Wpisy archiwalne w kategorii
Wycieczka
Dystans całkowity: | 107164.05 km (w terenie 504.00 km; 0.47%) |
Czas w ruchu: | 4232:57 |
Średnia prędkość: | 25.32 km/h |
Maksymalna prędkość: | 78.00 km/h |
Suma podjazdów: | 456390 m |
Suma kalorii: | 228598 kcal |
Liczba aktywności: | 900 |
Średnio na aktywność: | 119.07 km i 4h 42m |
Więcej statystyk |
Pętla do Chynowa, pierwsza traska (poza dojazdami) po GMRDP, kontuzje już poprzechodziły, pogoda po ostatnim ochłodzeniu też się poprawiła
Dane wycieczki:
DST: 86.00 km AVS: 27.59 km/h
ALT: 169 m MAX: 42.60 km/h
Temp:21.0 'C
Wyjechałem naprzeciw Marzenie kończącej trasę GMRDP, tak by towarzyszyć jej na końcówce maratonu. Sam byłem nieźle przeczesany zakończoną dzień wcześniej trasą, z kontuzją achillesa, bólem tyłka - ale Marzena zmagała się z jeszcze poważniejszą kontuzją, ból siedzenia niemal uniemożliwiał jej jazdę. Ale twardo jechała naprzód, na raz zaliczyła cały ciężki podjazd na Zakręt Śmierci. Duży podziw za taki hart ducha, trasę maratonu nie jest łatwo pokonać będąc w pełni sprawnym, z taką kontuzją to już nie lada wyczyn!
Dane wycieczki:
DST: 75.20 km AVS: 18.27 km/h
ALT: 983 m MAX: 60.50 km/h
Temp:21.0 'C
Maraton w Kórniku
Maraton w Kórniku miał być z założenia imprezą inną od imprez rozgrywanych na podobnym dystansie - czyli przede wszystkim towarzyską imprezą, na której większą grupą pokonamy dystans 500km. Dla niejednej osoby miał to być rekord dystansu, w czym owa grupowa jazda miała znacząco pomóc - zarówno fizycznie (łatwiej i szybciej jedzie się większą grupą) jak i psychicznie (łatwiej można zwalczyć nieuchronne na takim dystansie kryzysy).
Na kemping w Kórniku, który był bazą imprezy docieramy z Kotem pod wieczór, rozkładamy namioty i przyłączamy się do wieczornego ogniska. W nocy tradycyjnie mizeria, niecałe 3h pospałem, znowu trzeba będzie pozamulać ;). Na start jedziemy po 7.30, ten jest na rynku w Kórniku. Po krótkich oficjalnych wystąpieniach - ruszamy na trasę. Pierwsze kilometry po ruchliwszych drogach pod Poznaniem, skutkiem czego nasza spora grupka zrobiła nieźle korki, więc chwilowo podzieliliśmy się na dwie, by nieco ułatwić kierowcom wyprzedzanie. Za Mosiną ruch maleje, więc jedziemy z powrotem razem, dystans z wiatrem w plecy szybko schodzi i docieramy do Grodziska (70km), gdzie zatrzymujemy się na pierwszy postój na stacji. Temperatura po porannym chłodku robi się idealna do jazdy, koło 26-28 stopni, w tym sporo cienia. Do Pniewów mamy jeszcze mniej ciekawą trasę, głównie rolnicze tereny, w mieście (130km) stajemy na kolejny postój na stacji, czas przejazdu nie miał dla nas znaczenia, więc postoje robiliśmy dość często, tak by ułatwić mniej doświadczonym osobom pokonanie tak dużego dystansu. Na dziurawym wyjeździe z Pniew jedna osoba łapie gumę, na przodzie grupy dowiadujemy się o tym po ok. kilometrze, zatrzymujemy się więc by poczekać, naprawa poszła bardzo szybko, więc po paru minutach już lecimy dalej.
Za Pniewami zaczęła się najciekawsza część maratonu - wiele lasów, przejazd przez Krainę 100 Jezior, długie odcinki wzdłuż Warty. Tutaj powoli tempo zaczyna się różnicować, osoby mocniejsze bardziej wyrywają do przodu, słabsze zostają z tyłu, więc parę razy trzeba było spowolnić tych z przodu i poczekać na zostających na małych górkach, część mocniejszych z Tomkiem pojechała trochę szybciej. Na punkt obiadowy docieramy w dobrej formie, ten był zorganizowany świetnie, z bardzo smacznym makaronem, który wszystkim smakował, wiele osób jadło po dwie, a nawet i trzy porcje (jak Kot i ja ;)). Do tego miejsce było sensownie dobrane, można sobie było wygodnie poleżeć na trawie. Jednym słowem - zupełnie nie chciało się jechać dalej, ale po godzince zmobilizowaliśmy się do dalszej jazdy, po 20km jeszcze krótki postój w sklepie, by uzupełnić zapasy wody, tutaj ostatni raz widzieliśmy Werronę, która jechała z nami 200km, ale pod koniec tempo było dla niej trochę za duże (jechała na ciężkim góralu) i dalej pojechała już sama, na co się od początku nastawiała. Do następnego punktu mieliśmy długi kawałek (100km), było tu też sporo górek. Po troszkę szarpanej jeździe parę razy musieliśmy zbierać grupkę, więc wpadliśmy z Tomkiem na pomysł by jechać dwójkami - w ten sposób było i sprawniej i bezpiecznej (przy trzech na jednym pasie łatwiej o zahaczenie kierownicami i wywrotkę). Na czele jechaliśmy Tomek i ja, za nami dziewczyny (Kaha i Marzena) - i ten system jazdy był dobrym pomysłem, bo trzymaliśmy sensowne tempo koło 25-27km/h, starając się jechać tak by nie urywać słabszych, tak by w pełni korzystali z bonusów grupowej jazdy. Jedynie na większych podjazdach (a tych było tylko kilka) to się rozpadało i trochę trzeba było poczekać, by wrócić do starego szyku jazdy. Co jakiś czas mocniejsze osoby wyjeżdżały też na przód dyktując mocniejsze tempo, ale poproszone by jechać spokojniej bez problemu wracały do tyłu - i dzięki takiej wewnętrznej dyscyplinie jadących udało nam się dużą grupą przejechać całą trasę. I taki system jazdy szczególnie sporo dawał na długim kawałku od Chodzieży aż do Słupcy, gdzie jechaliśmy pod wiatr i to wcale nie symboliczny, dzięki temu że jechaliśmy zwartym peletonem - nie porwało się to, jak miałoby miejsce w przypadku luźniejszych grupek z osobami jadącymi szybciej i jadącymi wolniej.
Kawałek przed Wągrowcem łapie nas zmierzch, robimy krótki postój na przebranie się i montaż oświetlenia, na postój na Orlenie docieramy już nocą, stacja bardzo komfortowa, z wygodnymi kanapami do siedzenia, więc sporo tu zabawiliśmy. Kolejny nocny odcinek to również dość długi przerzut, aż do Słupcy (niemal 90km i to prawie cały czas pod wiatr), tutaj część osób walczyła z kryzysami, Wąskiego bardzo męczyła senność, musiał się nawet zatrzymać na 15min drzemkę. Zgubiliśmy też Młodego, jak się później okazało zmagał się z kontuzją kolana i w efekcie musiał zrezygnować z dalszej jazdy i wrócić ze Słupcy pociągiem. W Słupcy musieliśmy nadrobić ze 2km by dojechać na stację, ale było warto bo było za chłodno (12 stopni) na postój na powietrzu, a wielu przydały się ciepłe napoje i zapiekanki na stacji. Zabawiliśmy tu trochę czasu, a że nie było za bardzo gdzie usiąść,a stacja z tych mniejszych - więc porozsiadaliśmy się na podłodze, przy tym poziomie zmęczenia już się za bardzo nie dba o pozory ;))
Kawałek za Słupią powoli zaczyna się rozwidniać, no i wreszcie wiatr zaczyna pomagać. Jest w tym rejonie większa górka wyprowadzająca znad Warty, odcinek na metę był jeszcze spory, a stacje w okolicy tak się układały, że postanowiliśmy jechać z dwoma postojami. Pierwszy robimy w Nowym Mieście nad Wartą na 430km, po kolejnych 50km (sporo górek jak na Wielkopolskę na tym odcinku) - stajemy po raz ostatni w Śremie. W końcówce jeszcze trochę wymęczył nas wiatr - i po 515km meldujemy się na mecie w Kórniku, gdzie czekają nas medale i smaczne wypieki w kształcie rowerów.
