wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 314295.23 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.27%)
  • Czas na rowerze: 572d 09h 48m
  • Prędkość średnia: 22.77 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Wpisy archiwalne w kategorii

>300km

Dystans całkowity:94939.26 km (w terenie 220.00 km; 0.23%)
Czas w ruchu:3866:40
Średnia prędkość:24.16 km/h
Maksymalna prędkość:79.00 km/h
Suma podjazdów:653893 m
Suma kalorii:357190 kcal
Liczba aktywności:194
Średnio na aktywność:489.38 km i 20h 02m
Więcej statystyk
Wtorek, 14 maja 2019Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2019, RTP 2019, Ultramaraton
RACE THROUGH POLAND 2019

III dzień - Mszana Dolna - Kraków - Ojców (PK4) - Pilica - Myszków - Zawadzkie - Namysłów

Relacja i zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki: DST: 344.30 km AVS: 20.37 km/h ALT: 2255 m MAX: 56.60 km/h Temp:5.0 'C
Poniedziałek, 13 maja 2019Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2019, RTP 2019, Ultramaraton
RACE THROUGH POLAND 2019

III dzień - Głubczyce - Racibórz - Bielsko-Biała - Krowiarki (1012m) - Pieniny (PK3) - Mszana Dolna

Relacja i zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki: DST: 379.50 km AVS: 19.49 km/h ALT: 4690 m MAX: 64.30 km/h Temp:4.0 'C
Sobota, 11 maja 2019Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2019, Ultramaraton, RTP 2019
RACE THROUGH POLAND 2019

I dzień - Wrocław - Złotoryja - Stóg Izerski (PK1) - Kłodzko - [CZ] - Pradziad (1492m) (PK2) - [PL] - Głubczyce

Relacja i zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki: DST: 534.20 km AVS: 20.94 km/h ALT: 6689 m MAX: 57.20 km/h Temp:6.0 'C
Piątek, 26 kwietnia 2019Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2019, Wycieczka
Kolarski Romantyzm

Do tej trasy przymierzałem się już od dłuższego czasu, a ze względu na ważną dla mnie datę trzeba było jechać bez względu na pogodę. A z tą było pół na pół - z jednej strony ciepło i słonecznie, z drugiej ponad 400km pod solidny wiatr; wszystkiego nie można mieć ;))

Ruszam z domu o 9.30, początek wg prognoz miał być najgorszy, jazda pod wiatr rzędu 6-7m/s po odkrytych mazowieckich równinach. Jadę jak na skazanie, planując średnie na poziomie 20km/h, ale do odważnych świat należy - okazuje się, że nie ma tragedii, wiatr niby z południa, ale lekko też z kierunków wschodnich. A tymczasem droga z Warszawy na Kraków również lekko odbija na zachód, na 300km przejeżdża się 1 stopień geograficzny na zachód. I suma tych dwóch "lekko" spowodowała, że jechało się nadspodziewanie sensownie, powyżej 25km/h, czego w tych warunkach nie zakładałem. Dopiero po 90km przed Drzewicą zaczęło się to psuć, wiatr skręcił i zawiewał bardziej z zachodu, równo w czółko ;). Było też nadspodziewanie gorąco, zorientowałem się też że zapomniałem kremu przeciwsłonecznego, ale takimi drobiazgami nie ma się co za bardzo przejmować, czerwony nos nie charakteryzuje jedynie meneli, ale kolarzy jeżdżących ultra również ;).

Na odcinku przed Łopusznem nagromadzenie remontów, ze 20km ciągną się wahadła, z jednej strony fajnie, bo droga rzeczywiście była tu słaba, a często tędy jeżdżę na południe, z drugiej - dlaczego akurat dłubią jak tu jadę ;). Od Łopuszna już lepiej, droga elegancka, wiatr jak to przed wieczorem wyraźnie osłabł, więc jest OK. Na postoju w Seceminie łapią mnie krótkie sensacje żołądkowe, ledwo zdążyłem zakupić taśmę życia przed wizytą w toi-toiu ;). Za Seceminem powoli zaczyna zmierzchać, noc dość ciepła, ale za to do Wolbromia odcinek słabych, bocznych dróg. Od Wolbromia jadę dość ruchliwą szosą wojewódzką do Olkusza, a tam zgodnie z planem obiadowy postój w Macu. niestety odpalili za mocną klimę, więc na dwór wyszedłem trochę się trzęsąc, ale podjazd za Olkuszem od razu pozwolił na powrót normalnej termiki.

Za Olkuszem definitywnie kończy się płaska część trasy i zaczynają się solidne górki. Najpierw najeżone ściankami dolinki podkrakowskie, później, już po drugiej stronie Wisły Pogórze Wadowickie. Jazda idzie w miarę sprawnie, czasu miałem dużo, więc nie pilnowałem specjalnie dyscypliny postojowej. W rejonie Suchej Beskidzkiej znowu wiatr zaczął niszczyć, po nocnej przerwie ruszył do natarcia z dużą siłą, a na lekko nachylonej drodze jak do Makowa Podhalańskiego dawał popalić. Na stacji robię postój regeneracyjny, jak to przed świtem już zimno, ledwie 4-5 stopni. Po postoju wiatr się uspokaja, do Jordanowa podjazd po krajówce, dalej wjeżdżam na fajniejsze boczne drogi. Za Piekielnikiem otwiera się wreszcie widok na ośnieżone Tatry - po takie widoki warto było tyle czasu kręcić!

Bałem się jak to będzie z wiatrem na równinie Podhala, ale dojazd pod Tatry jeszcze do przeżycia, choć wiało solidnie. W Dolinie Chochołowskiej niestety takie polskie wieśniactwo - przy wejściu na teren Tatrzańskiego Parku Narodowego wprowadzili dodatkową opłatę za rower. Zamiast promować zdrowy tryb życia - to u nas to okazja, żeby trochę kasy nabić. Dolina Chochołowska trochę rozczarowuje, tutaj obowiązuje kuriozalny system własnościowy, jednocześnie to TPN, ale lasy należą do wspólnoty 8 wsi z Witowa. Efekt jest taki, że tną drzewa bardzo mocno, na szlaku w dolinie było ileś ciężkich pojazdów do zwózki, słabe to jest strasznie. Taki żywy dowód na to czym by się skończyła pełna własność prywatna w niektórych miejscach. Im wyżej tym się robi ładniej, droga też niełatwa, bo asfalt szybko się kończy i trzeba jechać po solidnych kamyczkach. Ale creme de la creme to ścianki przed wjazdem na Polanę Chochołowską, tam już są bardzo solidne kamulce i 14% nachylenia; nie było przeproś, całość wjechałem w siodle, podczas gdy ludzie na wypożyczanych góralach grzeczniutko wpychali ;)).

Na Polanie Chochołowskiej był mój główny cel wyjazdu, czyli kwitnące krokusy. Warto było jechać ponad 400km pod wiatr by to zobaczyć, widok ma swoją niepowtarzalną magię, szczególnie widok krokusów przebijających się przez śniegi, taka najbardziej przekonująca alegoria wiosny, miód na serce romantyków...



Pogoda wspaniała, pełne słońce, zaśnieżone szczyty na horyzoncie, wiało solidnie (nawet przewrócił mi się rower w czasie robienia zdjęć). Podjechałem jeszcze ostatnią ostrą ściankę po kamieniach do stylowego schroniska na Polanie, tam zrobiłem sobie długi popas na śniadanie w schronisku. To prawdziwe górskie schronisko ze swoim klimatem, niewiele już takich w Polsce zostało, przyjemnie było posiedzieć w chłodnej sali jadalnej z wspaniałym widokiem na Kominiarski Wierch.


Powrót z doliny już łatwiejszy, jedynie masaż 4 liter na kamieniach, całość odcinka specjalnego przejechana na czysto, bez jednej gumy, na asfalcie już 30km/h bez kręcenia. Na powrót z Zakopanego miałem kilka wariantów, rozważałem rozmaite, w końcu zdecydowałem się na przejazd przez Głodówkę i zjazd do Nowego Targu. Widoki z Głodówki pierwsza klasa, natomiast krajówka do Nowego Targu to porażka. Bardzo duży ruch, kiedyś tu było całkiem OK, obecnie to droga której lepiej unikać; do tego przeszkadzał mocno silny wiatr. Tak więc ruchu miałem już dosyć, więc zrezygnowałem z powrotu zakopianką, zamiast tego jadąc bocznymi drogami. Był to dobry wybór, szczególnie fajnie klimatyczne dróżki na przełęcz Sieniawską - najwyższą w Polsce przełęcz kolejową, fajnie można z wąskiego mostku podziwiać jak tory kolejowe przechodzą przez siodło przełęczy, linię tę wybudowano jeszcze w XIX wieku. Końcówka to pagórkowate drogi przed Krakowem, gdzie dojeżdżam już po zmierzchu.

Trasa bardzo udana, kawał dobrej jazdy ultra - niemal 600km, 5500m w pionie, widoków i wrażeń co niemiara, a widoki kwitnących krokusów przebijających się przez śniegi zostaną w duszy na długo. Dystansu (596,8km) jeszcze nie wpisuję, bo okienko w kwietniu słusznie należy do Kota i jego imponującej trasy do Augustowa, trzeba oddać cesarzowi co cesarskie ;)).
Edit: Kotu niestety odebrała okienko inna osoba jadąca Piękny Wschód, więc dystans już mogę ze spokojnym sercem wpisać ;).

Zdjęcia z wyjazdu
Dane wycieczki: DST: 596.80 km AVS: 22.32 km/h ALT: 5510 m MAX: 74.10 km/h Temp:20.0 'C
Sobota, 23 marca 2019Kategoria Wycieczka, Canyon 2019, >300km, >200km, >100km
Wiosną do Białegostoku

Wiosna się właśnie zaczęła - więc i pora na porządniejszą traskę! 

Początek mało wiosenny, ruszam o wschodzie słońca, na wyjeździe z Warszawy trzyma mróz; noc była księżycowa, blisko pełni, więc i nie dziwota, że temperatura docisnęła mocno; ale to zwiastuje ładny dzień. Początek niespecjalny, do Stanisławowa spory ruch, ale wreszcie skończyli remonty w rejonie Sulejówka i Okuniewa. Przed Węgrowem ociepla się, ale też solidnie zaczyna wywiewać z boku, generalnie wieje z południa, a pierwsza część mojej trasy prowadzi głównie na wschód. Z Węgrowa do Sokołowa duży ruch, w Sokołowie po stówce robię sobie postój na jedzenie. Za Sokołowem wreszcie przyjemniejsza jazda, ruch mocno maleje i powoli zaczynają się podlaskie krajobrazy, charakterystyczne dla Mazowsza uprawy zastępują powoli łąki.



Dzień jest słoneczny, temperatura stabilizuje się koło 13 stopni. Przed Siemiatyczami krótka seria góreczek, podobnie na wyjeździe z miasta, a najbardziej pagórkowaty odcinek to odbicie na Świętą Górę Grabarkę. W tym prawosławnym sanktuarium grupka młodzieży w wieku licealnym robi duże porządki, rzuca się w oczy, że wszystkie dziewczyny mają chustki na głowach, podobnie jak i inne kobiety na terenie wcześniej nie zwróciłem na to uwagi, widać, że w prawosławiu obowiązuje inna obyczajowość w tym zakresie niż w katolicyzmie; taka ciekawa obserwacja.



Cały odcinek za Siemiatyczami - to kwintesencja Podlasia, puściutkie drogi, dużo lasów i łąk, taki wszechotaczający spokój Ściany Wschodniej, jakże inny od wielu miejsc w Polsce, tutaj życie toczy się zupełnie innym rytmem; dlatego tak lubię tu przyjeżdżać. Szczególnie uderzający jest kontrast w porównaniu z ruchliwym wyjazdem z Warszawy. Mijam kolejne maleńkie miejscowości jak Milejczyce czy Kleszczele, fotografuję dobrze znane budynki cerkwi, czy też drewniane domki; choć tym razem zaskoczył mnie drewniany, parterowy urząd miejski w Kleszczelach, kto wie czy nie jedyny taki w Polsce ;)). Za Kleszczelami trochę psuje się jazda, kiedyś w stronę Hajnówki i Dubiczów Cerkiewnych prowadziła wąska szosa przez las z charakterystycznym dla dawnego Podlasia mocno gruboziarnistym asfaltem, robiącym duże opory. Teraz co prawda asfalt jest równiusieńki, ale trasa straciła sporą część swojej "duszy", bo wyrżnięto las na szerokość dobrych 40m, wsadzono zupełnie niepotrzebną przy ruchu na tej drodze rowerówkę - i wygląda to dużo gorzej; osobiście wolałem się tłuc po nierównym asfalcie, ale tą drogą z dużym klimatem niż szybko lecieć taką swoistą "autostradą", zaprojektowaną w stylu ruskich planistów.



W Hajnówce chciałem coś zjeść na ciepło, zjeździłem miasto, ale nie widziałem jakiejś knajpki z fast foodem, a Orlen był w remoncie i tylko jakiś mały pawilonik stał; więc kupiłem "Cynamonki Białowieskie", całkiem smaczne, a postój zrobiłem sobie pod sklepem, tak fajnie grzało słońce, że aż nie chciało się jechać dalej. Za Hajnówką dziurawymi drogami jadę w stronę zalewu Siemianówka, tam fajne widoki dzięki chylącemu się ku zachodowi słońcu. Do Michałowa trochę hopeczek i tam łapie mnie zmrok. Końcówka do Białegostoku niespecjalna, nocna jazda i nadspodziewanie spory ruch, nie wiem gdzie ci ludzie tak walili w sobotni wieczór. Dojeżdżam ze sporym zapasem czasowym, więc jest czas na obiad w McDonaldzie, idealnie ulokowanym pod samym dworcem.

Wyjazd udany, parę razy w tym roku się przymierzałem do tej trasy, a jak w końcu pojechałem to trafiłem na ładny słoneczny dzień, wtedy uroki Podlasia prezentują się w pełnej krasie.

Zdjęcia

Dane wycieczki: DST: 308.50 km AVS: 26.29 km/h ALT: 1302 m MAX: 50.00 km/h Temp:8.0 'C
Piątek, 30 listopada 2018Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2018, Wycieczka
Westerplatte

Każdej zimy, szczególnie na jej początku, gdy jest czymś nowym, takim ciekawym urozmaiceniem (a nie porą roku na której koniec z utęsknieniem się czeka jak lutym-marcu) - kusi mnie by wybrać się na solidną trasę; tym razem nie było inaczej ;). Trafiły się dobre warunki wietrzne na Gdańsk - więc długo się nie wahając postanowiłem ruszyć.

Startuję o północy, w Warszawie kolo -6'C, wiaterek elegancko pomaga, widać że prognozy nie kłamały. Pierwsze 50km do Modlina jeszcze ulgowe, cały czas jazda oświetlonymi drogami, dopiero za Pomiechówkiem zaczyna się typowa nocna jazda. Temperatura spada do poziomu -8'C, to już się wyraźnie czuje, na głowie czapki zaczynają lekko sztywnieć, bo wilgoć z potu już częściowo zamarza. Noc jasna i bezchmurna, widać mnóstwo gwiazd, cały czas świeci połowa księżyca, tak więc choć zimno - to przyjemnie. Pierwszy postój miałem zaplanowany w Ciechanowie na stacji Orlenu, ku mojemu zadowoleniu była to duża, wypasiona stacja z kanapami; tak więc można się było dobrze zregenerować. Zjadam dwie zapiekanki, wypijam herbatę i energetyka o wdzięcznej nazwie "Sex Energy" - i po godzinie ruszam dalej.

Bliskość świtu motywuje, ale to też i najzimniejsza pora dnia, temperatura dochodzi pod -10'C. Najbardziej zaskakuje mnie brak problemów ze stopami, jechałem w letnich SPD z siateczką, a to dla takiego zestawu wartość sporo poza strefą komfortu - ale tym razem nie ma ze stopami w ogóle problemów, widać "Sex Energy" rozgrzało mnie odpowiednio ;)). Rozjaśniać zaczyna się pod Mławą, a w rejonie Działdowa wschodzi już słońce. Dzień zapowiada się ładny i słoneczny - tak więc motywację mam na wysokim poziomie, tym bardziej że zaczyna się najciekawszy kawałek; dobrze się to ułożyło, bo najnudniejszy odcinek pokonałem nocą. Już za Działdowem pojawiają się pagóreczki, wzgórza morenowe charakterystyczne dla mazurskiego krajobrazu, jest też trochę jeziorek, część już pozamarzana, choć widać, że lód jeszcze cieniutki. Największa kumulacja górek jest przed Lubawą, wjeżdża się na 230m. Za Lubawą trzeba przejechać kawałek krajówką na zachód, odcinek fatalny, wielki ruch, głównie tirów - a wystarczy odrobinę zmienić kierunek jazdy by wiatr zaczął niszczyć, szczególnie nieprzyjemne są momenty, gdy tiry jadące z naprzeciwka przecinają powietrze, rowerem potrafi wtedy nieźle rzucić. Niestety tak to jest z mocnym wiatrem (wieje 8-10 m/s) - pomaga tylko wtedy, gdy mamy go idealnie w plecy, a gdy tylko lekko zmieniamy kierunek jazdy wtedy znacznie więcej przeszkadza niż pomaga. O stawaniu na powietrzu nie ma mowy, wiatr wychładza błyskawicznie po ledwie paru minutach. 

W Iławie rozczarowanie, stacje malutkie, bez miejsca do siedzenia, pojechałem więc do centrum poszukać jakiegoś barku, ale ze względu na dość wczesną porę (koło 10) jeszcze wszystko pozamykane, trafiłem tylko na jakiś obskurny barak z fast foodem. Pojechałem więc kawałek za miasto, gdzie była druga stacja, ale i tam bez miejsca do siedzenia, więc zawróciłem 2km by się przeprosić z fast foodowym baraczkiem ;)).Za Iławą fajny odcinek - pagóreczki, jeziora, a wszystko to pięknie oświetlone słońcem, nawet fragmentami i trochę śniegu leży w okolicy. Od Sztumu niestety już duży ruch, w Malborku miałem zaplanowany obiadowy postój w Macu, gdy przypinałem rower przed restauracją - do środka wparowała akurat jakaś wielka wycieczka dzieciarni złożona z dobrych 60 osób; jednym słowem coś o czym marzyłem :). Przez duże kolejki zeszło mi się tutaj ponad godzinę, trochę przed zmrokiem ruszam na Tczew, ten kawałek nieprzyjemny, wiatr mocno przeszkadzał, do tego duży ruch na krajówce. Od Tczewa już z grubsza w osi wiatru, ale pomimo jazdy bocznymi drogami ruch do samego Gdańska już solidny, niestety to już mocno zurbanizowane tereny i w dzień powszedni ruch nawet na bocznych drogach spory. Przed 17 docieram do Gdańska, tutaj robię duże odbicie na główny cel mojego wyjazdu - czyli Westerplatte, na którym nigdy nie miałem jeszcze okazji być. 

Pomnik robi duże wrażenie, dobrze podświetlony, stojący na wysokim wzgórzu nad morzem, widoczny już daleka. Klimat niezwykły - bo jak to nad samym morzem wiatr urywa głowę, nie ma żywej duszy, ale takie warunki dobrze pasują do tego symbolicznego miejsca. Na pomniku znamienne słowa Jana Pawła II "Każdy z was moi młodzi przyjaciele, znajduje w życiu jakieś swoje Westerplatte". Do tego wyjazdu pasowało to nieźle, znalazłem Westerplatte i dosłownie i w przenośni, bo sporo trzeba było samozaparcia, by w trudnych zimowych warunkach tutaj dojechać. Dojazd na dworzec ostro daje w kość, parę kilometrów czołowo pod bardzo silny nadmorski wiatr, już się zaczynałem obawiać czy na pociąg zdążę, ale dałem radę, choć z ledwie 13min zapasu ;)). Powrót elegancki, Pendolino z Gdańska do Warszawy jedzie poniżej 3h, a po takiej trasie tylko się marzy o tym by jak najszybciej dotrzeć do domu ;)).

Trasa bardzo udana, trafiłem na świetne warunki - zimowo, ale z zupełnie suchymi drogami, dobrze wykorzystałem wiatr, który na tej trasie pomagał. Jazda bez poważnych kryzysów, cały czas dobra motywacja - taka zima to może być! :))

Zdjęcia

Dane wycieczki: DST: 376.80 km AVS: 26.69 km/h ALT: 1752 m MAX: 51.40 km/h Temp:-5.0 'C
Sobota, 15 września 2018Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2018, Ultramaraton
Maraton Północ - Południe 2018

To już trzecia edycja Maratonu Północ-Południe - i po raz trzeci staję na starcie. Poprzednie dwie edycje jechałem spokojnym tempem jako wsparcie i pomoc dla Marzenki; tym razem jadę na własny rachunek; obie te opcje jazdy to jakże zupełnie inne podejście do tej samej imprezy. Po raz ostatni maraton circa 1000km jechałem aż w 2015 roku, więc przed startem jestem podekscytowany i bardzo ciekawy jak to wyjdzie; tak się złożyło, że w tym okresie jeździłem maratony albo sporo dłuższe, albo 24h circa 500-600km. Wszystkie te typy ultra (500-600km, 1000km oraz wielodniowe) - mają zupełnie inną specyfikę i trudno je ze sobą porównywać. Jako cel sportowy postawiłem sobie zejście z czasem poniżej 48h, cel wymagający bo oznacza najpewniej jazdę całej trasy bez snu.

Dojazd na Hel wygodny, tradycyjnie dobra pogoda, trochę zamieszania z miejscówką noclegową na kempingu na Helu, musieliśmy wymieniać przyczepę, bo to co nam zaproponował właściciel kempingu było kiepskim żartem. Nocujemy w czwórkę z Marcelem Gawronem, Karolem Wróblewskim i Rolfem, który dociera dopiero wieczorem. Robimy sobie z Marcelem tradycyjny spacer nad morze i pętelkę po plaży, pogoda doskonała, pięknie zachodzące słońce oświetla morze. Noc to niestety porażka (nie po raz pierwszy), spałem może ze 4h. A że poprzednią noc zupełnie zarwałem z powodu problemów osobistych, które akurat w czwartek tuż przed wyjazdem we mnie uderzyły, śpiąc ledwie z 1h - miałem nadzieję, że teraz elegancko się wyśpię. Niestety teorie Daniela Śmiei, o tym jak to można zaplanować sen i wyspać się na zapas - między bajki można włożyć i zgodnie ze swoją starą dobrą tradycją stanąłem na starcie daleki od prawidłowej regeneracji, zdając sobie sprawę, że niedospanie drastycznie zmniejsza moje szanse na zrealizowanie sportowej części mojego planu.

Ale start takiej imprezy to zawsze duża frajda i emocje, więc o senności łatwo zapominam. A na MPP jest to prawdziwy start z grubej rury - czyli wszyscy zawodnicy ruszają o tej samej godzinie, wielkim ponad 70-osobowym peletonem. Wg komunikatów organizatorów mieliśmy jechać do Jastarni wspólnie i tam miał być start ostry, ale tuż przed startem okazuje się, że mamy jechać razem aż do Władysławowa i tam ma być start ostry, wynikało to chyba z faktu, że tym razem policja do eskorty miała radiowozy, a nie motocykle. Tempo tego wspólnego przejazdu dalekie od zakładanych 25km/h, średnia powyżej 30km/h, na pierwszych 50km miałem 31,6km/h. Jadąc na własny rachunek wiele mi to nie przeszkadza, ale z poprzednich dwóch maratonów z Marzenką pamiętam, że takie tempo jest sporym problemem dla słabszych zawodników, którzy już muszą się nieźle żyłować. A i sam się musiałem nażyłować goniąc peleton po tym jak musiałem się zatrzymać na sikanie, już 40km/h wskakiwało na koło ;)).



Za Władysławowem, gdy opuszcza nas policja ciekawa sytuacja - dalej jedziemy wielkim peletonem i jakoś ludzie się nie garną do rozerwania grupek, bo w tak wielkiej grupie każdy liczy, że ciągnąć będą inni. Ale wkrótce pojawia się kilka górek, które szybko robią robotę i peleton rozbija się na mniejsze, dozwolone prawem grupy. Pogoda doskonała, temperatura w sam raz, choć wiatr z zachodu solidny i w pierwszej części maratonu będzie wyraźnie przeszkadzać. Trzymam się w miarę z przodu, jazdę z pierwszą grupą odpuściłem, bo wiedziałem, że to dla mnie za mocno, natomiast kręcę w okolicach 2-3 grupki, zresztą szybko się to wszystko rozpada, a podjazd za Żarnowcem mocno przemeblowuje składy i rozmiar grupek. Kawałek za górą pierwszy z wielu postojów na bikefitting, jechałem na eksperymentalnym ustawieniu z nowym siodełkiem i butami szosowymi, więc liczyłem się z tym, że poprawek na trasie będzie wiele; no i się nie rozczarowałem pod tym względem ;). Odcinek 40-150km to przede wszystkim kaszubskie pagóreczki, odległości pomiędzy zawodnikami jeszcze niewielkie, a to ktoś mnie dogania, a to ja kogoś, a to jadę w paruosobowej grupce, a to samotnie. Trasa ze względu na górki i wysokie tempo wymagająca, ale i krajobrazy eleganckie, Kaszuby to bardzo wdzięczny rowerowo kawałek Polski. Pierwsze uzupełnienie płynów robię kawałek za Wdzydzami, za Kościerzyną teren już się wyraźnie zaczyna wypłaszczać, po 200km za Czerskiem trasa mocniej odbija na zachód, też wyjeżdża na odkryty teren - i wiatr zaczyna mocno męczyć. Tutaj dogania mnie Izabella Krawczyk jadąca na pięknym tytanowym Lynskeyu - kolejna mocna dziewczyna w peletonie .Troszkę może przesadziła z tempem na początku (jechała długo z pierwsza grupą), za bardzo się podpalając, za co zapłaciła kontuzjami w drugiej części trasy - ale to z pewnością nazwisko, które będzie się coraz częściej pojawiać na ultra, bo ma dziewczyna bardzo duże możliwości fizyczne i duże serce do walki, obstawiam że w miarę zdobywanego doświadczenia będzie coraz lepsze wyniki w najbliższych latach robić.



Z Izą jedziemy w zasięgu wzroku na najbardziej wrednym wiatrowo odcinku za Tucholą, po zjeździe z drogi wojewódzkiej zaczyna się dłuższy odcinek słabych asfaltów, tutaj dogania mnie grupka Generała, do której się dołączam - i to bynajmniej nie jest tylko ksywka, bo prowadzi ją autentyczny generał WP Szymon Koziatek, do tego jeszcze komandos, bo obecnie jest dowódcą 6 Brygady Powietrznodesantowej ;)). Jazda w grupce jak na polu bitwy - oficerowie prowadzą do ataku, Generał razem z wiernym adiutantem Krzyśkiem Kurdejem (razem przejechali całą trasę) na czele, a szeregowcy czyli Darek Urbańczyk i ja wiozą się z tyłu ;)). A tak poważnie - to tempo jakie zarzuciła prowadzącą dwójka oscylowało koło 33-34km/h, więc my już efektywnych zmian nie byliśmy w stanie dawać i tylko się wieźliśmy jako pijaweczki ;)). W ten sposób zgarniając po drodze Rolfa już po zmierzchu dojeżdżamy do Nakła, gdzie na 300km w idealnym miejscu na większy postój jest McDonalds. Tutaj z chęcią się zatrzymujemy (Rolf, który niedawno jadł rusza dalej) na większy postój, tutaj też czeka Robert Janik by wymieniać te odbiorniki do monitoringu, które nie będą poprawnie działać.

30min postój i porządna ilość normalnych (nie ze słodyczy) kalorii zrobiła dobrą robotę, taki posiłek przed jazdą w noc w sam raz. Ruszam w trasę trochę przed grupką Generała, która mnie mija jak się przebierałem ze 30km dalej w Łabiszynie, próbowałem ich gonić, bo chłopaki bardzo fajnie, a przede wszystkim równo jechali, ale za szybko dla mnie było by nadrobić ze 2min straty, mijam ich dopiero gdy stali w Mogilnie na stacji benzynowej, ja się dobrze najadłem w Macu, więc postojów nie potrzebowałem. Nocka idzie w miarę sprawnie, ze 20km przed Słupcą jechaliśmy rozmawiając razem z Hipkiem, już odliczając kilometry do momentu, gdy droga mocniej wykręci w kierunku wschodnim i wiatr zacznie nam pomagać. Hipek w Słupcy tankował na stacji, ja pojechałem dalej, jeszcze ze 25km dość słabych asfaltów i w Giżałkach droga wykręca i wiatr zaczyna wyraźnie pomagać; znowu przy jakichś regulacjach mija mnie grupka Generała. Ponownie widzę ich dopiero przed Kaliszem, gdy śpią na stacji, mnie o dziwo senność wielce nie łapie, więc jadę dalej doganiając parę osób, które zmorzył sen.

W Kaliszu zakupy i jadę dalej, powoli zaczyna wreszcie świtać, duża ulga, bo noc wrześniowa ciągnie się już długo. Za Kaliszem zaczyna się długi odcinek najgorszych asfaltów, w sumie ciągnie się dobre 100km do Pajęczna, może nie cały czas są dziury, ale na większości tego kawałka ich zdecydowanie nie brakuje, chwilami mocno dają popalić. Można się tu pokusić o porównanie trasy z poprzednimi dwoma edycjami, gdzie środkowa część prowadziła przez Mazowsze. Teraz mamy ładniejszą i mniej ruchliwą trasę, natomiast asfaltowo jest dużo gorzej; stary wariant był nudniejszy i ruchliwszy, ale drogi były dużo lepsze. Tak więc ciężko uznać, która wersja jest lepsza, bo tutaj tych solidnych dziur jest naprawdę dużo, a przy ponad 500km w nogach to bardzo przeszkadza.

W rejonie Pajęczna robi się już naprawdę ciepło, można się rozebrać, spotykam tutaj Tomka Kaczmarka, który mocno narzeka na morzący go sen, kawałek po przekroczeniu szosy katowickiej decyduje się na postój i przespanie się trochę, warunki ku temu są świetne. Bo tym razem w przeciwieństwie do dwóch pierwszych edycji drugiego dnia pogoda się nie zepsuła, a warunki do jazdy są idealne, pomimo dużego zmęczenia jedzie się z przyjemnością. Powoli dobiega końca długa, prawie 700km płaska część maratonu, na horyzoncie pojawiają się pierwsze robiące wrażenie wzniesienia - widoczny znak, że wjeżdżamy na Jurę. Przed pierwszym solidnym podjazdem w Niegowej spotykam miejscowego kolarza z siwymi wąsami, który wyjechał naprzeciw maratończykom, jestem już kolejnym którego spotyka i z którym rozmawia - bardzo miła wizyta. Zaliczam kilka jurajskich podjazdów w pięknym słońcu - i spotykam niezawodnych Marka Dembowskiego i Zbyszka, którzy tradycyjnie wyjechali by się spotkać na trasie. Rozmawiając razem zaliczamy kolejne ścianki i fajny podjazd do Podzamcza. Z Markiem żegnamy się za Ogrodzieńcem, a Zbyszek postanowił mi towarzyszyć aż do Olkusza, gdzie miałem w planach dłuższy postój w Macu. Droga z Ogrodzieńca do Olkusza ruchliwa, podjazdów też nie brakuje; niestety w Olkuszu duże rozczarowanie - Mac wypchany po brzegi, na zamówienie to by trzeba czekać z pół godziny, więc pozostał postój na stacji i zamiast solidnej dawki mięsnych kalorii na które mój organizm miał dużą ochotę - tylko kiepskie zapiekanki.



Wyjeżdżając z Olkusza żegnam się ze Zbyszkiem (dzięki chłopaki za towarzystwo!) i zaczynam kolejne podjazdy w drodze do Trzebini. Solidnych ścianek nie brakuje, powoli zaczynam też coraz mocniej odczuwać brak snu, niestety biologii się nie oszuka i tak jestem mocno zaskoczony jak dotąd dobrze się trzymałem pod tym względem wziąwszy pod uwagę ile spałem przed wyścigiem. Za Trzebinią dojazd na Pogórza, tutaj znowu pojawiają się solidne górki, w pamięć zapadła szczególnie ostra 14% ściana w Witanowicach. W Kleczy Dolnej poważniejsza awaria, przestał kontaktować kabel do przerzutki, przez chwilę stanęło przede mną widmo jazdy na metę bez tylnej przerzutki, na szczęście udało się to odpalić, choć straciłem aż 20min, bo musiałem zdejmować owijkę z kierownicy. Wnerwiło mnie to mocno, bo w tym czasie wyprzedzili mnie Krzysztof Cecuła i Marcin Siniarski, których wcześniej minąłem, tyle dobrego, że trochę sen odpuścił. Od Kleczy już po ciemku, fajnie się jechało nad Zalewem Świnna-Poręba, w którym odbijały się liczne światła, dalej już zaczynały się duże góry. Początek podjazdu za Tarnawą to upierdliwa jazda przez wioskę, czekałem i czekałem aż się zacznie ostrzejsza ściana. To następuje dopiero po paru km, podjazd zacny, u góry przejazd przez Krzeszów, jeszcze kilka dokrętek i zjazd do Stryszawy.

Na stacji zakupy, próbuję oszukać senność energetykiem, ale to guzik daje, walka z snem jest już ciężka, zamulam mocno, ale zamulają i inni, za Stryszawą padają na przystankach i Marcin Siniarski i Krzysztof Cecuła. Ściana na przełęcz Przysłop to najcięższa góra tegorocznego maratonu, długi kawałek oscyluje w okolicach 13%. Ale wreszcie zrobiono tutaj dobrą drogę, asfalt z obu stron przełęczy to nówka-sztuka, więc jedzie się bardzo przyjemnie. Zaczynam też odczuwać inwersję temperaturową - u góry jest wyraźnie cieplej, po wjeździe w doliny uderza fala chłodu. Po przejechaniu Przysłopu czeka mnie długi odcinek przez Zawoję i zaczyna się najdłuższy podjazd MPP, czyli przełęcz Krowiarki. Tutaj również cieszy nowiutki asfalt, wreszcie skończyły się te dziury straszące po zachodniej stronie przełęczy. Na zjeździe z Krowiarek zaczyna dawać popalić zimno, zjazd jest długi i szybki, więc chłód z prędkości nakłada się na chłód z inwersji w dolinie, chwilami jest bardzo zimno. Wkurzyłem się na Orlenie za Jabłonką, akurat była północ i robili jakiś bilans, więc nic kupić nie można było. Na łąkach do Czarnego Dunajca apogeum zimna, Garmin pokazuje 2'C (choć on z reguły lekko zaniża), co przy krótkich rękawiczkach i cieniutkiej kurteczce oznaczało już solidne wyjście ze strefy komfortu ;). Ale tak trzeba jeździć maratony, zamiast wozić za dużo rzeczy lepiej nadrabiać własną twardością. Przechłodzony uderzam na maleńki Orlen w Czarnym Dunajcu, tam sprzedaż niestety tylko przez okno, a sprzedawca informuje mnie, że rękawiczki robocze zostały już wykupione przez innych rowerzystów ;). No nic - jadę dalej pocieszając się, że teraz będzie już głównie pod górę, więc i łatwiej o rozgrzanie się.

Zostały jeszcze 3 duże podjazdy, najpierw długi dojazd pod Ząb, o tyle wygodnie, że w większości oświetloną drogą, co zmniejsza senność, następnie ostra, dobrze mi znana ścianka do Zębu. Na zjeździe znowu zimno, ale miałem dwie akcje po których adrenalina mocno się podniosła i senność szybko odeszła. Zjazd z Zębu jest szybki, drogą o sporym nachyleniu, ale w większości prowadzącą przez wioski. No i akurat takie miałem szczęście że dwa razy strzelały mi koty pod koła, wystrzelając na drogę jak z torpedy, za drugim razem ostro hamowałem, że aż zablokowało się tylne koło i już mocno rzuciło mi rowerem, na całe szczęście utrzymałem pion, bo gleba przy takiej prędkości to źle by się skończyła. Coś ostatnimi czasy nie bardzo mam szczęście do tych jakże miłych zwierzaków...

W Poroninie robię obowiązkowy zawijasek na zakopiance w miejscu remontu i kawałek dalej spotykam Czarka Wójcika z którym jechałem pociągiem z Warszawy do Gdyni. Okazało się, że Czarek zerwał linkę do przerzutki i jedzie od 150km na jednym zablokowanym biegu. Rozmawiając dojechaliśmy pozostałe na metę 2 podjazdy - Murzasichle i Wierch Poroniec, wyprzedzanie kolegi z rozwalonym rowerem na tak krótkim kawałku przed metą byłoby mało eleganckie. Razem wjeżdżamy na Głodówkę o 3.38, kończąc maraton z czasem 42h 38min, co dało nam 13 miejsce.



Maraton dla mnie bardzo udany - zrealizowałem swój sportowy plan z dużym nadkładem. Udało się to dzięki rekordowej jak na mnie odporności na brak snu, pomimo bardzo słabego poziomu wyspania na starcie dałem radę pociągnąć aż 2 noce, choć w końcówce byłem już mocno zamulony, a walka z sennością stawała się coraz trudniejsza. Jechałem też przyzwoicie, średnia 24,5km/h jak na tak górzystą trasę to dla mnie dobry wynik, czas postojów koło 4,5h do zaakceptowania, zważywszy że na oko z 1/3 tego czasu zajęły regulacje roweru i pozycji. Dużym błędem było zabranie szosowych butów, co okupiłem mocno zdrętwiałą stopą, która pewnie z miesiąc jeszcze przynajmniej potrzyma.

Ale część sportowa to tylko jedna z części jazdy takiej imprezy i to wcale nie ta najistotniejsza - przede wszystkim była to doskonała zabawa i wielka przygoda wśród mnóstwa podobnie zakręconych ludzi. Niewątpliwie maraton "zrobiła" doskonała pogoda, dawno nie było w Polsce na ultra 1000km tak doskonałych warunków, czego odbicie dobrze widać po świetnych wynikach - zaledwie 3 osoby się wycofały (w tym 1 po wypadku), a 2 dojechały po limicie. W porównaniu do zeszłorocznych wyników to coś zupełnie innego, tam czasy były wiele gorsze, a na wynik spory wpływ miała odporność na trudne warunki atmosferyczne. Osobiście świetnie się bawiłem, fizycznie oczywiście dostałem mocno w kość, ale mentalnie wspaniale się zregenerowałem. Ruszałem na maraton bardzo przybity osobistymi problemami, natomiast z Głodówki wyjeżdżałem jako nowy człowiek z wielkim bagażem pozytywnej energii, czerpiący ową energię z robienia tego co kocha, któremu pasja zapewniła swoistą tarczę w pełni skutecznie odpierającą ciosy zadawane przez życie i ludzi.

Maraton Północ-Południe to jeden z najtrudniejszych w Polsce ultramaratonów - ale każdemu warto go polecić. Imprezy z cyklu PP robią się coraz większymi molochami, zaczyna tam brakować takiej "rodzinnej" atmosfery, która była znakiem firmowym np. BBT parę lat temu, gdzie każdy każdego zna. Teraz ludzi jest po prostu za dużo, kiepskie rozwiązania regulaminowe zaczynają wypaczać imprezę (jak start nocny dla słabszych zawodników na ostatnim BBT). A MPP (także Podróżniki czy imprezy Daniela Śmiei) są taką niszą, gdzie jest bardziej rodzinnie, gdzie niemal wszyscy zawodnicy widzą się na starcie, widzą na mecie, a gdzie z racji na większą trudność wynikającą zarówno z górzystych tras jak i samowystarczalności startujących jest znacznie mniej, gdzie cyferki mają mniejsze znaczenie. Do tego doskonale ulokowana meta - na jednym z najwyższych w Polsce podjazdów, w schronisku na Głodówce, która w tym roku cieszyła oczy wspaniałą panoramą Tatr; taka meta też świetnie sprzyja pomaratonowej integracji. Wielkie podziękowania dla wolontariuszy, którzy dla zorganizowania tej imprezy poświęcają swój prywatny czas, którzy bardzo pomagają w zorganizowaniu tego przedsięwzięcia, którzy żyją imprezą tak samo jak zawodnicy. W tym roku np. pomogli Góralowi Nizinnemu, który ucierpiał w wypadku na trasie - zawieźli go do szpitala, a później do domu, choć wcale nie należało to do ich obowiązków.

Kilka zdjęć


Dane wycieczki: DST: 931.60 km AVS: 24.52 km/h ALT: 7311 m MAX: 63.90 km/h Temp:14.0 'C
Poniedziałek, 27 sierpnia 2018Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2018, Wypad
Dalsza jazda trasą BBT, tym razem dużo ciekawszy odcinek - świętokrzyskie pagórki, Podkarpacie i nocne Bieszczady, na mecie koło 5 rano, noclegu nie miałem, więc spałem pod namiotem, a trochę chłodnawo było ;)
Dane wycieczki: DST: 324.50 km AVS: 20.05 km/h ALT: 3100 m MAX: 64.90 km/h Temp:14.0 'C
Środa, 8 sierpnia 2018Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2018, NorthCape 4000, Ultramaraton
NORTHCAPE 4000

XI dzień - Ivalo - Karigasniemi - [N] - Karasjok - Lakselv - Olderfjord - Honningsvag - Nordkapp

Relacja i zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki: DST: 414.50 km AVS: 19.51 km/h ALT: 3982 m MAX: 63.10 km/h Temp:10.0 'C
Wtorek, 7 sierpnia 2018Kategoria >100km, >200km, >300km, Canyon 2018, NorthCape 4000, Ultramaraton
NORTHCAPE 4000

X dzień - Nuupas - Rovaniemi - Sodankyla - Vuotso - Ivalo

Relacja i zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki: DST: 358.10 km AVS: 21.57 km/h ALT: 1843 m MAX: 50.70 km/h Temp:9.0 'C

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl