Wpisy archiwalne w kategorii
Canyon
Dystans całkowity: | 31654.30 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 1293:02 |
Średnia prędkość: | 24.48 km/h |
Maksymalna prędkość: | 78.00 km/h |
Suma podjazdów: | 205462 m |
Suma kalorii: | 27 kcal |
Liczba aktywności: | 205 |
Średnio na aktywność: | 154.41 km i 6h 18m |
Więcej statystyk |
Pętla do Warki, dalej mocno wieje z południowego wschodu. Odwiedziłem Turystyczną Perłę Mazowsza, żeby nie ten napis na wjeździe do Warki - to bardzo ciężko by się było poznać na jej walorach ;)). Do Warki wiatr mocno przeszkadzał, z Warki do Grójca zasuwało się aż miło, za Grójcem też więcej pomagał niż przeszkadzał, więc sumarycznie nieźle na tym wyszedłem. Przed Piasecznem, w Bogatkach wreszcie wymieniają te fatalne 3km dziurawego asfaltu, które straszyły tam od lat.
Dane wycieczki:
DST: 113.70 km AVS: 29.41 km/h
ALT: 303 m MAX: 47.30 km/h
Temp:17.0 'C
Dłuższa pętla przez Celestynów, niestety achilles dalej boli
Dane wycieczki:
DST: 95.20 km AVS: 27.46 km/h
ALT: 207 m MAX: 44.60 km/h
Temp:20.0 'C
Pętla do Chynowa, pierwsza traska (poza dojazdami) po GMRDP, kontuzje już poprzechodziły, pogoda po ostatnim ochłodzeniu też się poprawiła
Dane wycieczki:
DST: 86.00 km AVS: 27.59 km/h
ALT: 169 m MAX: 42.60 km/h
Temp:21.0 'C
Po mieście
Dane wycieczki:
DST: 39.70 km AVS: 27.70 km/h
ALT: 55 m MAX: 54.20 km/h
Temp:17.0 'C
Po mieście
Dane wycieczki:
DST: 11.10 km AVS: 23.79 km/h
ALT: 15 m MAX: 37.60 km/h
Temp:22.0 'C
Wyjechałem naprzeciw Marzenie kończącej trasę GMRDP, tak by towarzyszyć jej na końcówce maratonu. Sam byłem nieźle przeczesany zakończoną dzień wcześniej trasą, z kontuzją achillesa, bólem tyłka - ale Marzena zmagała się z jeszcze poważniejszą kontuzją, ból siedzenia niemal uniemożliwiał jej jazdę. Ale twardo jechała naprzód, na raz zaliczyła cały ciężki podjazd na Zakręt Śmierci. Duży podziw za taki hart ducha, trasę maratonu nie jest łatwo pokonać będąc w pełni sprawnym, z taką kontuzją to już nie lada wyczyn!
Dane wycieczki:
DST: 75.20 km AVS: 18.27 km/h
ALT: 983 m MAX: 60.50 km/h
Temp:21.0 'C
Górami MRDP - część 2
PK9 Kietrz 726km
Czas odpoczynku w stosunku do czasu snu mało efektywny, odpoczywałem tu w sumie niemal 7h, od 22 do 5 rano, z czego spałem koło 2h, ale pod folią NRC było niewygodnie, też dość chłodno (spałem na trawie, więc od ziemi ciągnęło), folia za krótka by się nią dobrze owinąć. Na trasie jestem z powrotem koło 5 rano, kawałek za miastem spotykam się z Marcinem Nalazkiem, który nocą tradycyjnie sypiał to tu, to tam, a pierwszej nocy nawet spał bezpośrednio na szosie pod Banicą ;)). Razem kontynuujemy jazdę na Głubczyce i Prudnik, jedzie się całkiem sprawnie i szybko, wiatr w większości pomaga, ale zaczyna wiać dużo mocniej niż w czasie dwóch pierwszych dni. Kawałek przed wjazdem na krajówkę z krzaków wychodzi Bronek Łazanowski, którego tutaj też zmorzył sen i podobnie jak ja nocował pod folią. Wkrótce dołącza do nas jeszcze Robert Woźniak z Elbląga i w tym składzie jedziemy spory kawałek.
PK10 Głuchołazy 794km
Za Głuchołazami zjeżdżamy z krajówki i zaczynają się boczne, pagórkowate drogi przy granicy, przed dwoma laty trasa prowadziła tu zupełnie inaczej - świetną, równą jak stół krajówką z poboczem do Nysy, tutaj jednak nie ma tego pożądanego odpoczynku od górek, wzniesień dużych nie ma, ale małych nie brakuje. Przed Otmuchowem jest most w remoncie, który objeżdżamy bokiem przez płyty betonowe. Za dnia nie było tu problemu, natomiast osoby, którym to miejsce wypadło nocą miały tu spore problemy, bo nocą objazdu nie było widać i musiały pchać się przez most w budowie idąc po zbrojeniach, by później schodzić po 2m drabinie, szczególnie samotnym osobom było tu niełatwo, bo nie było komu podać roweru. Odcinek krajówki za Otmuchowem - fatalny, duży ruch tirów, jazda pod coraz większy wiatr, przy wyprzedzaniu przez ciężkie pojazdy tworzyły się zawirowania powietrza, które potrafiły zarzucić rowerem. Ten beznadziejny kawałek kończy się za Paczkowem, wraca tu pobocze i można jechać sensownie. Ale wieje coraz mocniej, chwilami utrzymanie 20km/h przekracza już nasze możliwości. Na tym kawałku reszta mojej grupki została sporo z tyłu, więc uznałem że czekanie nie ma sensu, bo dalej i tak zaczynały się góry, gdzie każdy będzie jechać swoim tempem. A jak okazało się później, straciłem w ten sposób jedną z lepszych akcji maratonu. Otóż podczas postoju pod sklepem przewrócił się rower Marcina Nalazka, w wyniku czego pękła karbonowa kierownica. Wydawałoby się, że sprawa beznadziejna, ale Marcin się nie poddał, w miejscowym warsztacie prowizorycznie zreperował kierownicę za pomocą płaskowników i taśmy klejącej - i wrócił z tym na trasę, kończąc maraton, pomimo wielu kilometrów po dziurach, gdzie brak pewnego chwytu bardzo przeszkadzał; wielkie brawa dla Marcina!
PK11 Złoty Stok 846km
W Złotym Stoku zakończyła się bardziej płaska część GMRDP, a zaczęły się podjazdy Kotliny Kłodzkiej, czyli najcięższy odcinek maratonu. Na pierwszy ogień idzie przełęcz Jaworowa, dla mnie najbardziej beznadziejny podjazd całej imprezy. Jedynie pierwszy kawałek był to elegancki asfalt, szybko został zastąpiony przez fatalne dziury. Do tego podjazd ciągnie się jak krew z nosa, 5-6% właściwie nie przekracza, przez co po tej nawierzchni jechało się bardzo długo. Zjazd z tej samej parafii, więc zamiast sobie odpocząć trzeba kurczowo trzymać kierownicę, by nie spaść z roweru wpadając w kolejny krater. Dobra droga wraca kawałek przed Lądkiem, za to coraz mocniej daje popalić przeciwny, czołowy wiatr. Na łagodnym podjeździe do Stronia tak wieje, że już chwilami 10km/h nie da się utrzymać, a rowerem tak rzucało, że wolałem zjechać na asfaltową ścieżkę rowerową przy drodze.
PK12 Stronie Śląskie 872km
W Stroniu robię zakupy, po czym już solidnie zmęczony ruszam na Puchaczówkę, podjazd długi i dość wymagający, wyprzedza mnie tu szarżujący na maksa koleś na fullu, ale nie chciałem go pozbawiać złudzeń, że łyknął szosowca, więc nie wspominałem ile miałem już w nogach ;)). Zjazd z przełęczy szybki, później trochę małych górek i wjeżdżam na krajówkę do Międzylesia. Tą jechało się tragicznie, wiatr masakrował, tyle dobrego, że nie było tu wielu tirów, których przy takiej pogodzie się obawiałem. Jakoś doturlałem się te 10km do Międzylesia i na stacji Orlenu zrobiłem sobie dłuższy zasłużony postój obiadowy. Motywacji do szybszej jazdy też nie miałem specjalnej - ci przede mną byli za daleko, ci za mną jechali ode mnie wolniej, więc postanowiłem spokojnym tempem jechać na metę. Tym bardziej, że coraz bardziej zaczęła się dawać we znaki kontuzja achillesa, w wyniku bólu siedzenia przesuwałem się na bok na siodle, co obciążyło achillesa lewej nogi, a co gorsza przesunął się przy tym blok w bucie, a śruba go dokręcająca się zjechała, więc nie mogłem przywrócić poprawnego ustawienia, co powodowało, że wraz z kilometrami achilles bolał coraz bardziej.
PK13 Międzylesie 902km
Za Międzylesiem zaczynają się podjazdy na zachodnie zbocza Kotliny Kodzkiej, najpierw stówka do góry i w dół, a później ciężki podjazd do Gniewoszowa, znacznie poprawiono tu asfalt w porównaniu z 2013, bo wtedy przechodził już w szuter. Końcówka na grani jeszcze mocno dziurawa, ale to nie był już długi kawałek, po tym świetny zjazd w stronę granicy czeskiej, z wiatrem w plecy pod 70km/h. Dalej przyjemna droga wzdłuż granicy aż do Zieleńca, po takim asfalcie jedzie się z przyjemnością. Z Zieleńca bardzo długi zjazd, z odcinkami, gdzie udało się przekroczyć 70km/h, najpierw przyjemny na Polskie Wrota, później już dużo mniej, krajówką razem z tirami do Kudowy, na wypłaszczeniu już bez pobocza, na szczęście był to krótki odcinek.
PK14 Kudowa-Zdrój 959km
Kudowa zapchana wczasowiczami, są nawet małe korki, ale miasto szybko się kończy i zaczyna się podjazd na przełęcz Lisią. Góra dość łagodna, choć długa, właściwie całość w lesie, dopiero pod koniec otwiera się szeroki widok na masyw Szczelińca Wielkiego, znowu miałem to szczęście, że jechałem tędy za dnia - bo jest na co popatrzeć, tym razem charakterystyczne tarasowe skały Gór Stołowych oświetla powoli zachodzące słońce. Zjazd do Radkowa elegancki, mocno kręty, ale za Radkowem kończy się wygodna jazda i zaczynają się ostre dziury - najpierw podjazdy przez Gajów, ale kulminacja następuje na długim podjeździe do Krajanowa, tutaj jest już po prostu dramat, dziura na dziurze i łata na łacie, w ogóle nie sposób na tym sensownie jechać. Przy wjeździe do gminy Głuszyca pojawia się na tablicy napis "Strefa MTB", w tym kontekście jakość dróg asfaltowych nabiera zupełnie nowego znaczenia ;)). Do Głuszycy zjeżdżam już nocą, tutaj robię kolejny dłuższy postój obiadowy, bo czułem już spore zmęczenie, a achilles i siedzenie dawały mi się mocno we znaki.
PK15 Głuszyca 1013km
Wyjazd z Głuszycy znowu po fatalnych dziurach, dopiero przy wjeździe do nowej gminy pojawia się równy asfalt. Na odcinku do Lubawki są dwa większe podjazdy po ok.200m - przed Unisławiem, do którego zjeżdża się wąziutką dziurawą drogą, oraz za Mieroszowem, z którego zjeżdża się do Chełmska Śląskiego. Od Mieroszowa ruch praktycznie zerowy, nie wiem czy nawet jeden samochód mnie minął poza miasteczkami, jak na nocną jazdę jedzie się więc przyzwoicie, żeby nie kontuzje byłoby wręcz optymalnie.
PK16 Lubawka 1050km
W Lubawce tylko przelotny postój - i ruszyłem na metę. Za miastem najpierw krótka, ostra ścianka, na której po drodze jakby nigdy nic przechadzała się sarna ;)). To dało mi trochę do myślenia i odtąd zjazdy robiłem na pełnej sile lampki, która wygodnie pozwalała obserwować także i pobocze, by zdążyć zareagować, gdy nagle wyskoczy pod koła jakiś zwierzak. Za jeziorem Bukówka zaczął się upierdliwy, łagodny podjazd na przełęcz Kowarską, który ciągnął się w nieskończoność. Na przełęczy zauważam, że w Kotlinie Jeleniogórskiej zaczyna mocno wiać, na zjazdach mam generalnie wiatr w plecy, ale później głównie boczny, który mocno przeszkadzał. W międzyczasie orientuję się, że Rysiek Deneka jest tuż za mną, bo na ostatnim punkcie tracił ledwie 30min, a ja na Kowarską wjeżdżałem powoli. To od razu wyzwoliło we mnie energię i ruszyłem na metę z pełną mocą. Końcówka więc łatwa nie była, bo wiatr sporo przeszkadzał, mijałem wiele połamanych gałęzi, a nawet strażaków piłujących jakieś wielkie nadłamane drzewo. Po przejechaniu Kotliny czekał jeszcze finałowy podjazd maratonu na Zakręt Śmierci i jak na ostatni podjazd przystało do łatwych nie należał, 400m przewyższenia i długie odcinki z nachyleniem ponad 10%. Na Zakręcie góry się skończyły, ale czekało jeszcze prawie 20km na metę do Świeradowa. Zapamiętałem to jako zjazd, ale pierwsze 5-7km tak naprawdę było po równym, a teraz jechałem pod solidny wiatr, dopiero ostatnie 10km to już jazda w dół, na poboczu drogi widziałem m.in. jelenia i parę lisów.
Meta Świeradów-Zdrój 1122km
Na metę docieram już solidnie zmordowany o 3:39 z łącznym czasem 63:39, co dało 16 miejsce w kategorii Extreme na 55 osób, które maraton ukończyły. Do Ryśka nawet jeszcze nadrobiłem parę minut w porównaniu do czasu na PK16, a szybko zacząłem jechać dopiero za Kowarską, więc jeszcze trochę energii miałem. Co do startu mam mieszane uczucia - z jednej strony to świetna impreza, masę przeżyć, wspaniała trasa po większości polskich gór. Z drugiej wynik poniżej oczekiwań i możliwości, myślę, że dojechanie z grupą Tomka było dla mnie osiągalne, niestety pokonał mnie brak snu, niedospanie przed maratonem było tu kluczowe. A brak snu wywołał kryzys psychiczny, za łatwo wymiękłem, wielkim błędem było to, że nie poczekałem na rowerzystów jadących za mną, a zdecydowałem się na bardzo nieefektywne postoje w wyniku których straciłem wiele czasu. Niestety zarywane noce przed maratonem to problem, który już od długiego czasu mnie męczy, coś trzeba będzie z tym zrobić w przyszłości.
Ale poza tym - świetna impreza, czas i miejsce nie są tu aż tak ważne, liczą się przede wszystkim przeżycia, a tych i to bardzo intensywnych taki maraton dostarcza aż w nadmiarze, długo się będzie do niego wracać pamięcią, analizować błędy, czy też to co nam poszło bardzo dobrze. Jednak ultramaratony typu extreme - to jest to, w porównaniu do BBTour to jednak zauważalnie ciekawsza impreza, no i oczywiście wiele trudniejsza. Tutaj na trasie cały czas się coś dzieje, na Bałtyku jest dużo więcej płaskich i nudnych szos, do tego wiele z ogromnym ruchem. Można powiedzieć, że BBTour to taki "podstawowy" wyścig długodystansowy w Polsce, dla tych którzy szukają kolejnych wyzwań - GMRDP będzie jak znalazł, koniecznie w kategorii extreme, bo jazda w kategorii Sport to zupełnie inna zabawa, jednak sporo prostsza.
PS Podziękowania dla wszystkich kibiców, którzy licznie wysyłali do mnie sms-y, niestety specyfika maratonu powoduje, że w czasie jazdy nie ma czasu na odpisywanie.
PK9 Kietrz 726km
Czas odpoczynku w stosunku do czasu snu mało efektywny, odpoczywałem tu w sumie niemal 7h, od 22 do 5 rano, z czego spałem koło 2h, ale pod folią NRC było niewygodnie, też dość chłodno (spałem na trawie, więc od ziemi ciągnęło), folia za krótka by się nią dobrze owinąć. Na trasie jestem z powrotem koło 5 rano, kawałek za miastem spotykam się z Marcinem Nalazkiem, który nocą tradycyjnie sypiał to tu, to tam, a pierwszej nocy nawet spał bezpośrednio na szosie pod Banicą ;)). Razem kontynuujemy jazdę na Głubczyce i Prudnik, jedzie się całkiem sprawnie i szybko, wiatr w większości pomaga, ale zaczyna wiać dużo mocniej niż w czasie dwóch pierwszych dni. Kawałek przed wjazdem na krajówkę z krzaków wychodzi Bronek Łazanowski, którego tutaj też zmorzył sen i podobnie jak ja nocował pod folią. Wkrótce dołącza do nas jeszcze Robert Woźniak z Elbląga i w tym składzie jedziemy spory kawałek.
PK10 Głuchołazy 794km
Za Głuchołazami zjeżdżamy z krajówki i zaczynają się boczne, pagórkowate drogi przy granicy, przed dwoma laty trasa prowadziła tu zupełnie inaczej - świetną, równą jak stół krajówką z poboczem do Nysy, tutaj jednak nie ma tego pożądanego odpoczynku od górek, wzniesień dużych nie ma, ale małych nie brakuje. Przed Otmuchowem jest most w remoncie, który objeżdżamy bokiem przez płyty betonowe. Za dnia nie było tu problemu, natomiast osoby, którym to miejsce wypadło nocą miały tu spore problemy, bo nocą objazdu nie było widać i musiały pchać się przez most w budowie idąc po zbrojeniach, by później schodzić po 2m drabinie, szczególnie samotnym osobom było tu niełatwo, bo nie było komu podać roweru. Odcinek krajówki za Otmuchowem - fatalny, duży ruch tirów, jazda pod coraz większy wiatr, przy wyprzedzaniu przez ciężkie pojazdy tworzyły się zawirowania powietrza, które potrafiły zarzucić rowerem. Ten beznadziejny kawałek kończy się za Paczkowem, wraca tu pobocze i można jechać sensownie. Ale wieje coraz mocniej, chwilami utrzymanie 20km/h przekracza już nasze możliwości. Na tym kawałku reszta mojej grupki została sporo z tyłu, więc uznałem że czekanie nie ma sensu, bo dalej i tak zaczynały się góry, gdzie każdy będzie jechać swoim tempem. A jak okazało się później, straciłem w ten sposób jedną z lepszych akcji maratonu. Otóż podczas postoju pod sklepem przewrócił się rower Marcina Nalazka, w wyniku czego pękła karbonowa kierownica. Wydawałoby się, że sprawa beznadziejna, ale Marcin się nie poddał, w miejscowym warsztacie prowizorycznie zreperował kierownicę za pomocą płaskowników i taśmy klejącej - i wrócił z tym na trasę, kończąc maraton, pomimo wielu kilometrów po dziurach, gdzie brak pewnego chwytu bardzo przeszkadzał; wielkie brawa dla Marcina!
PK11 Złoty Stok 846km
W Złotym Stoku zakończyła się bardziej płaska część GMRDP, a zaczęły się podjazdy Kotliny Kłodzkiej, czyli najcięższy odcinek maratonu. Na pierwszy ogień idzie przełęcz Jaworowa, dla mnie najbardziej beznadziejny podjazd całej imprezy. Jedynie pierwszy kawałek był to elegancki asfalt, szybko został zastąpiony przez fatalne dziury. Do tego podjazd ciągnie się jak krew z nosa, 5-6% właściwie nie przekracza, przez co po tej nawierzchni jechało się bardzo długo. Zjazd z tej samej parafii, więc zamiast sobie odpocząć trzeba kurczowo trzymać kierownicę, by nie spaść z roweru wpadając w kolejny krater. Dobra droga wraca kawałek przed Lądkiem, za to coraz mocniej daje popalić przeciwny, czołowy wiatr. Na łagodnym podjeździe do Stronia tak wieje, że już chwilami 10km/h nie da się utrzymać, a rowerem tak rzucało, że wolałem zjechać na asfaltową ścieżkę rowerową przy drodze.
PK12 Stronie Śląskie 872km
W Stroniu robię zakupy, po czym już solidnie zmęczony ruszam na Puchaczówkę, podjazd długi i dość wymagający, wyprzedza mnie tu szarżujący na maksa koleś na fullu, ale nie chciałem go pozbawiać złudzeń, że łyknął szosowca, więc nie wspominałem ile miałem już w nogach ;)). Zjazd z przełęczy szybki, później trochę małych górek i wjeżdżam na krajówkę do Międzylesia. Tą jechało się tragicznie, wiatr masakrował, tyle dobrego, że nie było tu wielu tirów, których przy takiej pogodzie się obawiałem. Jakoś doturlałem się te 10km do Międzylesia i na stacji Orlenu zrobiłem sobie dłuższy zasłużony postój obiadowy. Motywacji do szybszej jazdy też nie miałem specjalnej - ci przede mną byli za daleko, ci za mną jechali ode mnie wolniej, więc postanowiłem spokojnym tempem jechać na metę. Tym bardziej, że coraz bardziej zaczęła się dawać we znaki kontuzja achillesa, w wyniku bólu siedzenia przesuwałem się na bok na siodle, co obciążyło achillesa lewej nogi, a co gorsza przesunął się przy tym blok w bucie, a śruba go dokręcająca się zjechała, więc nie mogłem przywrócić poprawnego ustawienia, co powodowało, że wraz z kilometrami achilles bolał coraz bardziej.
PK13 Międzylesie 902km
Za Międzylesiem zaczynają się podjazdy na zachodnie zbocza Kotliny Kodzkiej, najpierw stówka do góry i w dół, a później ciężki podjazd do Gniewoszowa, znacznie poprawiono tu asfalt w porównaniu z 2013, bo wtedy przechodził już w szuter. Końcówka na grani jeszcze mocno dziurawa, ale to nie był już długi kawałek, po tym świetny zjazd w stronę granicy czeskiej, z wiatrem w plecy pod 70km/h. Dalej przyjemna droga wzdłuż granicy aż do Zieleńca, po takim asfalcie jedzie się z przyjemnością. Z Zieleńca bardzo długi zjazd, z odcinkami, gdzie udało się przekroczyć 70km/h, najpierw przyjemny na Polskie Wrota, później już dużo mniej, krajówką razem z tirami do Kudowy, na wypłaszczeniu już bez pobocza, na szczęście był to krótki odcinek.