Maraton udał się doskonale, duże podziękowania należą się głównemu organizatorowi - Elizjum, który we współpracy z lokalnymi władzami załatwił nam medale i świetny punkt obiadowy i to bez żadnych kosztów ze strony jadących, szkoda, że z powodu złamania obojczyka sam nie mógł z nami pojechać. Założenie przejechania ultramaratońskiego dystansu w sposób turystyczny - udało się zrealizować w 100%, dzięki sensownej organizacji jazdy i odpowiednim ludziom, którzy pewnemu rygorowi się podporządkowali, udało się trasę ponad 500km pokonać wspólnie dużą grupą. Wiadomo, że dużo czasu schodziło w ten sposób na postoje (choćby samo obsłużenie na stacji czy w sklepie koło 20 osób dobrych kilkanaście minut zajmuje) - ale czas ukończenia nie miał tu żadnego znaczenia, celem było pokonanie tego dystansu tak by ułatwić to troszkę słabszym osobom. I zdało to niewątpliwie egzamin, a atmosfera w grupie była na medal, nikt się nie gorączkował, że trzeba wolniej czy szybciej jechać; jako towarzyska impreza maraton udał się doskonale.
Zdjęcia z maratonu
Maraton w Kórniku miał być z założenia imprezą inną od imprez rozgrywanych na podobnym dystansie - czyli przede wszystkim towarzyską imprezą, na której większą grupą pokonamy dystans 500km. Dla niejednej osoby miał to być rekord dystansu, w czym owa grupowa jazda miała znacząco pomóc - zarówno fizycznie (łatwiej i szybciej jedzie się większą grupą) jak i psychicznie (łatwiej można zwalczyć nieuchronne na takim dystansie kryzysy).
Na kemping w Kórniku, który był bazą imprezy docieramy z Kotem pod wieczór, rozkładamy namioty i przyłączamy się do wieczornego ogniska. W nocy tradycyjnie mizeria, niecałe 3h pospałem, znowu trzeba będzie pozamulać ;). Na start jedziemy po 7.30, ten jest na rynku w Kórniku. Po krótkich oficjalnych wystąpieniach - ruszamy na trasę. Pierwsze kilometry po ruchliwszych drogach pod Poznaniem, skutkiem czego nasza spora grupka zrobiła nieźle korki, więc chwilowo podzieliliśmy się na dwie, by nieco ułatwić kierowcom wyprzedzanie. Za Mosiną ruch maleje, więc jedziemy z powrotem razem, dystans z wiatrem w plecy szybko schodzi i docieramy do Grodziska (70km), gdzie zatrzymujemy się na pierwszy postój na stacji. Temperatura po porannym chłodku robi się idealna do jazdy, koło 26-28 stopni, w tym sporo cienia. Do Pniewów mamy jeszcze mniej ciekawą trasę, głównie rolnicze tereny, w mieście (130km) stajemy na kolejny postój na stacji, czas przejazdu nie miał dla nas znaczenia, więc postoje robiliśmy dość często, tak by ułatwić mniej doświadczonym osobom pokonanie tak dużego dystansu. Na dziurawym wyjeździe z Pniew jedna osoba łapie gumę, na przodzie grupy dowiadujemy się o tym po ok. kilometrze, zatrzymujemy się więc by poczekać, naprawa poszła bardzo szybko, więc po paru minutach już lecimy dalej.
Za Pniewami zaczęła się najciekawsza część maratonu - wiele lasów, przejazd przez Krainę 100 Jezior, długie odcinki wzdłuż Warty. Tutaj powoli tempo zaczyna się różnicować, osoby mocniejsze bardziej wyrywają do przodu, słabsze zostają z tyłu, więc parę razy trzeba było spowolnić tych z przodu i poczekać na zostających na małych górkach, część mocniejszych z Tomkiem pojechała trochę szybciej. Na punkt obiadowy docieramy w dobrej formie, ten był zorganizowany świetnie, z bardzo smacznym makaronem, który wszystkim smakował, wiele osób jadło po dwie, a nawet i trzy porcje (jak Kot i ja ;)). Do tego miejsce było sensownie dobrane, można sobie było wygodnie poleżeć na trawie. Jednym słowem - zupełnie nie chciało się jechać dalej, ale po godzince zmobilizowaliśmy się do dalszej jazdy, po 20km jeszcze krótki postój w sklepie, by uzupełnić zapasy wody, tutaj ostatni raz widzieliśmy Werronę, która jechała z nami 200km, ale pod koniec tempo było dla niej trochę za duże (jechała na ciężkim góralu) i dalej pojechała już sama, na co się od początku nastawiała. Do następnego punktu mieliśmy długi kawałek (100km), było tu też sporo górek. Po troszkę szarpanej jeździe parę razy musieliśmy zbierać grupkę, więc wpadliśmy z Tomkiem na pomysł by jechać dwójkami - w ten sposób było i sprawniej i bezpiecznej (przy trzech na jednym pasie łatwiej o zahaczenie kierownicami i wywrotkę). Na czele jechaliśmy Tomek i ja, za nami dziewczyny (Kaha i Marzena) - i ten system jazdy był dobrym pomysłem, bo trzymaliśmy sensowne tempo koło 25-27km/h, starając się jechać tak by nie urywać słabszych, tak by w pełni korzystali z bonusów grupowej jazdy. Jedynie na większych podjazdach (a tych było tylko kilka) to się rozpadało i trochę trzeba było poczekać, by wrócić do starego szyku jazdy. Co jakiś czas mocniejsze osoby wyjeżdżały też na przód dyktując mocniejsze tempo, ale poproszone by jechać spokojniej bez problemu wracały do tyłu - i dzięki takiej wewnętrznej dyscyplinie jadących udało nam się dużą grupą przejechać całą trasę. I taki system jazdy szczególnie sporo dawał na długim kawałku od Chodzieży aż do Słupcy, gdzie jechaliśmy pod wiatr i to wcale nie symboliczny, dzięki temu że jechaliśmy zwartym peletonem - nie porwało się to, jak miałoby miejsce w przypadku luźniejszych grupek z osobami jadącymi szybciej i jadącymi wolniej.
Kawałek przed Wągrowcem łapie nas zmierzch, robimy krótki postój na przebranie się i montaż oświetlenia, na postój na Orlenie docieramy już nocą, stacja bardzo komfortowa, z wygodnymi kanapami do siedzenia, więc sporo tu zabawiliśmy. Kolejny nocny odcinek to również dość długi przerzut, aż do Słupcy (niemal 90km i to prawie cały czas pod wiatr), tutaj część osób walczyła z kryzysami, Wąskiego bardzo męczyła senność, musiał się nawet zatrzymać na 15min drzemkę. Zgubiliśmy też Młodego, jak się później okazało zmagał się z kontuzją kolana i w efekcie musiał zrezygnować z dalszej jazdy i wrócić ze Słupcy pociągiem. W Słupcy musieliśmy nadrobić ze 2km by dojechać na stację, ale było warto bo było za chłodno (12 stopni) na postój na powietrzu, a wielu przydały się ciepłe napoje i zapiekanki na stacji. Zabawiliśmy tu trochę czasu, a że nie było za bardzo gdzie usiąść,a stacja z tych mniejszych - więc porozsiadaliśmy się na podłodze, przy tym poziomie zmęczenia już się za bardzo nie dba o pozory ;))
Kawałek za Słupią powoli zaczyna się rozwidniać, no i wreszcie wiatr zaczyna pomagać. Jest w tym rejonie większa górka wyprowadzająca znad Warty, odcinek na metę był jeszcze spory, a stacje w okolicy tak się układały, że postanowiliśmy jechać z dwoma postojami. Pierwszy robimy w Nowym Mieście nad Wartą na 430km, po kolejnych 50km (sporo górek jak na Wielkopolskę na tym odcinku) - stajemy po raz ostatni w Śremie. W końcówce jeszcze trochę wymęczył nas wiatr - i po 515km meldujemy się na mecie w Kórniku, gdzie czekają nas medale i smaczne wypieki w kształcie rowerów.
Maraton udał się doskonale, duże podziękowania należą się głównemu organizatorowi - Elizjum, który we współpracy z lokalnymi władzami załatwił nam medale i świetny punkt obiadowy i to bez żadnych kosztów ze strony jadących, szkoda, że z powodu złamania obojczyka sam nie mógł z nami pojechać. Założenie przejechania ultramaratońskiego dystansu w sposób turystyczny - udało się zrealizować w 100%, dzięki sensownej organizacji jazdy i odpowiednim ludziom, którzy pewnemu rygorowi się podporządkowali, udało się trasę ponad 500km pokonać wspólnie dużą grupą. Wiadomo, że dużo czasu schodziło w ten sposób na postoje (choćby samo obsłużenie na stacji czy w sklepie koło 20 osób dobrych kilkanaście minut zajmuje) - ale czas ukończenia nie miał tu żadnego znaczenia, celem było pokonanie tego dystansu tak by ułatwić to troszkę słabszym osobom. I zdało to niewątpliwie egzamin, a atmosfera w grupie była na medal, nikt się nie gorączkował, że trzeba wolniej czy szybciej jechać; jako towarzyska impreza maraton udał się doskonale.
Zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki:
DST: 516.30 km AVS: 25.73 km/h
ALT: 1354 m MAX: 57.40 km/h
Temp:19.0 'C
Pierścień Tysiąca Jezior
W Pierścieniu (wtedy jeszcze nie pod tą nazwą) startowałem razem z kolegą 2 lata temu i zapamiętałem jako bardzo fajną imprezę. Dlatego w tym roku z przyjemnością wybrałem się tam po raz kolejny, tym razem by pojechać wspólnie razem z Kotem.
Noc przed maratonem jak dla mnie bardzo przyzwoita, spałem prawie 6h, a to już pozwala na pełną regenerację. Rano jedzenie, pakowanie rzeczy na rower oraz na bezzwrotny przepak - i ruszamy razem z Tomkiem na 11km do Lubomina, gdzie był start ostry zawodów, dojeżdżamy akurat, gdy na trasę ruszyła pierwsza, najmocniejsza grupa (w której jechali dwaj późniejsi zwycięzcy imprezy). Razem z Kotem na starcie długo czekamy, bo jedziemy dopiero w przedostatniej grupie o 9.15. Atmosfera na starcie pierwsza klasa, więc ta godzina szybko nam zlatuje i ruszamy również i my. W naszej grupie jadą znani z BBTour Jurek Ścibisz i Jan Szymkiewicz, jest też dwóch starszych rowerzystów z południa Polski (Trzebnica i bodajże Wrocław). Początek rozpoznawczy, jest też długi zjazd po wrednej kostce, po tym odcinku przestawiam siodełko (co miałem zrobić czekając na start, gdy była masa czasu, ale zapomniałem ;) i szybko gonię grupę. Jako, że nie bardzo byli chętni do dyktowania szybszego tempa sam narzucam prędkość w okolicach 30-32km/h i tak jedziemy właściwie cały odcinek do Reszla. Widać, że tempo jest solidne, bo co rusz łykamy rowerzystów z wcześniejszych grupek; Marzena bez większych problemów utrzymuje się na kole - więc jest dobrze ;))
PK1 - Reszel 88km
Na punkcie jest już wielu rowerzystów, doganiamy tu m.in. ruszającego ponad pół godziny przed nami Wąskiego, spędzamy tu niezbędne minimum - nabieramy wodę, stemplujemy książeczki i przekładamy jedzenie do kieszonek. Zaraz po tym ruszamy, dołączają się do nas jedynie starsi rowerzyści z Trzebnicy i Wrocławia - i w tym składzie dojedziemy aż do Gołdapi. Na tym odcinku większość trasy jedzie się elegancko - bo jest sprzyjający wiatr, który wieje mniej więcej z południowego zachodu. Górek jak to na Mazurach tradycyjnie sporo, ale Marzena dzielnie się utrzymuje. Rowerzysta z Trzebnicy ma bardzo oryginalny sposób zaliczania podjazdów - wszystkie, nawet te po 5-6% robi na najcięższym przełożeniu 53-11, co kto lubi ;)). Dobrze jechało się do Kętrzyna, tu w mieście dogoniliśmy kilku rowerzystów, za miastem wszystko to zjechało się w większą grupkę - i tradycyjnie zaczęła się nierówna szarpana jazda, a to ktoś wychodzi na zmianę i ciągnie ze 30km/h pod górę, a to zwalnia się do 27km/h, jednym słowem zupełnie nieefektywne jechanie, przez co grupka się rozrywała na każdej ściance i musiałem czekać na Marzenę. Dużo efektywniejsze było gdy sam jechałem na czele, trzymając równe tempo koło 30km/h bez niepotrzebnych, nagłych przyspieszeń - więc starałem się jechać na czele tej grupki i narzucać sensowne tempo.
PK2 - Harsz 137km
Razem dojeżdżamy na pięknie położony punkt w Harszu, nad samym jeziorem Dargin, tu również bardzo krótki postój, w czasie stemplowania książeczek orientuję się, że nie mam swojej, musiała wylecieć z kieszonki. Gdy już myślałem, że będę musiał jechać bez tego okazało się, że moją książeczkę leżącą na drodze znalazł i zabrał nasz Szerszeń z Trzebnicy - wielkie dzięki! Z Harszu ruszamy naszą czwórką, upał daje się już bardzo solidnie we znaki, trzyma 35-36 stopni, a górek nie brakuje, też jest tu więcej odcinków pod wiatr. Na tym kawałku powoli zaczynamy odczuwać trudy trasy, Marzenka lekko zostaje na podjazdach, nasi koledzy również. Do Bani Mazurskich jest sporo takiego sobie asfaltu, dopiero po wjeździe na drogę wojewódzką do Gołdapi zaczyna się świetna szosa, wiatr też sprzyjający. Ale upał i dystans robią swoje, przed samą Gołdapią jest seria górek, która troszkę spowalnia nasz peletonik, koledze z Trzebnicy skończyło się picie, więc pożyczyłem mu swoją butelkę. Ja mimo, że przez te 200km przez jakieś 90% ciągnąłem naszą grupkę wytrzymałościowo czułem się dobrze, za to coraz bardziej dawało mi się we znaki syfne jedzenie. Ze względu na upał zdecydowałem się na jazdę na izotonikach, których normalnie nie używam, ale po kilku godzinach miałem już tego serdecznie dość, podobnie jak i żeli i batonów energetycznych, których sporo z Kotem zakupiliśmy, marzyłem o szczoteczce do zębów ;))
PK3 - Gołdap 203km
W Gołdapi też schodzi nam tylko kilka minut, dobrym pomysłem na punkcie były pomidory, zjadłem dwa, co nieco oczyściło mi zęby zmasakrowane po tym syfnym chemicznym żarciu. Spotykamy tutaj też Pawła (Dodoelka), który na szczęście od razu po wyjeździe z punktu zorientował się, że zostawił tu swoje bidony ;)) Żegnamy się tu z sympatycznymi rowerzystami z Trzebnicy i Wrocławia, dla których nasze tempo było trochę za wysokie, serce rośnie, gdy się patrzy, że w tym wieku tak świetnie sobie radzili (jeden miał 67lat) Marzenka ruszyła sama naprzód, ja jeszcze poprawiałem nieco rower i szybko ruszyłem by ją dogonić. Za Gołdapią zaczyna się chyba najładniejszy odcinek Pierścienia - jazda wzdłuż granicy do Szypliszek, jest tu sporo górek, z których mamy szeroką panoramę na okolicę, znacznie spada gęstość zaludnienia, puste odcinki ciągną się kilometrami. Na tym odcinku towarzyszy nam Robert z Elbląga, który w maratonie oficjalnie nie startował, ale przejechał jego całą trasę, by potowarzyszyć znajomym. Marzenka powoli zaczyna płacić cenę za pierwsze 200km ściganckim tempem i bez postojów, coraz bardziej zostaje na górkach, tak więc tempo nam nieco spada - ale to jest norma na takich maratonach, pierwszą część jedzie się ile fabryka dała, na drugiej - tyle ile nam rezerw zostało ;)). Końcówka przed punktem w Rutce - to najwyższa górka Pierścienia (ok. 290m) za Wiżajnami, a z niej najdłuższy zjazd maratonu, ponad 100m w pionie, są nawet serpentyny, można się poczuć jak w górach.
