie człowiek jest dużo bardziej zmęczony i gdzie dużo trudniej utrzymać zakładaną średnią - nic już nie zostaje. Tyle razy człowiek jeździ - a zawsze się na ten numer natnie :)). No i efekt jest taki, że od "rychło w czas" do samego końca trzeba już zasuwać.



Tak więc Litwę, gdzie jest sporo więcej górek musiałem jechać prawie bez postojów, pogoda marna, wiatr więcej przeszkadza niż pomaga, pochmurno, no i przede wszystkim zimno. Myślałem, że załapię się na sensowne warunki, w prognozach miało być 6-7 stopni, a tymczasem trzyma ledwie 3-4'C w dzień. Tak więc nie do końca wyszła to wiosenna trasa jak w zamysłach - ale najważniejsze, że fanu nie brakowało! Nie ma to jak długa trasa, z jej wszystkimi wyzwaniami, niespodziankami, jak zmiany pogody, ścisłym pilnowaniem czasu, żeby się wyrobić - to jest życie, takiego resetu mi było trzeba! A za resztę zapłacisz kartą Mastercard :)). Tak więc na końcówce w kość dostałem, ale w tym jak najbardziej pozytywnym znaczeniu. Z Łoździejów do Olity prowadzi główniejsza droga, ale bez dramatu, natomiast za Olitą jest już sporo przyjemniej, najfajniejszy jest ostatni kawałek przed Rudiszkami, gdzie częściowo wyremontowano nawet drogę. Szkoda trochę, że nie ma jeszcze zieleni na drzewach, widać też że na Litwie jest sporo zimniej niż u nas, wszystkie jeziora są jeszcze pod lodem, podczas gdy w Polsce już niewiele lodu zostało. Ale i tak trasa na litewskim odcinku sporo ciekawsza niż u nas, to tylko złudzenie, że to płaski kraj, wielkich czy mocno nachylonych podjazdów tu nie ma, ale małe są właściwie cały czas - co znacznie urozmaica jazdę i daje lepsze widoki. W Trokach zrobiłem krótką rundkę po drewnianych mostkach, ładując się przy okazji w niezłe błoto, które do reszty zasyfiło mi rower; bardzo urokliwe miejsce, położenie zamku zawsze robi na mnie duże wrażenie; szkoda że nie było czasu by posiedzieć troszkę dłużej. Końcówka już mniej ciekawa, przed Wilnem robi się duży ruch nawet na boczniejszych drogach, ale już wiedziałem że się wyrobię, a czasu starczy na krótką rundkę po centrum (z obowiązkową wizytą pod Ostrą Bramą) i obiad przed powrotną podróżą do Polski, bo już słodycze bokiem mi wychodziły.



Trasa wymagająca, w założeniu miały być wiosenne warunki, ale wyszło niemal zimowo, jedynie pierwszy ok. 130km był w sensownych temperaturach, nawet w czapce z daszkiem jechałem, później już w użycie wszedł typowy zestaw zimowy i tak było nie tylko w nocy, ale i w dzień na Litwie również. Ale trzeba sobie umieć radzić i w takich warunkach, długa trasa to zawsze zupełnie inna motywacja, pod domem w marnej pogodzie by się nie chciało wychodzić, ale gdzieś w lesie pod Augustowem nie ma przeproś - i trzeba jechać, nawet jak zimno i mokro ;)) Taki mocny reset mi się przydał, lepszym rozwiązaniem na zimową monotonie są wyjazdy na południe Europy, czy to na jakieś obozy treningowe, czy na wyprawę, ale jak się nie ma takiej możliwości - to takie Wilno w sam raz :))

Zdjęcia z wyjazdu

Mapka
Dane wycieczki: DST: 515.90 km AVS: 25.00 km/h ALT: 2514 m MAX: 51.00 km/h Temp:4.0 'C
Piątek, 9 lutego 2018Kategoria >100km, >200km, Canyon 2018, Wycieczka
Zimą na Święty Krzyż

Od dłuższego czasu miałem ochotę na jakąś dłuższą trasę, warunki były niespecjalne, więc parę razy musiałem odpuścić. Aż w końcu uznałem, że nie ma co czekać i zdecydowałem się pojechać w warunkach jakie są, najważniejsza była przejezdność dróg, bo na zasypanych śniegiem drogami nie sposób sensownie jechać szosówką. Ruszam na trasę koło 6 rano, na dzień dobry odcinek do Góry Kalwarii i dużo świateł z naprzeciwka, zaczyna się poranny szczyt na drogach dojazdowych do Warszawy.

Już w Górze zorientowałem się z camela nie jestem w stanie pić, mimo wydmuchiwania wody z rurki - resztki wody w niej zostały i zamarzły, tak więc na mrozie stał się bezużyteczny. Wziąłem go ze względu na prognozy pogody, które zapowiadały, że w dzień będzie lekko powyżej zera, ale okazały się błędne, cieplej niż -2'C ani razu nie było. Miałem oczywiście jeszcze termos, ale korzystanie z termosu w czasie jazdy jest sporo bardziej upierdliwe, trzeba stanąć, nalać wody itd. Za Górą spory odcinek przez zaśnieżone sady jabłkowe, a za Warką ruch zdecydowanie maleje, fajnie prezentowała się Pilica w zimowej szacie, z pozamarzanymi starorzeczami. Jechało się całkiem dobrze, mróz na poziomie ok. -3'C i zauważalny wiatr w plecy, tak więc udawało się utrzymać ponad 25km/h. Za Brzózą opuszczam drogę wojewódzką - i od razu widać inną jakość odśnieżania, wcześniej były czarne asfalty, tutaj jest już sporo śniegu, jedynie pasy asfaltu od kół samochodów. Tak więc uważać trzeba było już sporo bardziej, a drogi się zrobiły śliskie, coraz rzadziej można było korzystać z lemondki, szczególnie na odcinkach po odkrytym bezleśnym terenie, gdzie mocno zawiewało z boku.

