Wpisy archiwalne w kategorii
>300km
Dystans całkowity: | 95991.83 km (w terenie 220.00 km; 0.23%) |
Czas w ruchu: | 3907:07 |
Średnia prędkość: | 24.18 km/h |
Maksymalna prędkość: | 79.00 km/h |
Suma podjazdów: | 658111 m |
Suma kalorii: | 379570 kcal |
Liczba aktywności: | 196 |
Średnio na aktywność: | 489.75 km i 20h 02m |
Więcej statystyk |
Sobota, 14 września 2019Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2019, Ultramaraton
Maraton Północ - Południe 2019
Połowa września to pora na tradycyjne zamknięcie sezonu wyścigów ultra czyli Maraton Północ-Południe. Stawałem na starcie wszystkich wcześniejszych 3 edycji, więc nie mogło mnie zabraknąć i teraz. MPP to impreza z bardzo ciekawą trasą z Helu na Głodówkę, mocno górzystą w końcówce i formułą samowystarczalną. A to wraz z porą rozgrywania tego maratonu i już długimi oraz często chłodnymi nocami czyni tę imprezę wymagającym maratonem. Dojeżdżam na Hel ok. 16, PKP stanęło na wysokości zadania i pociągi regionalne z Gdyni na Hel miały wygodną część do przewozu większej ilości rowerów. Start przed maratonem spędzam w bardzo miłym towarzystwie Marzeny, robimy sobie tradycyjny spacer nad morze, gdzie dobrze widać jak mocno wieje i co nas czeka jutro ;). Udało się wyspać w miarę sensownie (co ostatnio było dużym problemem), na linii startu jesteśmy z dużym zapasem, odbieramy trackery i ostatnie chwile przed startem spędzamy na rozmowach ze znajomymi.
Start honorowy miał w założeniach polegać na wspólnym przejeździe grupowym do Władysławowa, ale z założeń niewiele wyszło. Tak jak się obawiałem w wyniku mocnego tempa i silnego przeciwnego wiatru już po 15km grupa zaczęła się mocno rwać. Ja trochę zaspałem rozmawiając z Marzeną i gdy wziąłem się za gonienie czołówki było już za późno. Mocno się umęczyłem walcząc z wiatrem na mierzei, a doganiałem jedynie pomniejsze grupki, bo okazało się, że peleton porwał się już całkowicie. Pod koniec mierzei już odpuściłem gonienie i zacząłem jechać swoim tempem. Na rowerze szosowym z powodu naprawy ramy nie jeździłem od dwóch miesięcy i to było widać, tradycyjnie ciężko było znaleźć wygodną pozycję, tak więc pierwsza część trasy to liczne postoje na poprawki roweru. Na tym etapie trasy mijałem się najpierw z Renatą Orvedal i poznaną na Wiśle 1200 Gosią Szwaracką, później przez dłuższy czas jechałem blisko Memorka i Stasia Piórkowskiego. Tempo niespecjalne, koło 25-26km/h, aż do podjazdu w Żarnowcu zdecydowanie przeszkadzał wiatr, później gdy trasa odbiła mocniej na południe było już sporo lepiej, wiatr był generalnie boczny, raz pomagał, raz przeszkadzał. Ale też i moja forma niepowalająca, w tym roku w wakacje wpadło malutko kilometrów i to było widać; podczas gdy w zeszłym roku jechałem miesiąc po NorthCape 4000. Ale też zdawałem sobie sprawę z tego, że wiele osób początek jedzie powyżej swoich możliwości i zapłaci za to prędzej czy później, ja już rzadko aż tak daję pociągnąć fali entuzjazmu i adrenaliny pierwszych kilometrów; zyski ze stałego i równego tempa bez szarpania są na takich dystansach często ważniejsze niż chwilowe większe tempo uzyskane podczas jazdy w szarpiącej grupce.

Trasa po Kaszubach tradycyjnie ładna, mocno interwałowa jazda, cały czas coś się dzieje, co chwilę są małe hopki, trasa wjeżdża nawet powyżej 200m, po pierwszych 150km mamy już 1200m w pionie. Za Kościerzyną generalnie trasa zaczyna się wypłaszczać, tutaj załapałem się w pociąg trójki chłopaków, którzy cieli zdrowo ponad 30km/h, ale trochę głupio było tak jechać na pijawkę, bo to już za wysokie tempo było bym mógł dawać zmiany bez zmniejszania tempa, chciałem tylko dojechać do sklepu za Wdzydzami, żeby zatankować picie. Ale okazało się, że sklep, gdzie w zeszłym roku nabierałem wody tym razem był zamknięty i już goniąc na oparach i na sucho przewiozłem się jeszcze do Borska, gdzie nabieram picia pod korek, wraz ze mną stanął też jakiś bardziej wiekowy zawodnik, który od razu wypił zakupione piwo z tekstem, że wreszcie izotoniki uzupełnione, po czym z lubością odpalił peta - jak widać można i tak ;)). Gdy jadłem zobaczyłem przejeżdżającą grupkę znajomych chłopaków z forum, więc szybko wskoczyłem na rower i po krótkim kawałku dołączyłem do grupki w której jechali Elizjum, Olo, Krzysiek Sobiecki i jeszcze jeden chłopak z Kórnika. Grupka jechała akurat na moje tempo, do tego można sobie było fajnie pogadać ze znajomymi, więc postanowiłem dołączyć się do chłopaków na dłuższy odcinek. Chłopaki mieli w planie postój na stacji w Czersku po 200km, ja choć planowałem jechać postanowiłem też z nimi stanąć, bo 15min postoju i tak się powinno odrobić dzięki szybszej grupowej jeździe, a będzie sporo przyjemniej. Za Czerskiem jechało się bardzo sprawnie, wraz z wypłaszczeniem trasy grupce mocne tempo nadawał Elizjum, świetnie wytrenowany do takiego typu terenu na płaskich jak stół wielkopolskich szosach ;)). Też i stopień zużycia wody zaskakujący, podczas gdy ja wiozę 3l, Elizjum jedynie dwa małe półlitrowe bidoniki, a i z nich płyny schodzą mu nie za szybko ;). Chłopaki mieli ciekawy plan grupowej jazdy na cały maraton, plan zakładający 2 noclegi po 4-5h; taktyka całkiem sensowna, pozwalająca ominąć najmniej przyjemną część doby oraz uzyskiwać sporo większe tempo dzięki regeneracji niż osoby jadące non-stop, na czas w okolicach 55-60h taktyka w sam raz.

W Tucholi robimy krótki postój, bo na trasę wyjechali pokibicować rodzice Ola, taki dobry przykład na to jak ten wyścig "żyje". W Tucholi dołączył do nas też Wiesiek Jańczak, kilkanaście km dalej w Pamiętowie robimy krótki postój na przebranie się do nocnej jazdy. Kawałek za Pamiętowem jest skręt na południe, lepiej z wiatrem (ten na szczęście pod wieczór mocno osłabł), za to gorzej z asfaltami, nie brakuje dziurawych kawałków. Jechaliśmy grupą w miarę sprawnie, fragmentami jedynie trochę zostawał Olo, którego coraz mocniej zaczynało boleć kolano. Końcówka przed Nakłem to już odliczanie kilometrów, no i wreszcie pojawia się to wysokie żółte "M", na które wszyscy czekali ;)). Bo na maratonach tak wszyscy gadają o tym zdrowym żywieniu, o dietach, ale jak przychodzi co do czego, to z 80-90% zawodników jadło w Macu ;).
Grupka Elizjum rusza chwilkę przede mną, chłopaki jako cel mają Mogilno, gdzie już czeka na nich zarezerwowany z trasy nocleg, ja planuję pierwszą noc jechać. Odcinek do Łabiszyna idzie całkiem sprawnie, na drogach zupełnie puściutko, dużo leśnej jazdy, dobre asfalty na nocną jazdę. W Łabiszynie akurat trafiam na ruszającą grupkę Elizjum z krótkiego postoju na stacji i pozostały odcinek do Mogilna pokonujemy już wspólnie. Tutaj chłopaki zjeżdżają zgodnie z planem do hotelu, podczas gdy ja staję na stacji bo musiałem skorzystać z toalety, do tego i trochę odzipnąć w cieple się przydało. Bo noc generalnie jest chłodna, w prognozach zapowiadano koło 10 stopni, ale rzeczywistość jest zupełnie inna, temperatura chwilami spada nawet do poziomu 4-5 stopni (trzeba pamiętać, że termometry w Garminach zaniżają o ok. 2'C). Apogeum zimna kawałek za Słupią przy przekraczaniu Warty, łąki nad rzeką ciągną się ładnych parę km, jest gęsta mgła i duża wilgoć.
Jedzie się niespecjalnie, odliczam już czas do świtu, bo noc we wrześniu ciągnie się bardzo długo; widać też dobrze o ile wolniej jadę niż w zeszłym roku, wtedy w dobę zrobiłem blisko 600km, teraz w okolicach 540km; ale też i warunki były nieco mniej korzystne. Za to dopiero wraz ze świtem widać, że te z jakimi przyjdzie się zmierzyć dzisiaj będą już nie lekko, ale dużo mniej korzystne, rok temu po skręcie na Kalisz był elegancki wiatr w plecy, teraz wraz z wstającym dniem zaczyna się wzmagać wiatr zdecydowanie niekorzystny. W Kaliszu odpoczynek i zakupy na stacji, zmęczenie już daje się we znaki, też coraz mocniej daje popalić siedzenie. A że za Kaliszem zaczyna się najbardziej dziurawy odcinek MPP - tyłek cierpi mocno. Cały odcinek do Pajęczna to wolna jazda, średnie na poziomie 23km/h, wiatr i nawierzchnia skutecznie spowalniają. Ale jeszcze gorzej jest po przekroczeniu szosy katowickiej i dojeździe na Jurę. Wrednie się tu jechało, bo zawiewało bardzo mocno, głównie czołowo, do tego teren był odkryty, a podjazdy łagodne, z reguły rzędu 2-3%, więc za małe by osłonić przed wiatrem.
Na tym odcinku dochodzę do wniosku, że nie ma sensu jechać drugiej nocy, bo będzie to coraz większe zamulanie do końca; trzeba odpocząć, tak by końcówkę pojechać sensowniej, a wielkim plusem takiego rozwiązania jest jazda najciekawszego odcinka maratonu, czyli gór - za dnia. W tym postanowieniu utwierdza mnie najpierw Tomek Wyciszczak, jadący na 2 noclegi, który łatwo wyprzedza mnie na podjeździe do Niegowej, a następnie spotkany pod Ogrodzieńcem Maciek Kordas, ruszający własnie na dalszą trasę po odpoczynku. Obaj są dużo świeżsi i jadą zauważalnie szybciej, a ja by dojechać do mety musiałbym być ponad 2 doby na rowerze, to by byłoby może wykonalne, ale już zupełnie nieefektywne. Zmrok mnie łapie kawałek za Ogrodzieńcem, nieprzyjemna, bardzo ruchliwa droga do Olkusza, tutaj idę na obiad do McDonaldsa, w międzyczasie ogarniam nocleg w miejscowym hotelu, tu dochodzi mnie też przykra wiadomość, że Marzenka musiała się wycofać w Kaliszu, widać, że maraton zbiera solidne żniwo wycofów.
Na cały postój wraz z obiadem i snem poleciało mi 5h, ale spałem mocno, więc ruszam po 1 w nocy sensownie zregenerowany, choć tyłek ostro daje do wiwatu, na szczęście z taką kontuzją choć bolesną i upierdliwą daje się jechać setki km. Zaraz przy wyjeździe z Olkusza spotykam Krzyśka Kałużnego, któremu właśnie tutaj padł Garmin. Na szczęście udało mi się go odpalić, dzięki czemu Krzysiek mógł ze spokojną głową jechać dalej (za co zafundował mi obiad na mecie! ;)). Jedziemy spory kawałek razem, dzięki rozmowom łatwiej dajemy sobie radę z monotonią nocnej jazdy. Choć tym razem to monotonność sporo mniejsza niż pierwszej nocy bo są już solidne górki dolinek podkrakowskich, najpierw na ponad 400m za Olkuszem, później Sanka i przejazd przez Wisłę. Rozjeżdżamy się na ciężkim podjeździe za Marcyporębą, ale spotykamy jeszcze w Kalwarii Zebrzydowskiej, byłem pewien, że trafi się tu jakieś miejsce, gdzie da się kupić wodę - ale wszystko było zamknięte na głucho, a picie już miałem na wykończeniu. Liczyłem, że może w rejonie bernardyńskiego sanktuarium maryjnego, tuż obok którego przechodzi trasa będą jakieś kraniki dla pielgrzymów - ale niczego takiego nie znalazłem, wtedy akurat nadjechał Krzysiek, który jak się okazało miał jeszcze rezerwy wody, więc mnie poratował - dzięki!
Za Kalwarią zaczynają się już ciężkie podjazdy spod znaków 10+, najpierw za sanktuarium, następnie długa seria podjazdów za Stryszowem, gdzie już zaczyna dnieć. Ze szczytu tego podjazdu przed Marcówką fenomenalny szeroki widok, krótko przed wschodem słońca jest takie światło, że widać stąd nawet Tatry. Przed Budzowem niespodziewany Orlen, fajnie było krótką chwilkę wejść z zimnicy na ogrzewaną stację, choć na szczęście noc nie jest tak zimna jak pierwsza, niemniej jest tylko koło 6'C. Ale zimno nie było dla mnie wielkim problemem, bo wiedziałem, że zbliża się Makowska Góra, czyli podjazd który na pewno mnie rozgrzeje ;). Przed górą ostatnia jeszcze na trasie regulacja roweru, tym razem bardzo trafiona, bo od tego miejsca zaczęło mi się jechać znacznie lepiej. Na Makowskiej twarda walka, ale zwycięska, podjazd wciągnięty w siodle, klasycznie - bez stawania i bez pchania, panorama ze szczytu elegancka, z góry ekstra wygląda dolina Jachówki pokryta porannymi mgłami, widać już, że będzie ładny i ciepły dzień. Dojazd do Zawoi podjazdem którego jeszcze nie znałem, tutaj już można się rozebrać po nocnej jeździe, bo temperatura szybko rośnie. Na stacji w Zawoi krótki postój na nabranie wody, gdy wyjeżdżam dociera Tomek Wyciszczak, który spał w Kalwarii, wiem że zaraz powinien mnie dogonić. Krowiarki od strony Zawoi robię w tym roku już trzeci raz, ta przełęcz była zarówno na Race Through Poland jak i na Carpatii Divide. Podjazd dość łatwy, ale długi, najdłuższy na tym maratonie. Zjazd krótki, bo odbijamy na przełęcz Zubrzycką, z soczystą ścianką w końcówce i jeszcze bardziej soczystym zjazdem. Dopiero w tym rejonie dogania mnie Tomek, ku swojemu zdziwieniu widzę, że jedziemy podobnym tempem pod górę, sen i zmiana ustawień w rowerze zaprocentowały sporo lepszym tempem w końcówce. Jako, że tempo mieliśmy bardzo zbliżone, więc pozostały odcinek na metę jedziemy z Tomkiem razem, miło sobie gadając; można powiedzieć, że tradycji stało się zadość - w zeszłym roku maraton kończyłem razem z Czarkiem Wójcikiem, z którym dojeżdżałem pociągiem z Warszawy, teraz kończę z Tomkiem, z którym także jechaliśmy wspólnie pociągiem do Gdyni ;).
Końcówka maratonu to ekstra jazda, coraz piękniejsze widoki na góry, pogoda na krótki rękawek. Oczywiście łatwo nie jest, bo w nogach prawie 900km, a trasa nabita jest podjazdami jak dobra kasza skwarkami ;). Przed Rabką jeszcze dwie soczyste ścianki, a potem ciężki podjazd na grzbiet Obidowej, ze ścianami po 17%, ale nieco łatwiejszy niż Makowska, bo jest dłuższy odcinek, gdzie można chwilkę odzipnąć. Na szczycie stajemy jeszcze na krótką chwilkę na odzipnięcie na stacji (piękne widoki na ścianę Tatr) i puszczamy się szybkim zjazdem zakopianką. Do Szaflarów - jak to na Podhalu dość ruchliwe drogi, my już odliczamy kilometry do ostatniego ciężkiego podjazdu, czyli Gliczarowa.

Ten choć najkrótszy z maratonowej "wielkiej trójki" - to chyba najtrudniejszy do podjechania, bo nachylenie to 21-22%, a nie 17% jak na Makowskiej i Obidowej, a te 4-5% robi wielką różnicę. Tomek odpuścił największą stromiznę, mi udało się wciągnąć całość, choć już na mięciutkich nóżkach ;)). Z grzbietu Gliczarowa fantastyczna panorama Tatr, równa tej z Głodówki. Na metę pozostaje już tylko krótki i dość łatwy podjazd pod Głodówkę, na którym fotki cykają nam organizatorzy - Tomek i Wąski. Jeszcze trochę wysiłku - i po 14 meldujemy się na mecie z czasem 53h 11min co dało nam równe 20 miejsce.

Satysfakcja wielka, bo maraton bardzo trudny, wiele radości dała piękna końcówka jechana za dnia i po paru h snu; jadąc drugą noc większość gór trzeba by robić nocą i dojechać na pełnym zamuleniu; tak jechałem w zeszłym roku - i nie wiem, czy te parę h lepszy czas jest tego wart ;)). Sportowo poszło mi słabiej niż w zeszłym roku, gdy miałem niemal 10h lepszy czas, ale tak prosto to nie sposób tych imprez porównywać. W 2018 sama trasa była łatwiejsza, jakieś 2-3h krótsza, sporo lepsza była też pogoda, przede wszystkim wiatr, który od 450km do 700km wyraźnie pomagał, a teraz wiał w twarz. No i oczywiście forma też nie była tak dobra jak rok temu, gdy byłem lepiej wyjeżdżony.
Skalę trudności tegoroczonej edycji widać dość dobrze analizując liczbę wycofów, w zeszłym roku na ok. 60 jadących wycofały się ledwie 3 osoby, teraz na 92 osoby, które wystartowały do mety nie dojechało aż 31 (jedna dotarła wiele godzin po limicie) czyli 1/3! Tak duża liczba wycofów przy generalnie suchym maratonie (poważny deszcz dopadł tylko zawodników jadących trzecią noc) zaskakuje, z rozmów na mecie wynikało, że głównym winowajcą była tu kumulacja zimna z pierwszej nocy oraz przeciwnego wiatru, co spowodowało u wielu osób kontuzje kolan; też parę osób poległo na samowystarczalnej formule, nie do końca zdając sobie sprawę z różnic w porównaniu z imprezami z cyklu Roberta Janika.
Bo też startując na MPP trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że poprzeczka trudności wisi tu dużo wyżej niż na BBT, sporo cięższa trasa, brak punktów wsparcia, więc trzeba sobie radzić samemu (na szczęście Polska to ideał pod tym względem, nigdzie w Europie nie ma takich wypasów z taką ilością stacji 24h), do tego wrześniowy termin mocno podnosi skalę trudności - pogoda już znacznie mniej pewna niż w sierpniu, noce sporo dłuższe, a temperatury nad ranem już potrafią poniżej 5'C spadać.
Zdjęcia
Połowa września to pora na tradycyjne zamknięcie sezonu wyścigów ultra czyli Maraton Północ-Południe. Stawałem na starcie wszystkich wcześniejszych 3 edycji, więc nie mogło mnie zabraknąć i teraz. MPP to impreza z bardzo ciekawą trasą z Helu na Głodówkę, mocno górzystą w końcówce i formułą samowystarczalną. A to wraz z porą rozgrywania tego maratonu i już długimi oraz często chłodnymi nocami czyni tę imprezę wymagającym maratonem. Dojeżdżam na Hel ok. 16, PKP stanęło na wysokości zadania i pociągi regionalne z Gdyni na Hel miały wygodną część do przewozu większej ilości rowerów. Start przed maratonem spędzam w bardzo miłym towarzystwie Marzeny, robimy sobie tradycyjny spacer nad morze, gdzie dobrze widać jak mocno wieje i co nas czeka jutro ;). Udało się wyspać w miarę sensownie (co ostatnio było dużym problemem), na linii startu jesteśmy z dużym zapasem, odbieramy trackery i ostatnie chwile przed startem spędzamy na rozmowach ze znajomymi.
Start honorowy miał w założeniach polegać na wspólnym przejeździe grupowym do Władysławowa, ale z założeń niewiele wyszło. Tak jak się obawiałem w wyniku mocnego tempa i silnego przeciwnego wiatru już po 15km grupa zaczęła się mocno rwać. Ja trochę zaspałem rozmawiając z Marzeną i gdy wziąłem się za gonienie czołówki było już za późno. Mocno się umęczyłem walcząc z wiatrem na mierzei, a doganiałem jedynie pomniejsze grupki, bo okazało się, że peleton porwał się już całkowicie. Pod koniec mierzei już odpuściłem gonienie i zacząłem jechać swoim tempem. Na rowerze szosowym z powodu naprawy ramy nie jeździłem od dwóch miesięcy i to było widać, tradycyjnie ciężko było znaleźć wygodną pozycję, tak więc pierwsza część trasy to liczne postoje na poprawki roweru. Na tym etapie trasy mijałem się najpierw z Renatą Orvedal i poznaną na Wiśle 1200 Gosią Szwaracką, później przez dłuższy czas jechałem blisko Memorka i Stasia Piórkowskiego. Tempo niespecjalne, koło 25-26km/h, aż do podjazdu w Żarnowcu zdecydowanie przeszkadzał wiatr, później gdy trasa odbiła mocniej na południe było już sporo lepiej, wiatr był generalnie boczny, raz pomagał, raz przeszkadzał. Ale też i moja forma niepowalająca, w tym roku w wakacje wpadło malutko kilometrów i to było widać; podczas gdy w zeszłym roku jechałem miesiąc po NorthCape 4000. Ale też zdawałem sobie sprawę z tego, że wiele osób początek jedzie powyżej swoich możliwości i zapłaci za to prędzej czy później, ja już rzadko aż tak daję pociągnąć fali entuzjazmu i adrenaliny pierwszych kilometrów; zyski ze stałego i równego tempa bez szarpania są na takich dystansach często ważniejsze niż chwilowe większe tempo uzyskane podczas jazdy w szarpiącej grupce.

Trasa po Kaszubach tradycyjnie ładna, mocno interwałowa jazda, cały czas coś się dzieje, co chwilę są małe hopki, trasa wjeżdża nawet powyżej 200m, po pierwszych 150km mamy już 1200m w pionie. Za Kościerzyną generalnie trasa zaczyna się wypłaszczać, tutaj załapałem się w pociąg trójki chłopaków, którzy cieli zdrowo ponad 30km/h, ale trochę głupio było tak jechać na pijawkę, bo to już za wysokie tempo było bym mógł dawać zmiany bez zmniejszania tempa, chciałem tylko dojechać do sklepu za Wdzydzami, żeby zatankować picie. Ale okazało się, że sklep, gdzie w zeszłym roku nabierałem wody tym razem był zamknięty i już goniąc na oparach i na sucho przewiozłem się jeszcze do Borska, gdzie nabieram picia pod korek, wraz ze mną stanął też jakiś bardziej wiekowy zawodnik, który od razu wypił zakupione piwo z tekstem, że wreszcie izotoniki uzupełnione, po czym z lubością odpalił peta - jak widać można i tak ;)). Gdy jadłem zobaczyłem przejeżdżającą grupkę znajomych chłopaków z forum, więc szybko wskoczyłem na rower i po krótkim kawałku dołączyłem do grupki w której jechali Elizjum, Olo, Krzysiek Sobiecki i jeszcze jeden chłopak z Kórnika. Grupka jechała akurat na moje tempo, do tego można sobie było fajnie pogadać ze znajomymi, więc postanowiłem dołączyć się do chłopaków na dłuższy odcinek. Chłopaki mieli w planie postój na stacji w Czersku po 200km, ja choć planowałem jechać postanowiłem też z nimi stanąć, bo 15min postoju i tak się powinno odrobić dzięki szybszej grupowej jeździe, a będzie sporo przyjemniej. Za Czerskiem jechało się bardzo sprawnie, wraz z wypłaszczeniem trasy grupce mocne tempo nadawał Elizjum, świetnie wytrenowany do takiego typu terenu na płaskich jak stół wielkopolskich szosach ;)). Też i stopień zużycia wody zaskakujący, podczas gdy ja wiozę 3l, Elizjum jedynie dwa małe półlitrowe bidoniki, a i z nich płyny schodzą mu nie za szybko ;). Chłopaki mieli ciekawy plan grupowej jazdy na cały maraton, plan zakładający 2 noclegi po 4-5h; taktyka całkiem sensowna, pozwalająca ominąć najmniej przyjemną część doby oraz uzyskiwać sporo większe tempo dzięki regeneracji niż osoby jadące non-stop, na czas w okolicach 55-60h taktyka w sam raz.

W Tucholi robimy krótki postój, bo na trasę wyjechali pokibicować rodzice Ola, taki dobry przykład na to jak ten wyścig "żyje". W Tucholi dołączył do nas też Wiesiek Jańczak, kilkanaście km dalej w Pamiętowie robimy krótki postój na przebranie się do nocnej jazdy. Kawałek za Pamiętowem jest skręt na południe, lepiej z wiatrem (ten na szczęście pod wieczór mocno osłabł), za to gorzej z asfaltami, nie brakuje dziurawych kawałków. Jechaliśmy grupą w miarę sprawnie, fragmentami jedynie trochę zostawał Olo, którego coraz mocniej zaczynało boleć kolano. Końcówka przed Nakłem to już odliczanie kilometrów, no i wreszcie pojawia się to wysokie żółte "M", na które wszyscy czekali ;)). Bo na maratonach tak wszyscy gadają o tym zdrowym żywieniu, o dietach, ale jak przychodzi co do czego, to z 80-90% zawodników jadło w Macu ;).
Grupka Elizjum rusza chwilkę przede mną, chłopaki jako cel mają Mogilno, gdzie już czeka na nich zarezerwowany z trasy nocleg, ja planuję pierwszą noc jechać. Odcinek do Łabiszyna idzie całkiem sprawnie, na drogach zupełnie puściutko, dużo leśnej jazdy, dobre asfalty na nocną jazdę. W Łabiszynie akurat trafiam na ruszającą grupkę Elizjum z krótkiego postoju na stacji i pozostały odcinek do Mogilna pokonujemy już wspólnie. Tutaj chłopaki zjeżdżają zgodnie z planem do hotelu, podczas gdy ja staję na stacji bo musiałem skorzystać z toalety, do tego i trochę odzipnąć w cieple się przydało. Bo noc generalnie jest chłodna, w prognozach zapowiadano koło 10 stopni, ale rzeczywistość jest zupełnie inna, temperatura chwilami spada nawet do poziomu 4-5 stopni (trzeba pamiętać, że termometry w Garminach zaniżają o ok. 2'C). Apogeum zimna kawałek za Słupią przy przekraczaniu Warty, łąki nad rzeką ciągną się ładnych parę km, jest gęsta mgła i duża wilgoć.
Jedzie się niespecjalnie, odliczam już czas do świtu, bo noc we wrześniu ciągnie się bardzo długo; widać też dobrze o ile wolniej jadę niż w zeszłym roku, wtedy w dobę zrobiłem blisko 600km, teraz w okolicach 540km; ale też i warunki były nieco mniej korzystne. Za to dopiero wraz ze świtem widać, że te z jakimi przyjdzie się zmierzyć dzisiaj będą już nie lekko, ale dużo mniej korzystne, rok temu po skręcie na Kalisz był elegancki wiatr w plecy, teraz wraz z wstającym dniem zaczyna się wzmagać wiatr zdecydowanie niekorzystny. W Kaliszu odpoczynek i zakupy na stacji, zmęczenie już daje się we znaki, też coraz mocniej daje popalić siedzenie. A że za Kaliszem zaczyna się najbardziej dziurawy odcinek MPP - tyłek cierpi mocno. Cały odcinek do Pajęczna to wolna jazda, średnie na poziomie 23km/h, wiatr i nawierzchnia skutecznie spowalniają. Ale jeszcze gorzej jest po przekroczeniu szosy katowickiej i dojeździe na Jurę. Wrednie się tu jechało, bo zawiewało bardzo mocno, głównie czołowo, do tego teren był odkryty, a podjazdy łagodne, z reguły rzędu 2-3%, więc za małe by osłonić przed wiatrem.
Na tym odcinku dochodzę do wniosku, że nie ma sensu jechać drugiej nocy, bo będzie to coraz większe zamulanie do końca; trzeba odpocząć, tak by końcówkę pojechać sensowniej, a wielkim plusem takiego rozwiązania jest jazda najciekawszego odcinka maratonu, czyli gór - za dnia. W tym postanowieniu utwierdza mnie najpierw Tomek Wyciszczak, jadący na 2 noclegi, który łatwo wyprzedza mnie na podjeździe do Niegowej, a następnie spotkany pod Ogrodzieńcem Maciek Kordas, ruszający własnie na dalszą trasę po odpoczynku. Obaj są dużo świeżsi i jadą zauważalnie szybciej, a ja by dojechać do mety musiałbym być ponad 2 doby na rowerze, to by byłoby może wykonalne, ale już zupełnie nieefektywne. Zmrok mnie łapie kawałek za Ogrodzieńcem, nieprzyjemna, bardzo ruchliwa droga do Olkusza, tutaj idę na obiad do McDonaldsa, w międzyczasie ogarniam nocleg w miejscowym hotelu, tu dochodzi mnie też przykra wiadomość, że Marzenka musiała się wycofać w Kaliszu, widać, że maraton zbiera solidne żniwo wycofów.
Na cały postój wraz z obiadem i snem poleciało mi 5h, ale spałem mocno, więc ruszam po 1 w nocy sensownie zregenerowany, choć tyłek ostro daje do wiwatu, na szczęście z taką kontuzją choć bolesną i upierdliwą daje się jechać setki km. Zaraz przy wyjeździe z Olkusza spotykam Krzyśka Kałużnego, któremu właśnie tutaj padł Garmin. Na szczęście udało mi się go odpalić, dzięki czemu Krzysiek mógł ze spokojną głową jechać dalej (za co zafundował mi obiad na mecie! ;)). Jedziemy spory kawałek razem, dzięki rozmowom łatwiej dajemy sobie radę z monotonią nocnej jazdy. Choć tym razem to monotonność sporo mniejsza niż pierwszej nocy bo są już solidne górki dolinek podkrakowskich, najpierw na ponad 400m za Olkuszem, później Sanka i przejazd przez Wisłę. Rozjeżdżamy się na ciężkim podjeździe za Marcyporębą, ale spotykamy jeszcze w Kalwarii Zebrzydowskiej, byłem pewien, że trafi się tu jakieś miejsce, gdzie da się kupić wodę - ale wszystko było zamknięte na głucho, a picie już miałem na wykończeniu. Liczyłem, że może w rejonie bernardyńskiego sanktuarium maryjnego, tuż obok którego przechodzi trasa będą jakieś kraniki dla pielgrzymów - ale niczego takiego nie znalazłem, wtedy akurat nadjechał Krzysiek, który jak się okazało miał jeszcze rezerwy wody, więc mnie poratował - dzięki!
Za Kalwarią zaczynają się już ciężkie podjazdy spod znaków 10+, najpierw za sanktuarium, następnie długa seria podjazdów za Stryszowem, gdzie już zaczyna dnieć. Ze szczytu tego podjazdu przed Marcówką fenomenalny szeroki widok, krótko przed wschodem słońca jest takie światło, że widać stąd nawet Tatry. Przed Budzowem niespodziewany Orlen, fajnie było krótką chwilkę wejść z zimnicy na ogrzewaną stację, choć na szczęście noc nie jest tak zimna jak pierwsza, niemniej jest tylko koło 6'C. Ale zimno nie było dla mnie wielkim problemem, bo wiedziałem, że zbliża się Makowska Góra, czyli podjazd który na pewno mnie rozgrzeje ;). Przed górą ostatnia jeszcze na trasie regulacja roweru, tym razem bardzo trafiona, bo od tego miejsca zaczęło mi się jechać znacznie lepiej. Na Makowskiej twarda walka, ale zwycięska, podjazd wciągnięty w siodle, klasycznie - bez stawania i bez pchania, panorama ze szczytu elegancka, z góry ekstra wygląda dolina Jachówki pokryta porannymi mgłami, widać już, że będzie ładny i ciepły dzień. Dojazd do Zawoi podjazdem którego jeszcze nie znałem, tutaj już można się rozebrać po nocnej jeździe, bo temperatura szybko rośnie. Na stacji w Zawoi krótki postój na nabranie wody, gdy wyjeżdżam dociera Tomek Wyciszczak, który spał w Kalwarii, wiem że zaraz powinien mnie dogonić. Krowiarki od strony Zawoi robię w tym roku już trzeci raz, ta przełęcz była zarówno na Race Through Poland jak i na Carpatii Divide. Podjazd dość łatwy, ale długi, najdłuższy na tym maratonie. Zjazd krótki, bo odbijamy na przełęcz Zubrzycką, z soczystą ścianką w końcówce i jeszcze bardziej soczystym zjazdem. Dopiero w tym rejonie dogania mnie Tomek, ku swojemu zdziwieniu widzę, że jedziemy podobnym tempem pod górę, sen i zmiana ustawień w rowerze zaprocentowały sporo lepszym tempem w końcówce. Jako, że tempo mieliśmy bardzo zbliżone, więc pozostały odcinek na metę jedziemy z Tomkiem razem, miło sobie gadając; można powiedzieć, że tradycji stało się zadość - w zeszłym roku maraton kończyłem razem z Czarkiem Wójcikiem, z którym dojeżdżałem pociągiem z Warszawy, teraz kończę z Tomkiem, z którym także jechaliśmy wspólnie pociągiem do Gdyni ;).
Końcówka maratonu to ekstra jazda, coraz piękniejsze widoki na góry, pogoda na krótki rękawek. Oczywiście łatwo nie jest, bo w nogach prawie 900km, a trasa nabita jest podjazdami jak dobra kasza skwarkami ;). Przed Rabką jeszcze dwie soczyste ścianki, a potem ciężki podjazd na grzbiet Obidowej, ze ścianami po 17%, ale nieco łatwiejszy niż Makowska, bo jest dłuższy odcinek, gdzie można chwilkę odzipnąć. Na szczycie stajemy jeszcze na krótką chwilkę na odzipnięcie na stacji (piękne widoki na ścianę Tatr) i puszczamy się szybkim zjazdem zakopianką. Do Szaflarów - jak to na Podhalu dość ruchliwe drogi, my już odliczamy kilometry do ostatniego ciężkiego podjazdu, czyli Gliczarowa.

Ten choć najkrótszy z maratonowej "wielkiej trójki" - to chyba najtrudniejszy do podjechania, bo nachylenie to 21-22%, a nie 17% jak na Makowskiej i Obidowej, a te 4-5% robi wielką różnicę. Tomek odpuścił największą stromiznę, mi udało się wciągnąć całość, choć już na mięciutkich nóżkach ;)). Z grzbietu Gliczarowa fantastyczna panorama Tatr, równa tej z Głodówki. Na metę pozostaje już tylko krótki i dość łatwy podjazd pod Głodówkę, na którym fotki cykają nam organizatorzy - Tomek i Wąski. Jeszcze trochę wysiłku - i po 14 meldujemy się na mecie z czasem 53h 11min co dało nam równe 20 miejsce.

Satysfakcja wielka, bo maraton bardzo trudny, wiele radości dała piękna końcówka jechana za dnia i po paru h snu; jadąc drugą noc większość gór trzeba by robić nocą i dojechać na pełnym zamuleniu; tak jechałem w zeszłym roku - i nie wiem, czy te parę h lepszy czas jest tego wart ;)). Sportowo poszło mi słabiej niż w zeszłym roku, gdy miałem niemal 10h lepszy czas, ale tak prosto to nie sposób tych imprez porównywać. W 2018 sama trasa była łatwiejsza, jakieś 2-3h krótsza, sporo lepsza była też pogoda, przede wszystkim wiatr, który od 450km do 700km wyraźnie pomagał, a teraz wiał w twarz. No i oczywiście forma też nie była tak dobra jak rok temu, gdy byłem lepiej wyjeżdżony.
Skalę trudności tegoroczonej edycji widać dość dobrze analizując liczbę wycofów, w zeszłym roku na ok. 60 jadących wycofały się ledwie 3 osoby, teraz na 92 osoby, które wystartowały do mety nie dojechało aż 31 (jedna dotarła wiele godzin po limicie) czyli 1/3! Tak duża liczba wycofów przy generalnie suchym maratonie (poważny deszcz dopadł tylko zawodników jadących trzecią noc) zaskakuje, z rozmów na mecie wynikało, że głównym winowajcą była tu kumulacja zimna z pierwszej nocy oraz przeciwnego wiatru, co spowodowało u wielu osób kontuzje kolan; też parę osób poległo na samowystarczalnej formule, nie do końca zdając sobie sprawę z różnic w porównaniu z imprezami z cyklu Roberta Janika.
Bo też startując na MPP trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że poprzeczka trudności wisi tu dużo wyżej niż na BBT, sporo cięższa trasa, brak punktów wsparcia, więc trzeba sobie radzić samemu (na szczęście Polska to ideał pod tym względem, nigdzie w Europie nie ma takich wypasów z taką ilością stacji 24h), do tego wrześniowy termin mocno podnosi skalę trudności - pogoda już znacznie mniej pewna niż w sierpniu, noce sporo dłuższe, a temperatury nad ranem już potrafią poniżej 5'C spadać.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 951.50 km AVS: 22.51 km/h
ALT: 7944 m MAX: 70.40 km/h
Temp:14.0 'C
Sobota, 1 czerwca 2019Kategoria Ultramaraton, Canyon 2019, >500km, >300km, >200km, >100km
Maraton Podróżnika
Maraton Podróżnika to stały punkt programu w moich rowerowych planach, jako jedna z paru osób przejechałem wszystkie edycje - więc tym bardziej nie mogło mnie zabraknąć, gdy maraton zawitał na Mazowsze. Baza tegorocznej imprezy była w Warce, ledwie 2h jazdy z domu. W tym roku nie jadę na wynik, zamiast tego prowadziłem grupkę mniej doświadczonych rowerzystów, z których większość debiutowała na tak długim, całodobowym dystansie; zawsze lubiłem zachęcać i pomagać ludziom w ambitnych planach rowerowych, a długie dystanse siedzą przede wszystkim w głowie, motywacja jest połową sukcesu, a w tym grupowa jazda bardzo pomaga.

Tuż przed startem pogoda elegancka, nasza 10-os grupka (z dwoma dziewczynami w składzie) rusza na trasę o 8.15. Start z wypasem, startujemy z wareckiego rynku, spod konnego pomnika hetmana Czarnieckiego. Pierwszy odcinek nieciekawy - ruchliwa droga do Góry Kalwarii, ale niezbędna ze względu na konieczność dojazdu do mostu na Wiśle. Na liczniku monitoruję prędkość średnią, by trzymać się ustalonych ok. 27km/h, a że jedziemy na tym fragmencie czołowo pod wiatr to wymaga sporo wysiłku, razem z Szafarem zmieniamy się na prowadzeniu. Po przejechaniu mostu w Górze robi się dużo przyjemniej, ruch maleje zdecydowanie, a wiatr zamiast przeszkadzać zaczyna więcej pomagać, wieje z północnego-zachodu. W tych warunkach utrzymanie ok. 27km/h jest już sporo łatwiejsze, a ze względu na mały ruch można jechać obok siebie parami i normalnie rozmawiać. Powoli zaczyna się robić coraz cieplej, słońce na dobre wyszło spoza chmur, jest ciepło, ale też i wielkiego upału nie ma, a wiaterek trochę chłodzi.

Pierwszy postój zgodnie z planem mamy po 100km na Orlenie w Krzywdzie - już solidnie okupowanym przez uczestników maratonu. Bardzo fajnym pomysłem organizatorów było załatwienie z Orlenem zniżkowych kuponów na niektóre produkty dla uczestników maratonu, obowiązujących na stacjach na trasie wyścigu. Tutaj zgodnie z planem robimy 30min postój, taktyka na wyścig zakładała dłuższe postoje odpoczynkowe na stacjach, by potem móc zrobić większe przeskoki bez odpoczynków - i sprawdziło to się bardzo przyzwoicie, w miarę zregenerowani na samej trasie traciliśmy bardzo niewiele czasu. Z Krzywdy jedziemy dalej na wschód, jak to na każdym maratonie następują przetasowania grupek - Szafar pojechał mocniej do przodu, chyba dwie osoby dla których tempo było trochę za duże odpuściły, za to czasowo dołączali się inni, ale trzon dalej się trzymał ;). Przed Parczewem jazdę urozmaicają jeziorka na Tyśmienicy, stacja w tym mieście to niestety porażka - bardzo mały i ciasny Orlen, nawet toalety sensownej nie było, jedynie taka dla pracowników, samo zrobienie zakupów przez całą grupkę zajęło ponad 15min, lepiej było chyba stanąć trochę wcześniej na stacji Lotosu.

Z Parczewa ruszamy mocno na wschód, tutaj dogonił nas Pablo, który dołączył się do maratonu i przejechał jego całą trasę wraz z zawodnikami ;). Trasa do Włodawy ze sporą częścią lasów, asfalty powoli się zaczynają psuć, ale jazda dalej idzie sprawnie. We Włodawie nie stajemy, od razu skręcamy na południe i ładną trasą wzdłuż granicy, z dużą ilością lasów zmierzamy w stronę punktu żywnościowego. Tempo powoli zaczyna spadać, po skręcie na zachód doszło kilka hopek, z Parczewa mieliśmy długi 90km przerzut, ale udało się go sprawnie pokonać bez stawania - przed nami była wizja długiego godzinnego odpoczynku na punkcie, by się zregenerować przed nocną jazdą. Na punkcie spotykamy sporo osób, są jadący wspólnie Karolina, Wąski i Turysta. Jemy spaghetti, można było brać dokładki, więc dało się nieźle napełnić żołądek, a długi czas odpoczynku pozwolił mięśniom na trochę regeneracji.

Ruszamy trochę po 20, szybko robimy też postój na przebieranie się na nocną jazdę. Naładowani długim odpoczynkiem trzymamy nadspodziewanie wysokie tempo, chwilami w okolicach 30km/h, wiatr też sprzyja. Na stacji w Cycowie nie stawaliśmy, mieliśmy w planach długi 100km przerzut do Bychawy. Z naszej grupki zatrzymałem się jedynie ja, by przestawić pozycję w rowerze, bo ciągle coś mnie pobolewało, mam też lekko uszkodzoną ramę, przez co sztyca regularnie delikatnie zjeżdża mi do ramy, co wymaga regularnych poprawek, w końcu będę musiał dać to do naprawy. Tempo grupki było bardzo solidne, mocno się żyłując dogoniłem ich dopiero po ponad 20km, od tego momentu zaczęła się już spokojniejsza jazda. Na zmniejszenie tempa wpłynął też fakt, że zaczął się najbardziej dziurawy odcinek maratonu, też doszły górki, w pamięć zapadł szczególnie dość ostry zjazd po niewąskich dziurach, na którym nasza grupka rozbiła się na dobrą minutę. W końcu docieramy na stację w Bychawie, tutaj zasłużony odpoczynek i motywująca świadomość, że za trochę ponad godzinkę zacznie świtać, krótkie czerwcowe noce to bardzo fajna sprawa na ultramaratony ;)).
Na tym odcinku dołącza do nas parę innych osób, m.in. Turysta i Pablo, wesoło gadając z Pablem szybko mija czas i powoli zaczyna świtać. Trochę przed świtem jeszcze mocna akcja, gdy coś poprawiając zostałem mały kawałek za grupą nagle tuż przy nodze usłyszałem głośne ujadanie wielkiego psa. Wcześniej nic nie szczekał, więc kompletnie mnie to zaskoczyło, serce podjechało do gardła i odruchowo w korby dałem jak na finiszu Tour de France ;). Na szczęście na strachu się skończyło, ale niewiele już brakowało, Gerwazy który jechał kawałek za mną i widział tę akcję mówił że myślał, że mnie dziabnął. A mogło to być niebezpieczne, bo to było wielkie bydlę, jakby dziabnął w udo i przebił ważną tętnicę to mogłoby być nieciekawie, niestety wolno latające psy to niezła plaga, tutaj na szczęście i tak niewiele było takich akcji. Na tym odcinku okazało się, że Gerwazemu na jednej z dziur pękła szprycha w tylnym kole, było zauważalne bicie koła, ale na szczęście był to rower z hamulcami tarczowymi, więc dało się z tym jechać - to była jedyna awaria sprzętowa jaką mieliśmy na trasie.
Przed Józefowem zaczyna świtać, przy dojeździe do Wisły piękne widoki, rzeka tutaj po obu stronach ma wysokie skarpy, więc z naszego brzegu dobrze było widać te po drugiej stronie, a nad wodą malownicze tumany mgły, na zdjęciach słabo to wyszło, ale na żywo wyglądało ekstra. Przejeżdżamy Wisłę, w Solcu był w planach najbardziej problematyczny postój, trzeba było zjechać ok. 1km z trasy do jakiejś lokalnej stacji, która miała być 24h, ale za pewnie to nie wyglądało. No i niestety obawy się potwierdziły, stacja była zamknięta, więc usiedliśmy sobie po prostu pod stacją i zjedliśmy to co jeszcze każdy miał, zakupy zostawiając na odległą o 40km stację w Górze Puławskiej. Tutaj zostałem na trochę dłużej regulując rower, ale gdy zabrakło tego pilnującego dyscypliny na przodzie grupka rozerwała się na parę mniejszych, czemu sprzyjały liczne na tym fragmencie trasy góreczki, do kupy zjechaliśmy się dopiero na stacji w Górze, zresztą chyba dwie osoby już na własny rachunek pojechały na metę. Ten odcinek od Solca do Góry Puławskiej jak dal mnie najładniejszy na maratonie, fajna pagórkowata droga pod nadwiślańskich skarpach, świetne boczne asfalty, poranne słońce padające pod mocnym kątem - świetnie to wyglądało.

W Górze Puławskiej robimy ostatni postój, przebieramy się na krótko, bo zrobiło się już ciepło - i ruszamy na ostatni odcinek maratonu. Czuć było już w nogach mocno wielki dystans, dwie osoby już na górkach solidniej odcinało, a niestety cała trasa na metę była pod wiatr. Pogoda piękna, tyle że już smażyć zaczynało, więc te końcowe kilometry nie były łatwe, ale wizja bliskiej mety mocno dodawała wiatru w żagle - i przed 11, z czasem 26h 28min wpadamy na metę witani gromkimi oklaskami, a chwilę później mamy na szyjach zasłużone medale z jabłkiem ;)).
Maraton bardzo udany, przejazd grupowy wypadł nadspodziewanie dobrze, z 10 osób jakie liczyła nasza grupka na starcie, aż 6 dojechało razem na metę, po drodze dołączali też i inni. Towarzysko impreza bardzo udana, spotykało się wielu znajomych, jadąc w grupie zawsze było z kim pogadać, dzięki czemu kilometry, szczególnie te nocne szybciej schodziły. Duże podziękowania dla organizatorów za pracę włożoną w przygotowanie tej imprezy i oczywiście podziękowania dla mojej grupki za dzielną walkę, bo dla większości był to rekordowy dystans.
Kilka zdjęć z maratonu
Maraton Podróżnika to stały punkt programu w moich rowerowych planach, jako jedna z paru osób przejechałem wszystkie edycje - więc tym bardziej nie mogło mnie zabraknąć, gdy maraton zawitał na Mazowsze. Baza tegorocznej imprezy była w Warce, ledwie 2h jazdy z domu. W tym roku nie jadę na wynik, zamiast tego prowadziłem grupkę mniej doświadczonych rowerzystów, z których większość debiutowała na tak długim, całodobowym dystansie; zawsze lubiłem zachęcać i pomagać ludziom w ambitnych planach rowerowych, a długie dystanse siedzą przede wszystkim w głowie, motywacja jest połową sukcesu, a w tym grupowa jazda bardzo pomaga.

Tuż przed startem pogoda elegancka, nasza 10-os grupka (z dwoma dziewczynami w składzie) rusza na trasę o 8.15. Start z wypasem, startujemy z wareckiego rynku, spod konnego pomnika hetmana Czarnieckiego. Pierwszy odcinek nieciekawy - ruchliwa droga do Góry Kalwarii, ale niezbędna ze względu na konieczność dojazdu do mostu na Wiśle. Na liczniku monitoruję prędkość średnią, by trzymać się ustalonych ok. 27km/h, a że jedziemy na tym fragmencie czołowo pod wiatr to wymaga sporo wysiłku, razem z Szafarem zmieniamy się na prowadzeniu. Po przejechaniu mostu w Górze robi się dużo przyjemniej, ruch maleje zdecydowanie, a wiatr zamiast przeszkadzać zaczyna więcej pomagać, wieje z północnego-zachodu. W tych warunkach utrzymanie ok. 27km/h jest już sporo łatwiejsze, a ze względu na mały ruch można jechać obok siebie parami i normalnie rozmawiać. Powoli zaczyna się robić coraz cieplej, słońce na dobre wyszło spoza chmur, jest ciepło, ale też i wielkiego upału nie ma, a wiaterek trochę chłodzi.

Pierwszy postój zgodnie z planem mamy po 100km na Orlenie w Krzywdzie - już solidnie okupowanym przez uczestników maratonu. Bardzo fajnym pomysłem organizatorów było załatwienie z Orlenem zniżkowych kuponów na niektóre produkty dla uczestników maratonu, obowiązujących na stacjach na trasie wyścigu. Tutaj zgodnie z planem robimy 30min postój, taktyka na wyścig zakładała dłuższe postoje odpoczynkowe na stacjach, by potem móc zrobić większe przeskoki bez odpoczynków - i sprawdziło to się bardzo przyzwoicie, w miarę zregenerowani na samej trasie traciliśmy bardzo niewiele czasu. Z Krzywdy jedziemy dalej na wschód, jak to na każdym maratonie następują przetasowania grupek - Szafar pojechał mocniej do przodu, chyba dwie osoby dla których tempo było trochę za duże odpuściły, za to czasowo dołączali się inni, ale trzon dalej się trzymał ;). Przed Parczewem jazdę urozmaicają jeziorka na Tyśmienicy, stacja w tym mieście to niestety porażka - bardzo mały i ciasny Orlen, nawet toalety sensownej nie było, jedynie taka dla pracowników, samo zrobienie zakupów przez całą grupkę zajęło ponad 15min, lepiej było chyba stanąć trochę wcześniej na stacji Lotosu.

Z Parczewa ruszamy mocno na wschód, tutaj dogonił nas Pablo, który dołączył się do maratonu i przejechał jego całą trasę wraz z zawodnikami ;). Trasa do Włodawy ze sporą częścią lasów, asfalty powoli się zaczynają psuć, ale jazda dalej idzie sprawnie. We Włodawie nie stajemy, od razu skręcamy na południe i ładną trasą wzdłuż granicy, z dużą ilością lasów zmierzamy w stronę punktu żywnościowego. Tempo powoli zaczyna spadać, po skręcie na zachód doszło kilka hopek, z Parczewa mieliśmy długi 90km przerzut, ale udało się go sprawnie pokonać bez stawania - przed nami była wizja długiego godzinnego odpoczynku na punkcie, by się zregenerować przed nocną jazdą. Na punkcie spotykamy sporo osób, są jadący wspólnie Karolina, Wąski i Turysta. Jemy spaghetti, można było brać dokładki, więc dało się nieźle napełnić żołądek, a długi czas odpoczynku pozwolił mięśniom na trochę regeneracji.

Ruszamy trochę po 20, szybko robimy też postój na przebieranie się na nocną jazdę. Naładowani długim odpoczynkiem trzymamy nadspodziewanie wysokie tempo, chwilami w okolicach 30km/h, wiatr też sprzyja. Na stacji w Cycowie nie stawaliśmy, mieliśmy w planach długi 100km przerzut do Bychawy. Z naszej grupki zatrzymałem się jedynie ja, by przestawić pozycję w rowerze, bo ciągle coś mnie pobolewało, mam też lekko uszkodzoną ramę, przez co sztyca regularnie delikatnie zjeżdża mi do ramy, co wymaga regularnych poprawek, w końcu będę musiał dać to do naprawy. Tempo grupki było bardzo solidne, mocno się żyłując dogoniłem ich dopiero po ponad 20km, od tego momentu zaczęła się już spokojniejsza jazda. Na zmniejszenie tempa wpłynął też fakt, że zaczął się najbardziej dziurawy odcinek maratonu, też doszły górki, w pamięć zapadł szczególnie dość ostry zjazd po niewąskich dziurach, na którym nasza grupka rozbiła się na dobrą minutę. W końcu docieramy na stację w Bychawie, tutaj zasłużony odpoczynek i motywująca świadomość, że za trochę ponad godzinkę zacznie świtać, krótkie czerwcowe noce to bardzo fajna sprawa na ultramaratony ;)).
Na tym odcinku dołącza do nas parę innych osób, m.in. Turysta i Pablo, wesoło gadając z Pablem szybko mija czas i powoli zaczyna świtać. Trochę przed świtem jeszcze mocna akcja, gdy coś poprawiając zostałem mały kawałek za grupą nagle tuż przy nodze usłyszałem głośne ujadanie wielkiego psa. Wcześniej nic nie szczekał, więc kompletnie mnie to zaskoczyło, serce podjechało do gardła i odruchowo w korby dałem jak na finiszu Tour de France ;). Na szczęście na strachu się skończyło, ale niewiele już brakowało, Gerwazy który jechał kawałek za mną i widział tę akcję mówił że myślał, że mnie dziabnął. A mogło to być niebezpieczne, bo to było wielkie bydlę, jakby dziabnął w udo i przebił ważną tętnicę to mogłoby być nieciekawie, niestety wolno latające psy to niezła plaga, tutaj na szczęście i tak niewiele było takich akcji. Na tym odcinku okazało się, że Gerwazemu na jednej z dziur pękła szprycha w tylnym kole, było zauważalne bicie koła, ale na szczęście był to rower z hamulcami tarczowymi, więc dało się z tym jechać - to była jedyna awaria sprzętowa jaką mieliśmy na trasie.
Przed Józefowem zaczyna świtać, przy dojeździe do Wisły piękne widoki, rzeka tutaj po obu stronach ma wysokie skarpy, więc z naszego brzegu dobrze było widać te po drugiej stronie, a nad wodą malownicze tumany mgły, na zdjęciach słabo to wyszło, ale na żywo wyglądało ekstra. Przejeżdżamy Wisłę, w Solcu był w planach najbardziej problematyczny postój, trzeba było zjechać ok. 1km z trasy do jakiejś lokalnej stacji, która miała być 24h, ale za pewnie to nie wyglądało. No i niestety obawy się potwierdziły, stacja była zamknięta, więc usiedliśmy sobie po prostu pod stacją i zjedliśmy to co jeszcze każdy miał, zakupy zostawiając na odległą o 40km stację w Górze Puławskiej. Tutaj zostałem na trochę dłużej regulując rower, ale gdy zabrakło tego pilnującego dyscypliny na przodzie grupka rozerwała się na parę mniejszych, czemu sprzyjały liczne na tym fragmencie trasy góreczki, do kupy zjechaliśmy się dopiero na stacji w Górze, zresztą chyba dwie osoby już na własny rachunek pojechały na metę. Ten odcinek od Solca do Góry Puławskiej jak dal mnie najładniejszy na maratonie, fajna pagórkowata droga pod nadwiślańskich skarpach, świetne boczne asfalty, poranne słońce padające pod mocnym kątem - świetnie to wyglądało.

W Górze Puławskiej robimy ostatni postój, przebieramy się na krótko, bo zrobiło się już ciepło - i ruszamy na ostatni odcinek maratonu. Czuć było już w nogach mocno wielki dystans, dwie osoby już na górkach solidniej odcinało, a niestety cała trasa na metę była pod wiatr. Pogoda piękna, tyle że już smażyć zaczynało, więc te końcowe kilometry nie były łatwe, ale wizja bliskiej mety mocno dodawała wiatru w żagle - i przed 11, z czasem 26h 28min wpadamy na metę witani gromkimi oklaskami, a chwilę później mamy na szyjach zasłużone medale z jabłkiem ;)).
Maraton bardzo udany, przejazd grupowy wypadł nadspodziewanie dobrze, z 10 osób jakie liczyła nasza grupka na starcie, aż 6 dojechało razem na metę, po drodze dołączali też i inni. Towarzysko impreza bardzo udana, spotykało się wielu znajomych, jadąc w grupie zawsze było z kim pogadać, dzięki czemu kilometry, szczególnie te nocne szybciej schodziły. Duże podziękowania dla organizatorów za pracę włożoną w przygotowanie tej imprezy i oczywiście podziękowania dla mojej grupki za dzielną walkę, bo dla większości był to rekordowy dystans.
Kilka zdjęć z maratonu
Dane wycieczki:
DST: 563.20 km AVS: 25.76 km/h
ALT: 2370 m MAX: 52.00 km/h
Temp:20.0 'C
Wtorek, 14 maja 2019Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2019, RTP 2019, Ultramaraton
RACE THROUGH POLAND 2019
III dzień - Mszana Dolna - Kraków - Ojców (PK4) - Pilica - Myszków - Zawadzkie - Namysłów
Relacja i zdjęcia z maratonu
III dzień - Mszana Dolna - Kraków - Ojców (PK4) - Pilica - Myszków - Zawadzkie - Namysłów
Relacja i zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki:
DST: 344.30 km AVS: 20.37 km/h
ALT: 2255 m MAX: 56.60 km/h
Temp:5.0 'C
Poniedziałek, 13 maja 2019Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2019, RTP 2019, Ultramaraton
RACE THROUGH POLAND 2019
III dzień - Głubczyce - Racibórz - Bielsko-Biała - Krowiarki (1012m) - Pieniny (PK3) - Mszana Dolna
Relacja i zdjęcia z maratonu
III dzień - Głubczyce - Racibórz - Bielsko-Biała - Krowiarki (1012m) - Pieniny (PK3) - Mszana Dolna
Relacja i zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki:
DST: 379.50 km AVS: 19.49 km/h
ALT: 4690 m MAX: 64.30 km/h
Temp:4.0 'C
Sobota, 11 maja 2019Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2019, Ultramaraton, RTP 2019
RACE THROUGH POLAND 2019
I dzień - Wrocław - Złotoryja - Stóg Izerski (PK1) - Kłodzko - [CZ] - Pradziad (1492m) (PK2) - [PL] - Głubczyce
Relacja i zdjęcia z maratonu
I dzień - Wrocław - Złotoryja - Stóg Izerski (PK1) - Kłodzko - [CZ] - Pradziad (1492m) (PK2) - [PL] - Głubczyce
Relacja i zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki:
DST: 534.20 km AVS: 20.94 km/h
ALT: 6689 m MAX: 57.20 km/h
Temp:6.0 'C
Kolarski Romantyzm
Do tej trasy przymierzałem się już od dłuższego czasu, a ze względu na ważną dla mnie datę trzeba było jechać bez względu na pogodę. A z tą było pół na pół - z jednej strony ciepło i słonecznie, z drugiej ponad 400km pod solidny wiatr; wszystkiego nie można mieć ;))
Ruszam z domu o 9.30, początek wg prognoz miał być najgorszy, jazda pod wiatr rzędu 6-7m/s po odkrytych mazowieckich równinach. Jadę jak na skazanie, planując średnie na poziomie 20km/h, ale do odważnych świat należy - okazuje się, że nie ma tragedii, wiatr niby z południa, ale lekko też z kierunków wschodnich. A tymczasem droga z Warszawy na Kraków również lekko odbija na zachód, na 300km przejeżdża się 1 stopień geograficzny na zachód. I suma tych dwóch "lekko" spowodowała, że jechało się nadspodziewanie sensownie, powyżej 25km/h, czego w tych warunkach nie zakładałem. Dopiero po 90km przed Drzewicą zaczęło się to psuć, wiatr skręcił i zawiewał bardziej z zachodu, równo w czółko ;). Było też nadspodziewanie gorąco, zorientowałem się też że zapomniałem kremu przeciwsłonecznego, ale takimi drobiazgami nie ma się co za bardzo przejmować, czerwony nos nie charakteryzuje jedynie meneli, ale kolarzy jeżdżących ultra również ;).

Na odcinku przed Łopusznem nagromadzenie remontów, ze 20km ciągną się wahadła, z jednej strony fajnie, bo droga rzeczywiście była tu słaba, a często tędy jeżdżę na południe, z drugiej - dlaczego akurat dłubią jak tu jadę ;). Od Łopuszna już lepiej, droga elegancka, wiatr jak to przed wieczorem wyraźnie osłabł, więc jest OK. Na postoju w Seceminie łapią mnie krótkie sensacje żołądkowe, ledwo zdążyłem zakupić taśmę życia przed wizytą w toi-toiu ;). Za Seceminem powoli zaczyna zmierzchać, noc dość ciepła, ale za to do Wolbromia odcinek słabych, bocznych dróg. Od Wolbromia jadę dość ruchliwą szosą wojewódzką do Olkusza, a tam zgodnie z planem obiadowy postój w Macu. niestety odpalili za mocną klimę, więc na dwór wyszedłem trochę się trzęsąc, ale podjazd za Olkuszem od razu pozwolił na powrót normalnej termiki.

Za Olkuszem definitywnie kończy się płaska część trasy i zaczynają się solidne górki. Najpierw najeżone ściankami dolinki podkrakowskie, później, już po drugiej stronie Wisły Pogórze Wadowickie. Jazda idzie w miarę sprawnie, czasu miałem dużo, więc nie pilnowałem specjalnie dyscypliny postojowej. W rejonie Suchej Beskidzkiej znowu wiatr zaczął niszczyć, po nocnej przerwie ruszył do natarcia z dużą siłą, a na lekko nachylonej drodze jak do Makowa Podhalańskiego dawał popalić. Na stacji robię postój regeneracyjny, jak to przed świtem już zimno, ledwie 4-5 stopni. Po postoju wiatr się uspokaja, do Jordanowa podjazd po krajówce, dalej wjeżdżam na fajniejsze boczne drogi. Za Piekielnikiem otwiera się wreszcie widok na ośnieżone Tatry - po takie widoki warto było tyle czasu kręcić!

Bałem się jak to będzie z wiatrem na równinie Podhala, ale dojazd pod Tatry jeszcze do przeżycia, choć wiało solidnie. W Dolinie Chochołowskiej niestety takie polskie wieśniactwo - przy wejściu na teren Tatrzańskiego Parku Narodowego wprowadzili dodatkową opłatę za rower. Zamiast promować zdrowy tryb życia - to u nas to okazja, żeby trochę kasy nabić. Dolina Chochołowska trochę rozczarowuje, tutaj obowiązuje kuriozalny system własnościowy, jednocześnie to TPN, ale lasy należą do wspólnoty 8 wsi z Witowa. Efekt jest taki, że tną drzewa bardzo mocno, na szlaku w dolinie było ileś ciężkich pojazdów do zwózki, słabe to jest strasznie. Taki żywy dowód na to czym by się skończyła pełna własność prywatna w niektórych miejscach. Im wyżej tym się robi ładniej, droga też niełatwa, bo asfalt szybko się kończy i trzeba jechać po solidnych kamyczkach. Ale creme de la creme to ścianki przed wjazdem na Polanę Chochołowską, tam już są bardzo solidne kamulce i 14% nachylenia; nie było przeproś, całość wjechałem w siodle, podczas gdy ludzie na wypożyczanych góralach grzeczniutko wpychali ;)).

Na Polanie Chochołowskiej był mój główny cel wyjazdu, czyli kwitnące krokusy. Warto było jechać ponad 400km pod wiatr by to zobaczyć, widok ma swoją niepowtarzalną magię, szczególnie widok krokusów przebijających się przez śniegi, taka najbardziej przekonująca alegoria wiosny, miód na serce romantyków...


Pogoda wspaniała, pełne słońce, zaśnieżone szczyty na horyzoncie, wiało solidnie (nawet przewrócił mi się rower w czasie robienia zdjęć). Podjechałem jeszcze ostatnią ostrą ściankę po kamieniach do stylowego schroniska na Polanie, tam zrobiłem sobie długi popas na śniadanie w schronisku. To prawdziwe górskie schronisko ze swoim klimatem, niewiele już takich w Polsce zostało, przyjemnie było posiedzieć w chłodnej sali jadalnej z wspaniałym widokiem na Kominiarski Wierch.

Powrót z doliny już łatwiejszy, jedynie masaż 4 liter na kamieniach, całość odcinka specjalnego przejechana na czysto, bez jednej gumy, na asfalcie już 30km/h bez kręcenia. Na powrót z Zakopanego miałem kilka wariantów, rozważałem rozmaite, w końcu zdecydowałem się na przejazd przez Głodówkę i zjazd do Nowego Targu. Widoki z Głodówki pierwsza klasa, natomiast krajówka do Nowego Targu to porażka. Bardzo duży ruch, kiedyś tu było całkiem OK, obecnie to droga której lepiej unikać; do tego przeszkadzał mocno silny wiatr. Tak więc ruchu miałem już dosyć, więc zrezygnowałem z powrotu zakopianką, zamiast tego jadąc bocznymi drogami. Był to dobry wybór, szczególnie fajnie klimatyczne dróżki na przełęcz Sieniawską - najwyższą w Polsce przełęcz kolejową, fajnie można z wąskiego mostku podziwiać jak tory kolejowe przechodzą przez siodło przełęczy, linię tę wybudowano jeszcze w XIX wieku. Końcówka to pagórkowate drogi przed Krakowem, gdzie dojeżdżam już po zmierzchu.
Trasa bardzo udana, kawał dobrej jazdy ultra - niemal 600km, 5500m w pionie, widoków i wrażeń co niemiara, a widoki kwitnących krokusów przebijających się przez śniegi zostaną w duszy na długo. Dystansu (596,8km) jeszcze nie wpisuję, bo okienko w kwietniu słusznie należy do Kota i jego imponującej trasy do Augustowa, trzeba oddać cesarzowi co cesarskie ;)).
Edit: Kotu niestety odebrała okienko inna osoba jadąca Piękny Wschód, więc dystans już mogę ze spokojnym sercem wpisać ;).
Zdjęcia z wyjazdu
Do tej trasy przymierzałem się już od dłuższego czasu, a ze względu na ważną dla mnie datę trzeba było jechać bez względu na pogodę. A z tą było pół na pół - z jednej strony ciepło i słonecznie, z drugiej ponad 400km pod solidny wiatr; wszystkiego nie można mieć ;))
Ruszam z domu o 9.30, początek wg prognoz miał być najgorszy, jazda pod wiatr rzędu 6-7m/s po odkrytych mazowieckich równinach. Jadę jak na skazanie, planując średnie na poziomie 20km/h, ale do odważnych świat należy - okazuje się, że nie ma tragedii, wiatr niby z południa, ale lekko też z kierunków wschodnich. A tymczasem droga z Warszawy na Kraków również lekko odbija na zachód, na 300km przejeżdża się 1 stopień geograficzny na zachód. I suma tych dwóch "lekko" spowodowała, że jechało się nadspodziewanie sensownie, powyżej 25km/h, czego w tych warunkach nie zakładałem. Dopiero po 90km przed Drzewicą zaczęło się to psuć, wiatr skręcił i zawiewał bardziej z zachodu, równo w czółko ;). Było też nadspodziewanie gorąco, zorientowałem się też że zapomniałem kremu przeciwsłonecznego, ale takimi drobiazgami nie ma się co za bardzo przejmować, czerwony nos nie charakteryzuje jedynie meneli, ale kolarzy jeżdżących ultra również ;).

Na odcinku przed Łopusznem nagromadzenie remontów, ze 20km ciągną się wahadła, z jednej strony fajnie, bo droga rzeczywiście była tu słaba, a często tędy jeżdżę na południe, z drugiej - dlaczego akurat dłubią jak tu jadę ;). Od Łopuszna już lepiej, droga elegancka, wiatr jak to przed wieczorem wyraźnie osłabł, więc jest OK. Na postoju w Seceminie łapią mnie krótkie sensacje żołądkowe, ledwo zdążyłem zakupić taśmę życia przed wizytą w toi-toiu ;). Za Seceminem powoli zaczyna zmierzchać, noc dość ciepła, ale za to do Wolbromia odcinek słabych, bocznych dróg. Od Wolbromia jadę dość ruchliwą szosą wojewódzką do Olkusza, a tam zgodnie z planem obiadowy postój w Macu. niestety odpalili za mocną klimę, więc na dwór wyszedłem trochę się trzęsąc, ale podjazd za Olkuszem od razu pozwolił na powrót normalnej termiki.

Za Olkuszem definitywnie kończy się płaska część trasy i zaczynają się solidne górki. Najpierw najeżone ściankami dolinki podkrakowskie, później, już po drugiej stronie Wisły Pogórze Wadowickie. Jazda idzie w miarę sprawnie, czasu miałem dużo, więc nie pilnowałem specjalnie dyscypliny postojowej. W rejonie Suchej Beskidzkiej znowu wiatr zaczął niszczyć, po nocnej przerwie ruszył do natarcia z dużą siłą, a na lekko nachylonej drodze jak do Makowa Podhalańskiego dawał popalić. Na stacji robię postój regeneracyjny, jak to przed świtem już zimno, ledwie 4-5 stopni. Po postoju wiatr się uspokaja, do Jordanowa podjazd po krajówce, dalej wjeżdżam na fajniejsze boczne drogi. Za Piekielnikiem otwiera się wreszcie widok na ośnieżone Tatry - po takie widoki warto było tyle czasu kręcić!

Bałem się jak to będzie z wiatrem na równinie Podhala, ale dojazd pod Tatry jeszcze do przeżycia, choć wiało solidnie. W Dolinie Chochołowskiej niestety takie polskie wieśniactwo - przy wejściu na teren Tatrzańskiego Parku Narodowego wprowadzili dodatkową opłatę za rower. Zamiast promować zdrowy tryb życia - to u nas to okazja, żeby trochę kasy nabić. Dolina Chochołowska trochę rozczarowuje, tutaj obowiązuje kuriozalny system własnościowy, jednocześnie to TPN, ale lasy należą do wspólnoty 8 wsi z Witowa. Efekt jest taki, że tną drzewa bardzo mocno, na szlaku w dolinie było ileś ciężkich pojazdów do zwózki, słabe to jest strasznie. Taki żywy dowód na to czym by się skończyła pełna własność prywatna w niektórych miejscach. Im wyżej tym się robi ładniej, droga też niełatwa, bo asfalt szybko się kończy i trzeba jechać po solidnych kamyczkach. Ale creme de la creme to ścianki przed wjazdem na Polanę Chochołowską, tam już są bardzo solidne kamulce i 14% nachylenia; nie było przeproś, całość wjechałem w siodle, podczas gdy ludzie na wypożyczanych góralach grzeczniutko wpychali ;)).

Na Polanie Chochołowskiej był mój główny cel wyjazdu, czyli kwitnące krokusy. Warto było jechać ponad 400km pod wiatr by to zobaczyć, widok ma swoją niepowtarzalną magię, szczególnie widok krokusów przebijających się przez śniegi, taka najbardziej przekonująca alegoria wiosny, miód na serce romantyków...


Pogoda wspaniała, pełne słońce, zaśnieżone szczyty na horyzoncie, wiało solidnie (nawet przewrócił mi się rower w czasie robienia zdjęć). Podjechałem jeszcze ostatnią ostrą ściankę po kamieniach do stylowego schroniska na Polanie, tam zrobiłem sobie długi popas na śniadanie w schronisku. To prawdziwe górskie schronisko ze swoim klimatem, niewiele już takich w Polsce zostało, przyjemnie było posiedzieć w chłodnej sali jadalnej z wspaniałym widokiem na Kominiarski Wierch.

Powrót z doliny już łatwiejszy, jedynie masaż 4 liter na kamieniach, całość odcinka specjalnego przejechana na czysto, bez jednej gumy, na asfalcie już 30km/h bez kręcenia. Na powrót z Zakopanego miałem kilka wariantów, rozważałem rozmaite, w końcu zdecydowałem się na przejazd przez Głodówkę i zjazd do Nowego Targu. Widoki z Głodówki pierwsza klasa, natomiast krajówka do Nowego Targu to porażka. Bardzo duży ruch, kiedyś tu było całkiem OK, obecnie to droga której lepiej unikać; do tego przeszkadzał mocno silny wiatr. Tak więc ruchu miałem już dosyć, więc zrezygnowałem z powrotu zakopianką, zamiast tego jadąc bocznymi drogami. Był to dobry wybór, szczególnie fajnie klimatyczne dróżki na przełęcz Sieniawską - najwyższą w Polsce przełęcz kolejową, fajnie można z wąskiego mostku podziwiać jak tory kolejowe przechodzą przez siodło przełęczy, linię tę wybudowano jeszcze w XIX wieku. Końcówka to pagórkowate drogi przed Krakowem, gdzie dojeżdżam już po zmierzchu.
Trasa bardzo udana, kawał dobrej jazdy ultra - niemal 600km, 5500m w pionie, widoków i wrażeń co niemiara, a widoki kwitnących krokusów przebijających się przez śniegi zostaną w duszy na długo. Dystansu (596,8km) jeszcze nie wpisuję, bo okienko w kwietniu słusznie należy do Kota i jego imponującej trasy do Augustowa, trzeba oddać cesarzowi co cesarskie ;)).
Edit: Kotu niestety odebrała okienko inna osoba jadąca Piękny Wschód, więc dystans już mogę ze spokojnym sercem wpisać ;).
Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki:
DST: 596.80 km AVS: 22.32 km/h
ALT: 5510 m MAX: 74.10 km/h
Temp:20.0 'C
Sobota, 23 marca 2019Kategoria Wycieczka, Canyon 2019, >300km, >200km, >100km
Wiosną do Białegostoku
Wiosna się właśnie zaczęła - więc i pora na porządniejszą traskę!
Początek mało wiosenny, ruszam o wschodzie słońca, na wyjeździe z Warszawy trzyma mróz; noc była księżycowa, blisko pełni, więc i nie dziwota, że temperatura docisnęła mocno; ale to zwiastuje ładny dzień. Początek niespecjalny, do Stanisławowa spory ruch, ale wreszcie skończyli remonty w rejonie Sulejówka i Okuniewa. Przed Węgrowem ociepla się, ale też solidnie zaczyna wywiewać z boku, generalnie wieje z południa, a pierwsza część mojej trasy prowadzi głównie na wschód. Z Węgrowa do Sokołowa duży ruch, w Sokołowie po stówce robię sobie postój na jedzenie. Za Sokołowem wreszcie przyjemniejsza jazda, ruch mocno maleje i powoli zaczynają się podlaskie krajobrazy, charakterystyczne dla Mazowsza uprawy zastępują powoli łąki.

Dzień jest słoneczny, temperatura stabilizuje się koło 13 stopni. Przed Siemiatyczami krótka seria góreczek, podobnie na wyjeździe z miasta, a najbardziej pagórkowaty odcinek to odbicie na Świętą Górę Grabarkę. W tym prawosławnym sanktuarium grupka młodzieży w wieku licealnym robi duże porządki, rzuca się w oczy, że wszystkie dziewczyny mają chustki na głowach, podobnie jak i inne kobiety na terenie wcześniej nie zwróciłem na to uwagi, widać, że w prawosławiu obowiązuje inna obyczajowość w tym zakresie niż w katolicyzmie; taka ciekawa obserwacja.

Cały odcinek za Siemiatyczami - to kwintesencja Podlasia, puściutkie drogi, dużo lasów i łąk, taki wszechotaczający spokój Ściany Wschodniej, jakże inny od wielu miejsc w Polsce, tutaj życie toczy się zupełnie innym rytmem; dlatego tak lubię tu przyjeżdżać. Szczególnie uderzający jest kontrast w porównaniu z ruchliwym wyjazdem z Warszawy. Mijam kolejne maleńkie miejscowości jak Milejczyce czy Kleszczele, fotografuję dobrze znane budynki cerkwi, czy też drewniane domki; choć tym razem zaskoczył mnie drewniany, parterowy urząd miejski w Kleszczelach, kto wie czy nie jedyny taki w Polsce ;)). Za Kleszczelami trochę psuje się jazda, kiedyś w stronę Hajnówki i Dubiczów Cerkiewnych prowadziła wąska szosa przez las z charakterystycznym dla dawnego Podlasia mocno gruboziarnistym asfaltem, robiącym duże opory. Teraz co prawda asfalt jest równiusieńki, ale trasa straciła sporą część swojej "duszy", bo wyrżnięto las na szerokość dobrych 40m, wsadzono zupełnie niepotrzebną przy ruchu na tej drodze rowerówkę - i wygląda to dużo gorzej; osobiście wolałem się tłuc po nierównym asfalcie, ale tą drogą z dużym klimatem niż szybko lecieć taką swoistą "autostradą", zaprojektowaną w stylu ruskich planistów.

W Hajnówce chciałem coś zjeść na ciepło, zjeździłem miasto, ale nie widziałem jakiejś knajpki z fast foodem, a Orlen był w remoncie i tylko jakiś mały pawilonik stał; więc kupiłem "Cynamonki Białowieskie", całkiem smaczne, a postój zrobiłem sobie pod sklepem, tak fajnie grzało słońce, że aż nie chciało się jechać dalej. Za Hajnówką dziurawymi drogami jadę w stronę zalewu Siemianówka, tam fajne widoki dzięki chylącemu się ku zachodowi słońcu. Do Michałowa trochę hopeczek i tam łapie mnie zmrok. Końcówka do Białegostoku niespecjalna, nocna jazda i nadspodziewanie spory ruch, nie wiem gdzie ci ludzie tak walili w sobotni wieczór. Dojeżdżam ze sporym zapasem czasowym, więc jest czas na obiad w McDonaldzie, idealnie ulokowanym pod samym dworcem.
Wyjazd udany, parę razy w tym roku się przymierzałem do tej trasy, a jak w końcu pojechałem to trafiłem na ładny słoneczny dzień, wtedy uroki Podlasia prezentują się w pełnej krasie.
Zdjęcia
Wiosna się właśnie zaczęła - więc i pora na porządniejszą traskę!
Początek mało wiosenny, ruszam o wschodzie słońca, na wyjeździe z Warszawy trzyma mróz; noc była księżycowa, blisko pełni, więc i nie dziwota, że temperatura docisnęła mocno; ale to zwiastuje ładny dzień. Początek niespecjalny, do Stanisławowa spory ruch, ale wreszcie skończyli remonty w rejonie Sulejówka i Okuniewa. Przed Węgrowem ociepla się, ale też solidnie zaczyna wywiewać z boku, generalnie wieje z południa, a pierwsza część mojej trasy prowadzi głównie na wschód. Z Węgrowa do Sokołowa duży ruch, w Sokołowie po stówce robię sobie postój na jedzenie. Za Sokołowem wreszcie przyjemniejsza jazda, ruch mocno maleje i powoli zaczynają się podlaskie krajobrazy, charakterystyczne dla Mazowsza uprawy zastępują powoli łąki.

Dzień jest słoneczny, temperatura stabilizuje się koło 13 stopni. Przed Siemiatyczami krótka seria góreczek, podobnie na wyjeździe z miasta, a najbardziej pagórkowaty odcinek to odbicie na Świętą Górę Grabarkę. W tym prawosławnym sanktuarium grupka młodzieży w wieku licealnym robi duże porządki, rzuca się w oczy, że wszystkie dziewczyny mają chustki na głowach, podobnie jak i inne kobiety na terenie wcześniej nie zwróciłem na to uwagi, widać, że w prawosławiu obowiązuje inna obyczajowość w tym zakresie niż w katolicyzmie; taka ciekawa obserwacja.

Cały odcinek za Siemiatyczami - to kwintesencja Podlasia, puściutkie drogi, dużo lasów i łąk, taki wszechotaczający spokój Ściany Wschodniej, jakże inny od wielu miejsc w Polsce, tutaj życie toczy się zupełnie innym rytmem; dlatego tak lubię tu przyjeżdżać. Szczególnie uderzający jest kontrast w porównaniu z ruchliwym wyjazdem z Warszawy. Mijam kolejne maleńkie miejscowości jak Milejczyce czy Kleszczele, fotografuję dobrze znane budynki cerkwi, czy też drewniane domki; choć tym razem zaskoczył mnie drewniany, parterowy urząd miejski w Kleszczelach, kto wie czy nie jedyny taki w Polsce ;)). Za Kleszczelami trochę psuje się jazda, kiedyś w stronę Hajnówki i Dubiczów Cerkiewnych prowadziła wąska szosa przez las z charakterystycznym dla dawnego Podlasia mocno gruboziarnistym asfaltem, robiącym duże opory. Teraz co prawda asfalt jest równiusieńki, ale trasa straciła sporą część swojej "duszy", bo wyrżnięto las na szerokość dobrych 40m, wsadzono zupełnie niepotrzebną przy ruchu na tej drodze rowerówkę - i wygląda to dużo gorzej; osobiście wolałem się tłuc po nierównym asfalcie, ale tą drogą z dużym klimatem niż szybko lecieć taką swoistą "autostradą", zaprojektowaną w stylu ruskich planistów.

W Hajnówce chciałem coś zjeść na ciepło, zjeździłem miasto, ale nie widziałem jakiejś knajpki z fast foodem, a Orlen był w remoncie i tylko jakiś mały pawilonik stał; więc kupiłem "Cynamonki Białowieskie", całkiem smaczne, a postój zrobiłem sobie pod sklepem, tak fajnie grzało słońce, że aż nie chciało się jechać dalej. Za Hajnówką dziurawymi drogami jadę w stronę zalewu Siemianówka, tam fajne widoki dzięki chylącemu się ku zachodowi słońcu. Do Michałowa trochę hopeczek i tam łapie mnie zmrok. Końcówka do Białegostoku niespecjalna, nocna jazda i nadspodziewanie spory ruch, nie wiem gdzie ci ludzie tak walili w sobotni wieczór. Dojeżdżam ze sporym zapasem czasowym, więc jest czas na obiad w McDonaldzie, idealnie ulokowanym pod samym dworcem.
Wyjazd udany, parę razy w tym roku się przymierzałem do tej trasy, a jak w końcu pojechałem to trafiłem na ładny słoneczny dzień, wtedy uroki Podlasia prezentują się w pełnej krasie.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 308.50 km AVS: 26.29 km/h
ALT: 1302 m MAX: 50.00 km/h
Temp:8.0 'C
Piątek, 30 listopada 2018Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2018, Wycieczka
Westerplatte
Każdej zimy, szczególnie na jej początku, gdy jest czymś nowym, takim ciekawym urozmaiceniem (a nie porą roku na której koniec z utęsknieniem się czeka jak lutym-marcu) - kusi mnie by wybrać się na solidną trasę; tym razem nie było inaczej ;). Trafiły się dobre warunki wietrzne na Gdańsk - więc długo się nie wahając postanowiłem ruszyć.
Startuję o północy, w Warszawie kolo -6'C, wiaterek elegancko pomaga, widać że prognozy nie kłamały. Pierwsze 50km do Modlina jeszcze ulgowe, cały czas jazda oświetlonymi drogami, dopiero za Pomiechówkiem zaczyna się typowa nocna jazda. Temperatura spada do poziomu -8'C, to już się wyraźnie czuje, na głowie czapki zaczynają lekko sztywnieć, bo wilgoć z potu już częściowo zamarza. Noc jasna i bezchmurna, widać mnóstwo gwiazd, cały czas świeci połowa księżyca, tak więc choć zimno - to przyjemnie. Pierwszy postój miałem zaplanowany w Ciechanowie na stacji Orlenu, ku mojemu zadowoleniu była to duża, wypasiona stacja z kanapami; tak więc można się było dobrze zregenerować. Zjadam dwie zapiekanki, wypijam herbatę i energetyka o wdzięcznej nazwie "Sex Energy" - i po godzinie ruszam dalej.
Bliskość świtu motywuje, ale to też i najzimniejsza pora dnia, temperatura dochodzi pod -10'C. Najbardziej zaskakuje mnie brak problemów ze stopami, jechałem w letnich SPD z siateczką, a to dla takiego zestawu wartość sporo poza strefą komfortu - ale tym razem nie ma ze stopami w ogóle problemów, widać "Sex Energy" rozgrzało mnie odpowiednio ;)). Rozjaśniać zaczyna się pod Mławą, a w rejonie Działdowa wschodzi już słońce. Dzień zapowiada się ładny i słoneczny - tak więc motywację mam na wysokim poziomie, tym bardziej że zaczyna się najciekawszy kawałek; dobrze się to ułożyło, bo najnudniejszy odcinek pokonałem nocą. Już za Działdowem pojawiają się pagóreczki, wzgórza morenowe charakterystyczne dla mazurskiego krajobrazu, jest też trochę jeziorek, część już pozamarzana, choć widać, że lód jeszcze cieniutki. Największa kumulacja górek jest przed Lubawą, wjeżdża się na 230m. Za Lubawą trzeba przejechać kawałek krajówką na zachód, odcinek fatalny, wielki ruch, głównie tirów - a wystarczy odrobinę zmienić kierunek jazdy by wiatr zaczął niszczyć, szczególnie nieprzyjemne są momenty, gdy tiry jadące z naprzeciwka przecinają powietrze, rowerem potrafi wtedy nieźle rzucić. Niestety tak to jest z mocnym wiatrem (wieje 8-10 m/s) - pomaga tylko wtedy, gdy mamy go idealnie w plecy, a gdy tylko lekko zmieniamy kierunek jazdy wtedy znacznie więcej przeszkadza niż pomaga. O stawaniu na powietrzu nie ma mowy, wiatr wychładza błyskawicznie po ledwie paru minutach.
W Iławie rozczarowanie, stacje malutkie, bez miejsca do siedzenia, pojechałem więc do centrum poszukać jakiegoś barku, ale ze względu na dość wczesną porę (koło 10) jeszcze wszystko pozamykane, trafiłem tylko na jakiś obskurny barak z fast foodem. Pojechałem więc kawałek za miasto, gdzie była druga stacja, ale i tam bez miejsca do siedzenia, więc zawróciłem 2km by się przeprosić z fast foodowym baraczkiem ;)).Za Iławą fajny odcinek - pagóreczki, jeziora, a wszystko to pięknie oświetlone słońcem, nawet fragmentami i trochę śniegu leży w okolicy. Od Sztumu niestety już duży ruch, w Malborku miałem zaplanowany obiadowy postój w Macu, gdy przypinałem rower przed restauracją - do środka wparowała akurat jakaś wielka wycieczka dzieciarni złożona z dobrych 60 osób; jednym słowem coś o czym marzyłem :). Przez duże kolejki zeszło mi się tutaj ponad godzinę, trochę przed zmrokiem ruszam na Tczew, ten kawałek nieprzyjemny, wiatr mocno przeszkadzał, do tego duży ruch na krajówce. Od Tczewa już z grubsza w osi wiatru, ale pomimo jazdy bocznymi drogami ruch do samego Gdańska już solidny, niestety to już mocno zurbanizowane tereny i w dzień powszedni ruch nawet na bocznych drogach spory. Przed 17 docieram do Gdańska, tutaj robię duże odbicie na główny cel mojego wyjazdu - czyli Westerplatte, na którym nigdy nie miałem jeszcze okazji być.
Pomnik robi duże wrażenie, dobrze podświetlony, stojący na wysokim wzgórzu nad morzem, widoczny już daleka. Klimat niezwykły - bo jak to nad samym morzem wiatr urywa głowę, nie ma żywej duszy, ale takie warunki dobrze pasują do tego symbolicznego miejsca. Na pomniku znamienne słowa Jana Pawła II "Każdy z was moi młodzi przyjaciele, znajduje w życiu jakieś swoje Westerplatte". Do tego wyjazdu pasowało to nieźle, znalazłem Westerplatte i dosłownie i w przenośni, bo sporo trzeba było samozaparcia, by w trudnych zimowych warunkach tutaj dojechać. Dojazd na dworzec ostro daje w kość, parę kilometrów czołowo pod bardzo silny nadmorski wiatr, już się zaczynałem obawiać czy na pociąg zdążę, ale dałem radę, choć z ledwie 13min zapasu ;)). Powrót elegancki, Pendolino z Gdańska do Warszawy jedzie poniżej 3h, a po takiej trasie tylko się marzy o tym by jak najszybciej dotrzeć do domu ;)).
Trasa bardzo udana, trafiłem na świetne warunki - zimowo, ale z zupełnie suchymi drogami, dobrze wykorzystałem wiatr, który na tej trasie pomagał. Jazda bez poważnych kryzysów, cały czas dobra motywacja - taka zima to może być! :))
Zdjęcia
Każdej zimy, szczególnie na jej początku, gdy jest czymś nowym, takim ciekawym urozmaiceniem (a nie porą roku na której koniec z utęsknieniem się czeka jak lutym-marcu) - kusi mnie by wybrać się na solidną trasę; tym razem nie było inaczej ;). Trafiły się dobre warunki wietrzne na Gdańsk - więc długo się nie wahając postanowiłem ruszyć.
Startuję o północy, w Warszawie kolo -6'C, wiaterek elegancko pomaga, widać że prognozy nie kłamały. Pierwsze 50km do Modlina jeszcze ulgowe, cały czas jazda oświetlonymi drogami, dopiero za Pomiechówkiem zaczyna się typowa nocna jazda. Temperatura spada do poziomu -8'C, to już się wyraźnie czuje, na głowie czapki zaczynają lekko sztywnieć, bo wilgoć z potu już częściowo zamarza. Noc jasna i bezchmurna, widać mnóstwo gwiazd, cały czas świeci połowa księżyca, tak więc choć zimno - to przyjemnie. Pierwszy postój miałem zaplanowany w Ciechanowie na stacji Orlenu, ku mojemu zadowoleniu była to duża, wypasiona stacja z kanapami; tak więc można się było dobrze zregenerować. Zjadam dwie zapiekanki, wypijam herbatę i energetyka o wdzięcznej nazwie "Sex Energy" - i po godzinie ruszam dalej.
Bliskość świtu motywuje, ale to też i najzimniejsza pora dnia, temperatura dochodzi pod -10'C. Najbardziej zaskakuje mnie brak problemów ze stopami, jechałem w letnich SPD z siateczką, a to dla takiego zestawu wartość sporo poza strefą komfortu - ale tym razem nie ma ze stopami w ogóle problemów, widać "Sex Energy" rozgrzało mnie odpowiednio ;)). Rozjaśniać zaczyna się pod Mławą, a w rejonie Działdowa wschodzi już słońce. Dzień zapowiada się ładny i słoneczny - tak więc motywację mam na wysokim poziomie, tym bardziej że zaczyna się najciekawszy kawałek; dobrze się to ułożyło, bo najnudniejszy odcinek pokonałem nocą. Już za Działdowem pojawiają się pagóreczki, wzgórza morenowe charakterystyczne dla mazurskiego krajobrazu, jest też trochę jeziorek, część już pozamarzana, choć widać, że lód jeszcze cieniutki. Największa kumulacja górek jest przed Lubawą, wjeżdża się na 230m. Za Lubawą trzeba przejechać kawałek krajówką na zachód, odcinek fatalny, wielki ruch, głównie tirów - a wystarczy odrobinę zmienić kierunek jazdy by wiatr zaczął niszczyć, szczególnie nieprzyjemne są momenty, gdy tiry jadące z naprzeciwka przecinają powietrze, rowerem potrafi wtedy nieźle rzucić. Niestety tak to jest z mocnym wiatrem (wieje 8-10 m/s) - pomaga tylko wtedy, gdy mamy go idealnie w plecy, a gdy tylko lekko zmieniamy kierunek jazdy wtedy znacznie więcej przeszkadza niż pomaga. O stawaniu na powietrzu nie ma mowy, wiatr wychładza błyskawicznie po ledwie paru minutach.
W Iławie rozczarowanie, stacje malutkie, bez miejsca do siedzenia, pojechałem więc do centrum poszukać jakiegoś barku, ale ze względu na dość wczesną porę (koło 10) jeszcze wszystko pozamykane, trafiłem tylko na jakiś obskurny barak z fast foodem. Pojechałem więc kawałek za miasto, gdzie była druga stacja, ale i tam bez miejsca do siedzenia, więc zawróciłem 2km by się przeprosić z fast foodowym baraczkiem ;)).Za Iławą fajny odcinek - pagóreczki, jeziora, a wszystko to pięknie oświetlone słońcem, nawet fragmentami i trochę śniegu leży w okolicy. Od Sztumu niestety już duży ruch, w Malborku miałem zaplanowany obiadowy postój w Macu, gdy przypinałem rower przed restauracją - do środka wparowała akurat jakaś wielka wycieczka dzieciarni złożona z dobrych 60 osób; jednym słowem coś o czym marzyłem :). Przez duże kolejki zeszło mi się tutaj ponad godzinę, trochę przed zmrokiem ruszam na Tczew, ten kawałek nieprzyjemny, wiatr mocno przeszkadzał, do tego duży ruch na krajówce. Od Tczewa już z grubsza w osi wiatru, ale pomimo jazdy bocznymi drogami ruch do samego Gdańska już solidny, niestety to już mocno zurbanizowane tereny i w dzień powszedni ruch nawet na bocznych drogach spory. Przed 17 docieram do Gdańska, tutaj robię duże odbicie na główny cel mojego wyjazdu - czyli Westerplatte, na którym nigdy nie miałem jeszcze okazji być.
Pomnik robi duże wrażenie, dobrze podświetlony, stojący na wysokim wzgórzu nad morzem, widoczny już daleka. Klimat niezwykły - bo jak to nad samym morzem wiatr urywa głowę, nie ma żywej duszy, ale takie warunki dobrze pasują do tego symbolicznego miejsca. Na pomniku znamienne słowa Jana Pawła II "Każdy z was moi młodzi przyjaciele, znajduje w życiu jakieś swoje Westerplatte". Do tego wyjazdu pasowało to nieźle, znalazłem Westerplatte i dosłownie i w przenośni, bo sporo trzeba było samozaparcia, by w trudnych zimowych warunkach tutaj dojechać. Dojazd na dworzec ostro daje w kość, parę kilometrów czołowo pod bardzo silny nadmorski wiatr, już się zaczynałem obawiać czy na pociąg zdążę, ale dałem radę, choć z ledwie 13min zapasu ;)). Powrót elegancki, Pendolino z Gdańska do Warszawy jedzie poniżej 3h, a po takiej trasie tylko się marzy o tym by jak najszybciej dotrzeć do domu ;)).
Trasa bardzo udana, trafiłem na świetne warunki - zimowo, ale z zupełnie suchymi drogami, dobrze wykorzystałem wiatr, który na tej trasie pomagał. Jazda bez poważnych kryzysów, cały czas dobra motywacja - taka zima to może być! :))
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 376.80 km AVS: 26.69 km/h
ALT: 1752 m MAX: 51.40 km/h
Temp:-5.0 'C
Sobota, 15 września 2018Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2018, Ultramaraton
Maraton Północ - Południe 2018
To już trzecia edycja Maratonu Północ-Południe - i po raz trzeci staję na starcie. Poprzednie dwie edycje jechałem spokojnym tempem jako wsparcie i pomoc dla Marzenki; tym razem jadę na własny rachunek; obie te opcje jazdy to jakże zupełnie inne podejście do tej samej imprezy. Po raz ostatni maraton circa 1000km jechałem aż w 2015 roku, więc przed startem jestem podekscytowany i bardzo ciekawy jak to wyjdzie; tak się złożyło, że w tym okresie jeździłem maratony albo sporo dłuższe, albo 24h circa 500-600km. Wszystkie te typy ultra (500-600km, 1000km oraz wielodniowe) - mają zupełnie inną specyfikę i trudno je ze sobą porównywać. Jako cel sportowy postawiłem sobie zejście z czasem poniżej 48h, cel wymagający bo oznacza najpewniej jazdę całej trasy bez snu.
Dojazd na Hel wygodny, tradycyjnie dobra pogoda, trochę zamieszania z miejscówką noclegową na kempingu na Helu, musieliśmy wymieniać przyczepę, bo to co nam zaproponował właściciel kempingu było kiepskim żartem. Nocujemy w czwórkę z Marcelem Gawronem, Karolem Wróblewskim i Rolfem, który dociera dopiero wieczorem. Robimy sobie z Marcelem tradycyjny spacer nad morze i pętelkę po plaży, pogoda doskonała, pięknie zachodzące słońce oświetla morze. Noc to niestety porażka (nie po raz pierwszy), spałem może ze 4h. A że poprzednią noc zupełnie zarwałem z powodu problemów osobistych, które akurat w czwartek tuż przed wyjazdem we mnie uderzyły, śpiąc ledwie z 1h - miałem nadzieję, że teraz elegancko się wyśpię. Niestety teorie Daniela Śmiei, o tym jak to można zaplanować sen i wyspać się na zapas - między bajki można włożyć i zgodnie ze swoją starą dobrą tradycją stanąłem na starcie daleki od prawidłowej regeneracji, zdając sobie sprawę, że niedospanie drastycznie zmniejsza moje szanse na zrealizowanie sportowej części mojego planu.
Ale start takiej imprezy to zawsze duża frajda i emocje, więc o senności łatwo zapominam. A na MPP jest to prawdziwy start z grubej rury - czyli wszyscy zawodnicy ruszają o tej samej godzinie, wielkim ponad 70-osobowym peletonem. Wg komunikatów organizatorów mieliśmy jechać do Jastarni wspólnie i tam miał być start ostry, ale tuż przed startem okazuje się, że mamy jechać razem aż do Władysławowa i tam ma być start ostry, wynikało to chyba z faktu, że tym razem policja do eskorty miała radiowozy, a nie motocykle. Tempo tego wspólnego przejazdu dalekie od zakładanych 25km/h, średnia powyżej 30km/h, na pierwszych 50km miałem 31,6km/h. Jadąc na własny rachunek wiele mi to nie przeszkadza, ale z poprzednich dwóch maratonów z Marzenką pamiętam, że takie tempo jest sporym problemem dla słabszych zawodników, którzy już muszą się nieźle żyłować. A i sam się musiałem nażyłować goniąc peleton po tym jak musiałem się zatrzymać na sikanie, już 40km/h wskakiwało na koło ;)).

Za Władysławowem, gdy opuszcza nas policja ciekawa sytuacja - dalej jedziemy wielkim peletonem i jakoś ludzie się nie garną do rozerwania grupek, bo w tak wielkiej grupie każdy liczy, że ciągnąć będą inni. Ale wkrótce pojawia się kilka górek, które szybko robią robotę i peleton rozbija się na mniejsze, dozwolone prawem grupy. Pogoda doskonała, temperatura w sam raz, choć wiatr z zachodu solidny i w pierwszej części maratonu będzie wyraźnie przeszkadzać. Trzymam się w miarę z przodu, jazdę z pierwszą grupą odpuściłem, bo wiedziałem, że to dla mnie za mocno, natomiast kręcę w okolicach 2-3 grupki, zresztą szybko się to wszystko rozpada, a podjazd za Żarnowcem mocno przemeblowuje składy i rozmiar grupek. Kawałek za górą pierwszy z wielu postojów na bikefitting, jechałem na eksperymentalnym ustawieniu z nowym siodełkiem i butami szosowymi, więc liczyłem się z tym, że poprawek na trasie będzie wiele; no i się nie rozczarowałem pod tym względem ;). Odcinek 40-150km to przede wszystkim kaszubskie pagóreczki, odległości pomiędzy zawodnikami jeszcze niewielkie, a to ktoś mnie dogania, a to ja kogoś, a to jadę w paruosobowej grupce, a to samotnie. Trasa ze względu na górki i wysokie tempo wymagająca, ale i krajobrazy eleganckie, Kaszuby to bardzo wdzięczny rowerowo kawałek Polski. Pierwsze uzupełnienie płynów robię kawałek za Wdzydzami, za Kościerzyną teren już się wyraźnie zaczyna wypłaszczać, po 200km za Czerskiem trasa mocniej odbija na zachód, też wyjeżdża na odkryty teren - i wiatr zaczyna mocno męczyć. Tutaj dogania mnie Izabella Krawczyk jadąca na pięknym tytanowym Lynskeyu - kolejna mocna dziewczyna w peletonie .Troszkę może przesadziła z tempem na początku (jechała długo z pierwsza grupą), za bardzo się podpalając, za co zapłaciła kontuzjami w drugiej części trasy - ale to z pewnością nazwisko, które będzie się coraz częściej pojawiać na ultra, bo ma dziewczyna bardzo duże możliwości fizyczne i duże serce do walki, obstawiam że w miarę zdobywanego doświadczenia będzie coraz lepsze wyniki w najbliższych latach robić.

Z Izą jedziemy w zasięgu wzroku na najbardziej wrednym wiatrowo odcinku za Tucholą, po zjeździe z drogi wojewódzkiej zaczyna się dłuższy odcinek słabych asfaltów, tutaj dogania mnie grupka Generała, do której się dołączam - i to bynajmniej nie jest tylko ksywka, bo prowadzi ją autentyczny generał WP Szymon Koziatek, do tego jeszcze komandos, bo obecnie jest dowódcą 6 Brygady Powietrznodesantowej ;)). Jazda w grupce jak na polu bitwy - oficerowie prowadzą do ataku, Generał razem z wiernym adiutantem Krzyśkiem Kurdejem (razem przejechali całą trasę) na czele, a szeregowcy czyli Darek Urbańczyk i ja wiozą się z tyłu ;)). A tak poważnie - to tempo jakie zarzuciła prowadzącą dwójka oscylowało koło 33-34km/h, więc my już efektywnych zmian nie byliśmy w stanie dawać i tylko się wieźliśmy jako pijaweczki ;)). W ten sposób zgarniając po drodze Rolfa już po zmierzchu dojeżdżamy do Nakła, gdzie na 300km w idealnym miejscu na większy postój jest McDonalds. Tutaj z chęcią się zatrzymujemy (Rolf, który niedawno jadł rusza dalej) na większy postój, tutaj też czeka Robert Janik by wymieniać te odbiorniki do monitoringu, które nie będą poprawnie działać.
30min postój i porządna ilość normalnych (nie ze słodyczy) kalorii zrobiła dobrą robotę, taki posiłek przed jazdą w noc w sam raz. Ruszam w trasę trochę przed grupką Generała, która mnie mija jak się przebierałem ze 30km dalej w Łabiszynie, próbowałem ich gonić, bo chłopaki bardzo fajnie, a przede wszystkim równo jechali, ale za szybko dla mnie było by nadrobić ze 2min straty, mijam ich dopiero gdy stali w Mogilnie na stacji benzynowej, ja się dobrze najadłem w Macu, więc postojów nie potrzebowałem. Nocka idzie w miarę sprawnie, ze 20km przed Słupcą jechaliśmy rozmawiając razem z Hipkiem, już odliczając kilometry do momentu, gdy droga mocniej wykręci w kierunku wschodnim i wiatr zacznie nam pomagać. Hipek w Słupcy tankował na stacji, ja pojechałem dalej, jeszcze ze 25km dość słabych asfaltów i w Giżałkach droga wykręca i wiatr zaczyna wyraźnie pomagać; znowu przy jakichś regulacjach mija mnie grupka Generała. Ponownie widzę ich dopiero przed Kaliszem, gdy śpią na stacji, mnie o dziwo senność wielce nie łapie, więc jadę dalej doganiając parę osób, które zmorzył sen.
W Kaliszu zakupy i jadę dalej, powoli zaczyna wreszcie świtać, duża ulga, bo noc wrześniowa ciągnie się już długo. Za Kaliszem zaczyna się długi odcinek najgorszych asfaltów, w sumie ciągnie się dobre 100km do Pajęczna, może nie cały czas są dziury, ale na większości tego kawałka ich zdecydowanie nie brakuje, chwilami mocno dają popalić. Można się tu pokusić o porównanie trasy z poprzednimi dwoma edycjami, gdzie środkowa część prowadziła przez Mazowsze. Teraz mamy ładniejszą i mniej ruchliwą trasę, natomiast asfaltowo jest dużo gorzej; stary wariant był nudniejszy i ruchliwszy, ale drogi były dużo lepsze. Tak więc ciężko uznać, która wersja jest lepsza, bo tutaj tych solidnych dziur jest naprawdę dużo, a przy ponad 500km w nogach to bardzo przeszkadza.
W rejonie Pajęczna robi się już naprawdę ciepło, można się rozebrać, spotykam tutaj Tomka Kaczmarka, który mocno narzeka na morzący go sen, kawałek po przekroczeniu szosy katowickiej decyduje się na postój i przespanie się trochę, warunki ku temu są świetne. Bo tym razem w przeciwieństwie do dwóch pierwszych edycji drugiego dnia pogoda się nie zepsuła, a warunki do jazdy są idealne, pomimo dużego zmęczenia jedzie się z przyjemnością. Powoli dobiega końca długa, prawie 700km płaska część maratonu, na horyzoncie pojawiają się pierwsze robiące wrażenie wzniesienia - widoczny znak, że wjeżdżamy na Jurę. Przed pierwszym solidnym podjazdem w Niegowej spotykam miejscowego kolarza z siwymi wąsami, który wyjechał naprzeciw maratończykom, jestem już kolejnym którego spotyka i z którym rozmawia - bardzo miła wizyta. Zaliczam kilka jurajskich podjazdów w pięknym słońcu - i spotykam niezawodnych Marka Dembowskiego i Zbyszka, którzy tradycyjnie wyjechali by się spotkać na trasie. Rozmawiając razem zaliczamy kolejne ścianki i fajny podjazd do Podzamcza. Z Markiem żegnamy się za Ogrodzieńcem, a Zbyszek postanowił mi towarzyszyć aż do Olkusza, gdzie miałem w planach dłuższy postój w Macu. Droga z Ogrodzieńca do Olkusza ruchliwa, podjazdów też nie brakuje; niestety w Olkuszu duże rozczarowanie - Mac wypchany po brzegi, na zamówienie to by trzeba czekać z pół godziny, więc pozostał postój na stacji i zamiast solidnej dawki mięsnych kalorii na które mój organizm miał dużą ochotę - tylko kiepskie zapiekanki.

Wyjeżdżając z Olkusza żegnam się ze Zbyszkiem (dzięki chłopaki za towarzystwo!) i zaczynam kolejne podjazdy w drodze do Trzebini. Solidnych ścianek nie brakuje, powoli zaczynam też coraz mocniej odczuwać brak snu, niestety biologii się nie oszuka i tak jestem mocno zaskoczony jak dotąd dobrze się trzymałem pod tym względem wziąwszy pod uwagę ile spałem przed wyścigiem. Za Trzebinią dojazd na Pogórza, tutaj znowu pojawiają się solidne górki, w pamięć zapadła szczególnie ostra 14% ściana w Witanowicach. W Kleczy Dolnej poważniejsza awaria, przestał kontaktować kabel do przerzutki, przez chwilę stanęło przede mną widmo jazdy na metę bez tylnej przerzutki, na szczęście udało się to odpalić, choć straciłem aż 20min, bo musiałem zdejmować owijkę z kierownicy. Wnerwiło mnie to mocno, bo w tym czasie wyprzedzili mnie Krzysztof Cecuła i Marcin Siniarski, których wcześniej minąłem, tyle dobrego, że trochę sen odpuścił. Od Kleczy już po ciemku, fajnie się jechało nad Zalewem Świnna-Poręba, w którym odbijały się liczne światła, dalej już zaczynały się duże góry. Początek podjazdu za Tarnawą to upierdliwa jazda przez wioskę, czekałem i czekałem aż się zacznie ostrzejsza ściana. To następuje dopiero po paru km, podjazd zacny, u góry przejazd przez Krzeszów, jeszcze kilka dokrętek i zjazd do Stryszawy.
Na stacji zakupy, próbuję oszukać senność energetykiem, ale to guzik daje, walka z snem jest już ciężka, zamulam mocno, ale zamulają i inni, za Stryszawą padają na przystankach i Marcin Siniarski i Krzysztof Cecuła. Ściana na przełęcz Przysłop to najcięższa góra tegorocznego maratonu, długi kawałek oscyluje w okolicach 13%. Ale wreszcie zrobiono tutaj dobrą drogę, asfalt z obu stron przełęczy to nówka-sztuka, więc jedzie się bardzo przyjemnie. Zaczynam też odczuwać inwersję temperaturową - u góry jest wyraźnie cieplej, po wjeździe w doliny uderza fala chłodu. Po przejechaniu Przysłopu czeka mnie długi odcinek przez Zawoję i zaczyna się najdłuższy podjazd MPP, czyli przełęcz Krowiarki. Tutaj również cieszy nowiutki asfalt, wreszcie skończyły się te dziury straszące po zachodniej stronie przełęczy. Na zjeździe z Krowiarek zaczyna dawać popalić zimno, zjazd jest długi i szybki, więc chłód z prędkości nakłada się na chłód z inwersji w dolinie, chwilami jest bardzo zimno. Wkurzyłem się na Orlenie za Jabłonką, akurat była północ i robili jakiś bilans, więc nic kupić nie można było. Na łąkach do Czarnego Dunajca apogeum zimna, Garmin pokazuje 2'C (choć on z reguły lekko zaniża), co przy krótkich rękawiczkach i cieniutkiej kurteczce oznaczało już solidne wyjście ze strefy komfortu ;). Ale tak trzeba jeździć maratony, zamiast wozić za dużo rzeczy lepiej nadrabiać własną twardością. Przechłodzony uderzam na maleńki Orlen w Czarnym Dunajcu, tam sprzedaż niestety tylko przez okno, a sprzedawca informuje mnie, że rękawiczki robocze zostały już wykupione przez innych rowerzystów ;). No nic - jadę dalej pocieszając się, że teraz będzie już głównie pod górę, więc i łatwiej o rozgrzanie się.
Zostały jeszcze 3 duże podjazdy, najpierw długi dojazd pod Ząb, o tyle wygodnie, że w większości oświetloną drogą, co zmniejsza senność, następnie ostra, dobrze mi znana ścianka do Zębu. Na zjeździe znowu zimno, ale miałem dwie akcje po których adrenalina mocno się podniosła i senność szybko odeszła. Zjazd z Zębu jest szybki, drogą o sporym nachyleniu, ale w większości prowadzącą przez wioski. No i akurat takie miałem szczęście że dwa razy strzelały mi koty pod koła, wystrzelając na drogę jak z torpedy, za drugim razem ostro hamowałem, że aż zablokowało się tylne koło i już mocno rzuciło mi rowerem, na całe szczęście utrzymałem pion, bo gleba przy takiej prędkości to źle by się skończyła. Coś ostatnimi czasy nie bardzo mam szczęście do tych jakże miłych zwierzaków...
W Poroninie robię obowiązkowy zawijasek na zakopiance w miejscu remontu i kawałek dalej spotykam Czarka Wójcika z którym jechałem pociągiem z Warszawy do Gdyni. Okazało się, że Czarek zerwał linkę do przerzutki i jedzie od 150km na jednym zablokowanym biegu. Rozmawiając dojechaliśmy pozostałe na metę 2 podjazdy - Murzasichle i Wierch Poroniec, wyprzedzanie kolegi z rozwalonym rowerem na tak krótkim kawałku przed metą byłoby mało eleganckie. Razem wjeżdżamy na Głodówkę o 3.38, kończąc maraton z czasem 42h 38min, co dało nam 13 miejsce.

Maraton dla mnie bardzo udany - zrealizowałem swój sportowy plan z dużym nadkładem. Udało się to dzięki rekordowej jak na mnie odporności na brak snu, pomimo bardzo słabego poziomu wyspania na starcie dałem radę pociągnąć aż 2 noce, choć w końcówce byłem już mocno zamulony, a walka z sennością stawała się coraz trudniejsza. Jechałem też przyzwoicie, średnia 24,5km/h jak na tak górzystą trasę to dla mnie dobry wynik, czas postojów koło 4,5h do zaakceptowania, zważywszy że na oko z 1/3 tego czasu zajęły regulacje roweru i pozycji. Dużym błędem było zabranie szosowych butów, co okupiłem mocno zdrętwiałą stopą, która pewnie z miesiąc jeszcze przynajmniej potrzyma.
Ale część sportowa to tylko jedna z części jazdy takiej imprezy i to wcale nie ta najistotniejsza - przede wszystkim była to doskonała zabawa i wielka przygoda wśród mnóstwa podobnie zakręconych ludzi. Niewątpliwie maraton "zrobiła" doskonała pogoda, dawno nie było w Polsce na ultra 1000km tak doskonałych warunków, czego odbicie dobrze widać po świetnych wynikach - zaledwie 3 osoby się wycofały (w tym 1 po wypadku), a 2 dojechały po limicie. W porównaniu do zeszłorocznych wyników to coś zupełnie innego, tam czasy były wiele gorsze, a na wynik spory wpływ miała odporność na trudne warunki atmosferyczne. Osobiście świetnie się bawiłem, fizycznie oczywiście dostałem mocno w kość, ale mentalnie wspaniale się zregenerowałem. Ruszałem na maraton bardzo przybity osobistymi problemami, natomiast z Głodówki wyjeżdżałem jako nowy człowiek z wielkim bagażem pozytywnej energii, czerpiący ową energię z robienia tego co kocha, któremu pasja zapewniła swoistą tarczę w pełni skutecznie odpierającą ciosy zadawane przez życie i ludzi.
Maraton Północ-Południe to jeden z najtrudniejszych w Polsce ultramaratonów - ale każdemu warto go polecić. Imprezy z cyklu PP robią się coraz większymi molochami, zaczyna tam brakować takiej "rodzinnej" atmosfery, która była znakiem firmowym np. BBT parę lat temu, gdzie każdy każdego zna. Teraz ludzi jest po prostu za dużo, kiepskie rozwiązania regulaminowe zaczynają wypaczać imprezę (jak start nocny dla słabszych zawodników na ostatnim BBT). A MPP (także Podróżniki czy imprezy Daniela Śmiei) są taką niszą, gdzie jest bardziej rodzinnie, gdzie niemal wszyscy zawodnicy widzą się na starcie, widzą na mecie, a gdzie z racji na większą trudność wynikającą zarówno z górzystych tras jak i samowystarczalności startujących jest znacznie mniej, gdzie cyferki mają mniejsze znaczenie. Do tego doskonale ulokowana meta - na jednym z najwyższych w Polsce podjazdów, w schronisku na Głodówce, która w tym roku cieszyła oczy wspaniałą panoramą Tatr; taka meta też świetnie sprzyja pomaratonowej integracji. Wielkie podziękowania dla wolontariuszy, którzy dla zorganizowania tej imprezy poświęcają swój prywatny czas, którzy bardzo pomagają w zorganizowaniu tego przedsięwzięcia, którzy żyją imprezą tak samo jak zawodnicy. W tym roku np. pomogli Góralowi Nizinnemu, który ucierpiał w wypadku na trasie - zawieźli go do szpitala, a później do domu, choć wcale nie należało to do ich obowiązków.
Kilka zdjęć
To już trzecia edycja Maratonu Północ-Południe - i po raz trzeci staję na starcie. Poprzednie dwie edycje jechałem spokojnym tempem jako wsparcie i pomoc dla Marzenki; tym razem jadę na własny rachunek; obie te opcje jazdy to jakże zupełnie inne podejście do tej samej imprezy. Po raz ostatni maraton circa 1000km jechałem aż w 2015 roku, więc przed startem jestem podekscytowany i bardzo ciekawy jak to wyjdzie; tak się złożyło, że w tym okresie jeździłem maratony albo sporo dłuższe, albo 24h circa 500-600km. Wszystkie te typy ultra (500-600km, 1000km oraz wielodniowe) - mają zupełnie inną specyfikę i trudno je ze sobą porównywać. Jako cel sportowy postawiłem sobie zejście z czasem poniżej 48h, cel wymagający bo oznacza najpewniej jazdę całej trasy bez snu.
Dojazd na Hel wygodny, tradycyjnie dobra pogoda, trochę zamieszania z miejscówką noclegową na kempingu na Helu, musieliśmy wymieniać przyczepę, bo to co nam zaproponował właściciel kempingu było kiepskim żartem. Nocujemy w czwórkę z Marcelem Gawronem, Karolem Wróblewskim i Rolfem, który dociera dopiero wieczorem. Robimy sobie z Marcelem tradycyjny spacer nad morze i pętelkę po plaży, pogoda doskonała, pięknie zachodzące słońce oświetla morze. Noc to niestety porażka (nie po raz pierwszy), spałem może ze 4h. A że poprzednią noc zupełnie zarwałem z powodu problemów osobistych, które akurat w czwartek tuż przed wyjazdem we mnie uderzyły, śpiąc ledwie z 1h - miałem nadzieję, że teraz elegancko się wyśpię. Niestety teorie Daniela Śmiei, o tym jak to można zaplanować sen i wyspać się na zapas - między bajki można włożyć i zgodnie ze swoją starą dobrą tradycją stanąłem na starcie daleki od prawidłowej regeneracji, zdając sobie sprawę, że niedospanie drastycznie zmniejsza moje szanse na zrealizowanie sportowej części mojego planu.
Ale start takiej imprezy to zawsze duża frajda i emocje, więc o senności łatwo zapominam. A na MPP jest to prawdziwy start z grubej rury - czyli wszyscy zawodnicy ruszają o tej samej godzinie, wielkim ponad 70-osobowym peletonem. Wg komunikatów organizatorów mieliśmy jechać do Jastarni wspólnie i tam miał być start ostry, ale tuż przed startem okazuje się, że mamy jechać razem aż do Władysławowa i tam ma być start ostry, wynikało to chyba z faktu, że tym razem policja do eskorty miała radiowozy, a nie motocykle. Tempo tego wspólnego przejazdu dalekie od zakładanych 25km/h, średnia powyżej 30km/h, na pierwszych 50km miałem 31,6km/h. Jadąc na własny rachunek wiele mi to nie przeszkadza, ale z poprzednich dwóch maratonów z Marzenką pamiętam, że takie tempo jest sporym problemem dla słabszych zawodników, którzy już muszą się nieźle żyłować. A i sam się musiałem nażyłować goniąc peleton po tym jak musiałem się zatrzymać na sikanie, już 40km/h wskakiwało na koło ;)).
Za Władysławowem, gdy opuszcza nas policja ciekawa sytuacja - dalej jedziemy wielkim peletonem i jakoś ludzie się nie garną do rozerwania grupek, bo w tak wielkiej grupie każdy liczy, że ciągnąć będą inni. Ale wkrótce pojawia się kilka górek, które szybko robią robotę i peleton rozbija się na mniejsze, dozwolone prawem grupy. Pogoda doskonała, temperatura w sam raz, choć wiatr z zachodu solidny i w pierwszej części maratonu będzie wyraźnie przeszkadzać. Trzymam się w miarę z przodu, jazdę z pierwszą grupą odpuściłem, bo wiedziałem, że to dla mnie za mocno, natomiast kręcę w okolicach 2-3 grupki, zresztą szybko się to wszystko rozpada, a podjazd za Żarnowcem mocno przemeblowuje składy i rozmiar grupek. Kawałek za górą pierwszy z wielu postojów na bikefitting, jechałem na eksperymentalnym ustawieniu z nowym siodełkiem i butami szosowymi, więc liczyłem się z tym, że poprawek na trasie będzie wiele; no i się nie rozczarowałem pod tym względem ;). Odcinek 40-150km to przede wszystkim kaszubskie pagóreczki, odległości pomiędzy zawodnikami jeszcze niewielkie, a to ktoś mnie dogania, a to ja kogoś, a to jadę w paruosobowej grupce, a to samotnie. Trasa ze względu na górki i wysokie tempo wymagająca, ale i krajobrazy eleganckie, Kaszuby to bardzo wdzięczny rowerowo kawałek Polski. Pierwsze uzupełnienie płynów robię kawałek za Wdzydzami, za Kościerzyną teren już się wyraźnie zaczyna wypłaszczać, po 200km za Czerskiem trasa mocniej odbija na zachód, też wyjeżdża na odkryty teren - i wiatr zaczyna mocno męczyć. Tutaj dogania mnie Izabella Krawczyk jadąca na pięknym tytanowym Lynskeyu - kolejna mocna dziewczyna w peletonie .Troszkę może przesadziła z tempem na początku (jechała długo z pierwsza grupą), za bardzo się podpalając, za co zapłaciła kontuzjami w drugiej części trasy - ale to z pewnością nazwisko, które będzie się coraz częściej pojawiać na ultra, bo ma dziewczyna bardzo duże możliwości fizyczne i duże serce do walki, obstawiam że w miarę zdobywanego doświadczenia będzie coraz lepsze wyniki w najbliższych latach robić.
Z Izą jedziemy w zasięgu wzroku na najbardziej wrednym wiatrowo odcinku za Tucholą, po zjeździe z drogi wojewódzkiej zaczyna się dłuższy odcinek słabych asfaltów, tutaj dogania mnie grupka Generała, do której się dołączam - i to bynajmniej nie jest tylko ksywka, bo prowadzi ją autentyczny generał WP Szymon Koziatek, do tego jeszcze komandos, bo obecnie jest dowódcą 6 Brygady Powietrznodesantowej ;)). Jazda w grupce jak na polu bitwy - oficerowie prowadzą do ataku, Generał razem z wiernym adiutantem Krzyśkiem Kurdejem (razem przejechali całą trasę) na czele, a szeregowcy czyli Darek Urbańczyk i ja wiozą się z tyłu ;)). A tak poważnie - to tempo jakie zarzuciła prowadzącą dwójka oscylowało koło 33-34km/h, więc my już efektywnych zmian nie byliśmy w stanie dawać i tylko się wieźliśmy jako pijaweczki ;)). W ten sposób zgarniając po drodze Rolfa już po zmierzchu dojeżdżamy do Nakła, gdzie na 300km w idealnym miejscu na większy postój jest McDonalds. Tutaj z chęcią się zatrzymujemy (Rolf, który niedawno jadł rusza dalej) na większy postój, tutaj też czeka Robert Janik by wymieniać te odbiorniki do monitoringu, które nie będą poprawnie działać.
30min postój i porządna ilość normalnych (nie ze słodyczy) kalorii zrobiła dobrą robotę, taki posiłek przed jazdą w noc w sam raz. Ruszam w trasę trochę przed grupką Generała, która mnie mija jak się przebierałem ze 30km dalej w Łabiszynie, próbowałem ich gonić, bo chłopaki bardzo fajnie, a przede wszystkim równo jechali, ale za szybko dla mnie było by nadrobić ze 2min straty, mijam ich dopiero gdy stali w Mogilnie na stacji benzynowej, ja się dobrze najadłem w Macu, więc postojów nie potrzebowałem. Nocka idzie w miarę sprawnie, ze 20km przed Słupcą jechaliśmy rozmawiając razem z Hipkiem, już odliczając kilometry do momentu, gdy droga mocniej wykręci w kierunku wschodnim i wiatr zacznie nam pomagać. Hipek w Słupcy tankował na stacji, ja pojechałem dalej, jeszcze ze 25km dość słabych asfaltów i w Giżałkach droga wykręca i wiatr zaczyna wyraźnie pomagać; znowu przy jakichś regulacjach mija mnie grupka Generała. Ponownie widzę ich dopiero przed Kaliszem, gdy śpią na stacji, mnie o dziwo senność wielce nie łapie, więc jadę dalej doganiając parę osób, które zmorzył sen.
W Kaliszu zakupy i jadę dalej, powoli zaczyna wreszcie świtać, duża ulga, bo noc wrześniowa ciągnie się już długo. Za Kaliszem zaczyna się długi odcinek najgorszych asfaltów, w sumie ciągnie się dobre 100km do Pajęczna, może nie cały czas są dziury, ale na większości tego kawałka ich zdecydowanie nie brakuje, chwilami mocno dają popalić. Można się tu pokusić o porównanie trasy z poprzednimi dwoma edycjami, gdzie środkowa część prowadziła przez Mazowsze. Teraz mamy ładniejszą i mniej ruchliwą trasę, natomiast asfaltowo jest dużo gorzej; stary wariant był nudniejszy i ruchliwszy, ale drogi były dużo lepsze. Tak więc ciężko uznać, która wersja jest lepsza, bo tutaj tych solidnych dziur jest naprawdę dużo, a przy ponad 500km w nogach to bardzo przeszkadza.
W rejonie Pajęczna robi się już naprawdę ciepło, można się rozebrać, spotykam tutaj Tomka Kaczmarka, który mocno narzeka na morzący go sen, kawałek po przekroczeniu szosy katowickiej decyduje się na postój i przespanie się trochę, warunki ku temu są świetne. Bo tym razem w przeciwieństwie do dwóch pierwszych edycji drugiego dnia pogoda się nie zepsuła, a warunki do jazdy są idealne, pomimo dużego zmęczenia jedzie się z przyjemnością. Powoli dobiega końca długa, prawie 700km płaska część maratonu, na horyzoncie pojawiają się pierwsze robiące wrażenie wzniesienia - widoczny znak, że wjeżdżamy na Jurę. Przed pierwszym solidnym podjazdem w Niegowej spotykam miejscowego kolarza z siwymi wąsami, który wyjechał naprzeciw maratończykom, jestem już kolejnym którego spotyka i z którym rozmawia - bardzo miła wizyta. Zaliczam kilka jurajskich podjazdów w pięknym słońcu - i spotykam niezawodnych Marka Dembowskiego i Zbyszka, którzy tradycyjnie wyjechali by się spotkać na trasie. Rozmawiając razem zaliczamy kolejne ścianki i fajny podjazd do Podzamcza. Z Markiem żegnamy się za Ogrodzieńcem, a Zbyszek postanowił mi towarzyszyć aż do Olkusza, gdzie miałem w planach dłuższy postój w Macu. Droga z Ogrodzieńca do Olkusza ruchliwa, podjazdów też nie brakuje; niestety w Olkuszu duże rozczarowanie - Mac wypchany po brzegi, na zamówienie to by trzeba czekać z pół godziny, więc pozostał postój na stacji i zamiast solidnej dawki mięsnych kalorii na które mój organizm miał dużą ochotę - tylko kiepskie zapiekanki.
Wyjeżdżając z Olkusza żegnam się ze Zbyszkiem (dzięki chłopaki za towarzystwo!) i zaczynam kolejne podjazdy w drodze do Trzebini. Solidnych ścianek nie brakuje, powoli zaczynam też coraz mocniej odczuwać brak snu, niestety biologii się nie oszuka i tak jestem mocno zaskoczony jak dotąd dobrze się trzymałem pod tym względem wziąwszy pod uwagę ile spałem przed wyścigiem. Za Trzebinią dojazd na Pogórza, tutaj znowu pojawiają się solidne górki, w pamięć zapadła szczególnie ostra 14% ściana w Witanowicach. W Kleczy Dolnej poważniejsza awaria, przestał kontaktować kabel do przerzutki, przez chwilę stanęło przede mną widmo jazdy na metę bez tylnej przerzutki, na szczęście udało się to odpalić, choć straciłem aż 20min, bo musiałem zdejmować owijkę z kierownicy. Wnerwiło mnie to mocno, bo w tym czasie wyprzedzili mnie Krzysztof Cecuła i Marcin Siniarski, których wcześniej minąłem, tyle dobrego, że trochę sen odpuścił. Od Kleczy już po ciemku, fajnie się jechało nad Zalewem Świnna-Poręba, w którym odbijały się liczne światła, dalej już zaczynały się duże góry. Początek podjazdu za Tarnawą to upierdliwa jazda przez wioskę, czekałem i czekałem aż się zacznie ostrzejsza ściana. To następuje dopiero po paru km, podjazd zacny, u góry przejazd przez Krzeszów, jeszcze kilka dokrętek i zjazd do Stryszawy.
Na stacji zakupy, próbuję oszukać senność energetykiem, ale to guzik daje, walka z snem jest już ciężka, zamulam mocno, ale zamulają i inni, za Stryszawą padają na przystankach i Marcin Siniarski i Krzysztof Cecuła. Ściana na przełęcz Przysłop to najcięższa góra tegorocznego maratonu, długi kawałek oscyluje w okolicach 13%. Ale wreszcie zrobiono tutaj dobrą drogę, asfalt z obu stron przełęczy to nówka-sztuka, więc jedzie się bardzo przyjemnie. Zaczynam też odczuwać inwersję temperaturową - u góry jest wyraźnie cieplej, po wjeździe w doliny uderza fala chłodu. Po przejechaniu Przysłopu czeka mnie długi odcinek przez Zawoję i zaczyna się najdłuższy podjazd MPP, czyli przełęcz Krowiarki. Tutaj również cieszy nowiutki asfalt, wreszcie skończyły się te dziury straszące po zachodniej stronie przełęczy. Na zjeździe z Krowiarek zaczyna dawać popalić zimno, zjazd jest długi i szybki, więc chłód z prędkości nakłada się na chłód z inwersji w dolinie, chwilami jest bardzo zimno. Wkurzyłem się na Orlenie za Jabłonką, akurat była północ i robili jakiś bilans, więc nic kupić nie można było. Na łąkach do Czarnego Dunajca apogeum zimna, Garmin pokazuje 2'C (choć on z reguły lekko zaniża), co przy krótkich rękawiczkach i cieniutkiej kurteczce oznaczało już solidne wyjście ze strefy komfortu ;). Ale tak trzeba jeździć maratony, zamiast wozić za dużo rzeczy lepiej nadrabiać własną twardością. Przechłodzony uderzam na maleńki Orlen w Czarnym Dunajcu, tam sprzedaż niestety tylko przez okno, a sprzedawca informuje mnie, że rękawiczki robocze zostały już wykupione przez innych rowerzystów ;). No nic - jadę dalej pocieszając się, że teraz będzie już głównie pod górę, więc i łatwiej o rozgrzanie się.
Zostały jeszcze 3 duże podjazdy, najpierw długi dojazd pod Ząb, o tyle wygodnie, że w większości oświetloną drogą, co zmniejsza senność, następnie ostra, dobrze mi znana ścianka do Zębu. Na zjeździe znowu zimno, ale miałem dwie akcje po których adrenalina mocno się podniosła i senność szybko odeszła. Zjazd z Zębu jest szybki, drogą o sporym nachyleniu, ale w większości prowadzącą przez wioski. No i akurat takie miałem szczęście że dwa razy strzelały mi koty pod koła, wystrzelając na drogę jak z torpedy, za drugim razem ostro hamowałem, że aż zablokowało się tylne koło i już mocno rzuciło mi rowerem, na całe szczęście utrzymałem pion, bo gleba przy takiej prędkości to źle by się skończyła. Coś ostatnimi czasy nie bardzo mam szczęście do tych jakże miłych zwierzaków...
W Poroninie robię obowiązkowy zawijasek na zakopiance w miejscu remontu i kawałek dalej spotykam Czarka Wójcika z którym jechałem pociągiem z Warszawy do Gdyni. Okazało się, że Czarek zerwał linkę do przerzutki i jedzie od 150km na jednym zablokowanym biegu. Rozmawiając dojechaliśmy pozostałe na metę 2 podjazdy - Murzasichle i Wierch Poroniec, wyprzedzanie kolegi z rozwalonym rowerem na tak krótkim kawałku przed metą byłoby mało eleganckie. Razem wjeżdżamy na Głodówkę o 3.38, kończąc maraton z czasem 42h 38min, co dało nam 13 miejsce.
Maraton dla mnie bardzo udany - zrealizowałem swój sportowy plan z dużym nadkładem. Udało się to dzięki rekordowej jak na mnie odporności na brak snu, pomimo bardzo słabego poziomu wyspania na starcie dałem radę pociągnąć aż 2 noce, choć w końcówce byłem już mocno zamulony, a walka z sennością stawała się coraz trudniejsza. Jechałem też przyzwoicie, średnia 24,5km/h jak na tak górzystą trasę to dla mnie dobry wynik, czas postojów koło 4,5h do zaakceptowania, zważywszy że na oko z 1/3 tego czasu zajęły regulacje roweru i pozycji. Dużym błędem było zabranie szosowych butów, co okupiłem mocno zdrętwiałą stopą, która pewnie z miesiąc jeszcze przynajmniej potrzyma.
Ale część sportowa to tylko jedna z części jazdy takiej imprezy i to wcale nie ta najistotniejsza - przede wszystkim była to doskonała zabawa i wielka przygoda wśród mnóstwa podobnie zakręconych ludzi. Niewątpliwie maraton "zrobiła" doskonała pogoda, dawno nie było w Polsce na ultra 1000km tak doskonałych warunków, czego odbicie dobrze widać po świetnych wynikach - zaledwie 3 osoby się wycofały (w tym 1 po wypadku), a 2 dojechały po limicie. W porównaniu do zeszłorocznych wyników to coś zupełnie innego, tam czasy były wiele gorsze, a na wynik spory wpływ miała odporność na trudne warunki atmosferyczne. Osobiście świetnie się bawiłem, fizycznie oczywiście dostałem mocno w kość, ale mentalnie wspaniale się zregenerowałem. Ruszałem na maraton bardzo przybity osobistymi problemami, natomiast z Głodówki wyjeżdżałem jako nowy człowiek z wielkim bagażem pozytywnej energii, czerpiący ową energię z robienia tego co kocha, któremu pasja zapewniła swoistą tarczę w pełni skutecznie odpierającą ciosy zadawane przez życie i ludzi.
Maraton Północ-Południe to jeden z najtrudniejszych w Polsce ultramaratonów - ale każdemu warto go polecić. Imprezy z cyklu PP robią się coraz większymi molochami, zaczyna tam brakować takiej "rodzinnej" atmosfery, która była znakiem firmowym np. BBT parę lat temu, gdzie każdy każdego zna. Teraz ludzi jest po prostu za dużo, kiepskie rozwiązania regulaminowe zaczynają wypaczać imprezę (jak start nocny dla słabszych zawodników na ostatnim BBT). A MPP (także Podróżniki czy imprezy Daniela Śmiei) są taką niszą, gdzie jest bardziej rodzinnie, gdzie niemal wszyscy zawodnicy widzą się na starcie, widzą na mecie, a gdzie z racji na większą trudność wynikającą zarówno z górzystych tras jak i samowystarczalności startujących jest znacznie mniej, gdzie cyferki mają mniejsze znaczenie. Do tego doskonale ulokowana meta - na jednym z najwyższych w Polsce podjazdów, w schronisku na Głodówce, która w tym roku cieszyła oczy wspaniałą panoramą Tatr; taka meta też świetnie sprzyja pomaratonowej integracji. Wielkie podziękowania dla wolontariuszy, którzy dla zorganizowania tej imprezy poświęcają swój prywatny czas, którzy bardzo pomagają w zorganizowaniu tego przedsięwzięcia, którzy żyją imprezą tak samo jak zawodnicy. W tym roku np. pomogli Góralowi Nizinnemu, który ucierpiał w wypadku na trasie - zawieźli go do szpitala, a później do domu, choć wcale nie należało to do ich obowiązków.
Kilka zdjęć
Dane wycieczki:
DST: 931.60 km AVS: 24.52 km/h
ALT: 7311 m MAX: 63.90 km/h
Temp:14.0 'C
Poniedziałek, 27 sierpnia 2018Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2018, Wypad
Dalsza jazda trasą BBT, tym razem dużo ciekawszy odcinek - świętokrzyskie pagórki, Podkarpacie i nocne Bieszczady, na mecie koło 5 rano, noclegu nie miałem, więc spałem pod namiotem, a trochę chłodnawo było ;)
Dane wycieczki:
DST: 324.50 km AVS: 20.05 km/h
ALT: 3100 m MAX: 64.90 km/h
Temp:14.0 'C