PK4 - Rutka-Tartak 258km
Na punkcie w Rutce spotykamy Monikę i Kuriera, na których nasz widok zadziałał jak płachta na byka (startowaliśmy 50min później) - więc zaraz ruszyli ;). My zdecydowaliśmy się na trochę dłuższy postój, jemy serwowany tutaj żurek, wcinamy również bułkę, co było bardzo dobrym pomysłem, bo znacznie poprawiło nam stan żołądków zmęczonych śmieciową żelowo-galaretkową dietą. Kota ten postój (niecałe 20min) wyraźnie zregenerował, dzięki czemu Marzena ruszyła na trasę z nowymi siłami, po krótkiej zamułce przed Rutką nie było już śladu. Sprawnie jedziemy odcinek do Sejn, temperatura wreszcie zaczyna nieco opadać, ale 30 stopni trzymało niemal do zmierzchu. Zaraz za Rutką ostry, długi podjeździk 8-9%, później już się zaczyna wypłaszczać, jest jeszcze krótka ścianka przed Szypliszkami, a później już głównie w dół i po płaskim do Sejn. W samych Sejnach był jedynie punkt kontrolny, gdzie mieliśmy podbić książeczki, ale mimo, że miałem go poprawnie zaznaczony nie zorientowaliśmy, że to budka przed bazyliką. Żeby nie tracić czasu na szukanie robimy foto przed bazyliką jako dowód, że tu byliśmy - i jedziemy dalej na Augustów. Tę trasę dobrze znaliśmy z jazdy do Wilna, większość odcinka do Augustowa jedzie się w lesie, kawałek bardzo przyjemny, zachodzi słońce, temperatura spada do przyjemnego poziomu i do tego skończyła się pierwsza część górek, mamy tutaj ok. 200km relatywnie płaskiej części maratonu. W końcówce przed Augustowem Kota znowu łapie kryzys, więc trochę zwalniamy - wyraźny znak, że nie ma co przesadzać z czasem postojów, to już nie ta faza maratonu, gdzie możemy rezygnować z postojów, tak mogą jechać najmocniejsi, ale innym te odpoczynki znacznie pomagają zwalczyć kryzysy
DPK6 - Augustów 337km
W Augustowie był duży PK, można było tu zjeść normalny obiad, wcinamy rosół i schaboszczaka, zabieramy trochę rzeczy korzystając z przepaku. Zaraz po nas wjechała większa grupka z Dodoelkiem, ale my szybciej się zebraliśmy i po 25min we dwójkę ruszamy na trasę. Po Augustowie przejazd po kostce, widać że zaczął się już sezon urlopowy, bo po centrum kręciło się sporo turystów. Miasto opuszczamy wygodną drogą na Raczki, dzięki wybudowaniu ekspresowej obwodnicy miasta Augustów wreszcie odetchnął po długich latach maltretowania przez tiry, które teraz mają zakaz wjazdu do miasta i mogą jechać jedynie obwodnicą. Dzięki temu i na naszej drodze jest symboliczny ruch, jedzie się więc sprawnie, bo dalej jest w miarę płasko. Noc dość jasna, wygodna do jazdy, świeci nam spory księżyc, do tego na północy Polski na początku lipca zaczyna się rozjaśnia się już koło 2. Długi odcinek na punkt w Wydminach przechodzi nam w miarę sprawnie, pod koniec tempo już słabnie, ale ponad 400km w nogach to już nie byle co i organizmy domagają się postoju, do tego Marzenkę coraz bardziej morzy sen
PK7 - Wydminy 421km
Punkt bardzo przyzwoity, zjadamy tu ciepłą zupę, wcinamy kanapki i po 20min wracamy na trasę. powoli zaczyna już świtać, za Giżyckiem mamy już zupełnie jasno, dzięki czemu możemy zobaczyć jeden z ładniejszych kawałków Pierścienia - przejazd wzdłuż jeziora Jagodnego. Klimaty o świcie jak zwykle kapitalne, temperatura spadła nawet do poziomu 13-14 stopni, pojawiło się dużo mgieł, które wyglądały z daleka jak jeziora. Kawałek dalej bardzo marny odcinek do Ryna (tak się odmienia tę nazwę ;)), gdzie trzęsiemy się na dziurach. Po wjeździe na krajówkę nawierzchnia jest już dobra, ale słabiej z ruchem, bo mijają nas serie samochodów, widać kawałek wcześniej był ruch wahadłowy ze światłami, powodujący, że samochody zbierają się w większe grupy. Za Rynem kończy się też bardziej płaska część Pierścienia i zaczynają się wymagające podjazdy, które będą już do końca trasy. Do Mrągowa są trzy długie podjazdy, które bardzo zmęczyły Marzenę, żel i trochę słodyczy pozwolił dojechać na kolejny punkt.
PK8 - Mrągowo 500km
Skręt na punkt z szosy dobrze oznaczony, natomiast sam punkt beznadziejnie. Po krótkim kołowaniu mieliśmy szczęście, ze przed budynek wyszedł chłopak z obsługi punktu, bo samemu znaleźć nie było by tak prosto. Punkt bez ciepłego jedzenia, więc za długo nie posiedzieliśmy, zjedliśmy trochę suchej karmy i ruszyliśmy na ostatnią stówkę. Kawałek za Mrągowem dogonił nas Grzesiek Mazur z Lublina, który jechał od Rutki w większej grupce Dodoelka (dojechali do Mrągowa 3min po naszym odjeździe), ale mocno narzekał na długie postoje i rwany sposób jazdy, więc na końcówkę postanowił się do nas podłączyć. Za Świętą Lipką zaczął się chyba najtrudniejszy odcinek maratonu - same podjazdy i długie kilometry słabego asfaltu. Po 500km w nogach sił już za dużo nie było, więc spokojnie toczyliśmy się naprzód, średnie na dwóch ostatnich pięćdziesiątkach mieliśmy w okolicach 23,5km/h.
PK9 - Kikity 552km
Na ostatnim punkcie krótko zabawiliśmy, uzupełniliśmy wodę, zjedliśmy parę batoników i ruszyliśmy na trasę, bo z analizy listy na punkcie wynikało, że są jeszcze szanse by dogonić Monikę i Kuriera. Okazało się jednak, że pojechali ten odcinek troszkę szybciej od nas, my dalej trzymaliśmy tempo koło 23km/h, zaliczając niekończące się podjazdy. W Dobrym Mieście wreszcie się wypłaszcza, Grzesiek jechał kawałek przed nami, na wjeździe do miasta zauważywszy nas z daleka wziął nas za grupkę Dodoleka i szybko ruszył na maksa na metę ;). My powolutku toczyliśmy się ostatnie kilometry do Lubomina pod wredny wiatr i o 10.44 z czasem 25h29min zameldowaliśmy się na mecie.