PK14 Kudowa-Zdrój 959km
Kudowa zapchana wczasowiczami, są nawet małe korki, ale miasto szybko się kończy i zaczyna się podjazd na przełęcz Lisią. Góra dość łagodna, choć długa, właściwie całość w lesie, dopiero pod koniec otwiera się szeroki widok na masyw Szczelińca Wielkiego, znowu miałem to szczęście, że jechałem tędy za dnia - bo jest na co popatrzeć, tym razem charakterystyczne tarasowe skały Gór Stołowych oświetla powoli zachodzące słońce. Zjazd do Radkowa elegancki, mocno kręty, ale za Radkowem kończy się wygodna jazda i zaczynają się ostre dziury - najpierw podjazdy przez Gajów, ale kulminacja następuje na długim podjeździe do Krajanowa, tutaj jest już po prostu dramat, dziura na dziurze i łata na łacie, w ogóle nie sposób na tym sensownie jechać. Przy wjeździe do gminy Głuszyca pojawia się na tablicy napis "Strefa MTB", w tym kontekście jakość dróg asfaltowych nabiera zupełnie nowego znaczenia ;)). Do Głuszycy zjeżdżam już nocą, tutaj robię kolejny dłuższy postój obiadowy, bo czułem już spore zmęczenie, a achilles i siedzenie dawały mi się mocno we znaki.
PK15 Głuszyca 1013km
Wyjazd z Głuszycy znowu po fatalnych dziurach, dopiero przy wjeździe do nowej gminy pojawia się równy asfalt. Na odcinku do Lubawki są dwa większe podjazdy po ok.200m - przed Unisławiem, do którego zjeżdża się wąziutką dziurawą drogą, oraz za Mieroszowem, z którego zjeżdża się do Chełmska Śląskiego. Od Mieroszowa ruch praktycznie zerowy, nie wiem czy nawet jeden samochód mnie minął poza miasteczkami, jak na nocną jazdę jedzie się więc przyzwoicie, żeby nie kontuzje byłoby wręcz optymalnie.
PK16 Lubawka 1050km
W Lubawce tylko przelotny postój - i ruszyłem na metę. Za miastem najpierw krótka, ostra ścianka, na której po drodze jakby nigdy nic przechadzała się sarna ;)). To dało mi trochę do myślenia i odtąd zjazdy robiłem na pełnej sile lampki, która wygodnie pozwalała obserwować także i pobocze, by zdążyć zareagować, gdy nagle wyskoczy pod koła jakiś zwierzak. Za jeziorem Bukówka zaczął się upierdliwy, łagodny podjazd na przełęcz Kowarską, który ciągnął się w nieskończoność. Na przełęczy zauważam, że w Kotlinie Jeleniogórskiej zaczyna mocno wiać, na zjazdach mam generalnie wiatr w plecy, ale później głównie boczny, który mocno przeszkadzał. W międzyczasie orientuję się, że Rysiek Deneka jest tuż za mną, bo na ostatnim punkcie tracił ledwie 30min, a ja na Kowarską wjeżdżałem powoli. To od razu wyzwoliło we mnie energię i ruszyłem na metę z pełną mocą. Końcówka więc łatwa nie była, bo wiatr sporo przeszkadzał, mijałem wiele połamanych gałęzi, a nawet strażaków piłujących jakieś wielkie nadłamane drzewo. Po przejechaniu Kotliny czekał jeszcze finałowy podjazd maratonu na Zakręt Śmierci i jak na ostatni podjazd przystało do łatwych nie należał, 400m przewyższenia i długie odcinki z nachyleniem ponad 10%. Na Zakręcie góry się skończyły, ale czekało jeszcze prawie 20km na metę do Świeradowa. Zapamiętałem to jako zjazd, ale pierwsze 5-7km tak naprawdę było po równym, a teraz jechałem pod solidny wiatr, dopiero ostatnie 10km to już jazda w dół, na poboczu drogi widziałem m.in. jelenia i parę lisów.
Meta Świeradów-Zdrój 1122km
Na metę docieram już solidnie zmordowany o 3:39 z łącznym czasem 63:39, co dało 16 miejsce w kategorii Extreme na 55 osób, które maraton ukończyły. Do Ryśka nawet jeszcze nadrobiłem parę minut w porównaniu do czasu na PK16, a szybko zacząłem jechać dopiero za Kowarską, więc jeszcze trochę energii miałem. Co do startu mam mieszane uczucia - z jednej strony to świetna impreza, masę przeżyć, wspaniała trasa po większości polskich gór. Z drugiej wynik poniżej oczekiwań i możliwości, myślę, że dojechanie z grupą Tomka było dla mnie osiągalne, niestety pokonał mnie brak snu, niedospanie przed maratonem było tu kluczowe. A brak snu wywołał kryzys psychiczny, za łatwo wymiękłem, wielkim błędem było to, że nie poczekałem na rowerzystów jadących za mną, a zdecydowałem się na bardzo nieefektywne postoje w wyniku których straciłem wiele czasu. Niestety zarywane noce przed maratonem to problem, który już od długiego czasu mnie męczy, coś trzeba będzie z tym zrobić w przyszłości.
Ale poza tym - świetna impreza, czas i miejsce nie są tu aż tak ważne, liczą się przede wszystkim przeżycia, a tych i to bardzo intensywnych taki maraton dostarcza aż w nadmiarze, długo się będzie do niego wracać pamięcią, analizować błędy, czy też to co nam poszło bardzo dobrze. Jednak ultramaratony typu extreme - to jest to, w porównaniu do BBTour to jednak zauważalnie ciekawsza impreza, no i oczywiście wiele trudniejsza. Tutaj na trasie cały czas się coś dzieje, na Bałtyku jest dużo więcej płaskich i nudnych szos, do tego wiele z ogromnym ruchem. Można powiedzieć, że BBTour to taki "podstawowy" wyścig długodystansowy w Polsce, dla tych którzy szukają kolejnych wyzwań - GMRDP będzie jak znalazł, koniecznie w kategorii extreme, bo jazda w kategorii Sport to zupełnie inna zabawa, jednak sporo prostsza.
PS Podziękowania dla wszystkich kibiców, którzy licznie wysyłali do mnie sms-y, niestety specyfika maratonu powoduje, że w czasie jazdy nie ma czasu na odpisywanie.
Dane wycieczki:
DST: 398.10 km AVS: 21.04 km/h
ALT: 5200 m MAX: 71.40 km/h
Temp:20.0 'C
Górami MRDP - część 1
Góry MRDP - to można powiedzieć taki "mini MRDP", czyli część trasy najcięższego polskiego ultramaratonu organizowanego raz na 4 lata. Ale to "mini" jest nieco mylące, bo parametry trasy budzą zrozumiały respekt - 1122km i ok. 13 500m przewyższeń, po samym MRDP zajmuje drugie miejsce na liście najtrudniejszych polskich tras ultra. Sama trasa jest bardzo wymagająca, natomiast tym co odróżnia ją od pełnego MRDP jest dużo przystępniejszy limit czasowy - czyli 5 dni. Dzięki temu w GMRDP mogło wystartować wiele osób jeżdżących trochę wolniej, dla wielu osób było to także doskonałe "rozpoznanie bojem" przed pełną trasą Maratonu Rowerowego Dookoła Polski.
Do Przemyśla wraz z Kotem docieramy porannym pociągiem z Warszawy, w którym zebrało się sporo jadących na maraton rowerzystów, a jako, że w pociągu żadnych przedziałów na rower nie było, więc było sporo zabawy z upychaniem rowerów. W Przemyślu jesteśmy przed 16, czasu na przygotowania i odpoczynek mamy więc wystarczająco dużo. Znając swoje problemy z zasypianiem przed maratonami - cały tydzień chodziłem wcześnie spać, koło 22. Przez pierwszą część tygodnia zdawało to egzamin, spałem po 6-8h, niestety im bliżej startu tym bardziej się to sypało. Ze środy na czwartek może ze 4h pospałem, z czwartku na piątek ze 3h. Liczyłem więc, że będąc trochę niedospany porządnie prześpię noc przed maratonem, niestety nic z tego. Pomimo dobrych warunków i czasu w sporym nadmiarze - udało mi się spać przez ledwie 3h, co miało kluczowy wpływ na przebieg tego maratonu dla mnie.
Rano w bazie czuć już dobrze atmosferę wyścigu - ostatnie przygotowania, montowanie bagażu na rowerze; kombinacje są najprzeróżniejsze - podsiodłówki, torby na ramę, bagażniki sztycowe, plecaki mniejsze i większe, wreszcie typowe bagażniki z sakwami. Krótko przed startem mocny zgrzyt - okazuje się, że GPS Marzeny (Etrex) nie chce się odpalić, w chwili najgorszej z możliwych. Marzena zaczęła już panikować, ja starałem się go resetować, wreszcie po wyjęciu karty pamięci odpalił, na szczęście ślad i mapy były w pamięci wewnętrznej.
Start
Start maratonu zorganizowany został bardzo profesjonalnie - w najbardziej reprezentacyjnym miejscu Przemyśla, czyli na rynku, skąd w eskorcie policji wyjeżdżamy z miasta na południa. Policjanci na motorach skutecznie eskortowali długą kolumnę ponad 60 rowerzystów, sprawnie blokując wjazd samochodów z boku. Już na odcinku startu honorowego grupki się lekko potasowały, po skręcie na Aksamanice gdy opuściła nas eskorta policji - zaczęła się normalna jazda i tempo od razu skoczyło. Aż do podjazdu na Arłamów jechaliśmy jeszcze w zamkniętym ruchu, skrzyżowania były obstawiane przez służby mundurowe; dzięki temu jechało się bardzo wygodnie. Zgodnie ze swoim planem ruszyłem umiarkowanym tempem, w miarę szybko, ale bez jazdy na maksa, to nie ten typ trasy, gdzie szarżowanie ma sens. Na pierwszym odcinku szybko dała mi się we znaki źle zamontowana torba podsiodłowa, która strasznie latała na boki, bardzo utrudniając szybszą jazdę. Musiałem więc stanąć i przemodelować bagaż, biorąc jego część na plecy, a torbę stabilniej mocując. Przy tym od razu mi sporo osób uciekło, więc ruszyłem za nimi. Dość długo goniłem Hipków, których widziałem z daleka, ale po kolejnym krótkim postoju na przestawienie siodła znowu mi uciekli, a pogoń zajęła ze 20km, tasowaliśmy się na tym kawałku m.in. z Dodoelkiem i Stasiejem. Dopiero po zjeździe z góry za Lutowiskami wszyscy zjechaliśmy się w większą grupkę, którą docieramy do Ustrzyk Górnych na PK1
PK1 Ustrzyki Górne 107km
W Ustrzykach większość grupki zjechała na zakupy, ale Hipki ruszyły dalej, ja po wysłaniu sms na punkt również. Pierwszą przełęcz wjechaliśmy wspólnie, na drugiej nieco odjechałem, ale wkrótce znowu się zjechaliśmy, bo nabierałem wodę w Cisnej, jak sobie zażartowałem dojeżdżając ponownie do Hipków "Was się wyprzedza - a i tak jesteście z przodu" ;). Minimalizm postojowy Hipków staje się już legendarny, w rowerze Agaty źle działała tylna przerzutka, dało się z tym jechać, ale biegi nierówno wchodziły, wymagało to małej korekty śrubą na przerzutce, która zajęłaby mniej niż minutę - ale Hipki twardo zostawiały to dopiero na planowany na później postój ;)). W międzyczasie zaczęło padać, razem jechaliśmy prawie do Komańczy, na zjazdach do miasteczka zdecydowałem się jednak przebrać w kurtkę od deszczu, wyprzedził mnie tu też Adam Wojciechowski. Nastawiałem się i tak na jazdę solo, a do kwestii postojów podchodziłem w miarę luźno. Z Komańczy jadę więc już sam, ładne puste fragmenty Beskidu Niskiego, bardzo lubię tędy jeździć, ruch właściwie zerowy. Zmierzch łapie mnie kawałek przed Tylawą, tutaj trasa ma zmieniony wariant i była to niewątpliwie zmiana na lepsze. Po zaliczeniu większej górki wpadam na drogę do Nowego Żmigrodu i pagórkowatą szosą docieram na PK2
PK2 Nowy Żmigród 235km
Tutaj właściwie bez przerw (później okazało się, że jednak jestem przed Hipkami, którzy stanęli w Komańczy), kolejny pagórkowaty odcinek do Gorlic i kawałek za miastem zjeżdżam z krajówki i zaczynają się poważne góry. Na pierwszy ogień idzie podjazd z Ropy, nachylenia już lekko ponad 10%, sprawnie docieram do Banicy.
PK3 Banica 293km
Banica to słynny 18% podjazd, tuż po skręcie przy kościele od razu zaczyna się ciężka ściana, na której już odrywa przednie koło. Ale wjeżdżam bez stawania, kawałek wyżej na wypłaszczeniu po pierwszej części podjazdu podłączam powerbanka do mojego GPS - i ku mojemu przerażeniu zero reakcji! Wkurzyłem się niewąsko, niestety wszystkie gps na wewnętrzne baterie mogą odstawić taki numer, jadąc z takim na poważną trasę zawsze trzeba mieć rezerwę. Bez GPS jeszcze bym jakoś pociągnął, bo już w większości jechałem tą trasą, aczkolwiek straciłbym sporo czasu na nawigację, natomiast najbardziej zirytowała mnie strata licznika - bez tego to już nie da się normalnie jechać. Miałem jeszcze jakieś 20min działania baterii, więc po zaliczeniu podjazdu do Mochnaczki, gdy wjechałem w jakieś oświetlone miejsce zająłem się powerbankiem. Tym razem zaskoczył (musiał być jakiś niekontakt) - więc z ogromną ulgą mogłem kontynuować maraton.
PK4 Muszyna 321km
Do Muszyny głównie zjazdy, tu nieoczekiwanie orientuję, że Hipki są za mną, nie przede mną jak myślałem, a grupa Tomka niecałe 10min przede mną. To dało mi wiatru w żagle, a droga doliną Popradu była generalnie płaska, więcej w dół niż w górę. Kawałek za Piwniczną doganiam Tomka jadącego z Przemielonym i Krzysztofem Kurdejem, z grubsza razem przejechaliśmy do Starego Sącza
PK5 Stary Sącz 366km
Za Sączem dalej kontynuujemy najbardziej płaski odcinek GMRDP, powoli robi się coraz chłodniej, stajemy tu na krótkie zakupy na stacji benzynowej. Na tym odcinku jedzie mi się świetnie, kawałek ciągnę naszą grupkę, a jako, że tempo miałem trochę większe przed Krościenkiem zdecydowałem się pociągnąć sam trochę szybciej, opłaciła się moja taktyka początku trasy bez szarpania się wielkim tempem. Za Krościenkiem zaczynają się już poważne góry, od poziomu 500m zaczyna się wymagający podjazd na Hałuszową, który sprawnie pokonuję, po zjeździe nad jezioro Sromowieckie chwilowo się ociepla, by na łąkach przed Łapszami osiągnąć najniższy poziom, zaledwie 4'C. Jazda szybkim tempem w takich temperaturach niestety zebrała swoje żniwo, pokasłuję, zaczynam odczuwać dyskomfort przy oddychaniu - i te problemy trwały już do końca maratonu. Za Krościenkiem zaczął się wymagający tatrzański odcinek GMRDP, po podjeździe w Pieninach czeka mnie Łapszanka, kończąca się ostrą ścianką na ponad 900m. W międzyczasie rozwidniło się, więc z Łapszanki mam ekstra widoki na Tatry przy wschodzie słońca. Z góry szybki zjazd, wąską drogą przez wioskę pruję niemal 70km/h. Z Jurgowa czeka kolejny ciężki podjazd, tu również są zmiany w porównaniu do MRDP, zamiast jechać główną drogą przez Bukowinę jedziemy ciężką ścianą z Jurgowa, gdzie na długich odcinkach jest 10-11%. Na Głodówce melduję się już solidnie zmęczony, czas na jakiś poważniejszy postój.
PK6 Zazadnia Polana 454km
Ale do Zakopanego jeszcze spory kawałek mocno pagórkowatej drogi, stanąć zdecydowałem się dopiero po przejechaniu samego Zakopanego (zaczynał się już poranny ruch), w końcówce podjazdu do Kir. Po półgodzinnym obiadowym postoju jadę dalej, w międzyczasie wyprzedził mnie Adam Wojciechowski, ale stanął na jedzenie kawałek dalej w Chochołowie. Dalej trochę łatwiejszy odcinek - zjazdy do Czarnego Dunajca, następnie przerzutowy odcinek pod Krowiarki. W międzyczasie zrobiła się piękna, słoneczna pogoda i znacznie się ociepliło. Podjazd na Krowiarki prosty, zjazd szybko poleciał, kawałek przed skrętem na Stryszawę podczas przebierania się wyprzedził mnie Adam. Próbowałem go kawałek pogonić, ale umęczyłem się pod górę i uznałem, że nie warto się niepotrzebnie męczyć jadąc nie swoim tempem. Na Stryszawę podjazd wymagający, zjazd również mocno nachylony, do tego sporo kiepskiej nawierzchni - co niestety było zwiastunem kolejnej części maratonu, ze znacznie gorszymi asfaltami niż na podkarpacko-małopolskim odcinku GMRDP.
PK7 Stryszawa 548km
Za Stryszawą kolejny zmieniony odcinek GMRDP, tym razem zmiana duża - zamiast jechać przez Żywiec, do Węgierskiej Górki jedziemy "po skosie" przez góry, też IMO zmiana na lepsze. Oba podjazdy ciekawe, z wymagającymi nachyleniami, szczególnie ściana w Sopotni Małej, kawałek za nią kolejny raz dogania mnie Adam, który stanął w Stryszawie. Drogi niestety dziurawe, sporo dostałem na tym odcinku w siedzenie, kończyła się powoli komfortowa jazda. Razem z Adamem przejechaliśmy odcinek do Milówki, gdzie zaczynał się najcięższy podjazd maratonu na masyw Ochodzitej. Stanąłem na chwilę by odzipnąć przed ciężką ścianą - i wjechałem w całości, bez zatrzymywania najtrudniejszą ścianę, daje popalić niewąsko, 20% na dziurawych płytach ażurowych. Ale jest poprawka w porównaniu do 2013, płyty zmieniono i wstawiono nowe, dzięki temu nie było ryzyka zakleszczenia się koła w szparze, jakie było wówczas. Satysfakcja z wjechania duża, ale zmordowałem się tak, że musiałem kilka minut odzipnąć.Po tym kontynuuję jazdę na Ochodzitą, kawałek dalej jest tu kolejny wredny odcinek nierównego bruku, mijałem tu wprowadzających rowery ludzi na trekingach, ja na szosówce twardo waliłem środkiem ;)).
PK8 Istebna 613km
W rejonie Istebnej sporo mocno dziurawych zjazdów, które dały popalić siedzeniu, następnie wjechałem na drogę na Kubalonkę - i tu skończyła się na wiele kilometrów przyjemna jazda. Było to niedzielne popołudnie, więc ruch na drodze bardzo znaczący, samochód za samochodem. Im bliżej Wisły - tym gorzej było, w samej Wiśle czekał mnie wielki korek i przedzieranie się bokami czy środkiem ulicy. Po skręcie na Cieszyn nie jest wiele lepiej. Do tego zaczynam coraz bardziej zamulać, senność daje się coraz bardziej we znaki, teraz zacząłem płacić rachunek za kiepsko przespane noce przed maratonem.
Zaczęły się głupie decyzje - cała seria niepotrzebnych postojów, a co najgorsze mocno zaczęła spadać motywacja do jazdy. Przed Jastrzębiem robię największą głupotę - zjeżdżam do lasu by się przespać. Był jeszcze dzień, las kawałek od drogi, trzeba było wprowadzać rower na górkę. A gdy próbowałem zasnąć - okazało się, że uniemożliwiają mi to głośno skrzeczące ptaki. Straciłem na to wszystko ponad godzinę i nic się nie przespałem. A co najgorsze w tym czasie minęła mnie grupa Tomka oraz Hipki, dużo lepszą metodą byłoby dołączenie się do nich, w grupie jest łatwiej zwalczyć senność, a przede wszystkim znacznie spada chęć do robienia głupot typu całkowicie nieefektywne postoje.
Po porażce z postojem w Jastrzębiu - kontynuuję jazdę przez Śląsk. jedzie się fatalnie - morzy mnie sen, mocno daje się we znaki tyłek, ciężko znaleźć pozycję na siodle przy której nie boli, a dziury są cały czas. Do tego dochodzi bardzo duży ruch przez okropną okolicę - jednym słowem Śląsk to całkowita porażka, bez wątpienia najsłabszy odcinek trasy, kontrast jest tym większy, że zdecydowana większość maratonu to piękne i puste drogi w górach. Przy okazji następnego MRDP z pewnością warto by śląską aglomerację minąć od południa, bocznymi drogami przy granicy. Kontynuuję więc powolną jazdę przez Śląsk, wiedząc, że dopiero za Raciborzem zaczynają się mniej zurbanizowane tereny, gdzie można próbować spokojnie przenocować.W Raciborzu łapie mnie zmierzch, za miastem kończy się aglomeracja, ale do Kietrzy ruch jeszcze spory, a przy drodze zero lasów i miejscówek nadających się na nocleg. Postanowiłem więc dotrzeć do Kietrzy i tam przenocować w hotelu, który znalazłem na GPS. Niestety na miejscu okazuje się, że hotel nie istnieje. Ale jako, że tuż obok była równa trawa i było zupełnie cicho - postanowiłem się tu przespać pod folią NRC
Góry MRDP - to można powiedzieć taki "mini MRDP", czyli część trasy najcięższego polskiego ultramaratonu organizowanego raz na 4 lata. Ale to "mini" jest nieco mylące, bo parametry trasy budzą zrozumiały respekt - 1122km i ok. 13 500m przewyższeń, po samym MRDP zajmuje drugie miejsce na liście najtrudniejszych polskich tras ultra. Sama trasa jest bardzo wymagająca, natomiast tym co odróżnia ją od pełnego MRDP jest dużo przystępniejszy limit czasowy - czyli 5 dni. Dzięki temu w GMRDP mogło wystartować wiele osób jeżdżących trochę wolniej, dla wielu osób było to także doskonałe "rozpoznanie bojem" przed pełną trasą Maratonu Rowerowego Dookoła Polski.
Do Przemyśla wraz z Kotem docieramy porannym pociągiem z Warszawy, w którym zebrało się sporo jadących na maraton rowerzystów, a jako, że w pociągu żadnych przedziałów na rower nie było, więc było sporo zabawy z upychaniem rowerów. W Przemyślu jesteśmy przed 16, czasu na przygotowania i odpoczynek mamy więc wystarczająco dużo. Znając swoje problemy z zasypianiem przed maratonami - cały tydzień chodziłem wcześnie spać, koło 22. Przez pierwszą część tygodnia zdawało to egzamin, spałem po 6-8h, niestety im bliżej startu tym bardziej się to sypało. Ze środy na czwartek może ze 4h pospałem, z czwartku na piątek ze 3h. Liczyłem więc, że będąc trochę niedospany porządnie prześpię noc przed maratonem, niestety nic z tego. Pomimo dobrych warunków i czasu w sporym nadmiarze - udało mi się spać przez ledwie 3h, co miało kluczowy wpływ na przebieg tego maratonu dla mnie.
Rano w bazie czuć już dobrze atmosferę wyścigu - ostatnie przygotowania, montowanie bagażu na rowerze; kombinacje są najprzeróżniejsze - podsiodłówki, torby na ramę, bagażniki sztycowe, plecaki mniejsze i większe, wreszcie typowe bagażniki z sakwami. Krótko przed startem mocny zgrzyt - okazuje się, że GPS Marzeny (Etrex) nie chce się odpalić, w chwili najgorszej z możliwych. Marzena zaczęła już panikować, ja starałem się go resetować, wreszcie po wyjęciu karty pamięci odpalił, na szczęście ślad i mapy były w pamięci wewnętrznej.
Start
Start maratonu zorganizowany został bardzo profesjonalnie - w najbardziej reprezentacyjnym miejscu Przemyśla, czyli na rynku, skąd w eskorcie policji wyjeżdżamy z miasta na południa. Policjanci na motorach skutecznie eskortowali długą kolumnę ponad 60 rowerzystów, sprawnie blokując wjazd samochodów z boku. Już na odcinku startu honorowego grupki się lekko potasowały, po skręcie na Aksamanice gdy opuściła nas eskorta policji - zaczęła się normalna jazda i tempo od razu skoczyło. Aż do podjazdu na Arłamów jechaliśmy jeszcze w zamkniętym ruchu, skrzyżowania były obstawiane przez służby mundurowe; dzięki temu jechało się bardzo wygodnie. Zgodnie ze swoim planem ruszyłem umiarkowanym tempem, w miarę szybko, ale bez jazdy na maksa, to nie ten typ trasy, gdzie szarżowanie ma sens. Na pierwszym odcinku szybko dała mi się we znaki źle zamontowana torba podsiodłowa, która strasznie latała na boki, bardzo utrudniając szybszą jazdę. Musiałem więc stanąć i przemodelować bagaż, biorąc jego część na plecy, a torbę stabilniej mocując. Przy tym od razu mi sporo osób uciekło, więc ruszyłem za nimi. Dość długo goniłem Hipków, których widziałem z daleka, ale po kolejnym krótkim postoju na przestawienie siodła znowu mi uciekli, a pogoń zajęła ze 20km, tasowaliśmy się na tym kawałku m.in. z Dodoelkiem i Stasiejem. Dopiero po zjeździe z góry za Lutowiskami wszyscy zjechaliśmy się w większą grupkę, którą docieramy do Ustrzyk Górnych na PK1
PK1 Ustrzyki Górne 107km
W Ustrzykach większość grupki zjechała na zakupy, ale Hipki ruszyły dalej, ja po wysłaniu sms na punkt również. Pierwszą przełęcz wjechaliśmy wspólnie, na drugiej nieco odjechałem, ale wkrótce znowu się zjechaliśmy, bo nabierałem wodę w Cisnej, jak sobie zażartowałem dojeżdżając ponownie do Hipków "Was się wyprzedza - a i tak jesteście z przodu" ;). Minimalizm postojowy Hipków staje się już legendarny, w rowerze Agaty źle działała tylna przerzutka, dało się z tym jechać, ale biegi nierówno wchodziły, wymagało to małej korekty śrubą na przerzutce, która zajęłaby mniej niż minutę - ale Hipki twardo zostawiały to dopiero na planowany na później postój ;)). W międzyczasie zaczęło padać, razem jechaliśmy prawie do Komańczy, na zjazdach do miasteczka zdecydowałem się jednak przebrać w kurtkę od deszczu, wyprzedził mnie tu też Adam Wojciechowski. Nastawiałem się i tak na jazdę solo, a do kwestii postojów podchodziłem w miarę luźno. Z Komańczy jadę więc już sam, ładne puste fragmenty Beskidu Niskiego, bardzo lubię tędy jeździć, ruch właściwie zerowy. Zmierzch łapie mnie kawałek przed Tylawą, tutaj trasa ma zmieniony wariant i była to niewątpliwie zmiana na lepsze. Po zaliczeniu większej górki wpadam na drogę do Nowego Żmigrodu i pagórkowatą szosą docieram na PK2
PK2 Nowy Żmigród 235km
Tutaj właściwie bez przerw (później okazało się, że jednak jestem przed Hipkami, którzy stanęli w Komańczy), kolejny pagórkowaty odcinek do Gorlic i kawałek za miastem zjeżdżam z krajówki i zaczynają się poważne góry. Na pierwszy ogień idzie podjazd z Ropy, nachylenia już lekko ponad 10%, sprawnie docieram do Banicy.
PK3 Banica 293km
Banica to słynny 18% podjazd, tuż po skręcie przy kościele od razu zaczyna się ciężka ściana, na której już odrywa przednie koło. Ale wjeżdżam bez stawania, kawałek wyżej na wypłaszczeniu po pierwszej części podjazdu podłączam powerbanka do mojego GPS - i ku mojemu przerażeniu zero reakcji! Wkurzyłem się niewąsko, niestety wszystkie gps na wewnętrzne baterie mogą odstawić taki numer, jadąc z takim na poważną trasę zawsze trzeba mieć rezerwę. Bez GPS jeszcze bym jakoś pociągnął, bo już w większości jechałem tą trasą, aczkolwiek straciłbym sporo czasu na nawigację, natomiast najbardziej zirytowała mnie strata licznika - bez tego to już nie da się normalnie jechać. Miałem jeszcze jakieś 20min działania baterii, więc po zaliczeniu podjazdu do Mochnaczki, gdy wjechałem w jakieś oświetlone miejsce zająłem się powerbankiem. Tym razem zaskoczył (musiał być jakiś niekontakt) - więc z ogromną ulgą mogłem kontynuować maraton.
PK4 Muszyna 321km
Do Muszyny głównie zjazdy, tu nieoczekiwanie orientuję, że Hipki są za mną, nie przede mną jak myślałem, a grupa Tomka niecałe 10min przede mną. To dało mi wiatru w żagle, a droga doliną Popradu była generalnie płaska, więcej w dół niż w górę. Kawałek za Piwniczną doganiam Tomka jadącego z Przemielonym i Krzysztofem Kurdejem, z grubsza razem przejechaliśmy do Starego Sącza
PK5 Stary Sącz 366km
Za Sączem dalej kontynuujemy najbardziej płaski odcinek GMRDP, powoli robi się coraz chłodniej, stajemy tu na krótkie zakupy na stacji benzynowej. Na tym odcinku jedzie mi się świetnie, kawałek ciągnę naszą grupkę, a jako, że tempo miałem trochę większe przed Krościenkiem zdecydowałem się pociągnąć sam trochę szybciej, opłaciła się moja taktyka początku trasy bez szarpania się wielkim tempem. Za Krościenkiem zaczynają się już poważne góry, od poziomu 500m zaczyna się wymagający podjazd na Hałuszową, który sprawnie pokonuję, po zjeździe nad jezioro Sromowieckie chwilowo się ociepla, by na łąkach przed Łapszami osiągnąć najniższy poziom, zaledwie 4'C. Jazda szybkim tempem w takich temperaturach niestety zebrała swoje żniwo, pokasłuję, zaczynam odczuwać dyskomfort przy oddychaniu - i te problemy trwały już do końca maratonu. Za Krościenkiem zaczął się wymagający tatrzański odcinek GMRDP, po podjeździe w Pieninach czeka mnie Łapszanka, kończąca się ostrą ścianką na ponad 900m. W międzyczasie rozwidniło się, więc z Łapszanki mam ekstra widoki na Tatry przy wschodzie słońca. Z góry szybki zjazd, wąską drogą przez wioskę pruję niemal 70km/h. Z Jurgowa czeka kolejny ciężki podjazd, tu również są zmiany w porównaniu do MRDP, zamiast jechać główną drogą przez Bukowinę jedziemy ciężką ścianą z Jurgowa, gdzie na długich odcinkach jest 10-11%. Na Głodówce melduję się już solidnie zmęczony, czas na jakiś poważniejszy postój.
PK6 Zazadnia Polana 454km
Ale do Zakopanego jeszcze spory kawałek mocno pagórkowatej drogi, stanąć zdecydowałem się dopiero po przejechaniu samego Zakopanego (zaczynał się już poranny ruch), w końcówce podjazdu do Kir. Po półgodzinnym obiadowym postoju jadę dalej, w międzyczasie wyprzedził mnie Adam Wojciechowski, ale stanął na jedzenie kawałek dalej w Chochołowie. Dalej trochę łatwiejszy odcinek - zjazdy do Czarnego Dunajca, następnie przerzutowy odcinek pod Krowiarki. W międzyczasie zrobiła się piękna, słoneczna pogoda i znacznie się ociepliło. Podjazd na Krowiarki prosty, zjazd szybko poleciał, kawałek przed skrętem na Stryszawę podczas przebierania się wyprzedził mnie Adam. Próbowałem go kawałek pogonić, ale umęczyłem się pod górę i uznałem, że nie warto się niepotrzebnie męczyć jadąc nie swoim tempem. Na Stryszawę podjazd wymagający, zjazd również mocno nachylony, do tego sporo kiepskiej nawierzchni - co niestety było zwiastunem kolejnej części maratonu, ze znacznie gorszymi asfaltami niż na podkarpacko-małopolskim odcinku GMRDP.
PK7 Stryszawa 548km
Za Stryszawą kolejny zmieniony odcinek GMRDP, tym razem zmiana duża - zamiast jechać przez Żywiec, do Węgierskiej Górki jedziemy "po skosie" przez góry, też IMO zmiana na lepsze. Oba podjazdy ciekawe, z wymagającymi nachyleniami, szczególnie ściana w Sopotni Małej, kawałek za nią kolejny raz dogania mnie Adam, który stanął w Stryszawie. Drogi niestety dziurawe, sporo dostałem na tym odcinku w siedzenie, kończyła się powoli komfortowa jazda. Razem z Adamem przejechaliśmy odcinek do Milówki, gdzie zaczynał się najcięższy podjazd maratonu na masyw Ochodzitej. Stanąłem na chwilę by odzipnąć przed ciężką ścianą - i wjechałem w całości, bez zatrzymywania najtrudniejszą ścianę, daje popalić niewąsko, 20% na dziurawych płytach ażurowych. Ale jest poprawka w porównaniu do 2013, płyty zmieniono i wstawiono nowe, dzięki temu nie było ryzyka zakleszczenia się koła w szparze, jakie było wówczas. Satysfakcja z wjechania duża, ale zmordowałem się tak, że musiałem kilka minut odzipnąć.Po tym kontynuuję jazdę na Ochodzitą, kawałek dalej jest tu kolejny wredny odcinek nierównego bruku, mijałem tu wprowadzających rowery ludzi na trekingach, ja na szosówce twardo waliłem środkiem ;)).
PK8 Istebna 613km
W rejonie Istebnej sporo mocno dziurawych zjazdów, które dały popalić siedzeniu, następnie wjechałem na drogę na Kubalonkę - i tu skończyła się na wiele kilometrów przyjemna jazda. Było to niedzielne popołudnie, więc ruch na drodze bardzo znaczący, samochód za samochodem. Im bliżej Wisły - tym gorzej było, w samej Wiśle czekał mnie wielki korek i przedzieranie się bokami czy środkiem ulicy. Po skręcie na Cieszyn nie jest wiele lepiej. Do tego zaczynam coraz bardziej zamulać, senność daje się coraz bardziej we znaki, teraz zacząłem płacić rachunek za kiepsko przespane noce przed maratonem.
Zaczęły się głupie decyzje - cała seria niepotrzebnych postojów, a co najgorsze mocno zaczęła spadać motywacja do jazdy. Przed Jastrzębiem robię największą głupotę - zjeżdżam do lasu by się przespać. Był jeszcze dzień, las kawałek od drogi, trzeba było wprowadzać rower na górkę. A gdy próbowałem zasnąć - okazało się, że uniemożliwiają mi to głośno skrzeczące ptaki. Straciłem na to wszystko ponad godzinę i nic się nie przespałem. A co najgorsze w tym czasie minęła mnie grupa Tomka oraz Hipki, dużo lepszą metodą byłoby dołączenie się do nich, w grupie jest łatwiej zwalczyć senność, a przede wszystkim znacznie spada chęć do robienia głupot typu całkowicie nieefektywne postoje.
Po porażce z postojem w Jastrzębiu - kontynuuję jazdę przez Śląsk. jedzie się fatalnie - morzy mnie sen, mocno daje się we znaki tyłek, ciężko znaleźć pozycję na siodle przy której nie boli, a dziury są cały czas. Do tego dochodzi bardzo duży ruch przez okropną okolicę - jednym słowem Śląsk to całkowita porażka, bez wątpienia najsłabszy odcinek trasy, kontrast jest tym większy, że zdecydowana większość maratonu to piękne i puste drogi w górach. Przy okazji następnego MRDP z pewnością warto by śląską aglomerację minąć od południa, bocznymi drogami przy granicy. Kontynuuję więc powolną jazdę przez Śląsk, wiedząc, że dopiero za Raciborzem zaczynają się mniej zurbanizowane tereny, gdzie można próbować spokojnie przenocować.W Raciborzu łapie mnie zmierzch, za miastem kończy się aglomeracja, ale do Kietrzy ruch jeszcze spory, a przy drodze zero lasów i miejscówek nadających się na nocleg. Postanowiłem więc dotrzeć do Kietrzy i tam przenocować w hotelu, który znalazłem na GPS. Niestety na miejscu okazuje się, że hotel nie istnieje. Ale jako, że tuż obok była równa trawa i było zupełnie cicho - postanowiłem się tu przespać pod folią NRC
Dane wycieczki:
DST: 724.30 km AVS: 24.76 km/h
ALT: 8263 m MAX: 67.10 km/h
Temp:17.0 'C
Na dworzec w Warszawie i po Przemyślu
Dane wycieczki:
DST: 14.10 km AVS: 22.86 km/h
ALT: 35 m MAX: 36.50 km/h
Temp:17.0 'C
Po mieście
Dane wycieczki:
DST: 21.90 km AVS: 25.27 km/h
ALT: 40 m MAX: 37.40 km/h
Temp:20.0 'C