wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 314295.23 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.27%)
  • Czas na rowerze: 572d 09h 48m
  • Prędkość średnia: 22.77 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

>100km

Dystans całkowity:235102.69 km (w terenie 665.00 km; 0.28%)
Czas w ruchu:10217:23
Średnia prędkość:22.86 km/h
Maksymalna prędkość:87.20 km/h
Suma podjazdów:1800896 m
Maks. tętno maksymalne:175 (93 %)
Maks. tętno średnie:151 (80 %)
Suma kalorii:507846 kcal
Liczba aktywności:1025
Średnio na aktywność:229.37 km i 9h 58m
Więcej statystyk
Piątek, 5 listopada 2021Kategoria >100km, Canyon Exceed 2021, Jordania 2021
VIII dzień - Ais - Dana - Shobak - Petra

Ruszamy na trasę w okolicach świtu, Ais tętniące wczoraj życiem dziś jest jak wymarłe, bo mamy piątek, czyli odpowiednik chrześcijańskiej niedzieli, tutaj weekend jest generalnie w piątek i sobotę, choć nie jest to tak restrykcyjne jak u nas i po południu spokojnie da się znaleźć otwarte sklepy. Pierwsza część trasy to początkowo podjazdy na poziom 1300m (dziś wjeżdżamy w najwyższą część Jordan Bike Trail), a później przejazd przez mniejszy kanion Wadi Matan mikstem dróg szutrowych i asfaltowych, przy porannym słońcu fajnie to wszystko się prezentowało, tradycyjnie trafiło się kilka rzeźnickich ścianek, skutecznie wysysających siły, do tego od rana dość solidnie wiało.


Po przejechaniu kanionu wspinamy się aż na poziom 1500m, na szczycie niespodziewanie wjeżdżamy do pięknie pachnącego lasu piniowego, byłaby to idealna miejscówka na spanie pod namiotem, gdyby nie masa śmieci walająca się po całym lasku; niestety jak w każdym miejscu w Jordanii, gdzie bywa więcej ludzi jest ze śmieciami duży problem. Z wierzchołka zaczynamy zjeżdżać do głównej atrakcji dzisiejszego dnia - czyli Dany. Miasteczko jest bardzo widowiskowo położone na skraju kanionu, zjeżdżamy do niego technicznymi singlami, w dolnej części trzeba spory kawałek sprawdzać rowery przez wielkie kamulce. Teraz dopiero rozumiemy jak dobrym pomysłem był wczorajszy wcześniejszy nocleg w Ais, jadąc tu nocą stracilibyśmy genialne widoki na Danę, do tego byłoby to niebezpieczne, bo fragmentami szlak prowadzi samym skrajem głębokiej przepaści, do tego nie jest wcale oczywisty pod względem nawigacyjnym, na Jordan Bike Trail w tym rejonie nakłada się pieszy szlak Jordan Trail oznaczony na skałach czerwonymi strzałkami.


Widoki nieziemskie, po przejechaniu tego kawałka postanawiamy również zjechać do samej Dany (szlak prowadził bokiem i by wjechać do wioseczki trzeba był zjechać ostrą ściankę). Ale z pewnością warto dołożyć sobie ten podjazd, bo Dana ze swoją kamienną zabudową jest bardzo urokliwa, do tego znajdujemy tu esktra knajpkę w której zamawiamy obfite śniadanie złożone z omletów, hummusu, pomidorów itd.; a to wszystko jedliśmy w kamiennej sali restauracji fajnie izolującej od temperatury na zewnątrz; dla mnie to był najlepszy posiłek na całej wyprawie.


Dobrze pokrzepieni ruszamy dalej, oczywiście czekał nas podjazd na drugi brzeg kanionu, po którego zaliczeniu jedziemy już głównie w dół, wjeżdżając na parę kilometrów na główną arterię transportową w tym rejonie (ale z niewielkim ruchem), czyli King's Highway. Gdy zjeżdżamy z głównej w bok od razu uderza w oczy zmiana krajobrazu - tereny robią się coraz mocniej pustynne, widoczny znak, że dojeżdżamy na południe Jordanii. Sumarycznie zjeżdżamy na poziom ok. 1000m wśród kolorowych pustynnych wzgórz i końcowy dla tego segmentu szlaku podjazd do Shobaku robimy w największym upale dnia. W miasteczku odbijamy w bok do sklepu, robiąc tu dłuższy popas; analizując też czas i to jak nam się dzisiaj jedzie postanawiamy dojechać aż do Petry, planując zrobić 2 pełne segmenty w ciągu jednego dnia.

Wyjazd z Shobaku to doskonałe widoki na położony na wysokim wzgórzu zamek Montreal - to kolejna forteca krzyżowców na naszej trasie, robi to duże wrażenie. Za Shobakiem dłuższą serią podjazdów wjeżdżamy na poziom ok. 1550m i wjeżdżamy na fenomenalny ciąg szutrów w stronę Petry. Z góry są niesamowite widoki na rozległą Valley Arabah, czyli tereny położone na południe od Morza Martwego, na pograniczu z Izraelem, z góry świetnie widać leżącą po żydowskiej stronie rozległą pustynię Negev. Cały dalszy odcinek w stronę Petry to genialne widoki, jeden z najpiękniejszych odcinków całego Jordan Bike Trail, do tego zbliża się złota godzina przed zachodem słońca i mamy na trasie piękne barwy.


Ale też czuć już mocno w nogach dystans całego dnia, segment pomiędzy Shobakiem a Petrą nie jest tak trudny jak wiele wcześniejszych, ale tylko wtedy jak go się jedzie na świeżo, a my mamy już w nogach pełen segment z Ais do Shobaku, o skali trudności 4/5; do tego większość podjazdów w stronę Petry jedzie się po szutrze, asfalty wracają dopiero w samej końcówce, gdy już jedziemy po ciemku. Tutaj też osiągamy najwyższą wysokość całego JBT, czyli aż 1690m. Z tej góry do Petry mamy już głównie w dół, ale nie jest tak prosto, bo zjazdy do Petry są częściowo szutrowe i mocno nachylone, więc nocą nie jedzie się tak łatwo. Duże wrażenie robią światła Petry widziane z góry - jest na co popatrzeć!

Duży zgryz mieliśmy tutaj z noclegiem, w założeniu miał to być namiot, ale ponieważ na całym kawałku z Shobaku do Petry nie było żadnych sklepów to i tak musieliśmy zjechać do samego miasta po zakupy, a później wyjeżdżać z niego zaliczając kolejne podjazdy, a że byliśmy już solidnie wypompowani to nam się to zupełnie nie uśmiechało. Nie licząc na wiele sprawdziliśmy możliwości noclegów w Petrze - i nieoczekiwanie okazało się, że w miejscowym odpowiedniku naszego schroniska młodzieżowego jest nocleg za śmieszną sumę 3,5 dinara (odpowiednik niecałych 20zł) od łebka, jak na największą jordańską atrakcję turystyczną cena genialna. Wkrótce okazało się z czego wynika tak niewielka kwota - jako dwójkę dostajemy pokój z łóżkiem piętrowym, gdzie oprócz tego łóżka jest może pół metra wolnej przestrzeni do ściany, wiele już przerabiałem na wyprawach, ale takich rozmiarów pokoju jeszcze nie doświadczyłem ;)). Ubaw z tym noclegiem był niezły, ale wbrew pozorom udało się nieźle pospać, zmęczenie trasą robiło już swoje.


Sama Petra robi na nas dość słabe wrażenie, widać wyraźnie, że masowa turystyka odcisnęła na tym miejscu bardzo silne piętno; ledwo stanęliśmy na chwilę przy głównej ulicy - już mieliśmy kilku naganiaczy na głowie, a to do knajpy, a to na nocleg do imitacji beduińskiej wioski. Po setkach kilometrów jazdy po autentycznej i prawdziwej Jordanii, stykaniu się z Arabami, tak jak żyją na codzień - tutaj zanotowaliśmy dość silne zderzenie ze sztucznością i produktami dla zachodnich turystów z grubym portfelem. Ceny w sklepach lekko licząc ze 2 razy wyższe niż gdzie indziej, a w restauracjach jeszcze więcej. Wybraliśmy się tu na pizzę, zapłaciliśmy koło 60zł, a dostaliśmy dziadowską imitację pizzy na grubym cieście, sporo słabszą niż smaczne jedzenie z przydrożnych arabskich barków, gdzie było 3-4 razy taniej.

Na zwiedzanie historycznej części Petry niestety już nie mieliśmy czasu, od początku wyprawy wiedzieliśmy, że to będzie trudne do osiągnięcia, bo ze względu na sprawy urlopowe mieliśmy do dyspozycji ledwie 9 dni na całą trasę, wchodziło to w grę tylko gdybyśmy odpowiednio dużo nadrobili na trasie, bo na zwiedzanie trzeba liczyć przynajmniej pół dnia. I o ile tempo jazdy na szlaku mieliśmy wystarczające - to niestety na wszystkie problemy z kołami w rowerze Marcelego poleciało właśnie z pół dnia, to był ten czas którego nam zabrakło. Petra to atrakcja historyczna na pewno niezwykła, jedyna w swoim rodzaju - ale jakoś mocno tego nie żałowaliśmy, bo jak wspominałem zanurzenie się w turystycznej komercji po setkach kilometrów na szlaku, gdzie na szutrowych drogach ludzi się spotyka bardzo niewielu zrobiło na nas dość przykre wrażenie.

Zdjęcia z wyprawy

Dane wycieczki: DST: 118.10 km AVS: 13.98 km/h ALT: 2693 m MAX: 69.80 km/h Temp:22.0 'C
Wtorek, 2 listopada 2021Kategoria >100km, Canyon Exceed 2021, Jordania 2021
V dzień - Fuheis - Addasiya - Ma'in - Wadi Ma'in - Jabal Bani Hamida - Wadi Hidan

Śpimy krótko, wstajemy już przed 4 rano. A o 4 mamy swoisty koncert, bo o tej godzinie zaczynają się pierwsze modły z meczetów, a każdy meczet ma tutaj system nagłośnienia. Brzmiało to niezwykle, bo w głębokiej dolinie głos niesie bardzo daleko, a meczetów było kilka. W ogóle liczba meczetów w stosunku do liczby mieszkańców jest tu dużo wyższa niż porównywalna liczba kościołów w Polsce. Przy czym zdecydowana większość meczetów jest zwyczajnie brzydka, to proste, betonowe klocki z minaretem, wszystkie na jedno kopyto; jedynie te większe w dużych miastach są bardziej oryginalne.