Podsumowanie
Maraton dla nas bardzo udany, pierwszy raz jechaliśmy we dwójkę na zawodach - i wyszło to bardzo elegancko, udało się wykręcić świetny czas na tej trudnej trasie i w wymagających, upalnych warunkach. Zajęliśmy 20 miejsce na ponad 90 osób, które maraton ukończyły, do tego Marzena była trzecia wśród kobiet, z minimalną stratą do Moniki Kędziorek (16 minut). Udało się sensownie zminimalizować postoje, na całej trasie zeszło nam na nie tylko ok. 2,5h, co uważam za bardzo przyzwoity wynik. Przez pierwsze 200km jechaliśmy właściwie bez postojów, tak jak Hipki (Agata z fenomenalnym czasem wygrała wśród kobiet, tracąc do zwycięzcy ledwie 23minuty), którzy na całej trasie mieli jedynie koło 30min postojów (wynik wręcz nieprawdopodobny!). Ale po 200km szybkie tempo i brak odpoczynków zebrały swoje żniwo i na kolejnych postojach musieliśmy już odpoczywać by się zregenerować i móc utrzymywać sensowne tempo na kolejnych kilometrach. Do tego całą trasę przejechałem właściwie bez kontuzji - co po MP, na którym bardzo się męczyłem ze skurczami jest dobrym prognostykiem przed główną imprezą sezonu, czyli GMRDP; choć oczywiście jazda po dużych górach i maksymalnym tempem rządzi się trochę innymi prawami.
Impreza doskonale zorganizowana, Robert Janik robi bez wątpienia najlepsze ultramaratony w Polsce, nie boi się wyzwań organizacyjnych, dzięki czemu mogliśmy jechać piękną trasę 600km, a nie 3 czy 4 razy tą samą pętlę jak na wielu imprezach szosowych, co niewątpliwie wiele łatwiej zorganizować. Trasa kapitalna, wiele urokliwych mazurskich szos, ruch niewielki. Jednym słowem impreza godna polecenia każdemu, idealna reklama ultramaratońskiej jazdy.
Podziękowania dla Marzenki za wspólną trasę i współpracę na maratonie, wielkie brawa za hart ducha i umiejętność jazdy na maksimum swoich możliwości na tak długiej i wymagającej trasie, jeśli uwzględnić różnicę płci to jest sporo mocniejszym ode mnie maratończykiem ;)). Zdjęć nie robiłem, ale Marzena ma ich sporo, więc na pewno wrzuci galerię z naszej trasy.
W Pierścieniu (wtedy jeszcze nie pod tą nazwą) startowałem razem z kolegą 2 lata temu i zapamiętałem jako bardzo fajną imprezę. Dlatego w tym roku z przyjemnością wybrałem się tam po raz kolejny, tym razem by pojechać wspólnie razem z Kotem.
Noc przed maratonem jak dla mnie bardzo przyzwoita, spałem prawie 6h, a to już pozwala na pełną regenerację. Rano jedzenie, pakowanie rzeczy na rower oraz na bezzwrotny przepak - i ruszamy razem z Tomkiem na 11km do Lubomina, gdzie był start ostry zawodów, dojeżdżamy akurat, gdy na trasę ruszyła pierwsza, najmocniejsza grupa (w której jechali dwaj późniejsi zwycięzcy imprezy). Razem z Kotem na starcie długo czekamy, bo jedziemy dopiero w przedostatniej grupie o 9.15. Atmosfera na starcie pierwsza klasa, więc ta godzina szybko nam zlatuje i ruszamy również i my. W naszej grupie jadą znani z BBTour Jurek Ścibisz i Jan Szymkiewicz, jest też dwóch starszych rowerzystów z południa Polski (Trzebnica i bodajże Wrocław). Początek rozpoznawczy, jest też długi zjazd po wrednej kostce, po tym odcinku przestawiam siodełko (co miałem zrobić czekając na start, gdy była masa czasu, ale zapomniałem ;) i szybko gonię grupę. Jako, że nie bardzo byli chętni do dyktowania szybszego tempa sam narzucam prędkość w okolicach 30-32km/h i tak jedziemy właściwie cały odcinek do Reszla. Widać, że tempo jest solidne, bo co rusz łykamy rowerzystów z wcześniejszych grupek; Marzena bez większych problemów utrzymuje się na kole - więc jest dobrze ;))
PK1 - Reszel 88km
Na punkcie jest już wielu rowerzystów, doganiamy tu m.in. ruszającego ponad pół godziny przed nami Wąskiego, spędzamy tu niezbędne minimum - nabieramy wodę, stemplujemy książeczki i przekładamy jedzenie do kieszonek. Zaraz po tym ruszamy, dołączają się do nas jedynie starsi rowerzyści z Trzebnicy i Wrocławia - i w tym składzie dojedziemy aż do Gołdapi. Na tym odcinku większość trasy jedzie się elegancko - bo jest sprzyjający wiatr, który wieje mniej więcej z południowego zachodu. Górek jak to na Mazurach tradycyjnie sporo, ale Marzena dzielnie się utrzymuje. Rowerzysta z Trzebnicy ma bardzo oryginalny sposób zaliczania podjazdów - wszystkie, nawet te po 5-6% robi na najcięższym przełożeniu 53-11, co kto lubi ;)). Dobrze jechało się do Kętrzyna, tu w mieście dogoniliśmy kilku rowerzystów, za miastem wszystko to zjechało się w większą grupkę - i tradycyjnie zaczęła się nierówna szarpana jazda, a to ktoś wychodzi na zmianę i ciągnie ze 30km/h pod górę, a to zwalnia się do 27km/h, jednym słowem zupełnie nieefektywne jechanie, przez co grupka się rozrywała na każdej ściance i musiałem czekać na Marzenę. Dużo efektywniejsze było gdy sam jechałem na czele, trzymając równe tempo koło 30km/h bez niepotrzebnych, nagłych przyspieszeń - więc starałem się jechać na czele tej grupki i narzucać sensowne tempo.
PK2 - Harsz 137km
Razem dojeżdżamy na pięknie położony punkt w Harszu, nad samym jeziorem Dargin, tu również bardzo krótki postój, w czasie stemplowania książeczek orientuję się, że nie mam swojej, musiała wylecieć z kieszonki. Gdy już myślałem, że będę musiał jechać bez tego okazało się, że moją książeczkę leżącą na drodze znalazł i zabrał nasz Szerszeń z Trzebnicy - wielkie dzięki! Z Harszu ruszamy naszą czwórką, upał daje się już bardzo solidnie we znaki, trzyma 35-36 stopni, a górek nie brakuje, też jest tu więcej odcinków pod wiatr. Na tym kawałku powoli zaczynamy odczuwać trudy trasy, Marzenka lekko zostaje na podjazdach, nasi koledzy również. Do Bani Mazurskich jest sporo takiego sobie asfaltu, dopiero po wjeździe na drogę wojewódzką do Gołdapi zaczyna się świetna szosa, wiatr też sprzyjający. Ale upał i dystans robią swoje, przed samą Gołdapią jest seria górek, która troszkę spowalnia nasz peletonik, koledze z Trzebnicy skończyło się picie, więc pożyczyłem mu swoją butelkę. Ja mimo, że przez te 200km przez jakieś 90% ciągnąłem naszą grupkę wytrzymałościowo czułem się dobrze, za to coraz bardziej dawało mi się we znaki syfne jedzenie. Ze względu na upał zdecydowałem się na jazdę na izotonikach, których normalnie nie używam, ale po kilku godzinach miałem już tego serdecznie dość, podobnie jak i żeli i batonów energetycznych, których sporo z Kotem zakupiliśmy, marzyłem o szczoteczce do zębów ;))
PK3 - Gołdap 203km
W Gołdapi też schodzi nam tylko kilka minut, dobrym pomysłem na punkcie były pomidory, zjadłem dwa, co nieco oczyściło mi zęby zmasakrowane po tym syfnym chemicznym żarciu. Spotykamy tutaj też Pawła (Dodoelka), który na szczęście od razu po wyjeździe z punktu zorientował się, że zostawił tu swoje bidony ;)) Żegnamy się tu z sympatycznymi rowerzystami z Trzebnicy i Wrocławia, dla których nasze tempo było trochę za wysokie, serce rośnie, gdy się patrzy, że w tym wieku tak świetnie sobie radzili (jeden miał 67lat) Marzenka ruszyła sama naprzód, ja jeszcze poprawiałem nieco rower i szybko ruszyłem by ją dogonić. Za Gołdapią zaczyna się chyba najładniejszy odcinek Pierścienia - jazda wzdłuż granicy do Szypliszek, jest tu sporo górek, z których mamy szeroką panoramę na okolicę, znacznie spada gęstość zaludnienia, puste odcinki ciągną się kilometrami. Na tym odcinku towarzyszy nam Robert z Elbląga, który w maratonie oficjalnie nie startował, ale przejechał jego całą trasę, by potowarzyszyć znajomym. Marzenka powoli zaczyna płacić cenę za pierwsze 200km ściganckim tempem i bez postojów, coraz bardziej zostaje na górkach, tak więc tempo nam nieco spada - ale to jest norma na takich maratonach, pierwszą część jedzie się ile fabryka dała, na drugiej - tyle ile nam rezerw zostało ;)). Końcówka przed punktem w Rutce - to najwyższa górka Pierścienia (ok. 290m) za Wiżajnami, a z niej najdłuższy zjazd maratonu, ponad 100m w pionie, są nawet serpentyny, można się poczuć jak w górach.
PK4 - Rutka-Tartak 258km
Na punkcie w Rutce spotykamy Monikę i Kuriera, na których nasz widok zadziałał jak płachta na byka (startowaliśmy 50min później) - więc zaraz ruszyli ;). My zdecydowaliśmy się na trochę dłuższy postój, jemy serwowany tutaj żurek, wcinamy również bułkę, co było bardzo dobrym pomysłem, bo znacznie poprawiło nam stan żołądków zmęczonych śmieciową żelowo-galaretkową dietą. Kota ten postój (niecałe 20min) wyraźnie zregenerował, dzięki czemu Marzena ruszyła na trasę z nowymi siłami, po krótkiej zamułce przed Rutką nie było już śladu. Sprawnie jedziemy odcinek do Sejn, temperatura wreszcie zaczyna nieco opadać, ale 30 stopni trzymało niemal do zmierzchu. Zaraz za Rutką ostry, długi podjeździk 8-9%, później już się zaczyna wypłaszczać, jest jeszcze krótka ścianka przed Szypliszkami, a później już głównie w dół i po płaskim do Sejn. W samych Sejnach był jedynie punkt kontrolny, gdzie mieliśmy podbić książeczki, ale mimo, że miałem go poprawnie zaznaczony nie zorientowaliśmy, że to budka przed bazyliką. Żeby nie tracić czasu na szukanie robimy foto przed bazyliką jako dowód, że tu byliśmy - i jedziemy dalej na Augustów. Tę trasę dobrze znaliśmy z jazdy do Wilna, większość odcinka do Augustowa jedzie się w lesie, kawałek bardzo przyjemny, zachodzi słońce, temperatura spada do przyjemnego poziomu i do tego skończyła się pierwsza część górek, mamy tutaj ok. 200km relatywnie płaskiej części maratonu. W końcówce przed Augustowem Kota znowu łapie kryzys, więc trochę zwalniamy - wyraźny znak, że nie ma co przesadzać z czasem postojów, to już nie ta faza maratonu, gdzie możemy rezygnować z postojów, tak mogą jechać najmocniejsi, ale innym te odpoczynki znacznie pomagają zwalczyć kryzysy
DPK6 - Augustów 337km
W Augustowie był duży PK, można było tu zjeść normalny obiad, wcinamy rosół i schaboszczaka, zabieramy trochę rzeczy korzystając z przepaku. Zaraz po nas wjechała większa grupka z Dodoelkiem, ale my szybciej się zebraliśmy i po 25min we dwójkę ruszamy na trasę. Po Augustowie przejazd po kostce, widać że zaczął się już sezon urlopowy, bo po centrum kręciło się sporo turystów. Miasto opuszczamy wygodną drogą na Raczki, dzięki wybudowaniu ekspresowej obwodnicy miasta Augustów wreszcie odetchnął po długich latach maltretowania przez tiry, które teraz mają zakaz wjazdu do miasta i mogą jechać jedynie obwodnicą. Dzięki temu i na naszej drodze jest symboliczny ruch, jedzie się więc sprawnie, bo dalej jest w miarę płasko. Noc dość jasna, wygodna do jazdy, świeci nam spory księżyc, do tego na północy Polski na początku lipca zaczyna się rozjaśnia się już koło 2. Długi odcinek na punkt w Wydminach przechodzi nam w miarę sprawnie, pod koniec tempo już słabnie, ale ponad 400km w nogach to już nie byle co i organizmy domagają się postoju, do tego Marzenkę coraz bardziej morzy sen
PK7 - Wydminy 421km
Punkt bardzo przyzwoity, zjadamy tu ciepłą zupę, wcinamy kanapki i po 20min wracamy na trasę. powoli zaczyna już świtać, za Giżyckiem mamy już zupełnie jasno, dzięki czemu możemy zobaczyć jeden z ładniejszych kawałków Pierścienia - przejazd wzdłuż jeziora Jagodnego. Klimaty o świcie jak zwykle kapitalne, temperatura spadła nawet do poziomu 13-14 stopni, pojawiło się dużo mgieł, które wyglądały z daleka jak jeziora. Kawałek dalej bardzo marny odcinek do Ryna (tak się odmienia tę nazwę ;)), gdzie trzęsiemy się na dziurach. Po wjeździe na krajówkę nawierzchnia jest już dobra, ale słabiej z ruchem, bo mijają nas serie samochodów, widać kawałek wcześniej był ruch wahadłowy ze światłami, powodujący, że samochody zbierają się w większe grupy. Za Rynem kończy się też bardziej płaska część Pierścienia i zaczynają się wymagające podjazdy, które będą już do końca trasy. Do Mrągowa są trzy długie podjazdy, które bardzo zmęczyły Marzenę, żel i trochę słodyczy pozwolił dojechać na kolejny punkt.
PK8 - Mrągowo 500km
Skręt na punkt z szosy dobrze oznaczony, natomiast sam punkt beznadziejnie. Po krótkim kołowaniu mieliśmy szczęście, ze przed budynek wyszedł chłopak z obsługi punktu, bo samemu znaleźć nie było by tak prosto. Punkt bez ciepłego jedzenia, więc za długo nie posiedzieliśmy, zjedliśmy trochę suchej karmy i ruszyliśmy na ostatnią stówkę. Kawałek za Mrągowem dogonił nas Grzesiek Mazur z Lublina, który jechał od Rutki w większej grupce Dodoelka (dojechali do Mrągowa 3min po naszym odjeździe), ale mocno narzekał na długie postoje i rwany sposób jazdy, więc na końcówkę postanowił się do nas podłączyć. Za Świętą Lipką zaczął się chyba najtrudniejszy odcinek maratonu - same podjazdy i długie kilometry słabego asfaltu. Po 500km w nogach sił już za dużo nie było, więc spokojnie toczyliśmy się naprzód, średnie na dwóch ostatnich pięćdziesiątkach mieliśmy w okolicach 23,5km/h.
PK9 - Kikity 552km
Na ostatnim punkcie krótko zabawiliśmy, uzupełniliśmy wodę, zjedliśmy parę batoników i ruszyliśmy na trasę, bo z analizy listy na punkcie wynikało, że są jeszcze szanse by dogonić Monikę i Kuriera. Okazało się jednak, że pojechali ten odcinek troszkę szybciej od nas, my dalej trzymaliśmy tempo koło 23km/h, zaliczając niekończące się podjazdy. W Dobrym Mieście wreszcie się wypłaszcza, Grzesiek jechał kawałek przed nami, na wjeździe do miasta zauważywszy nas z daleka wziął nas za grupkę Dodoleka i szybko ruszył na maksa na metę ;). My powolutku toczyliśmy się ostatnie kilometry do Lubomina pod wredny wiatr i o 10.44 z czasem 25h29min zameldowaliśmy się na mecie.
