Wpisy archiwalne w kategorii
>100km
Dystans całkowity: | 237438.09 km (w terenie 665.00 km; 0.28%) |
Czas w ruchu: | 10319:47 |
Średnia prędkość: | 22.86 km/h |
Maksymalna prędkość: | 87.20 km/h |
Suma podjazdów: | 1820237 m |
Maks. tętno maksymalne: | 177 (94 %) |
Maks. tętno średnie: | 151 (80 %) |
Suma kalorii: | 564947 kcal |
Liczba aktywności: | 1033 |
Średnio na aktywność: | 229.85 km i 9h 59m |
Więcej statystyk |
Czwartek, 10 marca 2022Kategoria >100km, Canyon Exceed 2022, Wycieczka
Kampinos z Krzyśkiem i Arturem
Dane wycieczki:
DST: 107.50 km AVS: 19.20 km/h
ALT: 433 m MAX: 38.80 km/h
Temp:2.0 'C
Sobota, 26 lutego 2022Kategoria >100km, Canyon Exceed 2022, Wycieczka
Kampinos z Krzyśkiem
Dane wycieczki:
DST: 112.10 km AVS: 18.28 km/h
ALT: 472 m MAX: 34.80 km/h
Temp:5.0 'C
Niedziela, 20 lutego 2022Kategoria >100km, Canyon Exceed 2022, Wycieczka
Kampinos trasą Krzyśka, soczysta setka, dużo interwałowych kawałków. W lesie jeszcze więcej zwalonych drzew niż tydzień temu, do tego dużo pourywanych mniejszych gałęzi - efekty wczorajszego wiatru.
Do tego nowe znalezisko, na bunkrze Układu Warszawskiego pod Dąbrową Leśną spotkałem takiego kolegę:
Ja sem netoperek! :))
Do tego nowe znalezisko, na bunkrze Układu Warszawskiego pod Dąbrową Leśną spotkałem takiego kolegę:
Ja sem netoperek! :))

Dane wycieczki:
DST: 109.40 km AVS: 18.54 km/h
ALT: 473 m MAX: 37.90 km/h
Temp:3.0 'C
Niedziela, 13 lutego 2022Kategoria >100km, Canyon Exceed 2022, Wypad
O poranku zimno, ale widoczki oszronionych łąk kapitalne. Od razu po ruszeniu na trasę zamarzł mi ustnik w camelu, trzeba było dolać Żołądkowej to by nie było takich problemów :)). Kontynuuję jazdę do Brochowa, gdzie rozpoczyna się czerwony Główny Szlak Puszczański, ale rozlana szeroko Bzura spowodowała konieczność objazdu asfaltem do Tułowic, gdzie wjeżdża się już do Puszczy. Z Tułowic ciągnę już lasem do samego Dziekanowa, kolejny dzień świetnej pogody, więc jedzie się kapitalnie. Tak od rejonu Roztoki niestety coraz więcej ludzi na szlakach, bo słońce zachęciło do spacerów po Puszczy mnóstwo osób.

Końcówka pod wiatr nad Wisłą i przez Warszawę już mnie zmęczyła, dobre 70km odcisnęło swoje piętno na mięśniach ;)
Zdjęcia z trasy

Końcówka pod wiatr nad Wisłą i przez Warszawę już mnie zmęczyła, dobre 70km odcisnęło swoje piętno na mięśniach ;)
Zdjęcia z trasy
Dane wycieczki:
DST: 110.40 km AVS: 17.03 km/h
ALT: 516 m MAX: 31.90 km/h
Temp:3.0 'C
Czwartek, 27 stycznia 2022Kategoria >100km, Canyon Exceed 2022, Wypad
Sztafeta Wisły 1200
II dzień - Kazimierz Dolny - Zawichost - Sandomierz

Zdjęcia ze sztafety
II dzień - Kazimierz Dolny - Zawichost - Sandomierz

Zdjęcia ze sztafety
Dane wycieczki:
DST: 103.60 km AVS: 18.18 km/h
ALT: 762 m MAX: 57.40 km/h
Temp:2.0 'C
Środa, 26 stycznia 2022Kategoria >100km, Wypad, Canyon Exceed 2022
Sztafeta Wisły 1200
I dzień - Warszawa - Dęblin - Sandomierz
Z okazji finału WOŚP pojawia się coraz więcej inicjatyw rowerowych wspomagających zbieranie funduszy na Orkiestrę. W środowisku ultra inicjatorem tego pomysłu był Kórnik, który parę lat temu zorganizował bardzo ambitny projekt Tour de WOŚP, czyli dojazdu z Kórnika do Warszawy na rowerach - jak na styczeń trasa robiąca duże wrażenie. Ale obecnie ta inicjatywa już mocno siadła od strony towarzysko-rowerowej, sprowadza się do jeżdżenia wirtualnych tras na trenażerze lub samodzielnych trasek pod domem i wysyłania z tego śladu, więc impreza jako taka to de facto przestała istnieć.
Natomiast w zeszłym sezonie na doskonały pomysł przejazdu zimą trasy Wisły wpadł Tomek Zakolski i wraz z organizatorami Wisły ruszyli na trasie. I choć Tomek po wypadku na trasie musiał zakończyć przedwcześnie jazdę - to całkowicie spontanicznie inicjatywa chwyciła i kolejni ludzie kontynuowali jazdę tworząc sztafetę.
W tym sezonie tę zacną inicjatywę kontynuowano, zainteresowanie jest bardzo szerokie, na wszystkie odcinki sztafety znaleźli się chętni, a Mateusz Szafraniec jedzie całość trasy, od Gdańska. Postanowiłem również się przyłączyć na odcinku z Warszawy do Sandomierza. Po przejechaniu tego odcinka trzeba przyznać, że pomysł robi spore wrażenie. Jazda w terenie o tej porze roku to zupełnie inna bajka niż na szosie, a już szczególnie nad tak wielką rzeką jak Wisła, gdzie rozlewisk i mokrego gruntu jest więcej niż w innych rejonach. W tych warunkach zrobienie dystansów na poziomie 150-200km o już jest duże wyzwanie, bo wystarczy krótki kawałek sporego błota - i tkwimy godzinę na odcinku 2-3km.
Od strony towarzyskiej - ta impreza naprawdę żyje, jest duże zainteresowanie, na grupie wyścigu są wrzucane regularnie fotki z trasy, na trasę wyjeżdżają bezinteresownie kibice organizując z własnej kieszeni posiłki dla zawodników. Do tego jedzie się głównie zespołowo i towarzysko, nie ma presji czasu jak na wyścigach, jednym słowem - polecam wszystkim rowerzystom, choć z zastrzeżeniem, że teren zimą to nie bułka z masłem. Idealne warunki to lekki mróz, który likwiduje błoto i rozmiękły teren, niestety w tym roku dominuje lekki plus i duża wilgotność , do tego dzisiejszy odcinek do Krakowa to ciężka walka z mocnym przeciwnym wiatrem.

Zapraszam na parę fotek z trasy
https://photos.app.goo.gl/gnEbKVtzfp39nmjv7
Uwagi sprzętowe - w tych warunkach mnóstwa syfu i błota problemem są hamulce. Zawodziły modele hydrauliki gravelowej, które są kopią hamulców z szosy, więc mają mniejszy odstęp klocków od tarczy, co w takich warunkach powoduje szybkie zapychanie się hamulca i już mocne przycieranie koła. Hamulce MTB projektowane pod cięższe warunki mają ten odstęp większy i radzą sobie sporo lepiej. Także i słabo się sprawowały modele mechaniczne, kolega jadący na bodajże TRP Spyke na trasie do Kazimierza kilka razy musiał podciągać klocki, a pod koniec już praktycznie nie miał hamulców i zjazdy w Puławach czy przed Kazimierzem musiał schodzić na piechotę. W błocie klocki ścierają się na tyle szybko, że system mechaniczny słabo się sprawdza, samoregulujące się hydrauliki są sporo wygodniejsze. Ale i ja jadąc na MTB zapomniałem zabrać zapasowych klocków, w efekcie czego spiłowałem blaszkę tylnego hamulca do zera
I dzień - Warszawa - Dęblin - Sandomierz
Z okazji finału WOŚP pojawia się coraz więcej inicjatyw rowerowych wspomagających zbieranie funduszy na Orkiestrę. W środowisku ultra inicjatorem tego pomysłu był Kórnik, który parę lat temu zorganizował bardzo ambitny projekt Tour de WOŚP, czyli dojazdu z Kórnika do Warszawy na rowerach - jak na styczeń trasa robiąca duże wrażenie. Ale obecnie ta inicjatywa już mocno siadła od strony towarzysko-rowerowej, sprowadza się do jeżdżenia wirtualnych tras na trenażerze lub samodzielnych trasek pod domem i wysyłania z tego śladu, więc impreza jako taka to de facto przestała istnieć.
Natomiast w zeszłym sezonie na doskonały pomysł przejazdu zimą trasy Wisły wpadł Tomek Zakolski i wraz z organizatorami Wisły ruszyli na trasie. I choć Tomek po wypadku na trasie musiał zakończyć przedwcześnie jazdę - to całkowicie spontanicznie inicjatywa chwyciła i kolejni ludzie kontynuowali jazdę tworząc sztafetę.
W tym sezonie tę zacną inicjatywę kontynuowano, zainteresowanie jest bardzo szerokie, na wszystkie odcinki sztafety znaleźli się chętni, a Mateusz Szafraniec jedzie całość trasy, od Gdańska. Postanowiłem również się przyłączyć na odcinku z Warszawy do Sandomierza. Po przejechaniu tego odcinka trzeba przyznać, że pomysł robi spore wrażenie. Jazda w terenie o tej porze roku to zupełnie inna bajka niż na szosie, a już szczególnie nad tak wielką rzeką jak Wisła, gdzie rozlewisk i mokrego gruntu jest więcej niż w innych rejonach. W tych warunkach zrobienie dystansów na poziomie 150-200km o już jest duże wyzwanie, bo wystarczy krótki kawałek sporego błota - i tkwimy godzinę na odcinku 2-3km.
Od strony towarzyskiej - ta impreza naprawdę żyje, jest duże zainteresowanie, na grupie wyścigu są wrzucane regularnie fotki z trasy, na trasę wyjeżdżają bezinteresownie kibice organizując z własnej kieszeni posiłki dla zawodników. Do tego jedzie się głównie zespołowo i towarzysko, nie ma presji czasu jak na wyścigach, jednym słowem - polecam wszystkim rowerzystom, choć z zastrzeżeniem, że teren zimą to nie bułka z masłem. Idealne warunki to lekki mróz, który likwiduje błoto i rozmiękły teren, niestety w tym roku dominuje lekki plus i duża wilgotność , do tego dzisiejszy odcinek do Krakowa to ciężka walka z mocnym przeciwnym wiatrem.

Zapraszam na parę fotek z trasy
https://photos.app.goo.gl/gnEbKVtzfp39nmjv7
Uwagi sprzętowe - w tych warunkach mnóstwa syfu i błota problemem są hamulce. Zawodziły modele hydrauliki gravelowej, które są kopią hamulców z szosy, więc mają mniejszy odstęp klocków od tarczy, co w takich warunkach powoduje szybkie zapychanie się hamulca i już mocne przycieranie koła. Hamulce MTB projektowane pod cięższe warunki mają ten odstęp większy i radzą sobie sporo lepiej. Także i słabo się sprawowały modele mechaniczne, kolega jadący na bodajże TRP Spyke na trasie do Kazimierza kilka razy musiał podciągać klocki, a pod koniec już praktycznie nie miał hamulców i zjazdy w Puławach czy przed Kazimierzem musiał schodzić na piechotę. W błocie klocki ścierają się na tyle szybko, że system mechaniczny słabo się sprawdza, samoregulujące się hydrauliki są sporo wygodniejsze. Ale i ja jadąc na MTB zapomniałem zabrać zapasowych klocków, w efekcie czego spiłowałem blaszkę tylnego hamulca do zera

Dane wycieczki:
DST: 158.80 km AVS: 18.50 km/h
ALT: 369 m MAX: 37.30 km/h
Temp:2.0 'C
Sobota, 15 stycznia 2022Kategoria >100km, >200km, >300km, Wycieczka, Canyon 2022
Augustowskie noce
Ostatni raz na rowerze szosowym siedziałem w połowie września na MPP, tak więc głód porządniejszej trasy był spory. Zimą o mobilizację na samotną długą trasę ciężko, ale gdy udało mi się umówić z Gosią na trasę do Augustowa - ruszyłem z wielką chęcią ;)
Sobotni poranek w Warszawie z lekkim mrozem, ale i pięknym słońcem. Przebijamy się ścieżkami rowerowymi do Okuniewa, tam już się zaczyna płynna jazda dobrymi drogami. Na szosach niewielki ruch, po paru godzinach temperatura lekko powyżej zera, niemniej momentami trafiają się niewielkie zalodzenia. Wiatr na tym odcinku zdecydowanie pomaga, więc sprawnie docieramy najpierw pod zamek w Liwie, a następnie do Węgrowa, gdzie na stacji robimy pierwszy postój.

Za Węgrowem kończy się sielanka, bo trasa skręca na północ i tutaj już zachodni, skręcający w północno-zachodni wiatr znacznie więcej przeszkadza niż pomaga. Ale słońca mamy sporo, co jak na warunki polskiej zimy jest sporym ewenementem, więc jedzie się z przyjemnością.
Przekraczamy Bug ładnie oświetlony nisko już wiszącym słońcem, kawałek dalej w Czyżewie w sklepie piękna scenka rodzajowa: miejscowy, nie do końca już trzymający pion (który dotarł do sklepu na rowerze) długo odliczając wszystkie posiadane monety kupuje 3 półlitrowe Żubrówki, co stojąca za nim w kolejce pani komentuje tekstem, że szkoda wódki jak się wywali na tym rowerze i rozbije butelki. Na co ten mistrzu odpowiada, że nie ma mowy o wywrotce, bo "lepiej niech się stodoła spali niż flaszka rozwali". Takie małomiasteczkowe smaczki zawsze świetnie dopełniają podróżowanie rowerem po naszym kraju ;)).

Kawałek za Czyżewem zmierzcha, już po ciemku docieramy do Wysokiego Mazowieckiego na zasłużony obiad, na który zjadłem m.in. bardzo smaczną zupę szczawiową, możliwość regeneracji w cieple dużo wnosi na zimowych trasach. Z Wysokiego ruszamy już na mrozie i ciemną nocą i tak będzie do końca trasy. Po ok. 40km docieramy do Tykocina, to miasteczko nocą ma mnóstwo klimatu, a teraz jeszcze załapujemy się na świąteczne dekoracje, na rynku jest nawet ładnie wykonana szopka bożonarodzeniowa.

Kolejny postój na maleńkim Orlenie w Knyszynie, załapaliśmy się jeszcze przed 22, bo nie jest to stacja całodobowa. W Korycinie decydujemy się pojechać objazdem Via Baltica, choć krótsza o dobre 10km trasa główną drogą kusiła. W rejonie Janowa seria góreczek, Gosia trochę zostaje z tyłu, wydawało się jej że zaczyna słabnąć, a tymczasem na szczycie kolejnej z hopek okazuje się, że przyczyną zwolnienia był flak w przednim kole.
Robienie gumy w środku nocy na mrozie to bardzo wątpliwa przyjemność, ale przy próbie dopompowania koła widzę, że odkręcony jest grzybek presty. Pompujemy więc koło bez łatania gumy i okazało się, że to owe niedokręcenie zaworu było odpowiedzialne za brak powietrza. Końcówka trasy już mocno męcząca, przed Augustowem droga odbija mocniej na zachód, więc wiatr zdecydowanie przeszkadza, do tego nad Biebrzą temperatura spada już do -5'C, a to już poniżej granicy komfortu jazdy w letnich butach, w jakich oboje jechaliśmy. Ostatnie kilometry po Via Baltica (dla której tu już nie ma alternatywy), ale tylko 5km do Sztabina jest bez pobocza. Na odcinku do Augustowa mija nas kilka konwojów tirów jadących po 6-7 jeden za drugim (co jest oczywistym łamaniem przepisów), do tego mamy jedną akcję, gdy nas jeden kierowca mocno strąbił zupełnie nie wiadomo z jakiej przyczyny, na odcinku, gdzie było już pobocze, oboje mieliśmy dobre oświetlenie, odblaski na torbach i kurtkach; niestety kierowcy z Pribałtyki i Rosji są jeszcze gorsi niż polscy.
Do Augustowa docieramy już mocno zmęczeni, miasto wita nas pięknymi świątecznymi iluminacjami, a o 2 w nocy jest zupełnie puściutko.

Po wielu godzinach jazdy na mrozie bardzo przyjemnie było wejść do hotelowego pokoju. Trasa bardzo udana, podziękowania dla Gosi za wspólną jazdę!
Zdjęcia
Ostatni raz na rowerze szosowym siedziałem w połowie września na MPP, tak więc głód porządniejszej trasy był spory. Zimą o mobilizację na samotną długą trasę ciężko, ale gdy udało mi się umówić z Gosią na trasę do Augustowa - ruszyłem z wielką chęcią ;)
Sobotni poranek w Warszawie z lekkim mrozem, ale i pięknym słońcem. Przebijamy się ścieżkami rowerowymi do Okuniewa, tam już się zaczyna płynna jazda dobrymi drogami. Na szosach niewielki ruch, po paru godzinach temperatura lekko powyżej zera, niemniej momentami trafiają się niewielkie zalodzenia. Wiatr na tym odcinku zdecydowanie pomaga, więc sprawnie docieramy najpierw pod zamek w Liwie, a następnie do Węgrowa, gdzie na stacji robimy pierwszy postój.

Za Węgrowem kończy się sielanka, bo trasa skręca na północ i tutaj już zachodni, skręcający w północno-zachodni wiatr znacznie więcej przeszkadza niż pomaga. Ale słońca mamy sporo, co jak na warunki polskiej zimy jest sporym ewenementem, więc jedzie się z przyjemnością.
Przekraczamy Bug ładnie oświetlony nisko już wiszącym słońcem, kawałek dalej w Czyżewie w sklepie piękna scenka rodzajowa: miejscowy, nie do końca już trzymający pion (który dotarł do sklepu na rowerze) długo odliczając wszystkie posiadane monety kupuje 3 półlitrowe Żubrówki, co stojąca za nim w kolejce pani komentuje tekstem, że szkoda wódki jak się wywali na tym rowerze i rozbije butelki. Na co ten mistrzu odpowiada, że nie ma mowy o wywrotce, bo "lepiej niech się stodoła spali niż flaszka rozwali". Takie małomiasteczkowe smaczki zawsze świetnie dopełniają podróżowanie rowerem po naszym kraju ;)).

Kawałek za Czyżewem zmierzcha, już po ciemku docieramy do Wysokiego Mazowieckiego na zasłużony obiad, na który zjadłem m.in. bardzo smaczną zupę szczawiową, możliwość regeneracji w cieple dużo wnosi na zimowych trasach. Z Wysokiego ruszamy już na mrozie i ciemną nocą i tak będzie do końca trasy. Po ok. 40km docieramy do Tykocina, to miasteczko nocą ma mnóstwo klimatu, a teraz jeszcze załapujemy się na świąteczne dekoracje, na rynku jest nawet ładnie wykonana szopka bożonarodzeniowa.

Kolejny postój na maleńkim Orlenie w Knyszynie, załapaliśmy się jeszcze przed 22, bo nie jest to stacja całodobowa. W Korycinie decydujemy się pojechać objazdem Via Baltica, choć krótsza o dobre 10km trasa główną drogą kusiła. W rejonie Janowa seria góreczek, Gosia trochę zostaje z tyłu, wydawało się jej że zaczyna słabnąć, a tymczasem na szczycie kolejnej z hopek okazuje się, że przyczyną zwolnienia był flak w przednim kole.
Robienie gumy w środku nocy na mrozie to bardzo wątpliwa przyjemność, ale przy próbie dopompowania koła widzę, że odkręcony jest grzybek presty. Pompujemy więc koło bez łatania gumy i okazało się, że to owe niedokręcenie zaworu było odpowiedzialne za brak powietrza. Końcówka trasy już mocno męcząca, przed Augustowem droga odbija mocniej na zachód, więc wiatr zdecydowanie przeszkadza, do tego nad Biebrzą temperatura spada już do -5'C, a to już poniżej granicy komfortu jazdy w letnich butach, w jakich oboje jechaliśmy. Ostatnie kilometry po Via Baltica (dla której tu już nie ma alternatywy), ale tylko 5km do Sztabina jest bez pobocza. Na odcinku do Augustowa mija nas kilka konwojów tirów jadących po 6-7 jeden za drugim (co jest oczywistym łamaniem przepisów), do tego mamy jedną akcję, gdy nas jeden kierowca mocno strąbił zupełnie nie wiadomo z jakiej przyczyny, na odcinku, gdzie było już pobocze, oboje mieliśmy dobre oświetlenie, odblaski na torbach i kurtkach; niestety kierowcy z Pribałtyki i Rosji są jeszcze gorsi niż polscy.
Do Augustowa docieramy już mocno zmęczeni, miasto wita nas pięknymi świątecznymi iluminacjami, a o 2 w nocy jest zupełnie puściutko.

Po wielu godzinach jazdy na mrozie bardzo przyjemnie było wejść do hotelowego pokoju. Trasa bardzo udana, podziękowania dla Gosi za wspólną jazdę!
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 311.70 km AVS: 23.47 km/h
ALT: 1363 m MAX: 42.70 km/h
Temp:-2.0 'C
Sobota, 6 listopada 2021Kategoria >100km, Canyon Exceed 2021, Jordania 2021
IX dzień - Petra - Rajif - Al-Quwayrah - Wadi Rum
Ruszamy po świcie, dziś również mamy w planach zrobienie dwóch pełnych segmentów w ciągu jednego dnia, ale dobrze się ułożyło, że ostatnia już porcja znaczących gór idzie od razu na sam początek. Z Petry położonej na ok. 1000m (a raczej z Wadi Musa, jak się nazywa miasto "obsługujące" samą Petrę) od razu zaczynamy solidną wspinaczkę na poziom 1400-1500m, po drodze zatrzymujemy się na śniadanie w Al-Taybeh w smacznym barku z falafelami, ledwie z 15km od Petry, a ceny już wróciły do normalnych poziomów. W rejonie Rajif krótki zjazd w bok na szybki szutrowy zjazd, chwilowy powrót na Kings Highway (z góry ekstra widoki na rejon Petry) - i wjeżdżamy na dłużej w szutry.

Na tym kawałku dominują widowiskowe i szybkie drogi - powoli zaczynamy się obniżać w stronę pustyni, ale żeby nie było za łatwo jest też i solidny szutrowy podjazd, z którego wierzchołka otwierają się szerokie widoki na pustynię, co powoduje, że po raz kolejny opada nam szczęka ;). Mieliśmy już na tym szlaku mnóstwo pięknych widoków, ale było to w górach, natomiast pustynia wygląda inaczej, bo widać szerokie przestrzenie upstrzone licznymi skałami, sporo czerwonej ziemi; robi to duże wrażenie, krajobrazy iście marsjańskie.

Mijamy na zjeździe ostatnią wioskę - i wjeżdżamy w pustynię, jak zwykle na JBT wcale tak płasko nie jest; też i nie jest tak łatwo jakby to się mogło wydawać patrząc na profil. Ileś ścianek trzeba zaliczać, robi się też bardziej piaszczyście, ale na szczęście na poziomie na którym ciągle daje się jechać, choć są krótkie kawałeczki mocniej nawianego piachu, gdzie trzeba przeprowadzić rower. Kończąca 10 segment Abbasiya to jedynie malutka wioseczka, gdzie nic nie ma, za nią są namioty Beduinów dla turystów zainteresowanych noclegiem na pustyni. Trzeba oszczędzać wodę, bo ta w temperaturze ponad 30 stopni szybko schodzi, a ostatni sklep mieliśmy na początku etapu w Al-Taybeh. Za Abbasiyą jest długi, ponad 20km odcinek po pustyni, gdzie nie ma zupełnie niczego, jazda idzie wolniej niż myśleliśmy, ale ważne, że daje się sprawnie jechać.

Już nieźle zmęczeni upałem docieramy do większego miasteczka Al-Quwayrah, tu robimy większy popas i zakupy w sklepie bardzo życzliwie nastawionego Araba, który dał nam za darmo ciastka. Wyjazd z miasteczka jeszcze po asfalcie, zaskakują nas kwitnące przy drodze ziemniaki, niesamowicie to wyglądało - czysta pustynia i te rosnące na niej kartofle ;)). Było to możliwe oczywiście dzięki odpowiedniemu nawodnieniu, ale takich miejsc w Jordanii nie ma wielu, nawet fajnie było na twarzy poczuć przez chwilkę wilgotny powiew znad tego poletka, go normalnie powietrze w Jordanii jest bardzo suche, czuć to dobrze w nosie czy ustach.
Ale rychło wjeżdżamy na prawdziwą pustynię, trochę innego typu niż ta wcześniejsza, bardziej piaszczystą. Zaskakuje nas droga, a raczej fakt, że zanikła, na tym odcinku jedzie się w sporej części na azymut z grubsza trzymając się kreski śladu, bo drogi jako takiej nie ma. Ale widoki są kapitalne, wjeżdżamy też na fragmenty pustyni z podłożem twardym jak skała, a następnie dłuższy odcinek przebijamy się bezdrożem do widocznej na horyzoncie szosy; przekonując się, że na pustyni ocenianie wzrokiem odległości potrafi być mocno mylące, coś co wydaje się dość blisko w rzeczywistości może być parę ładnych km od nas.

Po dotarciu do szosy przed Shaqriyą jesteśmy już w domu, stąd do Rum Village jest już wygodna asfaltowa szosa, prowadząca łagodnym nachyleniem w górę. Parę km przed Rum Village jest urządzony bardziej po europejsku Visitors Center, gdzie trzeba wykupić bilety (po 5JOD); ale co ważniejsze była też dobra restauracja z jedzeniem zarówno europejskim jak i arabskim, idealnie nam się trafiła na wieczorne jedzenie. Do tego można sobie było usiąść na zewnątrz, z genialnymi widokami na Wadi Rum; bez wątpienia był to obiad z najgenialniejszym widokiem na całej wyprawie.

Jako, że już zmierzchało postanawiamy nie jechać dziś do Rum Village, tylko rozbić się na spanie pomiędzy Visitors Center a wioską. Nocleg w namiotach na pustyni był obowiązkowym punktem programu naszej wyprawy, fajnie że udało nam się go zrealizować; miało to mnóstwo klimatu, choć szkoda, że rozbijać się musieliśmy już po ciemku. W nocy piękne gwiazdy, też zajrzał to mnie jakiś chrabąszcz wielkości paru cm, kto wie może jakaś odmiana skarabeusza ;). Na pustyni trzeba też dokładnie sprawdzać buty, bo w tych lubią się ulokować skorpiony, a z nimi to już żartów nie ma ;).
Zdjęcia z Jordanii
Ruszamy po świcie, dziś również mamy w planach zrobienie dwóch pełnych segmentów w ciągu jednego dnia, ale dobrze się ułożyło, że ostatnia już porcja znaczących gór idzie od razu na sam początek. Z Petry położonej na ok. 1000m (a raczej z Wadi Musa, jak się nazywa miasto "obsługujące" samą Petrę) od razu zaczynamy solidną wspinaczkę na poziom 1400-1500m, po drodze zatrzymujemy się na śniadanie w Al-Taybeh w smacznym barku z falafelami, ledwie z 15km od Petry, a ceny już wróciły do normalnych poziomów. W rejonie Rajif krótki zjazd w bok na szybki szutrowy zjazd, chwilowy powrót na Kings Highway (z góry ekstra widoki na rejon Petry) - i wjeżdżamy na dłużej w szutry.

Na tym kawałku dominują widowiskowe i szybkie drogi - powoli zaczynamy się obniżać w stronę pustyni, ale żeby nie było za łatwo jest też i solidny szutrowy podjazd, z którego wierzchołka otwierają się szerokie widoki na pustynię, co powoduje, że po raz kolejny opada nam szczęka ;). Mieliśmy już na tym szlaku mnóstwo pięknych widoków, ale było to w górach, natomiast pustynia wygląda inaczej, bo widać szerokie przestrzenie upstrzone licznymi skałami, sporo czerwonej ziemi; robi to duże wrażenie, krajobrazy iście marsjańskie.

Mijamy na zjeździe ostatnią wioskę - i wjeżdżamy w pustynię, jak zwykle na JBT wcale tak płasko nie jest; też i nie jest tak łatwo jakby to się mogło wydawać patrząc na profil. Ileś ścianek trzeba zaliczać, robi się też bardziej piaszczyście, ale na szczęście na poziomie na którym ciągle daje się jechać, choć są krótkie kawałeczki mocniej nawianego piachu, gdzie trzeba przeprowadzić rower. Kończąca 10 segment Abbasiya to jedynie malutka wioseczka, gdzie nic nie ma, za nią są namioty Beduinów dla turystów zainteresowanych noclegiem na pustyni. Trzeba oszczędzać wodę, bo ta w temperaturze ponad 30 stopni szybko schodzi, a ostatni sklep mieliśmy na początku etapu w Al-Taybeh. Za Abbasiyą jest długi, ponad 20km odcinek po pustyni, gdzie nie ma zupełnie niczego, jazda idzie wolniej niż myśleliśmy, ale ważne, że daje się sprawnie jechać.

Już nieźle zmęczeni upałem docieramy do większego miasteczka Al-Quwayrah, tu robimy większy popas i zakupy w sklepie bardzo życzliwie nastawionego Araba, który dał nam za darmo ciastka. Wyjazd z miasteczka jeszcze po asfalcie, zaskakują nas kwitnące przy drodze ziemniaki, niesamowicie to wyglądało - czysta pustynia i te rosnące na niej kartofle ;)). Było to możliwe oczywiście dzięki odpowiedniemu nawodnieniu, ale takich miejsc w Jordanii nie ma wielu, nawet fajnie było na twarzy poczuć przez chwilkę wilgotny powiew znad tego poletka, go normalnie powietrze w Jordanii jest bardzo suche, czuć to dobrze w nosie czy ustach.
Ale rychło wjeżdżamy na prawdziwą pustynię, trochę innego typu niż ta wcześniejsza, bardziej piaszczystą. Zaskakuje nas droga, a raczej fakt, że zanikła, na tym odcinku jedzie się w sporej części na azymut z grubsza trzymając się kreski śladu, bo drogi jako takiej nie ma. Ale widoki są kapitalne, wjeżdżamy też na fragmenty pustyni z podłożem twardym jak skała, a następnie dłuższy odcinek przebijamy się bezdrożem do widocznej na horyzoncie szosy; przekonując się, że na pustyni ocenianie wzrokiem odległości potrafi być mocno mylące, coś co wydaje się dość blisko w rzeczywistości może być parę ładnych km od nas.

Po dotarciu do szosy przed Shaqriyą jesteśmy już w domu, stąd do Rum Village jest już wygodna asfaltowa szosa, prowadząca łagodnym nachyleniem w górę. Parę km przed Rum Village jest urządzony bardziej po europejsku Visitors Center, gdzie trzeba wykupić bilety (po 5JOD); ale co ważniejsze była też dobra restauracja z jedzeniem zarówno europejskim jak i arabskim, idealnie nam się trafiła na wieczorne jedzenie. Do tego można sobie było usiąść na zewnątrz, z genialnymi widokami na Wadi Rum; bez wątpienia był to obiad z najgenialniejszym widokiem na całej wyprawie.

Jako, że już zmierzchało postanawiamy nie jechać dziś do Rum Village, tylko rozbić się na spanie pomiędzy Visitors Center a wioską. Nocleg w namiotach na pustyni był obowiązkowym punktem programu naszej wyprawy, fajnie że udało nam się go zrealizować; miało to mnóstwo klimatu, choć szkoda, że rozbijać się musieliśmy już po ciemku. W nocy piękne gwiazdy, też zajrzał to mnie jakiś chrabąszcz wielkości paru cm, kto wie może jakaś odmiana skarabeusza ;). Na pustyni trzeba też dokładnie sprawdzać buty, bo w tych lubią się ulokować skorpiony, a z nimi to już żartów nie ma ;).
Zdjęcia z Jordanii
Dane wycieczki:
DST: 115.90 km AVS: 16.48 km/h
ALT: 1337 m MAX: 56.70 km/h
Temp:26.0 'C
Piątek, 5 listopada 2021Kategoria >100km, Canyon Exceed 2021, Jordania 2021
VIII dzień - Ais - Dana - Shobak - Petra
Ruszamy na trasę w okolicach świtu, Ais tętniące wczoraj życiem dziś jest jak wymarłe, bo mamy piątek, czyli odpowiednik chrześcijańskiej niedzieli, tutaj weekend jest generalnie w piątek i sobotę, choć nie jest to tak restrykcyjne jak u nas i po południu spokojnie da się znaleźć otwarte sklepy. Pierwsza część trasy to początkowo podjazdy na poziom 1300m (dziś wjeżdżamy w najwyższą część Jordan Bike Trail), a później przejazd przez mniejszy kanion Wadi Matan mikstem dróg szutrowych i asfaltowych, przy porannym słońcu fajnie to wszystko się prezentowało, tradycyjnie trafiło się kilka rzeźnickich ścianek, skutecznie wysysających siły, do tego od rana dość solidnie wiało.

Po przejechaniu kanionu wspinamy się aż na poziom 1500m, na szczycie niespodziewanie wjeżdżamy do pięknie pachnącego lasu piniowego, byłaby to idealna miejscówka na spanie pod namiotem, gdyby nie masa śmieci walająca się po całym lasku; niestety jak w każdym miejscu w Jordanii, gdzie bywa więcej ludzi jest ze śmieciami duży problem. Z wierzchołka zaczynamy zjeżdżać do głównej atrakcji dzisiejszego dnia - czyli Dany. Miasteczko jest bardzo widowiskowo położone na skraju kanionu, zjeżdżamy do niego technicznymi singlami, w dolnej części trzeba spory kawałek sprawdzać rowery przez wielkie kamulce. Teraz dopiero rozumiemy jak dobrym pomysłem był wczorajszy wcześniejszy nocleg w Ais, jadąc tu nocą stracilibyśmy genialne widoki na Danę, do tego byłoby to niebezpieczne, bo fragmentami szlak prowadzi samym skrajem głębokiej przepaści, do tego nie jest wcale oczywisty pod względem nawigacyjnym, na Jordan Bike Trail w tym rejonie nakłada się pieszy szlak Jordan Trail oznaczony na skałach czerwonymi strzałkami.

Widoki nieziemskie, po przejechaniu tego kawałka postanawiamy również zjechać do samej Dany (szlak prowadził bokiem i by wjechać do wioseczki trzeba był zjechać ostrą ściankę). Ale z pewnością warto dołożyć sobie ten podjazd, bo Dana ze swoją kamienną zabudową jest bardzo urokliwa, do tego znajdujemy tu esktra knajpkę w której zamawiamy obfite śniadanie złożone z omletów, hummusu, pomidorów itd.; a to wszystko jedliśmy w kamiennej sali restauracji fajnie izolującej od temperatury na zewnątrz; dla mnie to był najlepszy posiłek na całej wyprawie.

Dobrze pokrzepieni ruszamy dalej, oczywiście czekał nas podjazd na drugi brzeg kanionu, po którego zaliczeniu jedziemy już głównie w dół, wjeżdżając na parę kilometrów na główną arterię transportową w tym rejonie (ale z niewielkim ruchem), czyli King's Highway. Gdy zjeżdżamy z głównej w bok od razu uderza w oczy zmiana krajobrazu - tereny robią się coraz mocniej pustynne, widoczny znak, że dojeżdżamy na południe Jordanii. Sumarycznie zjeżdżamy na poziom ok. 1000m wśród kolorowych pustynnych wzgórz i końcowy dla tego segmentu szlaku podjazd do Shobaku robimy w największym upale dnia. W miasteczku odbijamy w bok do sklepu, robiąc tu dłuższy popas; analizując też czas i to jak nam się dzisiaj jedzie postanawiamy dojechać aż do Petry, planując zrobić 2 pełne segmenty w ciągu jednego dnia.
Wyjazd z Shobaku to doskonałe widoki na położony na wysokim wzgórzu zamek Montreal - to kolejna forteca krzyżowców na naszej trasie, robi to duże wrażenie. Za Shobakiem dłuższą serią podjazdów wjeżdżamy na poziom ok. 1550m i wjeżdżamy na fenomenalny ciąg szutrów w stronę Petry. Z góry są niesamowite widoki na rozległą Valley Arabah, czyli tereny położone na południe od Morza Martwego, na pograniczu z Izraelem, z góry świetnie widać leżącą po żydowskiej stronie rozległą pustynię Negev. Cały dalszy odcinek w stronę Petry to genialne widoki, jeden z najpiękniejszych odcinków całego Jordan Bike Trail, do tego zbliża się złota godzina przed zachodem słońca i mamy na trasie piękne barwy.

Ale też czuć już mocno w nogach dystans całego dnia, segment pomiędzy Shobakiem a Petrą nie jest tak trudny jak wiele wcześniejszych, ale tylko wtedy jak go się jedzie na świeżo, a my mamy już w nogach pełen segment z Ais do Shobaku, o skali trudności 4/5; do tego większość podjazdów w stronę Petry jedzie się po szutrze, asfalty wracają dopiero w samej końcówce, gdy już jedziemy po ciemku. Tutaj też osiągamy najwyższą wysokość całego JBT, czyli aż 1690m. Z tej góry do Petry mamy już głównie w dół, ale nie jest tak prosto, bo zjazdy do Petry są częściowo szutrowe i mocno nachylone, więc nocą nie jedzie się tak łatwo. Duże wrażenie robią światła Petry widziane z góry - jest na co popatrzeć!
Duży zgryz mieliśmy tutaj z noclegiem, w założeniu miał to być namiot, ale ponieważ na całym kawałku z Shobaku do Petry nie było żadnych sklepów to i tak musieliśmy zjechać do samego miasta po zakupy, a później wyjeżdżać z niego zaliczając kolejne podjazdy, a że byliśmy już solidnie wypompowani to nam się to zupełnie nie uśmiechało. Nie licząc na wiele sprawdziliśmy możliwości noclegów w Petrze - i nieoczekiwanie okazało się, że w miejscowym odpowiedniku naszego schroniska młodzieżowego jest nocleg za śmieszną sumę 3,5 dinara (odpowiednik niecałych 20zł) od łebka, jak na największą jordańską atrakcję turystyczną cena genialna. Wkrótce okazało się z czego wynika tak niewielka kwota - jako dwójkę dostajemy pokój z łóżkiem piętrowym, gdzie oprócz tego łóżka jest może pół metra wolnej przestrzeni do ściany, wiele już przerabiałem na wyprawach, ale takich rozmiarów pokoju jeszcze nie doświadczyłem ;)). Ubaw z tym noclegiem był niezły, ale wbrew pozorom udało się nieźle pospać, zmęczenie trasą robiło już swoje.

Sama Petra robi na nas dość słabe wrażenie, widać wyraźnie, że masowa turystyka odcisnęła na tym miejscu bardzo silne piętno; ledwo stanęliśmy na chwilę przy głównej ulicy - już mieliśmy kilku naganiaczy na głowie, a to do knajpy, a to na nocleg do imitacji beduińskiej wioski. Po setkach kilometrów jazdy po autentycznej i prawdziwej Jordanii, stykaniu się z Arabami, tak jak żyją na codzień - tutaj zanotowaliśmy dość silne zderzenie ze sztucznością i produktami dla zachodnich turystów z grubym portfelem. Ceny w sklepach lekko licząc ze 2 razy wyższe niż gdzie indziej, a w restauracjach jeszcze więcej. Wybraliśmy się tu na pizzę, zapłaciliśmy koło 60zł, a dostaliśmy dziadowską imitację pizzy na grubym cieście, sporo słabszą niż smaczne jedzenie z przydrożnych arabskich barków, gdzie było 3-4 razy taniej.
Na zwiedzanie historycznej części Petry niestety już nie mieliśmy czasu, od początku wyprawy wiedzieliśmy, że to będzie trudne do osiągnięcia, bo ze względu na sprawy urlopowe mieliśmy do dyspozycji ledwie 9 dni na całą trasę, wchodziło to w grę tylko gdybyśmy odpowiednio dużo nadrobili na trasie, bo na zwiedzanie trzeba liczyć przynajmniej pół dnia. I o ile tempo jazdy na szlaku mieliśmy wystarczające - to niestety na wszystkie problemy z kołami w rowerze Marcelego poleciało właśnie z pół dnia, to był ten czas którego nam zabrakło. Petra to atrakcja historyczna na pewno niezwykła, jedyna w swoim rodzaju - ale jakoś mocno tego nie żałowaliśmy, bo jak wspominałem zanurzenie się w turystycznej komercji po setkach kilometrów na szlaku, gdzie na szutrowych drogach ludzi się spotyka bardzo niewielu zrobiło na nas dość przykre wrażenie.
Zdjęcia z wyprawy
Ruszamy na trasę w okolicach świtu, Ais tętniące wczoraj życiem dziś jest jak wymarłe, bo mamy piątek, czyli odpowiednik chrześcijańskiej niedzieli, tutaj weekend jest generalnie w piątek i sobotę, choć nie jest to tak restrykcyjne jak u nas i po południu spokojnie da się znaleźć otwarte sklepy. Pierwsza część trasy to początkowo podjazdy na poziom 1300m (dziś wjeżdżamy w najwyższą część Jordan Bike Trail), a później przejazd przez mniejszy kanion Wadi Matan mikstem dróg szutrowych i asfaltowych, przy porannym słońcu fajnie to wszystko się prezentowało, tradycyjnie trafiło się kilka rzeźnickich ścianek, skutecznie wysysających siły, do tego od rana dość solidnie wiało.

Po przejechaniu kanionu wspinamy się aż na poziom 1500m, na szczycie niespodziewanie wjeżdżamy do pięknie pachnącego lasu piniowego, byłaby to idealna miejscówka na spanie pod namiotem, gdyby nie masa śmieci walająca się po całym lasku; niestety jak w każdym miejscu w Jordanii, gdzie bywa więcej ludzi jest ze śmieciami duży problem. Z wierzchołka zaczynamy zjeżdżać do głównej atrakcji dzisiejszego dnia - czyli Dany. Miasteczko jest bardzo widowiskowo położone na skraju kanionu, zjeżdżamy do niego technicznymi singlami, w dolnej części trzeba spory kawałek sprawdzać rowery przez wielkie kamulce. Teraz dopiero rozumiemy jak dobrym pomysłem był wczorajszy wcześniejszy nocleg w Ais, jadąc tu nocą stracilibyśmy genialne widoki na Danę, do tego byłoby to niebezpieczne, bo fragmentami szlak prowadzi samym skrajem głębokiej przepaści, do tego nie jest wcale oczywisty pod względem nawigacyjnym, na Jordan Bike Trail w tym rejonie nakłada się pieszy szlak Jordan Trail oznaczony na skałach czerwonymi strzałkami.

Widoki nieziemskie, po przejechaniu tego kawałka postanawiamy również zjechać do samej Dany (szlak prowadził bokiem i by wjechać do wioseczki trzeba był zjechać ostrą ściankę). Ale z pewnością warto dołożyć sobie ten podjazd, bo Dana ze swoją kamienną zabudową jest bardzo urokliwa, do tego znajdujemy tu esktra knajpkę w której zamawiamy obfite śniadanie złożone z omletów, hummusu, pomidorów itd.; a to wszystko jedliśmy w kamiennej sali restauracji fajnie izolującej od temperatury na zewnątrz; dla mnie to był najlepszy posiłek na całej wyprawie.

Dobrze pokrzepieni ruszamy dalej, oczywiście czekał nas podjazd na drugi brzeg kanionu, po którego zaliczeniu jedziemy już głównie w dół, wjeżdżając na parę kilometrów na główną arterię transportową w tym rejonie (ale z niewielkim ruchem), czyli King's Highway. Gdy zjeżdżamy z głównej w bok od razu uderza w oczy zmiana krajobrazu - tereny robią się coraz mocniej pustynne, widoczny znak, że dojeżdżamy na południe Jordanii. Sumarycznie zjeżdżamy na poziom ok. 1000m wśród kolorowych pustynnych wzgórz i końcowy dla tego segmentu szlaku podjazd do Shobaku robimy w największym upale dnia. W miasteczku odbijamy w bok do sklepu, robiąc tu dłuższy popas; analizując też czas i to jak nam się dzisiaj jedzie postanawiamy dojechać aż do Petry, planując zrobić 2 pełne segmenty w ciągu jednego dnia.
Wyjazd z Shobaku to doskonałe widoki na położony na wysokim wzgórzu zamek Montreal - to kolejna forteca krzyżowców na naszej trasie, robi to duże wrażenie. Za Shobakiem dłuższą serią podjazdów wjeżdżamy na poziom ok. 1550m i wjeżdżamy na fenomenalny ciąg szutrów w stronę Petry. Z góry są niesamowite widoki na rozległą Valley Arabah, czyli tereny położone na południe od Morza Martwego, na pograniczu z Izraelem, z góry świetnie widać leżącą po żydowskiej stronie rozległą pustynię Negev. Cały dalszy odcinek w stronę Petry to genialne widoki, jeden z najpiękniejszych odcinków całego Jordan Bike Trail, do tego zbliża się złota godzina przed zachodem słońca i mamy na trasie piękne barwy.

Ale też czuć już mocno w nogach dystans całego dnia, segment pomiędzy Shobakiem a Petrą nie jest tak trudny jak wiele wcześniejszych, ale tylko wtedy jak go się jedzie na świeżo, a my mamy już w nogach pełen segment z Ais do Shobaku, o skali trudności 4/5; do tego większość podjazdów w stronę Petry jedzie się po szutrze, asfalty wracają dopiero w samej końcówce, gdy już jedziemy po ciemku. Tutaj też osiągamy najwyższą wysokość całego JBT, czyli aż 1690m. Z tej góry do Petry mamy już głównie w dół, ale nie jest tak prosto, bo zjazdy do Petry są częściowo szutrowe i mocno nachylone, więc nocą nie jedzie się tak łatwo. Duże wrażenie robią światła Petry widziane z góry - jest na co popatrzeć!
Duży zgryz mieliśmy tutaj z noclegiem, w założeniu miał to być namiot, ale ponieważ na całym kawałku z Shobaku do Petry nie było żadnych sklepów to i tak musieliśmy zjechać do samego miasta po zakupy, a później wyjeżdżać z niego zaliczając kolejne podjazdy, a że byliśmy już solidnie wypompowani to nam się to zupełnie nie uśmiechało. Nie licząc na wiele sprawdziliśmy możliwości noclegów w Petrze - i nieoczekiwanie okazało się, że w miejscowym odpowiedniku naszego schroniska młodzieżowego jest nocleg za śmieszną sumę 3,5 dinara (odpowiednik niecałych 20zł) od łebka, jak na największą jordańską atrakcję turystyczną cena genialna. Wkrótce okazało się z czego wynika tak niewielka kwota - jako dwójkę dostajemy pokój z łóżkiem piętrowym, gdzie oprócz tego łóżka jest może pół metra wolnej przestrzeni do ściany, wiele już przerabiałem na wyprawach, ale takich rozmiarów pokoju jeszcze nie doświadczyłem ;)). Ubaw z tym noclegiem był niezły, ale wbrew pozorom udało się nieźle pospać, zmęczenie trasą robiło już swoje.

Sama Petra robi na nas dość słabe wrażenie, widać wyraźnie, że masowa turystyka odcisnęła na tym miejscu bardzo silne piętno; ledwo stanęliśmy na chwilę przy głównej ulicy - już mieliśmy kilku naganiaczy na głowie, a to do knajpy, a to na nocleg do imitacji beduińskiej wioski. Po setkach kilometrów jazdy po autentycznej i prawdziwej Jordanii, stykaniu się z Arabami, tak jak żyją na codzień - tutaj zanotowaliśmy dość silne zderzenie ze sztucznością i produktami dla zachodnich turystów z grubym portfelem. Ceny w sklepach lekko licząc ze 2 razy wyższe niż gdzie indziej, a w restauracjach jeszcze więcej. Wybraliśmy się tu na pizzę, zapłaciliśmy koło 60zł, a dostaliśmy dziadowską imitację pizzy na grubym cieście, sporo słabszą niż smaczne jedzenie z przydrożnych arabskich barków, gdzie było 3-4 razy taniej.
Na zwiedzanie historycznej części Petry niestety już nie mieliśmy czasu, od początku wyprawy wiedzieliśmy, że to będzie trudne do osiągnięcia, bo ze względu na sprawy urlopowe mieliśmy do dyspozycji ledwie 9 dni na całą trasę, wchodziło to w grę tylko gdybyśmy odpowiednio dużo nadrobili na trasie, bo na zwiedzanie trzeba liczyć przynajmniej pół dnia. I o ile tempo jazdy na szlaku mieliśmy wystarczające - to niestety na wszystkie problemy z kołami w rowerze Marcelego poleciało właśnie z pół dnia, to był ten czas którego nam zabrakło. Petra to atrakcja historyczna na pewno niezwykła, jedyna w swoim rodzaju - ale jakoś mocno tego nie żałowaliśmy, bo jak wspominałem zanurzenie się w turystycznej komercji po setkach kilometrów na szlaku, gdzie na szutrowych drogach ludzi się spotyka bardzo niewielu zrobiło na nas dość przykre wrażenie.
Zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 118.10 km AVS: 13.98 km/h
ALT: 2693 m MAX: 69.80 km/h
Temp:22.0 'C
Wtorek, 2 listopada 2021Kategoria >100km, Canyon Exceed 2021, Jordania 2021
V dzień - Fuheis - Addasiya - Ma'in - Wadi Ma'in - Jabal Bani Hamida - Wadi Hidan
Śpimy krótko, wstajemy już przed 4 rano. A o 4 mamy swoisty koncert, bo o tej godzinie zaczynają się pierwsze modły z meczetów, a każdy meczet ma tutaj system nagłośnienia. Brzmiało to niezwykle, bo w głębokiej dolinie głos niesie bardzo daleko, a meczetów było kilka. W ogóle liczba meczetów w stosunku do liczby mieszkańców jest tu dużo wyższa niż porównywalna liczba kościołów w Polsce. Przy czym zdecydowana większość meczetów jest zwyczajnie brzydka, to proste, betonowe klocki z minaretem, wszystkie na jedno kopyto; jedynie te większe w dużych miastach są bardziej oryginalne.
Udało się nam sprawnie zebrać, więc ruszamy na trasę jeszcze po ciemku, kończąc wczorajszy zjazd do niewielkiego wadi. I nagle z ciemności wyłaniają się święcące oczy psów i następuje atak, a że sierściuchów było sporo, więc trochę się z nimi naszarpaliśmy. Do Byczysa mocno się przypiął jeden pies, więc jechał oglądając się do tyłu i niefartownie skręciła mu się kierownica, przez co wylądował w rowie z małą rzeczką na dnie wadi, na szczęście nic poważniejszego się nie stało.

Na podjeździe z wadi zaczyna świtać, tradycyjnie walczymy z bardzo ostrymi ściankami, po wjechaniu na poziom 500-600m zaczyna się mocno pagórkowata droga; porankami jedzie się całkiem przyjemnie, bo temperatury jeszcze rześkie, poniżej 20 stopni. Widać, ze powoli zmienia się krajobraz, na północnej części szlaku było więcej zieleni, nawet lasów, teraz coraz mocniej zaczynają dominować pastelowe kolory. Zjeżdżamy na poziom niecałych 200m do Wadi el Kafrein, skąd asfaltami zaliczamy ciężkie ściany do Addasiyi, trzeba też przejechać kawałek główną drogą z Ammanu. W miasteczku robimy zasłużony popas pod sklepem.
Kawałek za tym miastem zaczynają się genialne trawersy szutrówkami, jedzie się po tym świetnie, widoczność jest bardzo szeroka, w dół można pruć z dużą prędkością, a na drogach zupełnie puściutko.

Ale nie brakuje licznych ostrych ścianek skutecznie wysysających siły, bo w międzyczasie temperatura zdążyła już wskoczyć na poziom powyżej 30 stopni. Do tego widoki są na tyle ekstra, że co chwilę stajemy na fotki ;). Kawałek dalej jest też krótki odcinek specjalny, gdzie jedzie się chwilami zupełnym off-roadem, niezbędny by połączyć dwie drogi szutrowe. Kawałek upierdliwy terenowo i trudny nawigacyjnie, ale nie to było problemem, a sporo kolczastej roślinności na tym odcinku. I efektem tego niecałego kilometra było po kilka kolców w każdym kole. W moim góralu na tublessach nie stanowiło to problemu, mikro-dziurki po kolcach od razu się uszczelniły, natomiast w gravelu z dętkami Marcelego zaowocowało to kapciem. Z początku myśleliśmy, że tylko w jednym kole, ale wkrótce zaczęła się seria, a to źle załatane, a to okazało się, że w drugim kole też puściło, a to znowu wynikł kłopot ze zdejmowaniem opony z obręczy, która pomimo dość niskiego ciśnienia znowu zaskoczyła ciasno w rant. Na szczęście za drugim razem udało się to jakoś ściągnąć i załatać, niemniej słabym pomysłem jest wrzucenie do z założenia wyprawowego roweru Rondo Bogan jednych z najlżejszych na rynku opon, ważących w rozmiarze 29x2,1 poniżej 600g; to są opony z wylajtowanymi ściankami bocznymi, do ściganckich zastosowań, nie na wyprawy. Ale w ten sposób wielu producentów w dość sztuczny sposób obniża wagę roweru, by lepiej to w katalogu wyglądało.

Znowu straciliśmy na te wszystkie naprawy ze 2h i nasz wczesny start i założenia by nadrobić dzisiaj trochę dystansu wzięły w łeb. Po naprawach kontynuujemy podjazdy w stronę Madaby, podjazdy ciężkie, bo to środek dnia i słońce kosiło już równo. Przez samą Madabę szlak nie prowadzi, miasto mija się bokiem, ale przy drodze jest trochę sklepów i barek, gdzie fundujemy sobie średnio smaczne i dość małe hamburgery; generalnie widać, że zagraniczne dania czy np. batony cenowo wypadają dużo mniej korzystnie niż produkty lokalne.
Za Madabą jeden z nielicznych na Jordan Bike Trail prawdziwie płaskich odcinków, dopiero za Ma'in zaczynają się zjazdy do Wadi Ma'in. Choć to asfalt to widoki takie, że od razu szczęki opadają, a po zjechaniu na dno kanionu kończy się szosa i zaczyna długi odcinek dnem wadi. Krajobrazy księżycowe, jedynie na Islandii coś takiego widziałem, tyle że w zupełnie innych barwach. Kolejny raz zaskakuje pustka, poza nielicznymi pastuchami nikogo tu nie ma, poraża też niezwykła cisza; gdy się zatrzymujemy na chwilę i nie ma hałasu z jazdy na rowerze - mamy ciszę zupełną. Wzdłuż drogi widać też wyschnięty obecnie kanion.

Na koniec dnia czeka nas długi i ciężki podjazd z dna kanionu (niecałe 200m) na blisko 800m, na szczycie łapie nas zmierzch, ale z góry fajnie widać Morze Martwe i światła położonego po drugiej stronie Izraela. Musieliśmy zjechać ze 2km w bok ze szlaku by zrobić zakupy obiadowo-śniadaniowe, lokalna knajpka była już niestety zamknięta, więc pozostało nam samodzielne gotowanie. W międzyczasie mocno rozkręcił się wiatr, więc był spory problem ze znalezieniem sensownej miejscówki, bo pamiętaliśmy jak dał nam popalić wiatr 2 dni temu na noclegu. W efekcie zrobiliśmy większą część zjazdu do Wadi Hidan, wtedy wreszcie dopisało nam trochę szczęścia - i trafiliśmy na pustostan w całkiem sensownym stanie, który bez większych wahań zaanektowaliśmy na nocleg.

Zdjęcia z wyprawy
Śpimy krótko, wstajemy już przed 4 rano. A o 4 mamy swoisty koncert, bo o tej godzinie zaczynają się pierwsze modły z meczetów, a każdy meczet ma tutaj system nagłośnienia. Brzmiało to niezwykle, bo w głębokiej dolinie głos niesie bardzo daleko, a meczetów było kilka. W ogóle liczba meczetów w stosunku do liczby mieszkańców jest tu dużo wyższa niż porównywalna liczba kościołów w Polsce. Przy czym zdecydowana większość meczetów jest zwyczajnie brzydka, to proste, betonowe klocki z minaretem, wszystkie na jedno kopyto; jedynie te większe w dużych miastach są bardziej oryginalne.
Udało się nam sprawnie zebrać, więc ruszamy na trasę jeszcze po ciemku, kończąc wczorajszy zjazd do niewielkiego wadi. I nagle z ciemności wyłaniają się święcące oczy psów i następuje atak, a że sierściuchów było sporo, więc trochę się z nimi naszarpaliśmy. Do Byczysa mocno się przypiął jeden pies, więc jechał oglądając się do tyłu i niefartownie skręciła mu się kierownica, przez co wylądował w rowie z małą rzeczką na dnie wadi, na szczęście nic poważniejszego się nie stało.

Na podjeździe z wadi zaczyna świtać, tradycyjnie walczymy z bardzo ostrymi ściankami, po wjechaniu na poziom 500-600m zaczyna się mocno pagórkowata droga; porankami jedzie się całkiem przyjemnie, bo temperatury jeszcze rześkie, poniżej 20 stopni. Widać, ze powoli zmienia się krajobraz, na północnej części szlaku było więcej zieleni, nawet lasów, teraz coraz mocniej zaczynają dominować pastelowe kolory. Zjeżdżamy na poziom niecałych 200m do Wadi el Kafrein, skąd asfaltami zaliczamy ciężkie ściany do Addasiyi, trzeba też przejechać kawałek główną drogą z Ammanu. W miasteczku robimy zasłużony popas pod sklepem.
Kawałek za tym miastem zaczynają się genialne trawersy szutrówkami, jedzie się po tym świetnie, widoczność jest bardzo szeroka, w dół można pruć z dużą prędkością, a na drogach zupełnie puściutko.

Ale nie brakuje licznych ostrych ścianek skutecznie wysysających siły, bo w międzyczasie temperatura zdążyła już wskoczyć na poziom powyżej 30 stopni. Do tego widoki są na tyle ekstra, że co chwilę stajemy na fotki ;). Kawałek dalej jest też krótki odcinek specjalny, gdzie jedzie się chwilami zupełnym off-roadem, niezbędny by połączyć dwie drogi szutrowe. Kawałek upierdliwy terenowo i trudny nawigacyjnie, ale nie to było problemem, a sporo kolczastej roślinności na tym odcinku. I efektem tego niecałego kilometra było po kilka kolców w każdym kole. W moim góralu na tublessach nie stanowiło to problemu, mikro-dziurki po kolcach od razu się uszczelniły, natomiast w gravelu z dętkami Marcelego zaowocowało to kapciem. Z początku myśleliśmy, że tylko w jednym kole, ale wkrótce zaczęła się seria, a to źle załatane, a to okazało się, że w drugim kole też puściło, a to znowu wynikł kłopot ze zdejmowaniem opony z obręczy, która pomimo dość niskiego ciśnienia znowu zaskoczyła ciasno w rant. Na szczęście za drugim razem udało się to jakoś ściągnąć i załatać, niemniej słabym pomysłem jest wrzucenie do z założenia wyprawowego roweru Rondo Bogan jednych z najlżejszych na rynku opon, ważących w rozmiarze 29x2,1 poniżej 600g; to są opony z wylajtowanymi ściankami bocznymi, do ściganckich zastosowań, nie na wyprawy. Ale w ten sposób wielu producentów w dość sztuczny sposób obniża wagę roweru, by lepiej to w katalogu wyglądało.

Znowu straciliśmy na te wszystkie naprawy ze 2h i nasz wczesny start i założenia by nadrobić dzisiaj trochę dystansu wzięły w łeb. Po naprawach kontynuujemy podjazdy w stronę Madaby, podjazdy ciężkie, bo to środek dnia i słońce kosiło już równo. Przez samą Madabę szlak nie prowadzi, miasto mija się bokiem, ale przy drodze jest trochę sklepów i barek, gdzie fundujemy sobie średnio smaczne i dość małe hamburgery; generalnie widać, że zagraniczne dania czy np. batony cenowo wypadają dużo mniej korzystnie niż produkty lokalne.
Za Madabą jeden z nielicznych na Jordan Bike Trail prawdziwie płaskich odcinków, dopiero za Ma'in zaczynają się zjazdy do Wadi Ma'in. Choć to asfalt to widoki takie, że od razu szczęki opadają, a po zjechaniu na dno kanionu kończy się szosa i zaczyna długi odcinek dnem wadi. Krajobrazy księżycowe, jedynie na Islandii coś takiego widziałem, tyle że w zupełnie innych barwach. Kolejny raz zaskakuje pustka, poza nielicznymi pastuchami nikogo tu nie ma, poraża też niezwykła cisza; gdy się zatrzymujemy na chwilę i nie ma hałasu z jazdy na rowerze - mamy ciszę zupełną. Wzdłuż drogi widać też wyschnięty obecnie kanion.

Na koniec dnia czeka nas długi i ciężki podjazd z dna kanionu (niecałe 200m) na blisko 800m, na szczycie łapie nas zmierzch, ale z góry fajnie widać Morze Martwe i światła położonego po drugiej stronie Izraela. Musieliśmy zjechać ze 2km w bok ze szlaku by zrobić zakupy obiadowo-śniadaniowe, lokalna knajpka była już niestety zamknięta, więc pozostało nam samodzielne gotowanie. W międzyczasie mocno rozkręcił się wiatr, więc był spory problem ze znalezieniem sensownej miejscówki, bo pamiętaliśmy jak dał nam popalić wiatr 2 dni temu na noclegu. W efekcie zrobiliśmy większą część zjazdu do Wadi Hidan, wtedy wreszcie dopisało nam trochę szczęścia - i trafiliśmy na pustostan w całkiem sensownym stanie, który bez większych wahań zaanektowaliśmy na nocleg.

Zdjęcia z wyprawy
Dane wycieczki:
DST: 101.70 km AVS: 13.77 km/h
ALT: 2698 m MAX: 71.00 km/h
Temp:24.0 'C