Do Radomia docieram zgodnie z planem, tutaj robię krótki postój na dworcu jedząc już dość twarde kanapki, następnie przebijam się przez miasto i wyjeżdżam na drogę na Wierzbicę. Miałem nadzieję, że camel na dworcu odmarznie, ale postój był za krótki, więc wylałem częściowo już zamarzniętą wodę ze zbiornika, żeby nie wieźć niepotrzebnych 2kg, co ok. 25km robiłem postoje żeby się napić, bo zimą tak się pić nie chce, więc łatwo o odwodnienie, na co się łapie trochę mniej doświadczonych osób. Za Radomiem znowu jadę dobrze odśnieżoną szosą wojewódzką, ale po odcinku za Brzózą trochę się obawiałem co to będzie w Górach Świętokrzyskich, bo tam dróg się nie odśnieża jak pod samą Warszawą, gdzie nawet boczne drogi są często odśnieżane. Pierwsza próba to boczna droga do Wąchocka, dało się spokojnie jechać, więc nabrałem otuchy. W Wąchocku ekstra prezentował się zalew na Kamiennej, też fajny widok znad rzeki na opactwo cysterskie.

Za Wąchockiem krótki nieciekawy przejazd do Starachowic, po czym zaczynają się większe górki, które będą już do końca trasy. Jechało się bardzo fajnie, planując trasę myślałem, że to bardziej będzie taka "brudna" zima, ponuro i syf na drogach - a tymczasem trafiłem na prawdziwą zimę, drzewa przy drodze z czapami śniegu itd., szkoda tylko że słońca nie było. W mijanych miasteczkach dużo smogu, świadomość ekologiczna na wioskach jest ciągle zerowa, ale to wiele nie przeszkadzało, bo tak wiele tych wiosek nie było. Po serii górek do Nowej Słupi czuć już nóżki, tutaj moja droga skręcała na zachód, a następnie północ i wiatr zaczął przeszkadzać, wyraźnie się go czuło, szczególnie na pierwszej części podjazdu pod Święty Krzyż. O stan tego podjazdu najbardziej się obawiałem, od poziomu 400m coraz więcej śniegu na drodze, ale dało się jechać. Już w lesie powyżej 500m szło to ciężko i powoli, napęd cały w śniegu, ale dawało się jechać, na całe szczęście niewiele było skorup lodowych. Podjazd w lesie bardzo klimatyczny, puściuteńko, las cały zaśnieżony, u góry też większy mróz. Na szczycie krótki spacerek na pobliskie gołoborze, kapitalnie prezentują się mocno oszronione drzewa i poręcze tarasu widokowego, widać że w tym miejscu wiatr nie próżnuje.

Długi zjazd na szosówce zaśnieżoną drogą to ciekawe przeżycie, ale dało radę. Zmęczenie już było czuć solidne, więc wypatrywałem Górna, gdzie miałem w planach stanąć na obiad w cieple. Z obliczeń wyszło mi, że nie ma szans wyrobić się na wcześniejszy pociąg ze Skarżyska, więc mogłem sobie zrobić tutaj długi popas, posiedziałem więc ponad godzinę w cieple, zjadłem rosół i solidną porcję smacznych pierogów i nieźle zregenerowany ruszyłem na ostanie 40km.

Końcówka już nocą, najpierw podjazd na przełęcz Krajeńską, na zjeździe do Świętej Katarzyny i dalej na Bodzentyn zrobiło się już weselej, bo zaczęły się trafiać fragmenty podlodzeń, fajnie się odbijał lód w świetle lampki, tak więc trzeba było bardziej uważać. Ekstra wyglądały przejazdy przez zaśnieżone wioski oświetlone latarniami. Droga mocno pagórkowata, właściwie bez płaskich odcinków i w większości pod wiatr, tak więc za szybko się nie jechało, ale czasu miałem wystarczająco. Do Skarżyska wjeżdżam z góry, fajnie było widać światła miasta, na dworcu na rowerze z kilogram śniegu miałem ;))

Wyjazd bardzo udany, trafiłem na fajne zimowe warunki, z jednej strony typowo zimowa jazda, a z drugiej w miarę sensowna przejezdność dróg, która nie zmusiła mnie do wycofu, lub zmiany planów na trasie. Trasa całkiem solidna, wyszło prawie 250km i 2000m w pionie, przy takiej pogodzie to już daje w kość. Ale czułem duży entuzjazm z tej jazdy, a to w końcu na rowerze najważniejsze! :))

Zdjęcia z wyjazdu

Mapka


Dane wycieczki: DST: 247.40 km AVS: 23.49 km/h ALT: 1973 m MAX: 53.90 km/h Temp:-3.0 'C
Sobota, 16 września 2017Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2017, Ultramaraton
Maraton Północ - Szpital

W Maratonie Północ-Południe startujemy wspólnie z Kotem już po raz drugi, to kolejny maraton samowystarczalny (bez wsparcia z zewnątrz, bez punktów żywnościowych), który pojawił się na naszej mapie ultra i który jak pokazuje liczba startujących dobrze się rozwija.

Na maraton dojeżdżam pociągiem - najpierw Pendolino do Gdyni, tutaj zjeżdżają się osoby z wielu innych miast, tu spotykamy się z Kotem. Z tego powodu organizatorzy starali się załatwić wagon do przewozu rowerów - ale oczywiście próba załatwienia czegokolwiek w PKP to zderzenie z betonem, więc "nie da się". Do pociągu Gdynia-Hel zbiera się więc w sumie grupka 10 rowerzystów, a oficjalnie miejsc do przewozu jest w pociągu 6. Pociąg jest dość pusty, miejsca jest dużo, a za Gdynią już znacznie więcej ludzi wysiada niż wsiada. Rowery spokojnie się mieszczą, ale niestety konduktor okazuje się wyjątkowym chamidłem. Nie ma z nim żadnej rozmowy, żadne argumenty do niego nie przemawiają - typowy kolejowy beton. Doszło do awantury, wezwał na nas policję, która nas (w sumie 4 osoby) zmusiła do opuszczenia pociągu i jeszcze wylegitymowała na dworcu. Tak właśnie PKP traktuje pasażerów, którzy mają wykupione bilety na rower. I to wszystko w sytuacji, gdy wiedzieli, że będzie więcej rowerów na tej linii w tym czasie. Skoro nie mogli, a raczej nie chcieli podstawić wagonu rowerowego - to wystarczyło chociaż dać znać kierownikom pociągów, żeby potraktowali rowerzystów po ludzku. Czasy się zmieniają, a w PKP jak był - tak i jest (i jeszcze bardzo długo będzie) beton. I dopóki nie powstanie realna konkurencja dla tej firmy niewiele się zmieni. Dojeżdżamy kolejnym pociągiem, rowerów jest 8 - tylko na szczęście tym razem ludzki konduktor, nawet słowa o rowerach nie powiedział.