Podsumowanie
Maraton dla nas bardzo udany, pierwszy raz jechaliśmy we dwójkę na zawodach - i wyszło to bardzo elegancko, udało się wykręcić świetny czas na tej trudnej trasie i w wymagających, upalnych warunkach. Zajęliśmy 20 miejsce na ponad 90 osób, które maraton ukończyły, do tego Marzena była trzecia wśród kobiet, z minimalną stratą do Moniki Kędziorek (16 minut). Udało się sensownie zminimalizować postoje, na całej trasie zeszło nam na nie tylko ok. 2,5h, co uważam za bardzo przyzwoity wynik. Przez pierwsze 200km jechaliśmy właściwie bez postojów, tak jak Hipki (Agata z fenomenalnym czasem wygrała wśród kobiet, tracąc do zwycięzcy ledwie 23minuty), którzy na całej trasie mieli jedynie koło 30min postojów (wynik wręcz nieprawdopodobny!). Ale po 200km szybkie tempo i brak odpoczynków zebrały swoje żniwo i na kolejnych postojach musieliśmy już odpoczywać by się zregenerować i móc utrzymywać sensowne tempo na kolejnych kilometrach. Do tego całą trasę przejechałem właściwie bez kontuzji - co po MP, na którym bardzo się męczyłem ze skurczami jest dobrym prognostykiem przed główną imprezą sezonu, czyli GMRDP; choć oczywiście jazda po dużych górach i maksymalnym tempem rządzi się trochę innymi prawami.
Impreza doskonale zorganizowana, Robert Janik robi bez wątpienia najlepsze ultramaratony w Polsce, nie boi się wyzwań organizacyjnych, dzięki czemu mogliśmy jechać piękną trasę 600km, a nie 3 czy 4 razy tą samą pętlę jak na wielu imprezach szosowych, co niewątpliwie wiele łatwiej zorganizować. Trasa kapitalna, wiele urokliwych mazurskich szos, ruch niewielki. Jednym słowem impreza godna polecenia każdemu, idealna reklama ultramaratońskiej jazdy.
Podziękowania dla Marzenki za wspólną trasę i współpracę na maratonie, wielkie brawa za hart ducha i umiejętność jazdy na maksimum swoich możliwości na tak długiej i wymagającej trasie, jeśli uwzględnić różnicę płci to jest sporo mocniejszym ode mnie maratończykiem ;)). Zdjęć nie robiłem, ale Marzena ma ich sporo, więc na pewno wrzuci galerię z naszej trasy.
Dane wycieczki:
DST: 608.60 km AVS: 25.90 km/h
ALT: 3354 m MAX: 58.00 km/h
Temp:26.0 'C
Dojazd na Pierścień, do Olsztyna dojechałem pociągiem, razem z Góralem Nizinnym i Zdzisiem Piekarskim. W Olsztynie oni przesiedli się na pociąg do Lubomina, ja pojechałem bezpośrednio na rowerze (i nawet dotarłem troszkę szybciej ;))
Dane wycieczki:
DST: 56.80 km AVS: 24.52 km/h
ALT: 289 m MAX: 53.50 km/h
Temp:31.0 'C
Wypad w Góry Świętokrzyskie, klasyczna trasa z Warszawy przez Radom i Nową Słupię. Jechało się przyzwoicie, wiatr z północy wyraźnie pomagał aż do Nowej Słupi, upał w środku dnia, a w weekend zapowiada się sporo większy. Dobra przejrzystość powietrza, dzięki czemu ze Świętego Krzyża można było podziwiać szeroką panoramę okolicy.
Dane wycieczki:
DST: 224.70 km AVS: 28.75 km/h
ALT: 1357 m MAX: 65.60 km/h
Temp:27.0 'C
Szybka pętla przez Chynów.
Dane wycieczki:
DST: 86.20 km AVS: 31.16 km/h
ALT: 144 m MAX: 39.70 km/h
Temp:27.0 'C
Zakopane
Sezon bez trasy do Zakopanego - to sezon stracony, więc i w tym roku postanowiłem ruszyć pod Tatry ;))
Startuję przed 17, początek to kiepski przejazd przez Piaseczno, dobrze znana trasa do Grójca, dopiero dalej ruch zauważalnie maleje. Okazało się też, że od Grójca do Mogielnicy jest położony nowy asfalt, dobrze że akurat się nie załapałem na okres, gdy droga była remontowana. Wiatr zauważalny, wieje z boku, sporo bardziej przeszkadzając niż pomagając. Do Końskich docieram już po zmroku, koło 22, w barze jem obiad - i z pełnym żołądkiem ruszam dalej. Nocna jazda do Jędrzejowa przebiega sprawnie, ruch niewielki, a w końcówce już wręcz symboliczny.
Sporo gorzej się robi za to za Jędrzejowem, wjeżdżam tu na szosę krakowską, a na tym jej odcinku akurat trwa budowa ekspresówki, więc droga jest zwężona i z pobocza, które robiło tę ruchliwą drogę całkiem wygodną na rower - nie można korzystać. I tak jest długi kawałek, budowa kończy się dopiero za Wodzisławiem, na granicy województwa świętokrzyskiego. Wydawało mi się, że S7 na tym odcinku będzie prowadzona nowym wariantem, ale jak widać byłem w błędzie i już za rok-dwa skończy się wygodna trasa rowerowa do Krakowa, bo z Jędrzejowa bocznymi drogami trzeba nadrabiać aż z 15km. Od początku Małopolski - jedzie się już wygodnie, górek cała masa, takie przetarcie przed prawdziwymi górami, powoli zaczyna się już rozwidniać, nie ma to jak czerwiec na całonocne trasy! Do tego został poprawiony odcinek drogi przed Krakowem, wcześniej już solidnie dziurawy, teraz da się tam wygodnie jechać. Do Krakowa dojeżdżam przed 6, więc w mieście jeszcze pusto, sprawnie przebijam się do Skawiny.
Tym razem jadąc do Zakopanego wybrałem wariant bardziej na południowy-zachód od Krakowa, najpierw docieram do Kalwarii Zebrzydowskiej (przyjemna i zielona droga przez pogórza ze Skawiny), tam wjeżdżam na trasę niedawno pokonywanego MP, tylko w przeciwnym kierunku. Od tej strony droga jest trudniejsza, pierwsza przełęcz za Stryszowem to już 16%, ale gwóźdź programu to Makowska Góra pokonywana od południa. Na MP wąską dróżką zjeżdżaliśmy, teraz musiałem tędy wjechać. Podjazd bardzo trudny, na początku dochodzi do 19% i trzyma powyżej 15% na długich kawałkach, dopiero w drugiej części są fragmenty, gdzie można lekko odzipnąć; dało się wjechać bez stawania. Szybko zjeżdżam do Makowa i jak na MP zatrzymuję się na Statoilu kilka km za miastem na większy popas. Z Makowa skręcam na boczne drogi by ominąć ruchliwą krajówkę i górami przebijam się do zakopianki. Tą jadę tylko krótki kawałek, odbijając do Rabki, tak by Obidową zaatakować kolejną rzeźnicką ścianą, wariantem przez Rdzawkę. Kolejny bardzo trudny podjazd, udało mi się w całości wjechać, jedynie na 10 sekund musiałem stanąć, bo drogą jechał wielki pojazd do kładzenia asfaltu, zajmując całą jej szerokość. Bo jechałem krótko po położeniu nowiutkiego asfaltu, idealnie równiutką szosą - w tym rejonie sporo się buduje i remontuje dróg w górach. Z Obidowej znowu jadę zakopianką, ruch bardzo solidny, do Nowego Targu docieram szybko, bo jest tu sporo w dół, ale za Nowym Targiem zaczynają się korki, bo również i na tym fragmencie są remonty. Ale dzięki temu polepszyła się jakość zakopianki, dalej pobocza brak, ale przynajmniej usunięte zostały koleiny, które tu bardzo przeszkadzały.
Planowałem zaliczyć trzecią bardzo ostrą ścianę - czyli Gliczarów, niestety źle pojechałem i zamiast wariantem przez Gliczarów Dolny pojechałem do Górnego. Podjazd też ciężki, na długich kawałkach trzyma 13-15%, ale to jednak nie ta skala trudności co ponad 20%. Z mojej drogi doskonale było widać tę, którą planowałem jechać, więc z miejsca, gdzie się spotykają postanowiłem zjechać 150m w dół tak by na koniec tej wymagającej wycieczki zaliczyć ten "prawdziwy Gliczarów". Podjazd z tej "wielkiej trójki" (Makowska, Obidowa, Gliczarów) najłatwiejszy, bo sporo krótszy od dwóch pozostałych - ale nachylenie największe, 21% gdy się ma już 400km w nogach daje popalić niewąsko. Na grzbiecie nad Gliczarowem na poziomie prawie 1000m już chłodno, ledwie 10-11 stopni, jadę jeszcze na Głodówkę (Tatry w chmurach, więc widoki mizerniutkie) i górzystą drogą przez Wierch Poroniec docieram do Zakopanego. Tam na Krupówkach spotykam jeszcze Remiego z forum, który zauważył mnie przebijającego się przez tłumek ;))
Trasa udana, udało się zaliczyć Zakopane bardzo trudnym wariantem, z trzema ostrymi podjazdami, w sumie wyszło prawie 5000m w pionie, więc wynik bardzo godziwy, z czego 3000m było na ostatnich 130km, gdy zmęczenie było największe.
Zdjęcia
Sezon bez trasy do Zakopanego - to sezon stracony, więc i w tym roku postanowiłem ruszyć pod Tatry ;))
Startuję przed 17, początek to kiepski przejazd przez Piaseczno, dobrze znana trasa do Grójca, dopiero dalej ruch zauważalnie maleje. Okazało się też, że od Grójca do Mogielnicy jest położony nowy asfalt, dobrze że akurat się nie załapałem na okres, gdy droga była remontowana. Wiatr zauważalny, wieje z boku, sporo bardziej przeszkadzając niż pomagając. Do Końskich docieram już po zmroku, koło 22, w barze jem obiad - i z pełnym żołądkiem ruszam dalej. Nocna jazda do Jędrzejowa przebiega sprawnie, ruch niewielki, a w końcówce już wręcz symboliczny.
Sporo gorzej się robi za to za Jędrzejowem, wjeżdżam tu na szosę krakowską, a na tym jej odcinku akurat trwa budowa ekspresówki, więc droga jest zwężona i z pobocza, które robiło tę ruchliwą drogę całkiem wygodną na rower - nie można korzystać. I tak jest długi kawałek, budowa kończy się dopiero za Wodzisławiem, na granicy województwa świętokrzyskiego. Wydawało mi się, że S7 na tym odcinku będzie prowadzona nowym wariantem, ale jak widać byłem w błędzie i już za rok-dwa skończy się wygodna trasa rowerowa do Krakowa, bo z Jędrzejowa bocznymi drogami trzeba nadrabiać aż z 15km. Od początku Małopolski - jedzie się już wygodnie, górek cała masa, takie przetarcie przed prawdziwymi górami, powoli zaczyna się już rozwidniać, nie ma to jak czerwiec na całonocne trasy! Do tego został poprawiony odcinek drogi przed Krakowem, wcześniej już solidnie dziurawy, teraz da się tam wygodnie jechać. Do Krakowa dojeżdżam przed 6, więc w mieście jeszcze pusto, sprawnie przebijam się do Skawiny.
Tym razem jadąc do Zakopanego wybrałem wariant bardziej na południowy-zachód od Krakowa, najpierw docieram do Kalwarii Zebrzydowskiej (przyjemna i zielona droga przez pogórza ze Skawiny), tam wjeżdżam na trasę niedawno pokonywanego MP, tylko w przeciwnym kierunku. Od tej strony droga jest trudniejsza, pierwsza przełęcz za Stryszowem to już 16%, ale gwóźdź programu to Makowska Góra pokonywana od południa. Na MP wąską dróżką zjeżdżaliśmy, teraz musiałem tędy wjechać. Podjazd bardzo trudny, na początku dochodzi do 19% i trzyma powyżej 15% na długich kawałkach, dopiero w drugiej części są fragmenty, gdzie można lekko odzipnąć; dało się wjechać bez stawania. Szybko zjeżdżam do Makowa i jak na MP zatrzymuję się na Statoilu kilka km za miastem na większy popas. Z Makowa skręcam na boczne drogi by ominąć ruchliwą krajówkę i górami przebijam się do zakopianki. Tą jadę tylko krótki kawałek, odbijając do Rabki, tak by Obidową zaatakować kolejną rzeźnicką ścianą, wariantem przez Rdzawkę. Kolejny bardzo trudny podjazd, udało mi się w całości wjechać, jedynie na 10 sekund musiałem stanąć, bo drogą jechał wielki pojazd do kładzenia asfaltu, zajmując całą jej szerokość. Bo jechałem krótko po położeniu nowiutkiego asfaltu, idealnie równiutką szosą - w tym rejonie sporo się buduje i remontuje dróg w górach. Z Obidowej znowu jadę zakopianką, ruch bardzo solidny, do Nowego Targu docieram szybko, bo jest tu sporo w dół, ale za Nowym Targiem zaczynają się korki, bo również i na tym fragmencie są remonty. Ale dzięki temu polepszyła się jakość zakopianki, dalej pobocza brak, ale przynajmniej usunięte zostały koleiny, które tu bardzo przeszkadzały.
Planowałem zaliczyć trzecią bardzo ostrą ścianę - czyli Gliczarów, niestety źle pojechałem i zamiast wariantem przez Gliczarów Dolny pojechałem do Górnego. Podjazd też ciężki, na długich kawałkach trzyma 13-15%, ale to jednak nie ta skala trudności co ponad 20%. Z mojej drogi doskonale było widać tę, którą planowałem jechać, więc z miejsca, gdzie się spotykają postanowiłem zjechać 150m w dół tak by na koniec tej wymagającej wycieczki zaliczyć ten "prawdziwy Gliczarów". Podjazd z tej "wielkiej trójki" (Makowska, Obidowa, Gliczarów) najłatwiejszy, bo sporo krótszy od dwóch pozostałych - ale nachylenie największe, 21% gdy się ma już 400km w nogach daje popalić niewąsko. Na grzbiecie nad Gliczarowem na poziomie prawie 1000m już chłodno, ledwie 10-11 stopni, jadę jeszcze na Głodówkę (Tatry w chmurach, więc widoki mizerniutkie) i górzystą drogą przez Wierch Poroniec docieram do Zakopanego. Tam na Krupówkach spotykam jeszcze Remiego z forum, który zauważył mnie przebijającego się przez tłumek ;))
Trasa udana, udało się zaliczyć Zakopane bardzo trudnym wariantem, z trzema ostrymi podjazdami, w sumie wyszło prawie 5000m w pionie, więc wynik bardzo godziwy, z czego 3000m było na ostatnich 130km, gdy zmęczenie było największe.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 438.50 km AVS: 24.14 km/h
ALT: 4894 m MAX: 67.40 km/h
Temp:14.0 'C
Krótka trasa pod domem w trakcie której zdecydowałem, że jednak pojadę dalej ;)
Dane wycieczki:
DST: 3.70 km AVS: 24.67 km/h
ALT: 15 m MAX: 36.60 km/h
Temp:22.0 'C
Szybka pętla do Warki
Dane wycieczki:
DST: 113.70 km AVS: 30.32 km/h
ALT: 304 m MAX: 43.20 km/h
Temp:23.0 'C