Udało się nam sprawnie zebrać, więc ruszamy na trasę jeszcze po ciemku, kończąc wczorajszy zjazd do niewielkiego wadi. I nagle z ciemności wyłaniają się święcące oczy psów i następuje atak, a że sierściuchów było sporo, więc trochę się z nimi naszarpaliśmy. Do Byczysa mocno się przypiął jeden pies, więc jechał oglądając się do tyłu i niefartownie skręciła mu się kierownica, przez co wylądował w rowie z małą rzeczką na dnie wadi, na szczęście nic poważniejszego się nie stało.


Na podjeździe z wadi zaczyna świtać, tradycyjnie walczymy z bardzo ostrymi ściankami, po wjechaniu na poziom 500-600m zaczyna się mocno pagórkowata droga; porankami jedzie się całkiem przyjemnie, bo temperatury jeszcze rześkie, poniżej 20 stopni. Widać, ze powoli zmienia się krajobraz, na północnej części szlaku było więcej zieleni, nawet lasów, teraz coraz mocniej zaczynają dominować pastelowe kolory. Zjeżdżamy na poziom niecałych 200m do Wadi el Kafrein, skąd asfaltami zaliczamy ciężkie ściany do Addasiyi, trzeba też przejechać kawałek główną drogą z Ammanu. W miasteczku robimy zasłużony popas pod sklepem.

Kawałek za tym miastem zaczynają się genialne trawersy szutrówkami, jedzie się po tym świetnie, widoczność jest bardzo szeroka, w dół można pruć z dużą prędkością, a na drogach zupełnie puściutko.


Ale nie brakuje licznych ostrych ścianek skutecznie wysysających siły, bo w międzyczasie temperatura zdążyła już wskoczyć na poziom powyżej 30 stopni. Do tego widoki są na tyle ekstra, że co chwilę stajemy na fotki ;). Kawałek dalej jest też krótki odcinek specjalny, gdzie jedzie się chwilami zupełnym off-roadem, niezbędny by połączyć dwie drogi szutrowe. Kawałek upierdliwy terenowo i trudny nawigacyjnie, ale nie to było problemem, a sporo kolczastej roślinności na tym odcinku. I efektem tego niecałego kilometra było po kilka kolców w każdym kole. W moim góralu na tublessach nie stanowiło to problemu, mikro-dziurki po kolcach od razu się uszczelniły, natomiast w gravelu z dętkami Marcelego zaowocowało to kapciem. Z początku myśleliśmy, że tylko w jednym kole, ale wkrótce zaczęła się seria, a to źle załatane, a to okazało się, że w drugim kole też puściło, a to znowu wynikł kłopot ze zdejmowaniem opony z obręczy, która pomimo dość niskiego ciśnienia znowu zaskoczyła ciasno w rant. Na szczęście za drugim razem udało się to jakoś ściągnąć i załatać, niemniej słabym pomysłem jest wrzucenie do z założenia wyprawowego roweru Rondo Bogan jednych z najlżejszych na rynku opon, ważących w rozmiarze 29x2,1 poniżej 600g; to są opony z wylajtowanymi ściankami bocznymi, do ściganckich zastosowań, nie na wyprawy. Ale w ten sposób wielu producentów w dość sztuczny sposób obniża wagę roweru, by lepiej to w katalogu wyglądało.


Znowu straciliśmy na te wszystkie naprawy ze 2h i nasz wczesny start i założenia by nadrobić dzisiaj trochę dystansu wzięły w łeb. Po naprawach kontynuujemy podjazdy w stronę Madaby, podjazdy ciężkie, bo to środek dnia i słońce kosiło już równo. Przez samą Madabę szlak nie prowadzi, miasto mija się bokiem, ale przy drodze jest trochę sklepów i barek, gdzie fundujemy sobie średnio smaczne i dość małe hamburgery; generalnie widać, że zagraniczne dania czy np. batony cenowo wypadają dużo mniej korzystnie niż produkty lokalne.

Za Madabą jeden z nielicznych na Jordan Bike Trail prawdziwie płaskich odcinków, dopiero za Ma'in zaczynają się zjazdy do Wadi Ma'in. Choć to asfalt to widoki takie, że od razu szczęki opadają, a po zjechaniu na dno kanionu kończy się szosa i zaczyna długi odcinek dnem wadi. Krajobrazy księżycowe, jedynie na Islandii coś takiego widziałem, tyle że w zupełnie innych barwach. Kolejny raz zaskakuje pustka, poza nielicznymi pastuchami nikogo tu nie ma, poraża też niezwykła cisza; gdy się zatrzymujemy na chwilę i nie ma hałasu z jazdy na rowerze - mamy ciszę zupełną. Wzdłuż drogi widać też wyschnięty obecnie kanion.


Na koniec dnia czeka nas długi i ciężki podjazd z dna kanionu (niecałe 200m) na blisko 800m, na szczycie łapie nas zmierzch, ale z góry fajnie widać Morze Martwe i światła położonego po drugiej stronie Izraela. Musieliśmy zjechać ze 2km w bok ze szlaku by zrobić zakupy obiadowo-śniadaniowe, lokalna knajpka była już niestety zamknięta, więc pozostało nam samodzielne gotowanie. W międzyczasie mocno rozkręcił się wiatr, więc był spory problem ze znalezieniem sensownej miejscówki, bo pamiętaliśmy jak dał nam popalić wiatr 2 dni temu na noclegu. W efekcie zrobiliśmy większą część zjazdu do Wadi Hidan, wtedy wreszcie dopisało nam trochę szczęścia - i trafiliśmy na pustostan w całkiem sensownym stanie, który bez większych wahań zaanektowaliśmy na nocleg.


Zdjęcia z wyprawy

Dane wycieczki: DST: 101.70 km AVS: 13.77 km/h ALT: 2698 m MAX: 71.00 km/h Temp:24.0 'C
Niedziela, 31 października 2021Kategoria >100km, Canyon Exceed 2021, Jordania 2021
III dzień - Umm Quais - Dolina Jordanu - Kafr Rakib - Ajloun - Anjara

Wstajemy jeszcze po ciemku (to wymuszał już bardzo krótki o tej porze roku dzień), ku naszemu zaskoczeniu w czasie zwijania obozowiska zaczyna popadywać deszcz, nie tak to miało być ;). Ale wiele nie pada, to tylko krótkie mżawki, więc ruszamy na pierwsze kilometry Jordan Bike Trail. Początek to zjazdy na ok. -100m, widoki od razu robią wrażenie. Gdy zaczynamy podjeżdżać szybko sprawdza się to co czytaliśmy o szlaku - pod górę będzie ostro, nachylenia powyżej 15% na JBT to raczej norma, nie coś wyjątkowego. Od razu notujemy też starcia z psami pasterskimi - z tego ten szlak również słynie ;). Pierwszy duży podjazd skrajem kanionu - i od razu kapitalne widoczki, krótki kawałek trzeba tu rower podprowadzić (przy okazji przepuszczaliśmy przechodzące duże stado kóz), ale generalnie zdecydowaną większość się jedzie co jest wielką zaletą szlaku. Na wysokości 400-500m zaczyna się wypłaszczać, co bynajmniej nie oznacza braku gór, jedynie to że teraz następują na przemian krótkie zjazdy i podjazdy i utrzymuje się mniej więcej stałą wysokość ;)). Na tym odcinku sporo małych wioseczek, chwilami też dość solidnie wieje, temperatury w okolicach ledwie 20 stopni, dużo chłodniej niż wczoraj; ale dzięki temu też i mniej się męczymy.


Po serii pagórków następuje długi zjazd na poziom doliny Jordanu, czyli aż na -200m, zjazd robi spore wrażenie, co zakręt to nowe ekstra widoki.


 W dolinie Jordanu jedziemy odcinek wzdłuż kanału Abdullaha, następnie krótki kawałek główną drogą znany nam z wczorajszego dojazdu - i odbijamy w bok na kolejne podjazdy. Przed stanowiskami archeologicznymi w Pelli bardzo ostre ścianki, same "starożytności" widać z drogi. Długi i ciężki podjazd doprowadza nas do Kufr Rakib, już nieźle zmęczeni po raz pierwszy korzystamy z lokalnego baru z arabskim jedzeniem, całkiem dobrze podeszła nam shawarma, czyli rodzaj kebabu z kurczaka na pionowym rożnie, zawijanym w cienki placek typu pita wraz z sosami i dodatkami; jednocześnie sycące i smaczne. W Kufr Rahib kończy się pierwszy segment szlaku (oryginalnie Jordan Bike Trail podzielony jest na 12 segmentów), ale my ze względu na ograniczenia urlopowe planowaliśmy zrobić szlak w okolicach 7 dni, więc musieliśmy dziennie przejeżdżać sporo więcej - tak więc ruszamy dalej.

Za Kufr Rahib zmienia się mocno krajobraz, robi się sporo bardziej zielono, wjeżdżamy w lasy charakterystycznego dla tej części Jordanii dębu skalnego. Wymagające podjazdy doprowadzają nas na poziom 900-1000m, niestety tak się pechowo złożyło, że gdy zmierzchało znaleźliśmy się w bardzo zurbanizowanym rejonie sporych miast Ajloun (charakterystyczna muzułmańska forteca na wysokim szczycie) i Anjara, gdzie bardzo trudno było o sensowną miejscówkę.


Więc szukając miejsca na nocleg musieliśmy dzień przeciągnąć sporo bardziej niż byśmy chcieli. Zjechaliśmy miedzy innym w bok z trasy do miasta Kufran, który nas z początku przytłacza, bo niespodziewanie trafiamy na wielki ruch i mnóstwo ludzi, ale trafiamy też na barek, gdzie jemy kolejne shawarmy, tym razem jako obiad. I już bardzo zmęczeni musieliśmy jeszcze zaliczać ostry i długi podjazd (koło 400m w pionie) do Anjary, za którą liczyliśmy, że trafią się jakieś miejscówki. Po zaliczeniu podjazdu w czasie zakupów na biwak nawet trafił się Arab, który nam proponował nocleg u siebie, Marceli był skłonny spróbować, ja wolałem jednak nie ryzykować, bo w końcu człowieka nie znaliśmy i poza tym ciężko byłoby się wcześniej położyć i wcześnie wstać kolejnego dnia, a harmonogram trasy nas gonił.

Wyjeżdżamy więc kawałek za Anjarę i w końcu trafiamy na jaką taką miejscówkę w sadzie, problemem jest to, że i tak dość mocny dzisiejszego dnia wiatr jeszcze sporo przybrał na sile. Rozstawiamy namioty w sadzie mniej więcej pod kierunek wiatru licząc że jakoś to będzie ;)

Zdjęcia z wyprawy

Dane wycieczki: DST: 118.80 km AVS: 13.79 km/h ALT: 3383 m MAX: 67.20 km/h Temp:19.0 'C
Sobota, 30 października 2021Kategoria Canyon Exceed 2021, Jordania 2021, >100km
II dzień - Ma'in - Morze Martwe - Al Rama - Pella - Umm Qais

Rano mamy elegancki widok, bo nocowaliśmy na sporej górze; pierwsze kilometry to szutrowy kawałek w kierunku Morza Martwego. Jedzie się ekstra, mamy dobre preludium tego co nas czeka na Jordan Bike Trail, spotykamy miedzy innymi pierwszych Beduinów, psy, ale największą furorę robią samodzielnie pasące się wielbłądy; na taki powiew egzotyki właśnie liczyliśmy szykując się na wyprawę do Jordanii. Ale dzisiejszy dzień ma charakter czysto dojazdowy - to długi przerzut na początek szlaku do Umm Qais.


Niestety szybko dobry humor psuje nam kolejny kapeć, tym razem w tylnym kole roweru Marcelego. I wczorajsza zabawa zaczyna się od nowa, tak samo nie jesteśmy w stanie ściągnąć opony z koła, klniemy na ten rower na czym świat stoi. Bo to jest swoista komedia, Rondo Bogan to wg reklamy na stronie producenta "ideal companion for an epic adventure". Ma chyba wszystkie możliwe mocowania, dwupozycyjny widelec (w domyśle na teren i na szosę) - ale co po tych bajerach jak całkowicie zawodzi w absolutnie kluczowej sprawie jaką jest niezawodność sprzętu, jeśli właśnie w czasie trwania "epic adventure" jak my przekonujemy się, że w tym rowerze nie da się normalnie zmienić dętki, czyli wobec najczęściej spotykanej rowerowej awarii jesteśmy bezradni? Rower z tymi fatalnymi obręczami zupełnie nie nadaje się pod dętki i sprzedawanie go w takiej konfiguracji jest nieuczciwe wobec klientów, a na poważnej trasie zaczyna rozwalać to całą wyprawę jak w naszym przypadku. Znowu ze 2h się z tym szarpaliśmy, ale nijak nie byliśmy w stanie zdjąć opony, decydujemy się więc poszukać jakiegoś warsztatu samochodowego, Byczys musi jechać co parę km dopompowując koło.



Zjeżdżamy nad Morze Martwe, sporo frajdy dają wartości na głębokim minusie pojawiające się na wysokościomierzu, bo ten rejon to przecież najgłębsza depresja świata. Sam asfaltowy zjazd bardzo widowiskowy i szybki, następnie jedziemy przez szereg kurortów pod bogatych turystów. Znad Morza Martwego zaliczamy blisko 200m podjazdu, dzięki czemu osiągamy wysokość -200m ;)). I tam na skrzyżowaniu z drogą Amman-Jerozolima udaje nam się znaleźć warsztat samochodowy. Nawet zawodowy wulkanizator ze 20min się naszarpał z tym kołem, ale w końcu udało się zdjąć oponę z tej fatalnej obręczy i po załataniu koła 10cm łatką do samochodowych dętek mogliśmy normalnie pojechać dalej. Marceli specjalnie nie pompował mocno koła, by opona nie wskoczyła na rant, bo wtedy znowu nie dałoby się zdjąć opony; ale przez to opona ma zauważalne bicie na bok, ale to i tak sporo lepsze niż brak możliwości naprawy przebitej dętki.


Po tych wszystkich perturbacjach wreszcie możemy normalnie jechać - kontynuujemy więc jazdę na północ. Jedziemy cały czas doliną Jordanu, na depresji w okolicach -200m, co oznacza, że jest bardzo ciepło, cały czas temperatura utrzymuje się na poziomie 31-33 stopnie, do tego mamy wiatr w plecy, co potęguje uczucie gorąca. Ale dzięki pomocy wiatru jedziemy szybko i sprawnie; szczególnie pierwszą część trasy. Później ruch na głównej drodze 65 znacząco rośnie, przybywa coraz więcej miasteczek, gdzie ciągle ktoś na nas woła i nas pozdrawia; z początku jest to miłe, ale za którymś razem już powoli zaczyna irytować. Przy każdym postoju przerabiamy standardowe pytania "what is your name" "how are you" i na tym zdolności komunikacyjne większości Arabów się kończą, co bieglejsi w angielszczyźnie pytają się jeszcze o kraj z jakiego jesteśmy, ale Bulandy (po arabsku Polski) nikt i tak nie kojarzy ;).

Późnym popołudniem docieramy do Asz-Szuna na północy kraju, pod samą syryjską granicą, tu ku naszej uldze wreszcie opuszczamy główną drogę i od razu robi się spokojniej i przyjemniej. Ale zaczyna się też i ciężki podjazd, a jako że niewiele jedliśmy na trasie to Byczysa trochę zaczęło odcinać, więc jedziemy z pauzami na odpoczynki. Już nieźle umordowani do Umm Quais docieramy po ciemku, udaje nam się znaleźć fajną kanajpkę na obiad, gdzie po dłuższym odpoczynku odżyliśmy. To również pierwsze spotkanie z arabską kuchnią, obiad dostajemy na wielkim wspólnym talerzu i bez sztućców - tutaj jada się rękoma :))


Po dłuższym popasie robimy jeszcze zakupy na śniadanie i wjeżdżamy na rozpoczynający się tutaj zjazdem Jordan Bike Trail. Miejscówkę na noc udaje się znaleźć dość szybko, rozbijamy się przy zbiorniku wody, bo to było jedyne płaskie miejsce. W czasie rozkładania obozu chwila strachu bo przyjechał gościu cysterną by nabrać wodę ze zbiornika, ale nic mu nie przeszkadzało, że tu będziemy spać.
Zdjęcia z wyprawy


Dane wycieczki: DST: 147.70 km AVS: 21.20 km/h ALT: 1490 m MAX: 63.90 km/h Temp: 'C
Niedziela, 17 października 2021Kategoria >100km, Canyon Exceed 2021, Wypad
Rano ponownie bardzo wilgotno, podjazd znad jeziora Czorsztyńskiego robię w bardzo gęstej mgle, do tego jest bardzo zimno, temperatura spada poniżej zera. Mróz trzyma na całym kawałku nad jeziorem (tym razem jadę z północnej strony po Velo Czorsztyn), przez mgłę niestety nie ma widoków. Znad jeziora ostry podjazd na grzbiet, do czerwonego szlaku na przełęcz Knurowską, w górnym odcinku już z buta. Podobnie wygląda sprawa z podjazdem na Turbacz z Knurowskiej, po pierwszym dość płaskim odcinku jest długie podejście, nachylenie już takie, że idę z rowerem na plecach, bo pchanie jest nieefektywne.

Ale warto się było namęczyć, bo gdy robią się prześwity w lesie - widoki są nieziemskie. Wraz ze zdobywaną wysokością wjechałem ponad chmury, u góry jest piękne słońce, widać morze mgieł w Kotlinie Nowotarskiej i wystające z niej szczyty Tatr. Zdjęcia tylko po części oddają to co było widać, bardzo zadowolony jestem, że jednak zdecydowałem się zaryzykować wjazd na Turbacz, zamiast pojechać do Krakowa szosą. Wiedziałem, że będzie sporo pchania, ale dla takich widoków było warto. W schronisku na Turbaczu jem obfite śniadanie i zjeżdżam do Mszany. U góry błotna masakra, bo zamarznięta w nocy ziemia pod wpływem słońca "puściła soki" i jedzie się przez bajora błota. Ale to tak było do poziomu Suhory, niżej już była dobra terenowa droga przejezdna i w górę i w dół. Od Mszany jadę już szosą, w Wieliczce mam kolejny wypadek, mijałem na zjeździe stojący na światłach korek samochodów, gdy nagle jeden gościu gwałtownie skręcił w lewo nie patrząc czy ma wolny pas. Nie było już szans wyhamować, przywaliłem bokiem w samochód. Na szczęście nic się nie stało, więc jadę dalej, dopiero po chwili orientuję się, że biegi w rowerze słabiutko chodzą. Po sprawdzeniu roweru okazuje się, że zgiął się hak do przerzutki, ponad 100zł w plecy, niestety w szoku po wypadku nie sprawdziłem dokładniej roweru, bo to powinien płacić kierowca, bo jego wina była ewidentna.

Sumarycznie wyjazd bardzo fajny, z roweru jestem bardzo zadowolony, spora różnica na plus w porównaniu do mojego starego górala. Szkoda tylko tych wypadków, mocno obiłem kolano, a zderzenie z samochodem na szczęście skończyło się tylko niewielkim uszkodzeniem sprzętu, a niewiele brakowało do poważnych obrażeń...

Zdjęcia
Dane wycieczki: DST: 124.20 km AVS: 17.33 km/h ALT: 1788 m MAX: 60.90 km/h Temp:6.0 'C
Sobota, 16 października 2021Kategoria >100km, Canyon Exceed 2021, Wypad
Rano duża wilgoć, kawałek grzbietem za Halą Łabowską do niczego, dużo błota i mój czyściutki, błyszczący rowerek szybko zmienia oblicze ;). Odcinek szybko przypomina realia jazdy po polskich górach. Na szczęście gdy zaczyna się zjazd do Piwnicznej wychodzi słońce i otwierają się ekstra widoki. Z Piwnicznej podjeżdżam do Obidzy i jadę na Dubraszkę,  każdy zacieniony kawałek to bloto, a moja tylna opona zupełnie sobie z tym nie radzi, także i po wczorajszym bolesnym upadku mam blokadę i nie ryzykuję walki na ostrych podjazdach. 

Fajna jazda robi się dopiero na wysokości Dubraszki, gdzie kończą się lasy, tu droga wreszcie jest twarda i ubita, otwiera się też szeroki widok na Tatry i Trzy Korony. Zjeżdżam do Szczawnicy, na trasie Przełomem Dunajca spotykamy się z Byczysem i już wspólnie jedziemy na Słowację. Zaliczamy ekstra podjazd na Hardyn i Frankovską Horę, jedzie się zielonymi halami, dopiero końcówka z wredniejszym terenem, Marceli jadący na szosówce nie ma łatwo ;)).

Za Frankovską Horą wjeżdżamy na asfalty i wracamy do Polski, w Kacwinie wjeżdżamy na Szlak Wokół Tatr, niestety Tatry już za chmurami i nie ma wielkich widoków. Już o zmierzchu zaliczamy zupełnie puściutkie o tej godzinie Velo Dunajec, obiad jemy z Niedzicy. Tu się żegnamy, Marceli wraca samochodem do domu, ja nocuję na kwaterze

Zdjęcia
Dane wycieczki: DST: 113.00 km AVS: 14.68 km/h ALT: 2163 m MAX: 63.90 km/h Temp:7.0 'C
Wtorek, 14 września 2021Kategoria >100km, Canyon 2021, Wycieczka
Po maratonie Północ-Południe była tak piękna pogoda, że pomimo 1000km w nogach nie mogłem sobie odmówić powrotu na kołach do Krakowa ;)
Dane wycieczki: DST: 118.70 km AVS: 24.99 km/h ALT: 1061 m MAX: 61.30 km/h Temp:21.0 'C
Sobota, 11 września 2021Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2021, Ultramaraton
Maraton Północ - Południe 2021

Mój tegoroczny start w MPP stał pod dużym znakiem zapytania, bo ukończony ledwie niecałe 2 tygodnie wcześniej MRDP kosztował sporo zdrowia, przede wszystkim problemem były solidnie zdrętwiałe dłonie, choć i mięśniowo wiadomo, że pełnej "świeżości w kroku" (słynny komentarz o biegu Ireny Szewińskiej) nie było... Ale prognozy na MPP były bardzo zachęcające, wyglądało, że będzie głównie słonecznie - a to coś czego na MRDP zdecydowanie zabrakło i odebrało sporo frajdy z jazdy. A że ten maraton i jego klimat (jazda znad Bałtyku w Tatry) bardzo lubię; startowałem we wszystkich edycjach, więc kusiło to na tyle mocno, że postanowiłem zaryzykować!

W piątek dojeżdżam na Hel, w przepełnionym pociągu do Gdyni jedzie już spora grupka maratończyków, jest wesoło, szczególnie, gdy mały dzieciak zwrócił swój posiłek na podłogę ;). Na Helu pogoda perfekcyjna, rower zostawiam w hotelu, a sam ruszam na tradycyjny przed tym maratonem spacer nad morze. Warunki idealne, pod latarnią odbieram pakiet startowy, rozmawiam z wieloma znajomymi, dowiaduję, że podobno jutrzejsze delikatne opady mają nas ominąć (haha!) i przez las najeżony bunkrami z okresu II wojny światowej ruszam nad morze. Praktycznie w ogóle nie wieje, są nawet ludzie kąpiący się w morzu; robię sobie dłuższy spacer plażą docierając do Początku Polski.


Po spacerze czas na solidne uzupełnienie kalorii przed startem, razem z Lucjanem Kornickim wybieramy się na dobry obiad do sprawdzonej restauracji. Miło się gadało, gdy kończymy biesiadować jest już ciemno, pora na ostatnie zakupy na jutro - i wracam do hotelu. Spałem dobrze, rano wypasione śniadanie w hotelu i jadę na start maratonu, gdzie roi się już od zawodników i ich rowerów ;)). W tym roku kolejny rekord frekwencji - sumarycznie wystartowały aż 122 osoby, choć z zapisanych ok. 160 blisko 40 nie pojawiło się na starcie. Startujemy punktualnie o 9.00, do Władysławowa tradycyjnie jedziemy w policyjnej eskorcie, jadę na samym przodzie; przez pierwszą część, gdy przed nami jechał samochód z Bartkiem Pawlikiem, fotografem wyścigu było na poziomie 25-27km/h, ale gdy samochód zjechał i zostały same motocykle policyjne to już skoczyło do poziomów sporo powyżej 30km/h, chwilami dochodząc do 38km/h ;). Tym razem udało mi się ten odcinek przejechać bez przerwy na sikanie; pod koniec Mierzei Helskiej czołówka wyścigu przesunęła się do czoła peletonu - i za Władysławowem od razu mocno wyrwali do przodu. 

Ja zgodnie z planem jechałem swoim równym tempem, nastawiając się głównie na jazdę solo, a dołączając się do grupek wtedy gdy tempo było na zbliżonym do mojego poziomie. Za największym kaszubskim podjazdem nad jeziorem Żarnowieckim na znanym z wcześniejszych edycji przystanku (już chyba 3 razy tu stawałem) przebieram się i przepakowuję, niepotrzebnie wziąłem plecak na dodatkową wodę, mniej zachodu i czasu straci się na jej kupienie na trasie niż bujanie się z niewygodnym plecakiem. Przestawiam też trochę pozycję w rowerze, bo niestety z dłońmi nie jest dobrze, są zauważalne problemy z hamowaniem w górnym chwycie, a górek jest tutaj mnóstwo. W czasie postoju minęło mnie sporo zawodników pozdrawiając, ruszam z animuszem by ich podgonić, na chwilkę podłączam się do grupki Oli i Zdzisia Piekarskich, którzy jadą razem z Vukim.


Pogoda jest świetna, więc humory dopisują. Ale wszystko do czasu, już w okolicach 120km zaczyna popadywać, a rychło przechodzi w gwałtowną burzę. Przebrałem się i ruszam dalej, niestety jazda już nie taka przyjemna, szybko mam mokre siedzenie, bo miałem z tyłu małą podsiodłówkę, za krótką  by robić za skuteczny błotnik, na takie warunki lepsze są dłuższe torby.

Ale przede wszystkim coś w ogóle nie widać sensownych przejaśnień, a wg prognoz to miały być jedynie ok. 2h opady i to raczej w rejonie Kwidzyna, do którego jest jeszcze spory kawałek. Szybko okazało się, że wróżbici od prognoz jak zwykle "deczko" się pomylili, co mnie ostro wkurzyło - bo nie tak to miało być, pisałem się na słoneczko, a tu była powtórka z MRDP, choć tyle dobrego, że te parę stopni więcej, niemniej te 15 stopni to wypasu nie robiło, tak więc cały ten odcinek kląłem na synoptyków na czym świat stoi. Przed Egiertowem większą grupkę łapie szlaban kolejowy, tu cyka nas też Ania Młotek; towarzysząca nam samochodem całą trasę; po czym ruszamy na większy podjazd do skrzyżowania z DK 20, gdzie jest Orlen na którym sporo zawodników się zatrzymuje, jest nawet jeden optymista co się bierze za czyszczenie roweru, bo chwilowo nie pada ;). Widzę tutaj jak źle jest z dłońmi - mam duże problemy z odkręceniem butelki, także i z otwieraniem batoników są duże problemy. Za Egiertowem spotykam się z Żubrem, jedziemy spory kawałek, albo razem, albo w bliskim zasięgu, Piotrek ma spory problem, bo tuż przed startem zresetowała mu się pamięć w Garminie i nie ma śladu trasy, więc stara się jechać z innymi ludźmi, licząc, że może na punkcie w Sierpcu da radę coś z tym zrobić. Cały czas jest mokro, co jakiś czas popaduje. Wkrótce dołącza do nas Łukasz Drągiewicz i spory kawałek jedziemy w takiej forumowej ekipie. Po pewnym odcinku widząc, że jak to tak dalej będzie z tymi dłońmi to maratonu nie ukończę, bo nie będę w stanie utrzymać kierownicy postanawiam coś z tym zrobić. Na przystanku robię większy fitting, poprawiając lemondkę, czekam też z utęsknieniem na koniec górek, bo wąskie kaszubskie drogi z interwałowymi podjazdami, choć bardzo fajne do jazdy akurat na taką kontuzję nie są dobre, liczę, że na płaskim będzie z tym lepiej.

Ciągle irytuje pogoda, powtarza się schemat z MRDP, gdy tylko człowiek wyschnie - to zaraz pojawia się coś nowego na horyzoncie. Ucieszyłem się jak za Starogardem wjechałem wreszcie na suche asfalty, licząc, że to koniec zabawy z deszczem, a tu dosłownie 2-3km dalej, gdy wjeżdżałem na wiadukt nad A1, pojawia się na horyzoncie sina chmura i już było widać, że musi z tego ostro walnąć. No i walnęło zaraz za Gniewem, zjeżdżam na bardzo kiepski przystanek by się przebrać, zaraz po mnie ładują się trzy sakwiarki, które kawałek wcześniej wyprzedzałem, tak więc już w ogóle nie ma miejsca. Leje ostro, ale że już i tak jestem mokry to mi to większej różnicy nie robi więc jadę, mijając sporą ekipę z MPP okupującą kolejne przystanki ;))


Do mostu na Wiśle jechałem w burzy, pioruny waliły gęsto, a że tam się jedzie spory kawałek zupełnie płaskim i odkrytym terenem to zastanawiałem się ile jest prawdy w opowieściach jak to karbon przyciąga pioruny :P. Podobnie i przejeżdżając Wisłę mostem z wielkimi pylonami myślałem, czy jak walnie w pylon (w końcu najwyższy punkt w okolicy) to piorun zejdzie do podłoża po wodzie i czy izolacja z gumy opon wystarczy ;)). Do Kwidzyna docieram już nocą i mocno przeczesany, jeszcze do reszty mnie wkurzył zapchany na deszczu wysokościomierz w Garminie, to jest zawsze taka kropelka przelewająca czarę goryczy ;).

Robię dłuższy postój na Orlenie, jedząc m.in. hot-doga, odzipnąłem trochę, postawiło mnie to nieźle na nogi, więc szybko ruszam dalej, bo po wyjściu z ciepła od razu trząść zaczęło. Na podjeździe za Kwidzynem spotykam Remka Siudzińskiego, który jedzie zupełnie na krótko i który mówi, że jest mu ciepło i tak jechał cały dzisiejszy dzień - prawdziwy podziw! Remek to prawdziwy twardziel, pomimo tego, że sporo przytył w tym roku, to głową i przygotowaniem logistycznym mnóstwo nadrabia do innych ludzi; trochę niższą prędkość jazdy w pełni niwelując krótszymi postojami. Widząc jak jedzie w warunkach, które wiele osób rozkładały byłem pewien, że bez problemu dotrze na metę w limicie i się nie pomyliłem. Pierwszy nocny odcinek idzie OK, bardzo motywująco na psychikę działa to, że zaczynam widzieć, że zmiana pozycji przyniosła wyraźny skutek i z dłońmi robi się coraz lepiej. Na Lotosie w Kisielicach, gdzie spotykam Lucjana jeszcze krótka poprawka bloku i ruszam dalej, wkrótce spotykając ekipę Żubra i Łukasza oraz Darka Janeczka, którzy robią gumę na zupełnym zadupiu. Wkrótce się wszyscy razem zjechaliśmy i większość nocnego odcinka pokonywaliśmy wspólnie, choć oczywiście rozmaitych tasowań nie brakowało. Odcinek wredny, dużo dziur, sporo podjazdów, dopiero na jakieś 20-30km przed Sierpcem poprawiają się drogi oraz wyraźnie się wypłaszcza.

Punkt w Sierpcu z dużym wypasem, można zjeść na ciepło zupki, wypić herbatę czy kawę, mi idealnie podeszły świetne kanapki, doskonałe na zmianę smaku po licznych słodyczach. Obsługa perfekcyjna, od razu widać, że jak taki punkt robią ludzie sami jeżdżący ultra - to wypada to najlepiej. Żubrowi udało się wgrać do Garmina ślad, niestety przed Sierpcem zaczął go już łapać mocny kryzys żołądkowy, który jak się okazało za Płockiem zmusił go do wycofu, niestety z nawalającym żołądkiem nie sposób zrobić tak trudnej trasy. U mnie z kolei jedno z ogniw do lampki okazało się wadliwe, na szczęście udało mi się pożyczyć ogniwo od Łukasza, który miał wystarczający zapas (choć sumarycznie okazało się, ze starczyło to co miałem).

Za Sierpcem jadę kawałek z Marcinem Kabałą, który również jechał w tegorocznym MRDP, dojeżdżamy w rejon gigantycznej rafinerii Orlenu w Płocku, nocą robi to duże wrażenie. Już samotnie przejeżdżam przez jeszcze zupełnie pusty Płock i przekraczam Wisłę, świtać zaczyna kawałek przed Gąbinem, na krótkich podjazd znad doliny Wisły, mgły na wzgórzach wyglądają malowniczo. Zaczynają się płaskie równiny Mazowsza, wiatr na większości tego odcinka przeszkadza (choć na szczęście nie jest silny); dla wielu zawodników ten odcinek był trudny ze względu na monotonię i sporo przeciwnego wiatru. Ja wręcz przeciwnie, jako rodowity mieszkaniec Warszawy, trenujący często na Gassach, byłem doskonale przyzwyczajony do mazowieckich realiów i przeleciałem ten odcinek jak dzik po żołędzie ;). A mazowieckie równiny ciągną się blisko 200km, aż pod rejon Przysuchy, gdzie wjeżdża się już na Wzgórza Koneckie. W Przysusze robię sobie postój na jedzenie, za miastem zaczynają się fajne interwały na krótkich ściankach, a kawałek dalej, podobnie jak w zeszłym roku spotykam Transatlantyka, który wyjechał mi na spotkanie. Bardzo fajnie było pogadać z Markiem, wspólnie pokonujemy długi podjazd na Hutę, żegnając się na szczycie.


Pagóreczki dalej trzymają, aż do Łopuszna jest ileś krótkich ścianek, też bardzo wredny kawałek po DK74, gdzie pomimo niedzieli jest wielki ruch. Ale to tylko parę km. Jako, że w nogach już ponad 700km zastanawiam się co tu robić z noclegiem, bo oceniam, że jazda drugiej nocy nie ma sensu, a ciśnienia na wynik nie mam, jadę dla przyjemności i góry chciałbym robić za dnia. Ogarniam nocleg w agroturystyce w Lelowie, odcinek z Łopuszna w miarę szybki, bo dość płaski, jedynie jedna większa hopka na trasie. Na Orlenie w Koniecpolu (już nocą) jeszcze ostatni postój, kolejny raz spotykam się tutaj z Krzyśkiem Szczeckim i Tomkiem Jakubcem, z którymi dzisiaj sporo się tasowaliśmy. Zostało jeszcze 10km do Lelowa i przed 21 jestem już na kwaterze.

Postój noclegowy (w przeciwieństwie do zeszłego roku, gdy oka zmrużyć nie mogłem) wypadł elegancko, spałem 3h jak drewno, po tym jak alarm mnie wybudził ze snu, ze 2min nie wiedziałem gdzie jestem ani co się dzieje ;). Ruszam przed 2 w nocy, w sumie na postój poleciało 5h, ale dobrze się zregenerowałem. Od razu po wjechaniu na trasę maratonu spotykam Bartosza Kalisza, kawałek wspólnie jechaliśmy, ale wkrótce zaczęły się jurajskie górki, więc każdy pojechał swoim tempem. Dobrze przespana nocka robiła swoje i dogoniłem kilku zawodników, którzy jechali bez snu, lub podsypiając na przystankach. Pogoda natomiast kiepska - mokre drogi, dużo wilgoci w powietrzu, od czasu do czasu lekko pokapuje; dopiero na mecie dowiedziałem się, że ludzie co jechali, gdy ja spałem mieli solidne burze na Jurze, więc na noclegu tym razem mocno wygrałem. Początek idzie jeszcze dość topornie, w mokrych warunkach nocą jeździ się kiepsko, ale wizja zbliżającego świtu była bardzo zachęcająca. Już kawałek za Olkuszem powoli zaczyna się rozjaśniać, a w Krzeszowicach jest właściwie widno. Trasę na metę i wszystkie podjazdy dobrze znałem i wiedziałem czego się spodziewać, po przejechaniu Wisły zaczynały się już solidnie górki, na przywitanie Marcyporęba z 13% nachyleniem, potem do Kalwarii Zebrzydowskiej jeszcze łatwiejszy odcinek, a potem już długa seria podjazdów za Kalwarią, Zachełmna (z której elegancko było widać położoną na szczycie innego grzbietu Lanckoronę) i wreszcie Makowska.


Na Makowskiej mocno się wkurzyłem - to bardzo wąska droga i mijanie samochodem roweru trzeba robić z wielką uwagą i na  małej prędkości, bo nie ma tu miejsca, a rowerem na takim nachyleniu łatwo może bujnąć na bok. A tymczasem baba zjeżdżająca z góry w ogóle nie zwolniła, minęła mnie na 30cm, a przez okno widziałem, że w jednym ręku trzyma kubek z napojem, kierownicą na tak trudnej drodze kręcąc jedynie jedną ręką! Niestety małopolscy kierowcy to jest dramat, dla mnie najgorsi w całej Polsce, a im bliżej Podhala tym z tym gorzej... Ale pomimo tego zajścia udało się wciągnąć Makowską bez stawania, a do łatwych ten podjazd nie należy, szczególnie, gdy ma się już 900km w nogach ;). Za Makowską nowy odcinek na MPP, czyli krajówkę do Jordanowa zastąpiły boczne drogi przez Wieprzec, Skomielną Czarną i Łętownię, co oczywiście dodało do trasy sporo wymagających podjazdów. Niestety taki był układ tych dróg, że pod górę z reguły były dość dobre nawierzchnie, natomiast na zjazdach sporo dziur, w ogóle trochę Małopolska rozczarowała pod tym względem, trochę tu było dziurawych odcinków. Ale wiele to nie przeszkadzało, bo ten dzień "zrobiła" pogoda, po zejściu porannych mgieł zrobiło się słonecznie, wkrótce dało się już jechać na krótko - właśnie na coś takiego tu liczyłem i dlatego zdecydowałem się jechać pomimo MRDP w nogach.

Zmęczenie w nogach coraz większe, ale i meta już coraz bliżej. Ostatni postój robię na Orlenie w Rabce, niestety kiepskim, ze słabym wyborem asortymentu; a miałem ochotę na dużego burgera ;). Za Rabką ciężki podjazd na Obidową, z którego widać już Tatry (niestety tym razem w chmurach). Z Obidowej zjazd zakopianką do Klikuszowej (nocą Adam Szczygieł zderzył się na tym kawałku z psem, który nie wiadomo skąd wziął się na tak głównej drodze). Od Klikuszowej, po zjechaniu z zakopianki mijałem bardzo długi korek z przeciwnej strony, stojący na światłach na zakopiankę. Później sanktuarium w Ludźmierzu, Szaflary - i można się szykować na deser MPP, czyli podjazd na Gliczarów. Ściana sroga 22-23%, już ponad 1000km w nogach, ale dałem radę wciągnąć, nawet nieco mniej mnie to styrało niż zazwyczaj. Tam to już byłem w domu - piękny grzbiet Gliczarowa, pokonany ostrym tempem ostatni podjazd na Głodówkę i o 14.57, z czasem 53h57min melduję się na mecie! Dało to nadspodziewanie wysoką pozycję, bo 18 miejsce, jedynie raz, w 2018 roku byłem wyżej na MPP; tak więc pomimo, że nie jechałem tutaj na wynik udało się uzyskać całkiem dobrą pozycję.


Tegoroczna edycja okazała się nadspodziewanie wymagająca, załamanie pogody na Kaszubach przeczesało sporo zawodników, przez co stracili sporo czasu i zamulali w nocy, później na mazowieckim płaskim odcinku wiatr przeszkadzał, a końcówka była najcięższa w historii MPP; więc sumarycznie aż 47 osób (38%) ze 122 co stanęły na starcie wycofało się lub dojechało po limicie.

Ale przede wszystkim ten maraton to kawał przygody, uwielbiam to uczucie, gdy staje się na tym symbolicznym Początku Polski pod latarnią na Helu i siłą własnych mięśni trzeba przejechać w Tatry, w tak krótkim czasie przejeżdżając przez tyle rozmaitych krain geograficznych naszego pięknego kraju. Na mecie tradycyjna integracja, dzielenie się opowieściami i przygodami  z trasy z innymi zawodnikami, oklaskiwanie tych którzy właśnie docierają i zamawianie do jedzenia wszystkiego co się da, po takiej wyrypie te trzy obiady da radę zmieścić ;)). Z dłońmi na mecie nastąpił prawdziwy "cud domu brandenburskiego" - były w lepszym stanie niż na starcie; jak to mawiał Ferdynand Kiepski "są na świecie rzeczy o których się fizjologom nie śniło" ;)).

W ogóle fizycznie dość dobrze zniosłem ten maraton, obyło się bez kontuzji, te 3200km z MRDP zaprocentowały pod kątem wytrzymałości; tak więc sumarycznie byłem bardzo zadowolony, że zdecydowałem się pojechać MPP. A we wtorek pogoda była niemal perfekcyjna, słonecznie, ze 22-24 stopnie; tak więc zdecydowałem się pojechać rowerem do Krakowa na pociąg, a gdy na trasie mijali mnie organizatorzy jadący busem do Warszawy i zaproponowali zabranie się z nimi - nawet nie miałem pokusy by im nie odmówić ;)). Jechało się świetnie, tym razem już bez presji czasowej, z długimi odpoczynkami, bo do pociągu miałem duży zapas; góry mają mnóstwo klimatu, a jazda w takiej pogodzie to czysta przyjemność.

Podziękowania dla organizatorów - impreza jak zwykle świetnie zorganizowana, trasa bardzo wymagająca, ale i równie ciekawa; a meta na Głodówce to już swoista Mekka ultrasów, za rok z chęcią kolejny raz tam wrócę!

Zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki: DST: 1014.00 km AVS: 24.10 km/h ALT: 8545 m MAX: 67.10 km/h Temp:17.0 'C
Sobota, 28 sierpnia 2021Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2021, MRDP 2021, Ultramaraton
MRDP - dzień 7

Po zaledwie godzinie snu budzę się, chwilę jeszcze leżę, ale nie mogę już zasnąć. Uznaję więc, że trzeba ruszać, bo rywale tuż za plecami, a jest realna szansa na podium MRDP; spanie to będzie na mecie. Perspektywa jazdy 1050km z Międzylesia na metę z ledwie godziną snu w Gubinie mnie przerażała, ale: 


Wychodząc z hotelu spotykam Pawła Sojeckiego, który się tu właśnie melduje, podobnie jak ja przejechał brukowane odcinki nocą, a Kuba Szumański, który spał w Zgorzelcu też już się mocno zbliżył do Gubina. Jadę więc na prom Połecko, na tym kawałku to już ostatnie odcinki lubuskich bruków. Przy promie czeka Tomek Ignasiak, pogoda wczesnym porankiem była elegancka, nad Odrą przez chmury zaczynało przeświecać słońce, do tego wypasione kanapki Tomka - jednym słowem to było najlepsze śniadanie na całym wyścigu, podziękowania dla Tomka za tak bezinteresowną inicjatywę!


Po wjeździe na krajówkę do Słubic zaczyna się elegancka jazda, o tej godzinie jeszcze nie ma wielkiego ruchu, a sama droga całkiem przyjemna do jazdy - szerokie przestrzenie, łagodne pagóreczki i sporo zieleni. Za Słubicami już niestety nie jest tak przyjemnie bo zaczyna coraz mocniej przeszkadzać wiatr, a odcinek do Kostrzyna jest mocno odkryty i płaski, więc wiatr ma gdzie tu hulać. W Kostrzynie robię zakupy, też się przebieram bo wreszcie zrobiła się fajna pogoda, a temperatura wskoczyła na dawno niewidziane poziomy czyli 18-20 stopni ;). Za Kostrzynem zaczynają się fajne zachodniopomorskie tereny, gęstość zaludnienia w tym rejonie niewielka, do Sarbinowa jeszcze spory ruch, a po zjeździe z krajówki w Mieszkowicach już pustki. Ten odcinek ma dla mnie mnóstwo uroku - jazda na najbardziej na zachód wysunięty fragment Polski, głównie przez lasy, a od Gozdowic wzdłuż Odry. W Siekierkach mija się wielki cmentarz wojskowy, przejeżdżając tutaj zawsze mi się przypomina odcinek Czterech Pancernych "Zakład o śmierć" i scena forsowania Odry


Za Cedynią powoli zaczyna mnie łapać znużenie, zaczynają się niepotrzebne postoje, a to na to, a to na tamto i w efekcie czas ucieka. Za Widuchową robię z półgodzinny odpoczynek, gdy ruszam to na odkrytej przestrzeni łapie mnie mocne uderzenie deszczu (który dotąd dziś nie dawał znaków życia), zanim dojechałem na przystanek by się przebrać zdążyłem przemoknąć. Od Gryfina jazda do niczego, zaczyna się aglomeracja Szczecina i duży ruch na drogach, do tego pogoda już wróciła do normy, czyli co chwilę pada. Na tym odcinku zaczynam też mocno odczuwać ból stóp, gdy zdejmuję buty i skarpetki okazuje się, że skórę na stopach mam całkowicie rozmoczoną - to efekt jazdy od niemal tygodnia w mokrych butach. Kupiłem jeszcze worki foliowe, by zobaczyć czy to coś zmieni, ale było jeszcze gorzej. No ale co było robić - musiałem z tym jechać dalej, ale na te wszystkie postoje zleciało sporo czasu i jadący za mną Kuba Szumański zbliżył się na odległość ledwie 20-30min, a to już żadna przewaga. W Goleniowe robię postój zaopatrzeniowy przed nocą, gdy wyjeżdżam z tego miasta jest już ciemno.

Pierwsza część odcinka za Goleniowem sensowna, po starej "trójce" - puściutko i z dobrym asfaltem. Niestety długo to nie potrwało, wkrótce lunęło mocno, a drogi się pogorszyły, doszło też trochę małych górek, na których trzeba było mocno uważać, bo było bardzo ślisko. Za Parłowem wjeżdża się na trasę BBT, czyli już na trójkę, ale z pełnym ruchem samochodów, do tego jest mokro i bardzo syfnie. Tak więc odcinek do Międzyzdrojów jechało się mocno nieciekawie, tutaj dociera do mnie niespodziewana wiadomość, że prowadzący Paweł Pieczka, którego też sieknęły te nocne ulewy idzie spać do rana. Motywacja od razu skoczyła mocno do góry, choć oczywiście w to że Paweł będzie spać aż do świtu bardzo ciężko mi było uwierzyć; ale wykluczyć tego też nie można było, więc trzeba było spróbować powalczyć o zwycięstwo. I co się dzieje w takiej chwili, gdy człowiek łapie duży zastrzyk motywacyjny? Na jednym ze zjazdów na Wolinie łapię kapcia i cała motywacja schodzi ze mnie jak powietrze z tej dętki ;). Koła wytrzymały liczne dziury, góry i bruki, a poległy na równiutkim asfalcie w takim momencie! Biorę się za tę naprawę, modląc się by nie było z wymianą jakiś problemów, bo warunki do naprawy były trudne, a jak wiadomo gówno chodzi po ludziach...

Naprawiałem to na deszczu, na syfnym poboczu, będąc już mocno zmęczony i niedospany, a wtedy bardzo łatwo o błędy typu przycięcie dętki, czy złe ułożenie opony. Do tego ileś piasku mi naleciało do środka opony, pomimo, że robiłem to uważnie i dokładnie. Zeszło się na to z pół godziny - ale na całe szczęście naprawiłem to skutecznie i nie było powtórki z tematu za parę kilometrów. Przed Dziwnowem znowu lunęło mocno, tutaj miałem taką komiczną sytuację z policją, która podjechała do mnie mówiąc, że na ścieżce rowerowej bezpieczniej. A była 1 w nocy, na drogach zupełnie pusto, lało jak z cebra, a po tej gumie to jazda po badziewiu z kostki była tym o czym tylko marzyłem ;)). Na szczęście zrozumieli moją argumentację i nie czepiali się. Za Dziwnówkiem mijam śpiącego na przystanku Pawła Pieczkę i zostaję tymczasowym liderem wyścigu. Ale dochodziłem już do ściany swoich możliwości, skrajnie zmęczony organizm coraz mocniej zaczynał dopominać się o sen. Trochę jeszcze powalczyłem, ale za Trzebiatowem zrozumiałem, że trzeba będzie spróbować choć chwilę się przespać, bo zbliżałem się do granicy mikro-utraty przytomności, a to jest taka dość wyraźna granica bezpieczeństwa, której przekroczenie na ultra może mieć bardzo poważne konsekwencje.

I znowu zaczęły się proste i głupie błędy wynikające ze zmęczenia - najpierw próbowałem zasnąć na betonowym przystanku bez ławek, ale było za zimno od podłoża, a następnie kawałek dalej próbowałem spać na przystanku, tutaj doszedł mnie dużo świeższy Paweł Pieczka (który oczywiście do świtu nie zamierzał spać :)). Nie wiem czy coś w ogóle pospałem, jeśli już to były to mikro-drzemki po parę minut. Sumarycznie na to wszystko poleciała ponad godzina; coś to mnie zregenerowało, więc krótko przed świtem ruszyłem dalej, warunki dalej do niczego, przed Kołobrzegiem znowu lać zaczęło, w mieście zajeżdżam na Orlen, gdzie regenerował się Paweł Pieczka. Dalej jeszcze mnie trzymało zmęczenie i zamulenie, straciłem tu blisko godzinę, stopy bolą już potwornie, w ogóle nie jestem w stanie normalnie chodzić, muszę stawać na piętach lub chodzić bokiem. W międzyczasie nadjechał też Kuba Szumański, który wiele tu nie stał i ruszył z 10min przede mną.

To mnie wreszcie zmobilizowało do zebrania się w sobie i ruszyłem solidnym tempem dalej, za Kołobrzegiem na kiedyś bardzo ruchliwej DK11 teraz spokojnie, bo sporą część ruchu wzięła ekspresowa "szóstka". Kubę doganiam kawałek przed Mielnem, Pawła nawet nie próbowałem dalej gonić, bo wiedziałem, że to poza moimi możliwościami. Z Kubą jechaliśmy spory kawałek albo w bliskiej odległości, albo obok siebie, próbował mnie kilka razy zerwać, ale mieliśmy bardzo podobny poziom rowerowy, więc udawało mi się nadrobić. Za Mielnem kiedyś trzeba było jechać odcinek po chamskich betonowych płytach, teraz wzdłuż niego wybudowano asfaltową drogę rowerową, więc jechało się bardzo sprawnie. Tutaj zatrzymałem się na przebieranie się, bo już się cieplej zrobiło, a deszcz odpuścił. Ledwie ujechałem parę kilometrów goniąc Kubę - i znowu lunęło, do Darłowa wjechaliśmy w kolejnym oberwaniu chmury i znowu trzeba było się przebierać. Odcinek do Ustki bardzo męczący - do deszczu dołączył silny przeciwny wiatr, na tym odcinku z Darłowa ze dwa razy mnie mocno zlało - to był na całe szczęście już ostatni deszcz na MRDP. W Ustce także i ostatni postój zaopatrzeniowy na wyścigu, na metę zostało jeszcze 130km. I ciągnęły się nam te kilometry mocno, szczególnie odcinek bezpośrednio za Ustką był wredny - czołowy wiatr nieźle dawał popalić, sporo kiepskich nawierzchni, a muliło mnie już strasznie, bo deficyt snu miałem ogromny. Po odbiciu w głąb lądu i wjeździe na DW213 nieco poprawiły się warunki wietrzne, wiatr dalej przeszkadzał, ale nie wiało tak mocno jak w pasie nadmorskim, asfalty też sporo lepsze niż za Ustką.

Na 80km przed metą zmuliło mnie już na tyle mocno, że umawiamy się z Kubą (z którym od Mielna jechaliśmy w bliskiej odległości i tak bardzo luźno ustaliliśmy, że raczej ścigać się nie będziemy i wjedziemy razem na metę na drugim miejscu), że on pojedzie nieco wolniej, a ja stanę na parę minut. Posiedziałem z 8-10min z zamkniętymi oczami, coś tam minimalnie pomogło i ruszyłem mocniejszym tempem by dogonić Kubę. Cisnąłem solidnie, ale gdy odpaliłem monitoring to zorientowałem się, że wcale się nie zbliżam, a wręcz jeszcze oddalam. Wiadomo, że to wyścig i każdy chce powalczyć o swoje, więc takie umawianie się na cokolwiek trzeba traktować ze sporym dystansem. Ale był wielki plus tej sytuacji - dostałem ogromny zastrzyk adrenaliny, senność mnie całkiem opuściła i ruszyłem już na maksa swoich możliwości. Kubę udało mi się dogonić po jakichś 20km, ale będąc w mocnym gazie nie zmniejszyłem tempa, tylko cisnąłem ile fabryka dała. Odcinek na metę jest dość wymagający, to najbardziej pagórkowaty odcinek wybrzeża, na tych ostatnich 80km było 550m w pionie, więc ten finisz kosztował dużo sił, bo oczywiście Kuba nie odpuszczał; ale z drugiej strony na górkach łatwiej kogoś urwać niż na płaskim. Udało mi się go zerwać dopiero na górkach przed Gniewinem, ale oczywiście dalej nie odpuszczałem, bo przewaga była niewielka, na zjeździe nad jezioro Żarnowieckie już przesadziłem, bo powyżej 60km/h załapałem mocne podmuchy bocznego wiatru, dobrze że udało się sensownie z tego wyhamować. Kawałek dalej ostry podjazd znad Żarnowca, ostatnia większa górka na MRDP i pozostaje 20km, które jechałem już na ostatnich nogach. W Karwii wyjeżdżają mi naprzeciw Rafał Jędrusik i Rysiek Herc, którego ostatnio widziałem, gdy musiał się wycofać pod Prudnikiem - i w tej asyście honorowej wjeżdżam na metę o 16.45, kończąc MRDP na drugim miejscu z czasem 8dni 4h 45min!


Satysfakcja z ukończenia MRDP na pudle ogromna, zrealizowałem swój plan maksimum poprawiając o blisko 10h swój rekord trasy z 2013, pomimo, że tegoroczna edycja była dłuższa o ok. 4h, do tego z bardzo wredną pogodą. A dodatkowej satysfakcji dostarczyła tak niezwykła końcówka, bo takie finisze na ultra nie są często spotykane, już nawet nie chodzi o to, że tym razem udało mi się ów finisz wygrać, a o samą walkę, podziękowania dla Kuby za rywalizację na końcówce! To też mi pokazało jak niezwykłe możliwości drzemią w ludzkim organizmie. Na tej końcówce byłem już skrajnie niedospany i wypruty, a pomimo tego znalazłem w sobie jakieś nadzwyczajne rezerwy na długi 80km finisz. Na ostatnim segmencie miałem najlepszy czas z wszystkich zawodników, a pomiar mocy (na większości wyścigu bezużyteczny) pokazał, że ostatnie 65km pokonałem z NP 210W, czyli poziomem jaki nieczęsto miewałem na 2h treningach pod domem zupełnie na świeżo; nawet pierwszego dnia będąc wypoczęty i zregenerowany jechałem wolniej.



Podsumowanie

MRDP to przede wszystkim kawał przygody, w tym roku niestety fatalna pogoda odebrała sporo frajdy z jazdy, bo lało praktycznie cały tydzień, co w sierpniu należy do rzadkości, również i temperatury jedynie pierwszego dnia były w okolicach 20 stopni. Natomiast jazda w czubie wyścigu zrekompensowała mi to co odebrała pogoda, bo jednak takie ściganie daje sporo frajdy i mnóstwo motywacji, bez rywalizacji z innymi ludźmi nawet nie ma co marzyć by się zmobilizować do tak wielkiego wysiłku. Tegoroczna trasa była pod względem trudności i ilości gór najbardziej wymagająca w historii imprezy - najdłuższy dystans i najwięcej gór, szczególnie zmiana trasy w rejonie Gorlic oraz Starego Sącza podniosła skalę trudności bo doszło sporo trudnych podjazdów. Natomiast poprawiło się znacznie pod kątem nawierzchni - w tym roku asfalty w porównaniu do 2013 i 2017 były sporo lepsze, wiele dziurawych dróg wyremontowano i to co kiedyś było zmorą tego wyścigu obecnie nie jest już problemem, został jedynie dłuższy odcinek dziur pod Zosinem i trochę sporo krótszych w różnych innych miejscach, które już nie stanowią większego wyzwania.

Tegoroczną imprezę ukończyło (czyli przejechało w limicie) 26 z 49 (53%) zawodników jadących w kategorii Solo oraz zaledwie 3 z 17 z kategorii Open (18%) i żaden z dwójki jadących w pobocznej kategorii Support, widać po tym dość dobrze, że w takich imprezach opłaca się jeździć samotnie, jazda z kimś oczywiście też może zaprocentować (szczególnie w przypadku par damsko-męskich) ale wymaga to już wielkiego zgrania.

Strategia jazdy - tym razem postawiłem na noclegi pod dachem. Czy to była dobra decyzja, ciężko ocenić. Z jednej strony nocleg pod dachem daje lepszą regenerację, szczególnie przy słabej pogodzie, z drugiej mocno ogranicza mobilność na trasie, trzeba koniecznie gdzieś dociągnąć i to mi bardzo mocno doskwierało na tegorocznej trasie. Miałem dwie solidne wpadki z noclegami, zarwanie ostatniej nocy w Gubinie kosztowało mnie jazdę na metę na bardzo dużym długu sennym, co oczywiście musiało się odbić na dyspozycji, w Piwnicznej też niewiele brakowało do poważnej wpadki. Po tych doświadczeniach IMO najlepszym rozwiązaniem jest system mieszany, spanie zarówno na kwaterach jak i na dziko. Gdy dobrze nam pasuje i potrzebujemy lepszej regeneracji - to spać na kwaterze. A gdy senność nas łapie nagle - to wioząc sprzęt noclegowy możemy iść spać gdzie chcemy. I takie rozwiązanie stosował zwycięzca, czyli Paweł Pieczka, dzięki czemu sporo zyskał, dużo więcej niż stracił na tym co musiał dodatkowo wieźć.

Każdemu miłośnikowi długich dystansów polecam ten typ wyścigu, czyli imprezę wielodniową, trwającą ponad tydzień. To jest zupełnie inna bajka niż jeżdżenie klasycznych ultramaratonów 500-1000km, tutaj aspekt przygodowy zaczyna mocno dominować nad czysto sportowym, po 2 dniach jazdy waty, tętna, kadencje odpływają gdzieś daleko, a człowiek przestawia się na zupełnie inne tory. Wymaga to całkowitego wyłączenia się z życia zewnętrznego, żadne tam fejsy, insty, stravy - liczy się tylko rower i my, jak pisałem już we wstępie jest to taki prywatny film drogi. I taki reset we współczesnym świecie, szczególnie od wirtualnych aktywności bardzo się przydaje ;))

Zdjęcia z wyścigu
Dane wycieczki: DST: 665.50 km AVS: 24.13 km/h ALT: 3021 m MAX: 64.60 km/h Temp:14.0 'C
Piątek, 27 sierpnia 2021Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2021, MRDP 2021, Ultramaraton
MRDP 
VI dzień - Międzylesie - Głuszyca - Świeradów-Zdrój - Zgorzelec - Gubin

Spałem dobrze, startuję koło 5 rano, przed wyjazdem sprawdzając sytuację w wyścigu. Prowadzący Paweł Pieczka już skończył Kotlinę Kłodzką, więc jest 8-10h z przodu, z niewielką stratą Paweł Sojecki, ale z dnia na dzień zaczynający tracić swoją przewagę z pierwszej fazy wyścigu, a w nocy na trzecie miejsce przesunął się jadący bardzo równo Adam Kałużny, ze mną w tym samym hotelu w Międzylesiu spał Paweł Chwała (ale on jedzie w kategorii Open), a ok. godzinę za mną jadą Jakub Szumański i Adam Szczygieł, a za nimi jakieś 1-2h Jacek Kozioł, Przemek Kijak i Śruba. Jednym słowem w czołówce bardzo ciasno i w dwie-trzy godziny to się może wszystko zmienić.

Na pierwszym podjeździe za Międzylesiem zaczyna już dnieć, tutaj również niewielka zmiana trasy, dzięki której fatalne dziury przez Gniewoszów zostały zastąpione równiutkim asfaltem przez Niemojów. Już na pięknej drodze granicznej prowadzącej puściutką Doliną Orlicy wyprzedza mnie Paweł Chwała, który ruszył z Międzylesia tuż po mnie. Ale wyprzedza to mało powiedziane, łyknął mnie jak Ferrari wyprzedzające Poloneza, jadąc dobre 5km/h szybciej i szybko znikając na horyzoncie. Nie podjąłem rękawicy, w ogóle mnie to nie zdeprymowało, bo wiedziałem, że Paweł w ten sposób cisnąc musi jechać na duży kredyt, bo gdyby to było jego normalne tempo to byłby co najmniej dobę z przodu. Na takim wyścigu trzeba jechać swoje, mocne podpalanie się i jazda "ponad stan" łatwo może wyeksploatować organizm, a na metę zostało jeszcze ponad 1000km.

Cały odcinek wzdłuż granicy w zimnie, 5-7 stopni ledwie, ale miało to mnóstwo klimatu - puściutka droga wzdłuż Orlicy, nawet Zieleniec jak wymarły, parujące jeziorka, mgła na łąkach. Bałem się, że mocno mnie wytelepie na zjeździe do Kudowy - bo to najdłuższy zjazd całego MRDP (500m różnicy poziomów na raz), do tego i bardzo szybki, udało mi się w końcu przekroczyć 70km/h. Ale w sumie źle nie było, wiele nie zmarzłem, a na dole w Kudowie było już parę stopni cieplej i nawet wyszło słońce. Robię tu popas śniadaniowy pod Żabką, niestety to były miłe złego początki bo na podjeździe pod Karłów Drogą Stu Zakrętów już zaczęło padać, powróciła dobrze już poznana na MRDP klasyka, czyli opady konwekcyjne, co chwile opad, przerwa, opad i tak bez końca.


Przez mokrą drogę zjazd spod Szczelińca słabiutki, trzeba było jechać dość asekuracyjnie. Sprawnie przejeżdżam ostrą ściankę przed Tłumaczowem i jedną wielką dziurę, czyli Krajanów (na szczęście większość dziur jest na podjeździe, zjazdu tylko krótkie fragmenty). Po wjeździe na szosę wojewódzką do Głuszycy podjechała z przodu zupełnie sina chmura, niesamowicie było to z góry obserwować jak schodziła w dół do Głuszycy. Byłem już psychicznie przygotowany, że walnie na maksa, ale tym razem się ufarciło - gdy zjechałem na dół to co prawda cała Głuszyca była zalana, a drogą płynęła mała rzeka, ale na mnie nic nie spadło ;)

W Głuszycy krótkie spotkanie ze poznanym na Pierścieniu Jankiem Wosiem, który wyjechał na trasę pokibicować zawodnikom, szkoda, że nie było czasu dłużej pogadać. Na podjeździe za Głuszycą kolejne zaskoczenie - dramatyczne dziury na odcinku paru kilometrów zastąpił nowiutki asfalt, a jeszcze w maju, gdy jechałem tędy na Zlot na tym odcinku straszyły wielkie kratery. Kawałek bardzo fajny, lubię tędy jeździć, ale pogoda nie odpuszcza, co chwilę wali deszcz, do tego cały czas utrzymuje się dość niska temperatura, w okolicach 10 stopni; piękny mamy sierpień w tym roku... Ulewa złapała mnie między innymi na przełęczy za Mieroszowem i do Chełmska już zjeżdżałem na mokro, też i na Kowarskiej padało, choć już nie tak intensywnie. Ale pomimo tego dzisiaj jedzie mi się sprawnie, sporo lepiej niż wczorajszego dnia, gdy było dużo mniej gór. Od Kowar mocno ruchliwy odcinek, za Podgórzynem staję na hot-dogi w Żabce, sprawdzam też monitoring - i okazuje się, że jestem drugi, Paweł Sojecki nieoczekiwanie spał w dzień, a gdzieś na trasie minąłem Adama Kałużnego i Pawła Chwałę, który rano z takim animuszem cisnął; ale nie było to za rozsądne, bo doprowadziło do poważnej kontuzji uda, w efekcie musiał znacznie zwolnić i poświęcić więcej czasu na regenerację. Gdy kończyłem postój właśnie nadjechał Adam Kałużny (którego ostatnio widziałem gdzieś pod Bartoszycami), szybko wskoczyłem na rower i dogoniłem Adama na światłach przed krajówką. Fajnie było z kimś chwilkę pogadać, na ostrym podjeździe na Zakręt Śmierci Adam pojechał trochę szybciej, ale spotykamy się na górze (gdzie znowu zaczęło padać) - był tam lotny punkt Tomasza Karbowniczaka (dozwolony przez dyrektora wyścigu), kolejna fajna inicjatywa! Ale stałem tylko chwilkę, żeby nie zmarznąć, bo dobra termika na długim zjeździe do Świeradowa to podstawa ;))

W Świeradowie krótka wizyta na Orlenie - i wjeżdżam na ostatnią solidniejszą górę MRDP, czyli ściankę do Czerniawy. U góry łapię duży zastrzyk motywacyjny, całe góry przejechane, a i załamania pogodowe na płaskim nie będą tak dotkliwe jak w górach, nawet chwilowo znowu zaczęło słońce przebłyskiwać. Taki SMS wysłałem na wyścigową relację:
"Koniec z górami – ruszam do tych magicznych krain, gdzie bywa 25 stopni, gdzie jest bezchmurne niebo i gdzie dziewczyny chodzą w bikini! Takie krainy musza gdzieś istnieć, choć łatwo o tym zapomnieć, gdy człowieka zlewa z 7 razy na dzień w 8-10 stopniach".

Na odcinku do Zgorzelca kolejne duże zaskoczenie in plus - zamiast kilkunastokilometrowego odcinka bardzo chamskiego asfaltu znanego z poprzednich edycji teraz jest kolejna idealna droga, trzeba przyznać, że pod względem asfaltów w tym roku jest prawdziwy wypas, naprawdę dużo dziurawych dróg naprawiono, co znacznie zwiększa płynność i wygodę jazdy MRDP. W Zgorzelcu mocno główkuję co tu robić, czy iść od razu spać, czy też jechać dalej. Jest dopiero 20, więc trochę wcześnie na spanie, ale z kolei za Zgorzelcem jest zupełna pustynia z miejscami noclegowymi. Jako, że czułem się w miarę OK - postanawiam zaryzykować i rezerwuję nocleg aż w Gubinie, co będzie wymagało prawie całej nocy na siodle, najbardziej obawiałem się nocnej jazdy po słynnych lubuskich brukach. Za Zgorzelcem łapie noc, na leśnym odcinku do Ruszowa też sporo nowych asfaltów, natomiast wyzwaniem robi się coraz gęstsza mgła, co wjedzie się na odcinek przez łąki to widoczność spada drastycznie, a temperatura bardzo szybko leci w dół.

W Ruszowie zaczynają się pierwsze bruki, jeszcze dość równe, w Gozdnicy na stacji kolejna zmiana mostka na krótszy, kiepski to był koncept ta jazda na dwa mostki. Ale prawdziwa zabawa to się zaczyna za Gozdnicą, tu już nie ma przeproś, zaczynają się autentyczne hitlerowskie bruki.


Widać, że za Fuhrera to budowali solidnie, nie taka chała jak obecnie, gdzie po 5 latach droga się do remontu nadaje; te bruki to 80 lat bez remontu wytrzymały ;). Od Gozdnicy zamiast nocnego zamulania nieoczekiwanie złapałem fenomenalny szwung, bruki których się tak obawiałem nawet mi sporo przyjemności sprawiły, miała niesamowity nastrój ta nocna jazda. Odludzie totalne, jeden samochód na godzinę się spotyka i mokre, mocno wyślizgane, błyszczące w świetle lampki bruki. Trochę te opady utrudniły jazdę, bo na sucho niektóre fragmenty bruków daje się objechać po poboczu, które teraz było solidnie rozmięknięte i z kałużami, dzięki czemu dobrze było widać wąski ślad opony Pawła Pieczki, który tu jechał parę godzin wcześniej ;). Ale tam gdzie się dało to zabawiłem się w przełajowca, nawet kilka większych kałuż szosówką sforsowałem. Tak więc główny odcinek bruków do PK w Nowych Czaplach przejechałem nadspodziewanie sprawnie. Ale do Gubina był jeszcze spory kawał, także w rejonie Brodów były niezłe zabawy z nawierzchniami, do bruków i dziur doszedł kawałek błotnistego szutru zakończonego kapitalnym widokiem podświetlonej wielkiej bramy miejskiej w Brodach.


Końcówka już na siłę, na równinach przed Gubinem zaczął wiatr wywiewać, a w samym Gubinie jeszcze trochę zakołowałem szukając hotelu. Po drodze przez puściutkie miasto przejeżdżałem obok Orlenu, nie planowałem tam stawać - a tu słyszę, że ktoś mnie woła! Okazało się, że to niezawodny Tomek Ignasiak (organizator punktu przed promem Połęcko) czeka tu na zawodników, myślał że będę jechać objazdem przez Krosno Odrzańskie, ale gdy dowiedział się, że planuję spać w Gubinie to umawiamy się na poranne spotkanie przed promem. Mój hotel był jakieś 2km poza śladem, ale nie to było problemem. Gdy już mocno wypruty i niedospany dojeżdżam tam po 3 w nocy okazuje się, że są kłopoty z moją rezerwacją, której nie ma w systemie, a miałem ten nocleg już nawet z góry opłacony podczas rezerwowania. Wkurzające to było niesamowicie, najpierw gościu chodził to sprawdzać do innego komputera, później rower do jakiegoś garażu wstawiałem, później jeszcze zapomniałem z roweru zabrać powerbanka, którego musiałem naładować i gdy po niego zszedłem to nie umiałem tego garażu otworzyć i musiałem iść po recepcjonistę, jednym słowem prawdziwy koncert życzeń ;). Sumarycznie była to wtopa z noclegiem na całego, w łóżku się znalazłem dopiero ponad godzinę od przyjazdu.

Ale cały dzień zdecydowanie na duży plus, dziś w porównaniu do wczorajszego dnia jechało mi się dużo lepiej, góry pomimo beznadziejnej pogody przejechałem sprawnie, a nocną jazdę od Zgorzelca wytrzymałem nadspodziewanie dobrze, bez poważniejszego kryzysu sennego. Dzięki temu w rywalizacji w wyścigu byłem już na drugim miejscu, mając ze 2h przewagi nad kolejnym Pawłem Sojeckim. Ale wiadomo było, że tu decydująca będzie końcówka, a te 660km pozostałe na metę będzie niesłychanie trudno zrobić bez spania.
Zdjęcia z wyścigu
Dane wycieczki: DST: 402.50 km AVS: 21.20 km/h ALT: 4343 m MAX: 70.80 km/h Temp:10.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl