Wpisy archiwalne w kategorii
>200km
Dystans całkowity: | 150814.69 km (w terenie 220.00 km; 0.15%) |
Czas w ruchu: | 6222:14 |
Średnia prędkość: | 23.99 km/h |
Maksymalna prędkość: | 80.19 km/h |
Suma podjazdów: | 1011035 m |
Suma kalorii: | 470843 kcal |
Liczba aktywności: | 434 |
Średnio na aktywność: | 347.50 km i 14h 22m |
Więcej statystyk |
Środa, 3 sierpnia 2016Kategoria >100km, >200km, Canyon, Ultramaraton, TCR 2016
Transcontinental Race 2016
V dzień - Rothenbrunnen - Albula Pass (2315m) - Zernez - Ofenpass (2149m) - [I] - Merano - Bolzano - Passo di Costalunga (1753m) - Canazei
Relacja i zdjęcia z wyścigu
V dzień - Rothenbrunnen - Albula Pass (2315m) - Zernez - Ofenpass (2149m) - [I] - Merano - Bolzano - Passo di Costalunga (1753m) - Canazei
Relacja i zdjęcia z wyścigu
Dane wycieczki:
DST: 281.10 km AVS: 19.04 km/h
ALT: 5004 m MAX: 65.90 km/h
Temp:23.0 'C
Wtorek, 2 sierpnia 2016Kategoria >100km, >200km, Canyon, Ultramaraton, TCR 2016
Transcontinental Race 2016
IV dzień - Schwarzenburg - Grindelwald - Grosse Scheidegg (1962m) - Grimsel Pass (2165m) - Furka Pass (2436m) - Andermatt - Oberalppass (2044m) - Rothenbrunnen
Relacja i zdjęcia z wyścigu
IV dzień - Schwarzenburg - Grindelwald - Grosse Scheidegg (1962m) - Grimsel Pass (2165m) - Furka Pass (2436m) - Andermatt - Oberalppass (2044m) - Rothenbrunnen
Relacja i zdjęcia z wyścigu
Dane wycieczki:
DST: 251.00 km AVS: 17.84 km/h
ALT: 5041 m MAX: 63.50 km/h
Temp:18.0 'C
Poniedziałek, 1 sierpnia 2016Kategoria >100km, >200km, Canyon, Ultramaraton, TCR 2016
Transcontinental Race 2016
III dzień - Charolles - Lons-le-Saunier - Champagnole - [SUI] - Yverdon-les-Bains - Fryburg - Schwarzenburg
Relacja i zdjęcia z wyścigu
III dzień - Charolles - Lons-le-Saunier - Champagnole - [SUI] - Yverdon-les-Bains - Fryburg - Schwarzenburg
Relacja i zdjęcia z wyścigu
Dane wycieczki:
DST: 290.50 km AVS: 21.05 km/h
ALT: 3245 m MAX: 64.50 km/h
Temp:21.0 'C
Transcontinental Race 2016
II dzień - Crux-la-Ville - Moulins - Riom - Clermond-Ferrand - Col de Ceyssat (1078m) - Vichy - Charolles
Relacja i zdjęcia z wyścigu
II dzień - Crux-la-Ville - Moulins - Riom - Clermond-Ferrand - Col de Ceyssat (1078m) - Vichy - Charolles
Relacja i zdjęcia z wyścigu
Dane wycieczki:
DST: 352.50 km AVS: 22.29 km/h
ALT: 3155 m MAX: 64.00 km/h
Temp:20.0 'C
Transcontinental Race 2016
I dzień - [B] - Geraardsbergen - Mons - [F] - Chalons-em-Champagne - Troyes - Auxerre - Crux-la-Ville
Relacja i zdjęcia z wyścigu
I dzień - [B] - Geraardsbergen - Mons - [F] - Chalons-em-Champagne - Troyes - Auxerre - Crux-la-Ville
Relacja i zdjęcia z wyścigu
Dane wycieczki:
DST: 476.60 km AVS: 23.71 km/h
ALT: 3769 m MAX: 59.80 km/h
Temp:21.0 'C
Mazury z Kotem - dzień 1
Rano ruszam bezpośrednio z Warszawy, wiatr na Olsztyn zapowiadano niekorzystny, ale w rzeczywistości nie było tak źle, wiało głównie z boku i dało się sensownie jechać. Trasa dobrze znana, do Modlina lewym brzegiem Wisły, następnie lasami w stronę Nasielska, do Ciechanowa wzdłuż gdańskiej linii kolejowej. Tam robię postój pod dworcem, wreszcie zupełnie wyremontowanym, bo stary już był w tragicznym stanie. Do Mławy pojawiają się pierwsze pagóreczki, pod miastem wjeżdżam na 30km na szosę gdańską do Nidzicy. Dotąd tą drogą całkiem nieźle się jeździło, bo pomimo ruchu ma szerokie pobocze, a bocznymi drogami trzeba nadkładać wiele kilometrów. Niestety trwa już budowa S-8 i od granicy województwa warmińsko-mazurskiego jest już w paru miejscach rozkopana i trzeba jechać krótkimi objazdami na których nie ma pobocza. Ale jakoś się przemęczyłem, za Nidzicą wracam na boczne drogi, dalej już niemal cały czas jedzie się lasami, które kończą się na przedmieściach Olsztyna.
Na dworcu odbieram z pociągu Kota - i od razu ruszamy na północ, bo prognozy zapowiadały wieczorem i w nocy sporo opadów. Ujechaliśmy ponad 20km, oglądając po drodze niebrzydkie Barczewo, na nocleg rozkładamy się na zielonym wzgórzu, z którego jest niebrzydka panorama na okoliczne jezioro.
Zdjęcia
Rano ruszam bezpośrednio z Warszawy, wiatr na Olsztyn zapowiadano niekorzystny, ale w rzeczywistości nie było tak źle, wiało głównie z boku i dało się sensownie jechać. Trasa dobrze znana, do Modlina lewym brzegiem Wisły, następnie lasami w stronę Nasielska, do Ciechanowa wzdłuż gdańskiej linii kolejowej. Tam robię postój pod dworcem, wreszcie zupełnie wyremontowanym, bo stary już był w tragicznym stanie. Do Mławy pojawiają się pierwsze pagóreczki, pod miastem wjeżdżam na 30km na szosę gdańską do Nidzicy. Dotąd tą drogą całkiem nieźle się jeździło, bo pomimo ruchu ma szerokie pobocze, a bocznymi drogami trzeba nadkładać wiele kilometrów. Niestety trwa już budowa S-8 i od granicy województwa warmińsko-mazurskiego jest już w paru miejscach rozkopana i trzeba jechać krótkimi objazdami na których nie ma pobocza. Ale jakoś się przemęczyłem, za Nidzicą wracam na boczne drogi, dalej już niemal cały czas jedzie się lasami, które kończą się na przedmieściach Olsztyna.
Na dworcu odbieram z pociągu Kota - i od razu ruszamy na północ, bo prognozy zapowiadały wieczorem i w nocy sporo opadów. Ujechaliśmy ponad 20km, oglądając po drodze niebrzydkie Barczewo, na nocleg rozkładamy się na zielonym wzgórzu, z którego jest niebrzydka panorama na okoliczne jezioro.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 251.10 km AVS: 25.36 km/h
ALT: 966 m MAX: 50.20 km/h
Temp:22.0 'C
Blamaż na Pierścieniu
Pierścień 1000 Jezior już na dobre zagościł w kalendarzu ultra, to pozycja godna polecenia wszystkim miłośnikom maratońskiej jazdy na rowerze. Dotąd jechałem tu dwa razy; jako że wspomnienia miałem świetne, a trasa bardzo mi się podoba - z chęcią zapisałem się na kolejną edycję.
W piątek jadę pociągiem do Olsztyna, następnie rowerem pokonuję ok. 50km i koło 17 melduję się w bazie maratonu. Reszta dnia schodzi na miłych rozmowach z wieloma startującymi tu rowerzystami, spać idę przed 23. Tradycyjnie bardzo słabo spałem, startujemy wcześnie, o 7.15. Tym razem start jest nie z Lubomina, jak ostatnio, a bezpośrednio ze Świękitów (start ostry 1km od bazy) - co jest dużo lepszym rozwiązaniem. Jadę w pierwszej grupie kategorii Open, współpraca naszej szóstki przebiega dobrze i sprawnie lecimy pierwsze kilometry ze średnią koło 32km/h. Za pierwszym punktem na 40km zaczynają się coraz większe górki i tempo nieco spada, ale dalej jest w okolicach 30km/h.
W Reszlu po 100km robi się już patelnia, dzisiaj to upał będzie rozdawać karty. Wiatr na trasie mamy zauważalnie niekorzystny, teoretycznie południowy, ale jakoś niemal zawsze tak zawiewa, że przeszkadza; od Reszla jedziemy w piątkę, bo Andrzej Wewiórski wolał dalej pojechać własnym tempem. My dalej ciśniemy, może nie tak jak najmocniejsi (którzy w tym maratonie w komplecie jadą w solo), ale solidnie, na kolejnych odcinkach mamy średnie blisko 28-29km/h. Z kilometra na kilometr coraz trudniej się jedzie, upał zbiera swoje żniwo. W Sztynorcie na punkcie nad jeziorem krótki odpoczynek, jemy kanapki i wracamy na trasę. Wiatr wzmaga się coraz bardziej i aż za Kruklanki wyraźnie przeszkadza, jedynie na fragmencie do Bań Mazurskich jest OK. Ale słońce praży bezlitośnie, sama temperatura jeszcze nie jest ekstremalna (rok temu było jeszcze cieplej), natomiast ekstremalne jest jej połączenie z wysoką wilgotnością 50-60%; przy suchym powietrzu upał aż tak nie męczy, natomiast dziś siekierę można w powietrzu zawiesić.
Na górkach przed Gołdapią powoli pojawiają się pierwsze niebezpieczne sygnały - zaczynają mnie lekko kłuć mięśnie, znak że skurcze są już o krok. Powinienem wtedy w Gołdapi odpuścić, dłużej odpocząć, ale żal mi było, bo bardzo fajnie i sprawnie jechało się w naszej grupce, liczba postojów w sam raz, podobny poziom zawodników. Za Gołdapią nieoczekiwany potężny ruch na drodze, z przeciwnego kierunku jedzie niekończący się sznur samochodów, na z reguły dość pustej drodze. Okazało się, że był tu rozgrywany rajd samochodowy, który mnóstwo osób wybrało się obejrzeć, na szczęście po jakichś 20km się to uspokoiło. Droga piękna, ale to najbardziej górzysty fragment Pierścienia, więc daje solidnie popalić. Pierwszy tempa nie wytrzymuje Zdzisiu Piekarski, wcześniej swoim zwyczajem mocno szarpał na podjazdach, za co teraz zapłacił rachunek. Ja zaczynam wysiadać w rejonie Wiżajn, na podjazdach wiszę trochę za grupką, skurcze dają popalić, na punkcie w Rutce już wiem, że dalej będę musiał jechać swoim tempem, żegnam się z kolegami z naszej grupki - bardzo fajnie się wspólnie jechało, podziękowania dla Janka Wosia, Tomka Buraczewskiego, Dawida Masłowskiego i Zdzisia Piekarskiego za wspólne 250km!
Na ostry podjazd z Rutki wyruszam już samotnie, na górce wyprzedzam Stasieja, którego w tym miejscu odcięło jeszcze sporo mocniej niż mnie. Stasiej stanął na jedzenie, ja próbowałem coś zmienić w rowerze (jechałem z nowym mostkiem) - ale zmiany nic nie dają. Przed Szypliszkami wyprzedza mnie Hipcia (prawdziwy Terminator, którego żadne kryzysy się nie imają ;)), trochę próbowałem utrzymać się w przepisowych 100m za nią, ale nóżki już były nie te. Kawałek dalej dogonił mnie też kolega z kategorii open (nie pamiętam już numeru), za którym pojechałem dłużej na sępa, ale nawet nie za mocne tempo koło 25km/h było dla mnie już za szybkie, mięśnie ud bolały przy każdym obrocie korbą.
Do Sejn dojeżdżam więc już mocno sfrustrowany, myśląc o tym czy ma sens tak się katować kolejne 300km, bo wiedziałem że wiatr ma być przeciwny, do tego mocne opady deszczu; a w obecnym stanie mogłem się jedynie powolutku turlać na metę, zapominając o jakimkolwiek dobrym wyniku. A traf chciał, ze na punkcie był samochód organizatora Roberta Janika, którym jechał na kolejne PK, przy okazji wioząc na metę Ryśka Herca, który z powodu problemów żołądkowych wycofał się w Rutce. Gdy okazało się, że Robert da radę zabrać i mnie - zdecydowałem się wycofać, bo dalsza jazda byłaby wielogodzinną męczarnią.
O tym blamażu zdecydowały poważne błędy, które popełniłem na trasie, przede wszystkim za długo jechałem mocnym tempem, zdrowy rozsądek nieco przyćmiło to, że wg licznika aż tak strasznie szybko nie było, średnia do Rutki to ok. 29km/h, szybko, ale nie skrajnie szybko, zdarzało mi się jeździć szybciej. Ale same cyferki niewiele mówią - było tu dużo górek, mnóstwo przeciwnego wiatru, a przede wszystkim wysysający siły upał i na te warunki była to za wysoka średnia; więc zlekceważyłem wskazania pulsometru, który pokazywał, że robi się już za mocno. Drugim błędem było to, że piłem jedynie wodę (plus jedna cola), w Sejnach całą koszulkę i spodenki miałem w soli wypoconej z organizmu. W tych warunkach trzeba było jednak pić izotoniki, które bardzo rzadko stosuję, bo zupełnie mi nie smakują, "zalepiają" całe usta; niemniej jednak ograniczają utratę soli mineralnych. Warunki na tegorocznym Pierścieniu były bardzo trudne, za późno do mnie to dotarło, zlekceważyłem upał, który z początku jakoś mi nie przeszkadzał - i dostałem za to solidną nauczkę; dobra lekcja na przyszłość, by unikać takich wpadek.
Zdjęcia
Pierścień 1000 Jezior już na dobre zagościł w kalendarzu ultra, to pozycja godna polecenia wszystkim miłośnikom maratońskiej jazdy na rowerze. Dotąd jechałem tu dwa razy; jako że wspomnienia miałem świetne, a trasa bardzo mi się podoba - z chęcią zapisałem się na kolejną edycję.
W piątek jadę pociągiem do Olsztyna, następnie rowerem pokonuję ok. 50km i koło 17 melduję się w bazie maratonu. Reszta dnia schodzi na miłych rozmowach z wieloma startującymi tu rowerzystami, spać idę przed 23. Tradycyjnie bardzo słabo spałem, startujemy wcześnie, o 7.15. Tym razem start jest nie z Lubomina, jak ostatnio, a bezpośrednio ze Świękitów (start ostry 1km od bazy) - co jest dużo lepszym rozwiązaniem. Jadę w pierwszej grupie kategorii Open, współpraca naszej szóstki przebiega dobrze i sprawnie lecimy pierwsze kilometry ze średnią koło 32km/h. Za pierwszym punktem na 40km zaczynają się coraz większe górki i tempo nieco spada, ale dalej jest w okolicach 30km/h.
W Reszlu po 100km robi się już patelnia, dzisiaj to upał będzie rozdawać karty. Wiatr na trasie mamy zauważalnie niekorzystny, teoretycznie południowy, ale jakoś niemal zawsze tak zawiewa, że przeszkadza; od Reszla jedziemy w piątkę, bo Andrzej Wewiórski wolał dalej pojechać własnym tempem. My dalej ciśniemy, może nie tak jak najmocniejsi (którzy w tym maratonie w komplecie jadą w solo), ale solidnie, na kolejnych odcinkach mamy średnie blisko 28-29km/h. Z kilometra na kilometr coraz trudniej się jedzie, upał zbiera swoje żniwo. W Sztynorcie na punkcie nad jeziorem krótki odpoczynek, jemy kanapki i wracamy na trasę. Wiatr wzmaga się coraz bardziej i aż za Kruklanki wyraźnie przeszkadza, jedynie na fragmencie do Bań Mazurskich jest OK. Ale słońce praży bezlitośnie, sama temperatura jeszcze nie jest ekstremalna (rok temu było jeszcze cieplej), natomiast ekstremalne jest jej połączenie z wysoką wilgotnością 50-60%; przy suchym powietrzu upał aż tak nie męczy, natomiast dziś siekierę można w powietrzu zawiesić.
Na górkach przed Gołdapią powoli pojawiają się pierwsze niebezpieczne sygnały - zaczynają mnie lekko kłuć mięśnie, znak że skurcze są już o krok. Powinienem wtedy w Gołdapi odpuścić, dłużej odpocząć, ale żal mi było, bo bardzo fajnie i sprawnie jechało się w naszej grupce, liczba postojów w sam raz, podobny poziom zawodników. Za Gołdapią nieoczekiwany potężny ruch na drodze, z przeciwnego kierunku jedzie niekończący się sznur samochodów, na z reguły dość pustej drodze. Okazało się, że był tu rozgrywany rajd samochodowy, który mnóstwo osób wybrało się obejrzeć, na szczęście po jakichś 20km się to uspokoiło. Droga piękna, ale to najbardziej górzysty fragment Pierścienia, więc daje solidnie popalić. Pierwszy tempa nie wytrzymuje Zdzisiu Piekarski, wcześniej swoim zwyczajem mocno szarpał na podjazdach, za co teraz zapłacił rachunek. Ja zaczynam wysiadać w rejonie Wiżajn, na podjazdach wiszę trochę za grupką, skurcze dają popalić, na punkcie w Rutce już wiem, że dalej będę musiał jechać swoim tempem, żegnam się z kolegami z naszej grupki - bardzo fajnie się wspólnie jechało, podziękowania dla Janka Wosia, Tomka Buraczewskiego, Dawida Masłowskiego i Zdzisia Piekarskiego za wspólne 250km!
Na ostry podjazd z Rutki wyruszam już samotnie, na górce wyprzedzam Stasieja, którego w tym miejscu odcięło jeszcze sporo mocniej niż mnie. Stasiej stanął na jedzenie, ja próbowałem coś zmienić w rowerze (jechałem z nowym mostkiem) - ale zmiany nic nie dają. Przed Szypliszkami wyprzedza mnie Hipcia (prawdziwy Terminator, którego żadne kryzysy się nie imają ;)), trochę próbowałem utrzymać się w przepisowych 100m za nią, ale nóżki już były nie te. Kawałek dalej dogonił mnie też kolega z kategorii open (nie pamiętam już numeru), za którym pojechałem dłużej na sępa, ale nawet nie za mocne tempo koło 25km/h było dla mnie już za szybkie, mięśnie ud bolały przy każdym obrocie korbą.
Do Sejn dojeżdżam więc już mocno sfrustrowany, myśląc o tym czy ma sens tak się katować kolejne 300km, bo wiedziałem że wiatr ma być przeciwny, do tego mocne opady deszczu; a w obecnym stanie mogłem się jedynie powolutku turlać na metę, zapominając o jakimkolwiek dobrym wyniku. A traf chciał, ze na punkcie był samochód organizatora Roberta Janika, którym jechał na kolejne PK, przy okazji wioząc na metę Ryśka Herca, który z powodu problemów żołądkowych wycofał się w Rutce. Gdy okazało się, że Robert da radę zabrać i mnie - zdecydowałem się wycofać, bo dalsza jazda byłaby wielogodzinną męczarnią.
O tym blamażu zdecydowały poważne błędy, które popełniłem na trasie, przede wszystkim za długo jechałem mocnym tempem, zdrowy rozsądek nieco przyćmiło to, że wg licznika aż tak strasznie szybko nie było, średnia do Rutki to ok. 29km/h, szybko, ale nie skrajnie szybko, zdarzało mi się jeździć szybciej. Ale same cyferki niewiele mówią - było tu dużo górek, mnóstwo przeciwnego wiatru, a przede wszystkim wysysający siły upał i na te warunki była to za wysoka średnia; więc zlekceważyłem wskazania pulsometru, który pokazywał, że robi się już za mocno. Drugim błędem było to, że piłem jedynie wodę (plus jedna cola), w Sejnach całą koszulkę i spodenki miałem w soli wypoconej z organizmu. W tych warunkach trzeba było jednak pić izotoniki, które bardzo rzadko stosuję, bo zupełnie mi nie smakują, "zalepiają" całe usta; niemniej jednak ograniczają utratę soli mineralnych. Warunki na tegorocznym Pierścieniu były bardzo trudne, za późno do mnie to dotarło, zlekceważyłem upał, który z początku jakoś mi nie przeszkadzał - i dostałem za to solidną nauczkę; dobra lekcja na przyszłość, by unikać takich wpadek.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 309.50 km AVS: 28.18 km/h
ALT: 1905 m MAX: 57.60 km/h
Temp:30.0 'C
Alpejski Tydzień - dzień 5
Lało równo całą noc, ale rankiem pogoda zaczyna się klarować, a prognozy są dobre - co ważne bo dziś wjeżdżam w Alpy. Pierwszy odcinek słabiutki, na większości dróg do Gmunden wielki ruch, psujący przyjemność z jazdy. Mijam pięknie położone jezioro Taurnsee, na przednóżu Alp, nad kolejnym - Hallstatter odbijam już w góry. Na podjeździe mija mnie jakiś zlot luksusowych samochodów - ze 30 Ferrari jechało, też jakieś Porsche, tyle tego typu samochodów naraz to pierwszy raz widziałem, dobrych kilkadziesiąt milionów USD przejechało ;)). Podjazd wymagający, ostatnie 200m w pionie to nachylenie 9-12%, daje solidnie w kość. Tutaj też wyraźnie odczuwam ból pleców, który męczy mnie właśnie na ścianach z dużym nachyleniem, gdzie trzeba jechać siłowo. Przed Bischofschofen jeszcze jedna przełęcz na ok. 950m i zaczynam jazdę w górę doliny rzeki Salzach. Kawałek do niczego, na szosie potężny ruch i brak pobocza, też fragmentami zakazy, a ścieżkami trzeba nadrabiać dystans, są też odcinki szutrowe.
Tak więc z ulgą docieram do Bruck, gdzie jest skręt na Grossglockner Hochalpenstrasse. W mieście robię zakupy i pokonuję pierwsze podjazdy na oficjalny początek trasy czyli na parking na poziomie ok 1100m. Na podjazd ruszam koło 18, mając w nogach już prawie 210km - nie pierwszy raz podczas tego wyjazdu dochodzę do wniosku, że trochę przesadziłem z tym ambitnym planowaniem ;)). Podjazd dał mi w kość bardzo mocno, Hochtor to jedna z najcięższych alpejskich ścian - nie dość, że bardzo długa i wysoka, to również potężnie nachylona, poniżej 9% spada nieczęsto, długimi odcinkami jest po 11-12%. Przełożenia szosowe jakie miałem 34-32 to zdecydowanie za mało na taki podjazd z bagażem, więc musiałem jechać bardzo siłowo, z kadencją 50-55, plecy dawały mi popalić cały podjazd. Ale dzięki późnej godzinie o jakiej tu jechałem - na drodze miałem zupełnie puściutko, co na tej trasie jest w lecie rzadkością, z reguły są tu tysiące turystów, natomiast dziś miałem tę przepiękną drogę tylko dla siebie. Powyżej 2000m pojawiają się już płaty śniegu, widoki olśniewające, promienie zachodzącego słońca oświetlają okolicę. Na Hochtor docieram już bardzo zmordowany po zachodzie słońca, na wysokości 2500m było ledwie 4'C. Ubieram się we wszystko co mam, zjazd pokonuję już po ciemku, dysponując jedynie czołówką, bo lampki nie zabierałem. Ale w dół jechało się całkiem dobrze, na noc rozbijam się na ok. 1150m.
Zdjęcia
Lało równo całą noc, ale rankiem pogoda zaczyna się klarować, a prognozy są dobre - co ważne bo dziś wjeżdżam w Alpy. Pierwszy odcinek słabiutki, na większości dróg do Gmunden wielki ruch, psujący przyjemność z jazdy. Mijam pięknie położone jezioro Taurnsee, na przednóżu Alp, nad kolejnym - Hallstatter odbijam już w góry. Na podjeździe mija mnie jakiś zlot luksusowych samochodów - ze 30 Ferrari jechało, też jakieś Porsche, tyle tego typu samochodów naraz to pierwszy raz widziałem, dobrych kilkadziesiąt milionów USD przejechało ;)). Podjazd wymagający, ostatnie 200m w pionie to nachylenie 9-12%, daje solidnie w kość. Tutaj też wyraźnie odczuwam ból pleców, który męczy mnie właśnie na ścianach z dużym nachyleniem, gdzie trzeba jechać siłowo. Przed Bischofschofen jeszcze jedna przełęcz na ok. 950m i zaczynam jazdę w górę doliny rzeki Salzach. Kawałek do niczego, na szosie potężny ruch i brak pobocza, też fragmentami zakazy, a ścieżkami trzeba nadrabiać dystans, są też odcinki szutrowe.
Tak więc z ulgą docieram do Bruck, gdzie jest skręt na Grossglockner Hochalpenstrasse. W mieście robię zakupy i pokonuję pierwsze podjazdy na oficjalny początek trasy czyli na parking na poziomie ok 1100m. Na podjazd ruszam koło 18, mając w nogach już prawie 210km - nie pierwszy raz podczas tego wyjazdu dochodzę do wniosku, że trochę przesadziłem z tym ambitnym planowaniem ;)). Podjazd dał mi w kość bardzo mocno, Hochtor to jedna z najcięższych alpejskich ścian - nie dość, że bardzo długa i wysoka, to również potężnie nachylona, poniżej 9% spada nieczęsto, długimi odcinkami jest po 11-12%. Przełożenia szosowe jakie miałem 34-32 to zdecydowanie za mało na taki podjazd z bagażem, więc musiałem jechać bardzo siłowo, z kadencją 50-55, plecy dawały mi popalić cały podjazd. Ale dzięki późnej godzinie o jakiej tu jechałem - na drodze miałem zupełnie puściutko, co na tej trasie jest w lecie rzadkością, z reguły są tu tysiące turystów, natomiast dziś miałem tę przepiękną drogę tylko dla siebie. Powyżej 2000m pojawiają się już płaty śniegu, widoki olśniewające, promienie zachodzącego słońca oświetlają okolicę. Na Hochtor docieram już bardzo zmordowany po zachodzie słońca, na wysokości 2500m było ledwie 4'C. Ubieram się we wszystko co mam, zjazd pokonuję już po ciemku, dysponując jedynie czołówką, bo lampki nie zabierałem. Ale w dół jechało się całkiem dobrze, na noc rozbijam się na ok. 1150m.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 244.60 km AVS: 20.10 km/h
ALT: 3959 m MAX: 65.10 km/h
Temp:20.0 'C
Alpejski Tydzień - dzień 4
Prognozy na dzisiejszy dzień mamy marne, w skrócie ma lać cały czas ;). Ale na starcie nie jest źle, pochmurno, ale jeszcze sucho. Pierwszy odcinek to przejazd tuż koło elektrowni atomowej w Temelinie, ogromne kominy kompleksu widać z wielu kilometrów, bo elektrownia stoi na wzgórzu; trzeba przyznać, że robią wrażenie, mijaliśmy w odległości ledwie kilkudziesięciu metrów. Za Netolicami zaczynają się solidne góry. I na tym odcinku Wąskiego zaczyna boleć mięsień nad kolanem, początkowo delikatnie, ale wraz z dystansem ból się natęża. Za Ceskim Krumlovem (ładnie widać położoną na wzgórzach starą część miasta) podjazdy robią się już bardzo wymagające, jest kilka ścianek po 13-14%. I tutaj Wąski ma już wielkie problemy z jazdą, mięsień boli bardzo mocno. Próbowaliśmy robić szereg zmian z pozycją na rowerze - ale nic to nie dało, do Frymburka (w międzyczasie zaczęła się ulewa) Wąski już ledwo był w stanie dojechać.
Jako, że było to miejsce z którego dawało się jeszcze w miarę sensownie ewakuować do Polski - Wąski zdecydował się wracać. W tej sytuacji innego rozwiązania nie było, bo z taką kontuzją nie dało się jechać, trasa przed nami nawet przy w pełnej sprawności była ekstremalnie trudna, a z poważną kontuzją w górach nie ma już żadnej jazdy. Szkoda wielka, bo bardzo dobrze nam się razem jechało; kontuzja zupełnie zaskakująca, nie kolano co często się na rowerze trafia - a mięsień. Zaskoczył przede wszystkim szybki rozwój kontuzji, dosłownie jakieś 50km od stanu bez bólu do stanu w którym się już jechać nie dało. Może była to kwestia wychłodzenia (dziś się znacznie ochłodziło), może wcześniejszego przeciążenia - ale to czyste spekulacje, w końcu na Maratonie Podróżnika trasa była sporo trudniejsza i nic się nie działo.
Przejechaliśmy jeszcze razem kawałek do Lipna, gdzie Wąski wsiadał w pociąg. Tutaj się żegnamy - dzięki za wspólną trasę przez 4 wymagające dni! Ja kawałek dalej wjeżdżam do Austrii, deszcz się na szczęście uspokoił, zostały jedynie mokre drogi. Trasa z początku mocno górzysta, wypłaszcza się przed doliną Dunaju (bardzo wysoki poziom rzeki, blisko wylania). No i niestety pojawia się wielki ruch, który solidnie zepsuł ten kawałek, niby trasę puściłem drugorzędnymi drogami, ale samochodów w tym rejonie jest tyle, że i te są pełne aut. W końcówce dnia złapała mnie jeszcze porządna ulewa, na szczęście krótka. Ale wystarczyła by totalnie puściła pożyczona na próbę od Wąskiego kurtka wodoodporna, o której myślałem, że może być wodoodporna ;))
Zdjęcia
Prognozy na dzisiejszy dzień mamy marne, w skrócie ma lać cały czas ;). Ale na starcie nie jest źle, pochmurno, ale jeszcze sucho. Pierwszy odcinek to przejazd tuż koło elektrowni atomowej w Temelinie, ogromne kominy kompleksu widać z wielu kilometrów, bo elektrownia stoi na wzgórzu; trzeba przyznać, że robią wrażenie, mijaliśmy w odległości ledwie kilkudziesięciu metrów. Za Netolicami zaczynają się solidne góry. I na tym odcinku Wąskiego zaczyna boleć mięsień nad kolanem, początkowo delikatnie, ale wraz z dystansem ból się natęża. Za Ceskim Krumlovem (ładnie widać położoną na wzgórzach starą część miasta) podjazdy robią się już bardzo wymagające, jest kilka ścianek po 13-14%. I tutaj Wąski ma już wielkie problemy z jazdą, mięsień boli bardzo mocno. Próbowaliśmy robić szereg zmian z pozycją na rowerze - ale nic to nie dało, do Frymburka (w międzyczasie zaczęła się ulewa) Wąski już ledwo był w stanie dojechać.
Jako, że było to miejsce z którego dawało się jeszcze w miarę sensownie ewakuować do Polski - Wąski zdecydował się wracać. W tej sytuacji innego rozwiązania nie było, bo z taką kontuzją nie dało się jechać, trasa przed nami nawet przy w pełnej sprawności była ekstremalnie trudna, a z poważną kontuzją w górach nie ma już żadnej jazdy. Szkoda wielka, bo bardzo dobrze nam się razem jechało; kontuzja zupełnie zaskakująca, nie kolano co często się na rowerze trafia - a mięsień. Zaskoczył przede wszystkim szybki rozwój kontuzji, dosłownie jakieś 50km od stanu bez bólu do stanu w którym się już jechać nie dało. Może była to kwestia wychłodzenia (dziś się znacznie ochłodziło), może wcześniejszego przeciążenia - ale to czyste spekulacje, w końcu na Maratonie Podróżnika trasa była sporo trudniejsza i nic się nie działo.
Przejechaliśmy jeszcze razem kawałek do Lipna, gdzie Wąski wsiadał w pociąg. Tutaj się żegnamy - dzięki za wspólną trasę przez 4 wymagające dni! Ja kawałek dalej wjeżdżam do Austrii, deszcz się na szczęście uspokoił, zostały jedynie mokre drogi. Trasa z początku mocno górzysta, wypłaszcza się przed doliną Dunaju (bardzo wysoki poziom rzeki, blisko wylania). No i niestety pojawia się wielki ruch, który solidnie zepsuł ten kawałek, niby trasę puściłem drugorzędnymi drogami, ale samochodów w tym rejonie jest tyle, że i te są pełne aut. W końcówce dnia złapała mnie jeszcze porządna ulewa, na szczęście krótka. Ale wystarczyła by totalnie puściła pożyczona na próbę od Wąskiego kurtka wodoodporna, o której myślałem, że może być wodoodporna ;))
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 209.50 km AVS: 22.94 km/h
ALT: 2386 m MAX: 73.00 km/h
Temp:17.0 'C
Alpejski Tydzień - dzień 3
Start tradycyjnie wcześnie, rankiem jedzie się przyjemnie, bo temperatury dużo sensowniejsze do jazdy. Na początku mamy jeszcze trochę górek, następnie czeka nas długie wypłaszczenie doliny Łaby, którą przekraczamy w Hradcu Kralove, a następnie ponownie za Kladrubami. Po 100km gdy stajemy na uroczym rynku w Caslavie na postój jest już ponad 30 stopni, raczymy się tu lodami. Za Caslavem kończy się ulgowy odcinek i zaczyna się typowa "czeska jazda" - czyli non-stop górki. Trasa do Taboru dała nam popalić, bo najcięższy odcinek był skoncentrowany w końcówce trasy, gdy najwięcej mieliśmy w nogach; ale i trasa była coraz ciekawsza, boczne drogi bez większego ruchu. W Taborze już czujemy w nogach dystans, robimy krótką pętelkę po pięknym centrum i wyjeżdżamy z miasta na południe, co wiązało się z ostrym zjazdem ze 100m w pionie (bo Tabor leży na wysokim wzniesieniu nad rzeką), a następnie podjazdem. Pogoda w międzyczasie się zepsuła, pojawiły się ciemne chmury, do tego doszedł przeciwny wiatr. Ale bardzo ambitnie założony dystans twardo przejechaliśmy, aż 220km, nocujemy w lesie przy trasie.
Zdjęcia
Start tradycyjnie wcześnie, rankiem jedzie się przyjemnie, bo temperatury dużo sensowniejsze do jazdy. Na początku mamy jeszcze trochę górek, następnie czeka nas długie wypłaszczenie doliny Łaby, którą przekraczamy w Hradcu Kralove, a następnie ponownie za Kladrubami. Po 100km gdy stajemy na uroczym rynku w Caslavie na postój jest już ponad 30 stopni, raczymy się tu lodami. Za Caslavem kończy się ulgowy odcinek i zaczyna się typowa "czeska jazda" - czyli non-stop górki. Trasa do Taboru dała nam popalić, bo najcięższy odcinek był skoncentrowany w końcówce trasy, gdy najwięcej mieliśmy w nogach; ale i trasa była coraz ciekawsza, boczne drogi bez większego ruchu. W Taborze już czujemy w nogach dystans, robimy krótką pętelkę po pięknym centrum i wyjeżdżamy z miasta na południe, co wiązało się z ostrym zjazdem ze 100m w pionie (bo Tabor leży na wysokim wzniesieniu nad rzeką), a następnie podjazdem. Pogoda w międzyczasie się zepsuła, pojawiły się ciemne chmury, do tego doszedł przeciwny wiatr. Ale bardzo ambitnie założony dystans twardo przejechaliśmy, aż 220km, nocujemy w lesie przy trasie.
Zdjęcia
Dane wycieczki:
DST: 220.60 km AVS: 23.22 km/h
ALT: 2109 m MAX: 62.70 km/h
Temp:25.0 'C