Bazą maratonu jest na kempingu Hellkamp, nocujemy w domku 3-os razem z Dorotą Surmacz. Na górze gdzie śpimy znajdujemy kilka zdechłych pszczół, nie zwracamy na to większej uwagi. Spaliśmy dobrze, wstajemy koło 7, z Elbląga przyjechała ekipa rowerzystów z Robertem Woźniakiem i Mareckym na czele, z którymi jemy na dole śniadanie. W międzyczasie zrobiło się ciepło - i gdy wracamy na górę by się przebrać i przepakować na maraton - jest tam już ok. 30 pszczół. Jednym słowem gdzieś pod drewnem sufitu miały swoje gniazdo, a właściciel musiał o tym wiedzieć, bo przecież tam sprząta, a z dnia na dzień o tej porze roku to się nie pojawia. Pomimo, że obecność na górze ograniczyliśmy do minimum Marzenę zdążyła jedna pszczoła dziabnąć w kolano, co jak się później okazało miało decydujący wpływ na naszą jazdę na MPP.

Startujemy spod latarni na Helu o 10, do Jastarni mamy policyjną eskortę, tym razem (w przeciwieństwie do zeszłego roku) start, dzięki szczegółowym ustaleniom Wąskiego z policjantami - wypadł idealnie, prędkość nie była za wysoka, policjanci czekali na przejazdach przecinających drogę itd. Źle natomiast zachowały się ze dwie osoby z Elbląga, które wpychały się przed policyjną eskortę i wjeżdżały na drugi pas, za co później Wąski musiał policjantów przepraszać tłumacząc, że nie są to ludzie z maratonu. Za Jastarnią jest start ostry, rozbijamy się tu na grupki, co też poszło sprawnie, policjanci towarzyszyli nam aż do Władysławowa skutecznie temperując zapędy kierowców do wyprzedzania. Tutaj krótki postój na regulację i przebranie się - i muszę gonić Kota, zeszło na to ponad 20km. Pogoda przyzwoita, słonecznie, niestety jedziemy pod wiatr. Kota doganiam dopiero na podjeździe znad jeziora Żarnowieckiego, odtąd jedziemy już wspólnie, na pierwszym odcinku towarzyszą nam Robert1973 i Marecky, oczywiście z koła nie korzystaliśmy, choć na kole Roberta paru uczestników maratonu ładny kawałek jechało, ale pewnie nie wiedzieli że jest spoza maratonu ;). Za Zamostnem krótki kawałek z zerwaną nawierzchnią, trzeba się nawet przeprawić przez górkę z piaskiem blokującą drogę. Z Robertem i Mareckym żegnamy się w Luzinie, przejechali z nami 90km trasy maratonu - dzięki za bardzo miłe spotkanie i wspólną jazdę.

Za Luziniem coraz więcej górek, odcinek do Kościerzyny mocno pagórkowaty, jedziemy sprawnie, nawet udało się dogonić parę osób, które częściej się zatrzymywały - a to z kolei dodawało wiatru w skrzydła. Marzenę zaczęła mocno boleć głowa, myśleliśmy że to od jazdy pod wiatr, ale teraz wszystko wskazuje na to, że była to reakcja organizmu na ukąszenie pszczoły; kolano cały czas Marzenę boli i swędzi; pocieszam ją, że za parę godzin powinno odpuścić. Za Kościerzyną góreczki powoli zaczynają się kończyć, kończy się też wiatr, coraz mniej przeszkadza, a gdy skręcamy bardziej na wschód nawet symbolicznie pomaga. Na pierwszy postój stajemy w Czersku po ponad 200km, stoimy tu ok. pół h uzupełniając zapasy i przebierając się do nocnej jazdy. Ja jeszcze zmieniam mostek, bo jechałem z dwoma by je sprawdzić - więc ruszam parę minut za Kotem. Za Czerskiem jedziemy już nocą, tempo powoli zaczyna nam spadać, ale generalnie jesteśmy zadowoleni, lokujemy się koło 35-40 miejsca, więc całkiem przyzwoicie.

Po ok. 15-20km za Czerskiem niestety zaczyna padać, z początku delikatnie, później powoli się rozkręca - więc robimy ze 2 postoje na przebranie się. Generalnie wielkich opadów nie ma, ale drogi mokre i jedzie się niespecjalnie, bo w Borach Tucholskich niewiele jest miejscowości z oświetleniem, w skrócie ciemno jak w d ;). I tak w lekkim deszczu docieramy do Świecia, a kawałek dalej po przejechaniu Wisły robimy większy postój na stacji. Tutaj robię duży błąd i zjadam dwie porcje pierogów na ciepło. Gdy ruszamy dalej szybko zaczyna się odzywać żołądek, mocno mnie zmuliło, a jedzenie podchodzi do gardła, tak szybka reakcja organizmu pokazuje jasno, że pierogi były zepsute, bo ja żołądek mam dość silny. Padać zaczyna coraz mocniej i akurat wtedy Marzena łapie kapcia! Zmiana dętki na deszczu, w zupełnych ciemnościach na jakimś polu to prawie jak trafić w totka - ale jakoś sobie poradziliśmy. Do Golubia dojeżdżam już mocno skatowany żołądkiem, tam próbowałem zwymiotować, ale choć mi się to nie udało, to wraz z wypitą herbatą przyniosło to ulgę i od tego momentu zacząłem powoli wracać do normy. Kolejny odcinek to mocne zamulanie, próbowałem zmobilizować Marzenę do ciągłej jazdy, bo w tych warunkach (zimno i padający deszcz) odpoczynki na wiatach nic poza stratą czasu nie przynosiły, po każdym kolejnym tylko była coraz bardziej zamulona. Niestety Marzena nabrała na MRDP złych przyzwyczajeń i tylko ciągle mnie męczyła by na tych wiatach stawać ;). Ale ja wiedziałem, że takie odpoczynki to strata czasu, a już szczególnie gdy jest zimno i mokro. Tak więc na odcinku do Płocka straciliśmy kupę czasu i już sobie odpuściliśmy jazdę z małą ilością postojów, zrozumiałem, że to jednak nierealne we wspólnej jeździe, tak umieją jeździć jedynie osoby mocniejsze, te słabsze potrzebują częstej regeneracji i popasy trzeba robić dużo częściej, już co 50-60km.

Świtać zaczyna, podobnie jak przed rokiem w rejonie Dobrzynia, zamulamy jeszcze 30km do Płocka i tam stajemy na długi postój w Macu. I ten odpoczynek dobrze nam zrobił, pogoda się poprawiła, przestało padać, a wiatr mamy korzystny, duża różnica w porównaniu do zeszłego roku, gdzie wiatr na tym odcinku strasznie nas wymęczył. Tym razem więc sprawnie przejeżdżamy najnudniejszy odcinek maratonu do Łowicza, kawałek za miastem popas na stacji, znowu zaczyna popadywać. Do Skierniewic pogoda jeszcze w normie, za miastem zaczyna się najmniej przyjemny odcinek, bardzo ruchliwa droga do Rawy Mazowieckiej. Na części jest jeszcze ścieżka (choć z kostki), dalej trzeba jechać szosą. No i nadchodzi wreszcie to co obiecywały prognozy - czyli totalne załamanie pogody, do Rawy wjeżdżamy już w ulewnym deszczu i w takim będziemy jechać następne parę godzin. Warunki były naprawdę ciężkie do jazdy, lało równo. Na mnie większego wrażenia to nie zrobiło, w Norwegii musiałem w takich opadach jechać w 8'C, pod koniec dnia rozkładając zupełnie mokry namiot, więc tutaj gdy było 12-13'C i przede wszystkim planowany nocleg pod dachem i dobra regeneracja w cieple - to była inna rozmowa, jechałem nie wychodząc wiele z granicy komfortu. Ale dużym zaskoczeniem dla mnie było to, że równie dobrze w tym deszczu radzi sobie Marzena, bardziej jej przeszkadzał duży ruch niż deszcz, dzięki czemu dogoniliśmy niektórych zawodników, a do innych się zbliżyliśmy. A opady były bardzo mocne, łącznie w te dwa dni spadło tyle deszczu ile wynosi średnia dla całego września - to najlepiej oddaje warunki z którymi musieli się zmagać maratończycy.

Droga do Końskich, gdzie zamówiliśmy sobie z trasy nocleg ciągnęła się długo, bo w takich warunkach za szybko się nie jechało, a dystans prawie 600km już się w nogach mocno czuło. Ale wizja noclegu w cieple była najlepszą motywacją. Na odcinku do Opoczna mijamy Ola, wspólnie stajemy na postój na stacji w mieście. Staliśmy krótko, ostatni odcinek do Końskich nieprzyjemny - dużo dziur zalewanych potokami wody, zaczęło zmierzchać (zresztą od dobrej 17 było już ciemnawo). Ale dziur i tak mniej niż rok temu, parę odcinków już wyremontowano, niektóre właśnie były budowane, w Świętokrzyskim jakość dróg poprawia się z roku na rok, to jedno z dynamiczniej rozwijających się województw; możliwe, że przy kolejnej edycji będzie już tam gładko. W końcu koło 21 docieramy z ulgą do Końskich i meldujemy się w hotelu na zasłużony odpoczynek.

Hotel wygodny, ale pod prysznicem Marzena zauważa że ma mocno opuchnięte kolano. W czasie jazdy cały czas ją bolało, ale ponieważ ze względu na pogodę całość jechała w nogawkach - nie było widać jak to wygląda. A noga jest mocno opuchnięta, choć od ukąszenia minęło już 1,5 doby; okazało się, że najwyraźniej Marzena jest uczulona na jad pszczeli. Mocno to Marzenę zdołowało, postanawiamy przespać się zgodnie z planem i zobaczyć jak to będzie za parę godzin. Gdy budzimy się po 1 w nocy - okazuje się, że jest jeszcze gorzej, opuchlizna na nodze zastanej bez ruchu i do tego w cieple - jeszcze się powiększyła, są już problemy z jej zginaniem. Marzena z dużym żalem musi więc odpuścić jazdę w maratonie i po raz pierwszy się wycofać, ja też zrezygnowałem z dalszej jazdy by jej pomóc podczas wizyty w szpitalu. Położyliśmy się więc spać, a po śniadaniu wybraliśmy się do szpitala w Końskich. Tam czekając z rowerami na zewnątrz liczyłem się z tym, że potrwa to parę godzin, bo parę osób wychodzących ze szpitala mocno klęło na jakość obsługi - ale okazało się, że lekarze sprawę uznali za poważną i przyjęli Marzenę od ręki. Dostała zastrzyk, do tego zestaw leków.

Po krótkim zastanowieniu postanawiamy pojechać na metę by trochę pożyć atmosferą zawodów. W Końskich nie ma komunikacji kolejowej, więc na rowerach jedziemy do odległych o 50km Kielc. Wreszcie zrobiła się słoneczna pogoda, więc tym bardziej żal że musieliśmy się wycofać z maratonu. Do Kielc jedziemy głównie z wiatrem, więc jest całkiem OK, choć Marzena ze względu na nogę nie ma łatwo. Na dworcu okazuje się, że PKP kolejny raz nas załatwiło, pociąg do Krakowa, którym mieliśmy jechać ma aż 90min opóźnienia - a to powoduje, że automatycznie nie wyrabiamy się na ostatni pociąg do Zakopanego. Ręce opadają z tą firmą, nawet biletu kupionego w sieci po planowym odjeździe (choć faktycznie pociąg jeszcze nie dojechał) nie można normalnie zwrócić, trzeba jakiś bardzo długi formularz wypełniać; nie dość, że wystawili klientów do wiatru to jeszcze trzeba się bujać z reklamacją; tak więc sloganem oddającym w pełni rzeczywistość PKP powinno być "wypiętą dupą do klienta".

Jedziemy więc Polskim Busem, też niepewni czy nas zabiorą z aż dwoma rowerami, ale tutaj na szczęście inne podejście do klienta i udaje nam się dojechać do Zakopanego, gdzie z dworca odbiera nas Wąski, który również musiał się wycofać. Na mecie spędzamy ponad dobę - bardzo przyjemnie było pożyć trochę atmosferą zawodów, spotkać się ze znajomymi i innymi maratonczykami, choć nam tym razem się nie udało trasy ukończyć. Głodówka jako miejsce mety maratonu sprawdza się doskonale, o tej porze roku jest tu całkiem kameralnie, daleko od nieznośnego zgiełku Zakopanego, dobre jedzenie, miejsce na przechowanie rowerów.

Podsumowanie

Maraton tym razem nam nie wyszedł, musieliśmy się wycofać z powodu zdrowotnego problemu Marzeny. Startując w takim maratonie trzeba się liczyć z wieloma sytuacjami, które mogą zmusić do wycofu - awarie sprzętu, kontuzje kolan, mięśni, ścięgien, przeziębienie, zatrucie pokarmowe. Ale nigdy nie przyszłoby nam do głowy, że do wycofu zmusi nas pszczoła!!! Niestety okazało się że Marzena jest uczulona na jad pszczeli, ukąszenie dawało się we znaki nawet dobry tydzień od ugryzienia. Ale bywa i tak - raz na wozie, raz pod wozem, apetyt na ultra tylko nam to zaostrzyło. Osobiście typowego kaca, obecnego czy to po wycofie z maratonu czy wyprawy nie czuję; w Końskich czułem się dobrze i mogłem normalnie kontynuować jazdę - wycofałem się by pomóc Marzenie, są rzeczy ważniejsze niż ukończenie maratonu.

Sama impreza bardzo udana - skala trudności wysoka, pogoda w tym roku była bardzo wymagająca, lało bardzo mocno przez wiele godzin, jak wspominałem w ciągu dwóch dni spadła suma opadów jaka spada średnio podczas całego września - to mówi wiele o warunkach z jakimi musieli się zmagać zawodnicy. Takie warunki zebrały duże żniwo na trasie - maraton ukończyło zaledwie 70% tych co ruszyli na trasę; to jak na polskie maratony tej długości bardzo mały procent; na BBT ten parametr raczej poniżej 90% nie spada. Ale też i MPP to maraton dużo trudniejszy od BBT, zarówno dużo bardziej wymagająca trasa, jak i samowystarczalna formuła wyścigu powodują, że to BBT może być kwalifikacją do MPP, nie odwrotnie ;). Ale bardzo dobrze, że są i takie imprezy, gdzie nie jest łatwo, gdzie pogoda czasem daje popalić, im trudniejsze warunki i impreza - tym większa satysfakcja z ukończenia! Rosnąca frekwencja na MPP pokazuje też, że rośnie zapotrzebowanie na imprezy samowystarczalne, bez punktów i bez wsparcia, gdzie chodzi o to by było trudniej, nie łatwiej.

Podziękowania dla Marzeny za wspólną jazdę i walkę na trasie; czasem takie sytuacje się zdarzają i trzeba odpuścić; ważne by się dobrze bawić. Podziękowania także dla niezawodnego Wąskiego, który nas odebrał z Zakopanego, a później o nieludzkiej porze podrzucił na dworzec, bo inaczej musielibyśmy jechać nocą no deszczu.

Zdjęcia


Dane wycieczki: DST: 613.90 km AVS: 22.85 km/h ALT: 2947 m MAX: 55.60 km/h Temp:13.0 'C
Niedziela, 27 sierpnia 2017Kategoria Ultramaraton, MRDP 2017, Canyon 2017, >300km, >200km, >100km
MRDP - dzień 8

Spałem jak na wczasach, nie na ultramaratonie - w sumie aż 9h ;). Nie ze względu, że aż tak byłem zmęczony, chodziło mi o to by dać ścięgnu więcej czasu na regenerację, bo właśnie odpoczynek od kręcenia najbardziej na achillesa pomagał. W sumie nieźle się to ułożyło, bo w nocy sporo padało, a gdy ruszam na trasę po godzinie 7 jest już dobra pogoda. Na początku jeszcze trochę górek przed Gryfinem, tutaj na trasie spotykam ekipę z Kórnika, która korzystając z niedzieli wyjechała na spotkanie jadącego za mną Rapsika, kawałek ze mną przejechał Elizjum informując mnie o sytuacji na trasie, ok pół godziny są przede mną Agata Wójcikiewicz i Arkadiusz Dąbek, poza tym nikt mnie w nocy nie wyprzedził mimo tak długiego snu, tak więc wiele nie straciłem, a porządnie odpocząłem. Dalej zaczyna się nieciekawy przejazd przez Szczecin, znowu jakieś remonty, do których na MRDP mieliśmy wyjątkowego pecha. Na wjeździe do miasta kolejne miłe spotkanie - na trasę wyjechali Jelona z Czerkawem oraz Memorek; zawsze bardzo miło chwilę pogadać odrywając się od monotonii wielogodzinnej jazdy.

Odcinek ze Szczecina do Międzyzdrojów jadę sprawnie, właściwie bez stawania, bo wiedziałem że Agata stawać na pewno nie będzie ;). Wiatr na tym odcinku zaczyna coraz mocniej przeszkadzać, szczególnie na odkrytych kawałkach - ale to mnie bardzo cieszy, bo wiem, że po zawrotce w Międzyzdrojach zacznie pomagać i to na długim odcinku. Gdy wjeżdżam na Wolin łapie mnie krótka, ale gwałtowna burza - sieknęło deszczem mocno, temperatura też spadła o 5-7'C, ale już w Międzyzdrojach wyszło słońce. Odcinek na Wolinie fajny, jest trochę górek, ale dalej zaczyna się beznadziejna jazda wzdłuż wybrzeża, niestety jest niedzielne popołudnie ostatniego weekendu w sezonie, więc drogi są pełne samochodów. Poza tym jakiś niesamowity mózg wpadł na pomysł, że okres wakacyjny jest idealnym momentem na remont DW 102, czyli jednej z głównych dróg nad morzem. Jedzie się fatalnie, ileś wahadeł, korki, kupa samochodów i obrzydliwe polskie kurorty pełne tandetnych bud z fastfoodami, dopiero za Rewalem się zaczyna uspokajać. Odtąd zaczyna się jechać w normie, kontuzja nie narasta, utrzymuje się na stałym poziomie, który pozwala na jazdę sensownym tempem po płaskim, wiatr wyraźnie pomaga, to wielka różnica w porównaniu z sytuacją sprzed 4 lat, gdy cały ten odcinek trzeba było jechać walcząc z silnym wiatrem. Do tego pod Rewalem udało mi się wreszcie dogonić Hipcię, do Kołobrzegu jechaliśmy z grubsza wspólnie (tam okazało się, że Dąbek też jest za nami), chwilami gadając, chwilami jadąc w odstępach po 500 - 1000m. Agata też miała na tym maratonie masę problemów, straciła kilka ładnych godzin na gumach złapanych na brukach, gdy okazało się, że ma wadliwą dętkę, która nie nadawała się do łatania i straciła kupę czasu na szukanie wulkanizatora.

Większy popas i zakupy na noc robimy w Kołobrzegu, Agata która niewiele spała ostatniej nocy kupiła chyba z 5 RedBulli ;)). Za Kołobrzegiem jeszcze ze 20km fatalnej DK11 bez pobocza, dopiero przed Mielnem zjeżdżamy na boczniejsze drogi, ja tu długo zmieniałem baterie w lampce i GPS (oczywiście okazało się, że są na samym dnie bagażu), Agata trochę za późno skręciła na Mielno i nadrobiła kawałek; tak więc sumarycznie wyszło na to samo ;). Przez miasto jedziemy kawałek wspólnie, okazało się że Hipci przestał się wpinać jeden blok w pedał, nowiutki blok przez okres maratonu starł się zupełnie, aż na metę Hipka musiała jechać z jedną wypiętą nogą. Nawet zastanawiałem się czy nie jechać wspólnie przez noc (w odstępach regulaminowych), bo oboje już jechaliśmy tylko na ukończenie, ja walczyłem tylko o to by zejść poniżej 9 dób, a miałem sensowny zapas czasowy. Ale Agata jednak spała ostatniej nocy dużo krócej ode mnie, tak więc przed Darłowem została już spory kawałek za mną i uznałem, że jednak pojadę swoim tempem. Nocka szła mi opornie, myślałem, że po dłuższym śnie przejadę ją bez problemów, ale jednak parę razy solidnie mnie muliło, szczególnie w okolicach świtu, tak więc zaliczyłem kilka ponadplanowych postojów, choć spać nie spałem, bo wiaty to nie dla mnie, tylko strata czasu.

Bałem się końcówki, bo sprzed 4 lat pamiętałem długi kawał fatalnych dziur w rejonie Wicka, a tyłek był już na granicy wytrzymałości, bo ciągle przez kontuzję achillesa nie mogłem stawać na pedałach. Solidne dziury rzeczywiście były, ale odcinek jednak sporo krótszy niż w 2013, na większej części położono nowy asfalt. Gdy słońce weszło trochę wyżej na widnokrąg nieco odżyłem, a meta była już w zasięgu ręki. Na ostatnim punkcie kontrolnym pod Gniewiniem nawet sobie posiedziałem trochę w słońcu, wiedziałem już że w 9 dobach spokojnie się zmieszczę, a jadący za mną są za daleko by mnie dogonić, więc chwila luksusu mi się należała ;). Końcówka spokojnym tempem, jeszcze podjazd w Jastrzębiej Górze po strasznie rozrytej nawierzchni, odcinek bruku - i docieram pod latarnię z czasem 8 dni 21h 47min zajmując czwarte miejsce w kategorii Total Extreme, a szóste licząc ogół zawodników Extreme (w sumie te kategorie były bardzo podobne, myślę, że ten rozdział był zupełnie niepotrzebny, lepiej było się zdecydować na jedną albo drugą, bo za duża liczba kategorii zaciemnia sytuację na wyścigu).

Podsumowanie

Swój start oceniam z bardzo mieszanymi uczuciami, bo też i cała moja jazda na MRDP była jak sinusoida - były wzloty, były i upadki. Pod względem kondycyjnym jechało mi się bardzo przyzwoicie, a pod względem przygotowania logistycznego i organizacji jazdy był to niewątpliwie najlepszy z 3 długich ultra jakie dotąd jechałem. Duże doświadczenie zebrane w poprzednich dwóch startach bardzo zaprocentowało i trasę logistycznie rozegrałem bardzo dobrze, z tego jestem bardzo zadowolony.

Natomiast poległem na kontuzji achillesa, ciężko ocenić czy dało się jej uniknąć, mam parę koncepcji co mogło kontuzję wywołać i jak można jej było uniknąć, ale w tych sprawach niestety nigdy nie ma żadnej pewności. Z achillesem jest inaczej niż z kolanem, kolano po ustawieniu pozycji która eliminuje ból szybko wraca do normalnego stanu, natomiast gdy achilles oberwie mocniej - to już żadna pozycja nie pomoże, dlatego na trasie szczególnie tak intensywnej jak ta można jedynie zminimalizować jej skutki, ale usunąć całkowicie można tylko po długim 1-2 tygodniowym odpoczynku, bo tyle mniej więcej trwa schodzenie opuchlizny ze ścięgna. Gdyby nie ta kontuzja myślę, że była szansa dotrzeć na metę w podobnym czasie co Paweł Pieczka i Ryszard Deneka, bo dopóki byłem zdrowy jechałem w zbliżonym tempie, w górach nawet nadrobiłem parę h. Ponadto niemal całą trasę męczyłem się z zawijającym łańcuch bębenkiem, nie sądziłem że Mavic mógł zrobić taką fuszerkę. Jakiś to był może mój błąd, bo na Podróżniku mi to koło nawaliło w podobny sposób, ale na gwarancji wymieniono na nowiutkie koło, na dwóch trasach pod Warszawą wszystko było OK, więc w sumie była to logiczna decyzja by na nich pojechać, nie myślałem że Mavic totalnie skopał koła z wyższej półki (Ksyrium Elite) w ten sposób, że padają już po 300-400km. Jechać się na tym dało, ale było to potwornie upierdliwe, zawijało na każdej nierówności, z parę godzin na bezskuteczne próby napraw na tym straciłem. Też zrozumiałem, że na tego typu imprezie sens jazdy na wypasionych kołach jest niewielki, szybkie i lekkie koła coś tam niewielkiego wnoszą, ale tylko przy dużych prędkościach, a tutaj poza pierwszym dniem powyżej 25km/h prawie się nie jedzie, więc cała różnica sprowadza się do wagi, a 300-400g uzyskane na kołach to się przełoży na ok. 20min zysku na mecie.

Uzyskany czas 8 dni 21h 47min jak na te kłopoty z którymi musiałem się zmagać oceniam bardzo przyzwoicie, zejście poniżej 9 dni na MRDP to już bardzo przyzwoite osiągnięcie i niewiele osób może się pochwalić takim wynikiem. Szkoda kontuzji bo była szansa na poprawienie wyniku sprzed 4 lat; do momentu, gdy kontuzja zaczęła mnie mocno spowalniać cały czas utrzymywałem się o parę h przed czasem sprzed 4 lat, gdy kontuzje i problemy ze sprzętem mnie omijały.

Moje uwagi co do trasy - generalnie z drogami było chyba jeszcze gorzej niż w 2013 roku, co prawda były odcinki na których stan nawierzchni się poprawił, ale tez trafiliśmy na wyjątkową liczbę remontów na trasie, co znacznie utrudniało jazdę. Startując w tej imprezie trzeba się z tym liczyć, że pod względem nawierzchni jest to bardzo wymagający maraton, o wiele trudniejszy niż wszystkie inne polskie ultra, wiele dróg bardziej się nadaje na rowery przełajowe niż szosowe. Odcinek po Trójmieście - zdecydowanie do wymiany, tak fatalnych 70-80km to już długie lata nie jechałem, przy mniejszej liczbie samochodów przed laty jeszcze było do przeżycia, obecnie jest już dramatycznie słabo. Ale poza tym trasę oceniam wysoko, jak na polskie warunki jest to świetny krajobrazowo maraton, pod tym względem zdecydowanie nr 1 w Polsce.

Frajda i satysfakcja z ukończenia takiej trasy ogromna - każdemu polecam! Ten maraton to z jednej strony taki MAX w dziedzinie ultra w Polsce, z drugiej - fantastyczna przygoda. Właśnie samowystarczalność wnosi tutaj do tej imprezy bardzo wiele, powoduje, że taki maraton oprócz mocnego sportowego akcentu ma w sobie wiele z wyprawy, zawodnik musi wszystko ogarniać samemu jak na wyprawie - zaopatrzenie, wodę, miejsca noclegowe, jak źle to rozegra to stracić można wiele, jak dobrze - równie wiele zyskać; rozmaite są strategie, czy wieźć więcej by być przygotowanym na każdą pogodę, czy też mniej ryzykując problemy w razie załamania pogodowego. Jako ciekawostka -  czytałem relacje z podobnych imprez kilku zawodników, którzy mają na koncie zarówno samowystarczalne ultra jak i jechany ze wsparciem wozów technicznych amerykański RAAM (najbardziej prestiżowy wyścig w tym systemie). I te osoby zdecydowanie przedkładały imprezy samowystarczalne, właśnie ze względu na ten aspekt wielkiej przygody przeciwstawiając to nudnemu systemowi sportowemu, gdzie zawodnik koncentruje się tylko na liczniku i liczbie osiąganych watów, a resztę spraw ogarniają za niego członkowie ekipy. Też takie osoby zwracały uwagę na kwestie towarzyskie, jadąc z wsparciem cały wyścig jechali sami, zamieniając ledwie parę słów z innymi trasie, tutaj wygląda to zupełnie inaczej. Nawet jadąc na wyścigu samowystarczalnym solo szanse na spotkanie z innymi zawodnikami są spore - czy to na posiłkach w restauracjach, czy na noclegach itd., a niektóre wyścigi samowystarczalne dopuszczają również wspólną jazdę.


Dane wycieczki: DST: 488.40 km AVS: 21.50 km/h ALT: 2063 m MAX: 61.10 km/h Temp:17.0 'C
Sobota, 26 sierpnia 2017Kategoria Ultramaraton, MRDP 2017, Canyon 2017, >200km, >100km
MRDP - dzień 7

Startuję trochę po północy, po krótkim śnie. Zaraz na początku wpadam na odcinek solidnego bruku - i jest po prostu dramatycznie słabo. Achilles tak boli, że nie daje się jechać, a tyłek dociskany do siodełka powoduje taki ból, że świeczki w oczach stają. O ile z tyłkiem da się tak jechać i setki kilometrów (nieraz to przerabiałem), bo na tradycyjny ból jestem dość odporny - to tak bolący achilles oznacza koniec marzeń o normalnej jeździe, tak można pociągnąć jeszcze 100-200km, natomiast na metę jest aż 750km. Po ok. 10km totalnie sfrustrowany i zniechęcony uznaję, że dalej taka męczarnia nie ma sensu, szkoda ryzykować zdrowie, bo przeholowanie z achillesem może oznaczać, że załatwię ścięgno tak, że nie będę w stanie jeździć długie miesiące. Dlatego decyduję się na wycofanie z wyścigu, wysyłam SMS o tym informujący na relację, a sam kładę się spać na dłużej w lesie.

Budzę się nad ranem, sprawdzam możliwości powrotu do Warszawy, w skrócie wygląda to tak, że w każdym kierunku tak z 50km rowerem trzeba zrobić. Kac z powodu wycofu jest ogromny, bardzo trudno pogodzić się z rezygnacją, szczególnie po tak dobrej jeździe jak dotąd, tylu kilometrach w nogach, tylu przeżyciach i wyrzeczeniach na trasie, straszliwie szkoda tego ogromnego wysiłku. Więc zaczynam kombinować, leżąc w namiocie dokładnie oglądam ścięgno, jest mocno opuchnięte i to na sporym odcinku. Ale gdy leżę na plecach i kręcę nieobciążoną nogą "rowerki" zauważam ustawienie w którym jest zauważalna ulga. Postanawiam więc jednak wrócić na trasę wyścigu i pojechać na próbę w rejon Świecka (150km) i tam podjąć ostateczną decyzję, czy jechać dalej, czy wrócić pociągiem do Warszawy. Jadę w eksperymentalnym ustawieniu, z kolanem o dobre 10-15cm od ramy i mocno obniżonym siodłem, w ten sposób jest zauważalna ulga na achillesie, choć kręci się beznadziejnie i obrywają kolana; ale najwięcej na ścięgno pomógł tu dłuższy odpoczynek. Ale też ów odpoczynek kosztował mnie koniec szans na walkę o 2-3 miejsce, Paweł Pieczka i Ryszard Deneka są już ok. 5h przede mną, wyprzedzili mnie też jadący w kategorii Extreme Michał Więcki i Paweł Ilba. Ale też i kontuzja spowodowała, że zeszło już ze mnie ciśnienie walki o świetny wynik, teraz moim celem było jedynie ukończenie imprezy w limicie. Czasu miałem dużo w zapasie, bo na pokonanie płaskich 750km zostały ponad 3 doby; ale w tej kwestii wszystko zależało od tego jak będzie rozwijać się kontuzja.

Na pierwszy odcinek idzie od razu najgorsze - czyli lubuskie bruki, jako że jechałem tu 4 lata temu, wiedziałem czego się spodziewać, więc nie było to dla mnie aż takim szokiem jak dla wielu osób, które jechały tu pierwszy raz. Przejechałem bruki całkiem sprawnie, najbardziej przeszkadzał mi brak możliwości podniesienia się na pedałach by dać ulgę siedzeniu, bębenek też na dziurach cały czas przeszkadzał. Ale wiedząc, że po przekroczeniu Odry będą już dobre drogi i z siedzeniem powinno się zacząć poprawiać łatwiej było zagryźć zęby i przetrzymać ból. Zresztą co to byłby za dziadowski wyścig bez takich problemów, w końcu zmagania z bólem dupy to prawdziwa kwintesencja ultramaratonów ;)).

Bruki kończą się na dojeździe do promu Połęcko, tutaj Tomek Ignasiak zorganizował punkt serwisowy dla uczestników maratonu, a punkt był zaakceptowany przez dyrektora wyścigu jako dozwolony dla wszystkich. Świetna inicjatywa, na dojeździe do promu wyjechał mi naprzeciw Walery, a gdy dojeżdżam na prom Tomek od razu bierze mój rower by wyczyścić i przesmarować łańcuch. Miałem jeszcze chwilkę do kursu promu, więc bardzo miło było chwilę pogadać i zjeść kanapki ze smacznym miodem, jeszcze raz wielkie dzięki za tę inicjatywę! Za promem wreszcie zaczyna się dobra jazda, na krajówce do Świecka jest gładziutki asfalt, wiatr sprzyjający, więc kilometry sprawnie schodzą. Generalnie tereny lubuskiego są bardzo fajne, z wyjątkiem Świecka. Przed miastem okropna droga - składy celne, dużo tirów, makabrycznie brzydkie i brudne tirówki przy szosie, samo miasto też zatłoczone, tak więc wyjeżdżam ze Świecka z dużą ulgą. Dalej już sporo przyjemniej, a za Kostrzynem wręcz elegancko, zaczynają się zachodnio-pomorskie pustki, które bardzo lubię, w tym fajny kawałek do Osinowa, mijam miejsce, gdzie w 1945 I Armia WP forsowała Odrę w drodze na Berlin. Taki smutny kontrast pięknie położonego wielkiego cmentarza wojennego z dalszym odcinkiem za Osinowem - z tandetnymi sklepami, niemieckimi napisami i cenami w euro. Pod koniec dnia jedzie się już słąbiutko, w pozycji w której jest lepiej z achillesem bolą mocno kolana, tak więc co jakiś czas muszę to zmieniać; niemniej jednak już widzę, że w ten sposób będę w stanie dojechać na metę. Oczywiście to nie jest tak fajnie, że kontuzja przeszła, ale udało się tak jechać, że się nie powiększała, jednak gdy podnosiłem siodło by odciążyć kolana to ścięgno szybko zaczynało rwać. Na pewno bardzo tu pomógł fakt, że było płasko, w górach już pewnie by to nie wypaliło. Zastanawiałem się czy jechać dłużej nocą, ale pod koniec dnia achillesa już solidnie czułem, osób przede mną i tak nie miałem szans dogonić, więc postanowiłem nie przesadzać i zrobić długi nocleg, rozbijam się na górce, kawałek za Cedynią.

Bilans dnia na plus - pomimo poważnej kontuzji udało się wrócić do gry, podczas, gdy w nocy po 10km byłem już przekonany, że będę musiał zrezygnować. Oczywiście jazda z kontuzjami jest ciężka, ale starałem się skupiać na pozytywach, samo ukończenie tak ciężkiej imprezy jak MRDP w limicie to już nie lada osiągnięcie - i w to celowałem.


Dane wycieczki: DST: 263.00 km AVS: 22.01 km/h ALT: 839 m MAX: 53.70 km/h Temp:23.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl