wilk
Warszawa
avatar

Informacje

  • Wszystkie kilometry: 307720.00 km
  • Km w terenie: 837.00 km (0.27%)
  • Czas na rowerze: 560d 11h 19m
  • Prędkość średnia: 22.76 km/h
  • Więcej informacji.
baton rowerowy bikestats.pl

Zaprzyjaźnione strony

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy wilk.bikestats.pl

Archiwum

Linki

Sobota, 20 maja 2023Kategoria >100km, >200km, >300km, >500km, Canyon 2023, Ultramaraton
Race Through Poland 2023 na pełnym spontanie

Race Through Poland przez 4 pierwsze edycje zdobył sobie bardzo dobrą renomę wśród polskich imprez ultra, więc bez zastanawiania się zapisałem się również na 5 edycję. To jeden z najtrudniejszych wyścigów ultra w Polsce, impreza wzorowana na największym europejskim wyścigu Transcontinental Race. Podobnie jak na TCR zawodnicy muszą zaliczyć 4 obowiązkowe punkty kontrolne na których są obowiązkowe segmenty (+ segment startowy i finiszowy), a pomiędzy nimi trasę każdy planuje samodzielnie. Z tym, że na RTP obowiązuje zakaz używania dróg krajowych (poza odcinkami łącznikowymi długości 1km (Polska i Czechy) lub 2km (Słowacja). I to ograniczenie jest tu kluczowe, bo to znacznie podnosi poprzeczkę trudności planowania trasy, powoduje, że ten element ma znaczący wpływ na wynik w wyścigu.


W tym roku start RTP był bardzo nietypowy - raz, że z wysoko położonego schroniska Przysłop pod Baranią Górą (dobrze znanego uczestnikom Wisły 1200), a dwa - start był popołudniowy, o godzinie 16.30. Dojeżdżam dzień wcześniej, już w pociągu spotykam innych zawodników z Warszawy jadących na RTP - Krzyśka Sienkiewicza i Jędrka Gąsiorowskiego, tak więc podróż szybko schodzi na rozmowach o wyścigu. My z Jędrkiem w Pszczynie przesiadamy się na pociąg do Wisły, Krzysiek jedzie do Bielska i dalej koło 50km na kołach. Pociąg do Wisły mało komfortowy, miejsca mało, większą część podróży musieliśmy stać; ale to był pryszcz przy dojeździe na kwaterę. Bo już na pierwszym podjeździe okazuje się, że zaczyna mi mocno strzelać w napędzie, a specjalnie niedługo przed imprezą wymieniałem łożyska w suporcie. Na kwaterze próbowałem z tym coś zrobić, zdjąłem korbę, poprawiałem blaszki kryjące łożyska, smarowałem to, ale niestety bez żadnych sukcesów, co mocno zepsuło mi humor; jazda bardzo górskiego maratonu z mocno trzeszczącym suportem słabo mi się widziała, tak więc już przed startem udało mi się osiągnąć pierwszy szczebel na drabinie wkurzenia ;))

Ale że wyjścia żadnego nie miałem - trzeba było z tym jechać. Noc taka sobie, chciałem pospać na zapas do jakiejś 10-11, ale niewiele z tego wyszło, dlatego nie lubię popołudniowych czy wieczornych startów, zdecydowanie wolę już ruszać wściekle wcześnie, jak na zeszłorocznym RTP, gdy start z Krakowa był o 5 rano. Bo przy popołudniowym starcie wiele dłużej niż przy porannym i tak się nie pośpi, jednym słowem więcej godzin bez snu mamy na starcie. Kwaterę miałem kawałek od schroniska, więc zaliczam dłuższy podjazd pod Przysłop, w schronisku załatwiam wszystkie sprawy formalne, odbieram pakiet i czapeczkę, daję rower do kontroli. Ponad setka zawodników powoduje, że na starcie aż roi się od rowerów, spotykam wielu znajomych z tras ultra, więc oczekiwanie na start przechodzi w bardzo przyjemnej atmosferze. Trochę ten nastrój zepsuł deszcz, który spadł tuż przed startem, ale na szczęście na samym starcie już nie padało, choć droga była mokra. A miało to znaczenie, bo pierwsze parę km to jest zjazd pokonywany wielkim peletonem, dopiero na jego końcu był start ostry. Bardzo więc uważałem, na szczęście obeszło się bez wypadków.

Na Lysą Horę
Pierwsze kilometry trasy od razu pokazują jak wymagający jest segment startowy, szybko pojawiają się nachylenia powyżej 15%, bo to rejon Koniakowa, gdzie aż się roi od potężnych nachyleń.

(fot. Bite of Me)
Po jakiś 10km spotykam Maćka Kordasa, który właśnie przebił oponę na tubelessie, który to system mi tak zachwalał krótko przed startem ;)). Generalnie cały pierwszy segment jedzie się w bliskim towarzystwie innych zawodników - zawsze widać kogoś albo z przodu, albo z tyłu. Segment miał ledwo coś koło 35km, ale dał w kość zdrowo. Zresztą zaraz po jego zakończeniu na granicy z Czechami rozpoczyna się segment na CP1, więc tu również wszyscy zawodnicy mają wspólną trasę. Niestety zaczęła mi szwankować przednia (elektryczna) przerzutka, zmieniało się te biegi na tyle słabo, że musiałem się wziąć za naprawę, przeżyłem też krótką chwilę grozy, gdy nie mogłem znaleźć kluczy imbusowych, bo już się bałem, że jakimś cudem udało mi się je zgubić. Straciłem na tę awarię w sumie z 20min, ale udało mi się ustawić ją poprawnie i już do końca imprezy działała bez zarzutu, nie był to problem z elektroniką, po prostu przerzutka się mechanicznie przesunęła na śrubie i trzeba ją było od nowa wyregulować. Niemniej taka akcja na początku wyścigu irytująca, bo wielu zawodników mnie w tym czasie minęło. 

Pierwszy segment był ulokowany na kultowym czeskim podjeździe, czyli Lysej Horze, na którym jeszcze nigdy nie byłem. Ale oprócz Lysej Hory były jeszcze dwa długie podjazdy + kilka mniejszych, co w całości (licząc z segmentem startowym) dawało potężne przewyższenie ok. 3000m na zaledwie 100km, jednym słowem ta pierwsza setka to była prawdziwa rzeźnia. Do tego były tutaj odcinki szutrowe, zarówno na podjazdach jak i zjazdach, sumarycznie pewnie pod 10km się tego uzbierało; na szczęście odbyło się bez gum, ale jazda po takich drogach na oponach 25mm była daleka od komfortu. Zmierzch łapie mnie po tym szutrowym kawałku, gdy zaczynam podjazd na Lysą Horę, widzę lampki zjeżdżających w dół zawodników z czołówki, to znaczy, ze już ponad godzinę przynajmniej urwali. Góra bardzo wymagająca, dłuższe odcinki po 13-14% i aż koło 700m w pionie, więc jechałem to już na bardzo miękkich nogach, nie tyle sama Lysa Hora tak mi dała popalić, co kumulacja tych 3000m na tak krótkim odcinku.

Na CP1 dojechałem trochę przed 23, więc ta setka zabrała mi ponad 6h (w tym ze 20min na awarię). Mocno zaskoczył mnie fakt, że przede mną dojechało aż ponad 60 zawodników na 86, którzy wystartowali, wiec można powiedzieć, że trzymałem tyły. Trochę to było zadziwiające, bo wcale nie czułem, że słabo jadę, moc znormalizowaną miałem w okolicach 180W, co jak na mnie jest dobrym parametrem. Ale też miałem na tyle doświadczenia, by wiedzieć, że nie opłaca się szarżować powyżej własnych możliwości na samym początku, na każdej imprezie tego typu roi się od "mistrzów pierwszych 300km" i dopiero po pierwszej nocy z grubsza widać na co kogo stać.

W Karkonosze
Po krótkim odpoczynku na punkcie ruszam w dół, teraz czekał mnie zasłużony dłuższy odcinek w miarę płaskiego terenu. Wybrałem wariant przez Ostravę, w mieście nieźle wkurzył mnie koleś na rowerze z silnikiem spalinowym; niepojęte jest dla mnie jak można na takim potworku chcieć jeździć, hałas to generuje potworny, a gość chyba złośliwie siedział mi na ogonie dobre 5-7km.  Do Polski wjeżdżam w rejonie Raciborza, choć samo miasto omijam. Na tym kawałku spotykam dobrze znanego z RTP Krzyśka Wolańskiego (również weterana legendarnej edycji "Weather to Scratch"), chwilę pogadaliśmy, ale Krzysiek mocno narzekał, że słabo mu się jedzie, z tego co pamiętam przeforsował się dość mocnymi treningami przed wyścigiem, coś tam ponaciągał i teraz zaczynały go męczyć kontuzje, jak się okazało później na tyle poważne, ze Krzysiek musiał się wycofać. Ja na szczęście wręcz przeciwnie - czułem się bardzo przyzwoicie, jechałem swoje, widziałem też na monitoringu, że powoli zaczynam się przesuwać do przodu, bo wiele osób zaczynało płacić cenę za ostre rumakowanie po górach na pierwszych 100km. Świta kawałek za Głuchołazami, na zasłużony postój staję po ponad 300km na Orlenie w Nysie. Dzień robi się piękny, za Ząbkowicami Śląskimi jest już wręcz gorąco.

Procentuje mój wariant trasy, jadę bardziej na północ omijając sporo wzniesień z którymi zmagają się inni zawodnicy. Ale koło 400km w nogach powoli zaczyna się kończyć Wersal, zmęczenie coraz większe, a na horyzoncie wyrasta potężny masyw Karkonoszy na który zaraz będę się musiał wspinać. Na stacji w rejonie Mysłakowic robię popas przed górami, zaraz czeka mnie najtrudniejszy segment RTP - 79km i aż 2700m w pionie, ale to dopiero pestka przy informacji co "robi" te 2700m w górę - dwa legendarne dzięki swojemu nachyleniu podjazdy - uznawana za najtrudniejszą górę w Polsce przełęcz Karkonoska i najcięższy podjazd Czech, czyli Modre Sedlo. Do tego gdy ruszam zupełnie się zepsuła pogoda - zaczyna padać, a co dużo gorsze nad Karkonoszami pojawiają się sine chmury; jednym słowem pogoda-marzenie do jazdy na wyższych wysokościach ;). Początkowo popaduje umiarkowanie, chwilami nawet przestaje, ale gdy zaczynam podjazd na Karkonoską (1200m) rozkręca się coraz mocniej. Gdy kończę pierwszą łatwiejszą część podjazdu na wysokości 800m zaczyna się już regularna burza - leje jak z cebra, a do tego co chwilę widać błyskawice.


Była tu wygodna wiata, więc postanowiłem chwilę poczekać czy burza nie przejdzie, bo wjeżdżanie powyżej granicy lasu na dość odkryty rejon przełęczy przy walących piorunach niespecjalnie mi się uśmiechało. Chwilę po mnie dojechała Ede Harrison, zawodniczka z Wielkiej Brytanii i jeszcze jeden zawodnik bodajże z Holandii. Posiedzieliśmy parę minut, ale że burza nie wyglądała na taką co szybko przejdzie - razem z Ede w akompaniamencie gromów (takie atrakcje to tylko na ultra!) ruszamy do góry, Holender jeszcze został.

Za wiatą zaczyna się już rzeźnia z której słynie Karkonoska, ściany powyżej 20% i to wszystko w lejącym na potęgę deszczu. Ale że podprowadzać rower to nie honor - zaciąłem się i wjechałem całość bez pchania, suport trzeszczy już na potęgę, słychać go dobre 50m przed i za mną, na szczęście poza tym nic z napędem się nie dzieje; niemniej od tych trzasków wątroba cały czas rośnie. Przed przełęczą burza przechodzi, kawałek przed szczytem doganiam prowadzących w kategorii par Niemców Roberta Huke i Hannesa Grubnera, z którymi na tym maratonie będę się jeszcze nieraz mijać. Niemcy pojechali w dół, ja jeszcze trochę czasu na przebieranie się straciłem - i ruszam na długi i elegancki zjazd na czeską stronę Karkonoszy. Dojazd do podnóży Morskiego Sedla bynajmniej nie był płaski, na tym kawałku trzeba było zaliczyć wiele krótszych ścianek, które skutecznie wysysały siły. Dojazd do Pecu pod Śnieżką w drugiej części prowadził leśnymi drogami dość słabej jakości, ale pod górę to wiele nie przeszkadza, po wyjechaniu nad poziom lasu na wysokości ok. 1100m otwiera się elegancki widok na główny masyw Karkonoszy, z dobrze widoczną Śnieżką, na tym kawałku mijam się z litewską zawodniczką, rudowłosą Viktorią Tomasevicienie, prowadzącą wówczas wśród kobiet; walczyła dzielnie, ale było widać, ze już jest zdrowo ujechana. Do Pecu wymagający, bardzo mocno nachylony zjazd po wąziutkiej i krętej drodze, na hamulcach obręczowych takie odcinki nie należą do przyjemności, by być w stanie zahamować trzeba cały czas jechać w dolnym chwycie i mocno cisnąć klamki, przez co oczywiście solidnie obrywają dłonie. 

W Pecu robię popas na trawie zbierając siły przed Modrym Sedlem, gdy jadłem swoje zapasy minęła mnie Ede, a z góry zjechali Olo Pachulski i Paweł Miłkowski, którzy po zaliczeniu CP2 planowali (jak wiele osób) nocleg w Pecu. Modre Sedlo kiedyś już wjeżdżałem, więc wiedziałem co mnie czeka, myślę, że to jeszcze cięższy podjazd niż Karkonoska, bo dłuższe są tam odcinki wielkiego nachylenia, do tego była to kolejna góra z rzędu, na sam koniec tego rzeźnickiego segmentu. Na najcięższym odcinku dogoniłem Ede, która już wpychała, jak mi powiedziała - rozpoznawała mnie doskonale już z daleka po moim suporcie :)). Podjazd wyciął mnie strasznie, ale dałem radę wciągnąć bez pchania, choć z paroma zatrzymaniami; końcówka magiczna - już późna faza zmierzchu i przejazd przez śniegowe tunele w rejonie przełęczy (1505m).


Z przełęczy ostry zjazd - i melduję się w schronisku Loucni Bouda, gdzie mieści się drugi Punkt Kontrolny wyścigu. Okazało się, że tutaj mam już 20 miejsce, więc jadąc cały czas bardzo równo nadrobiłem aż ponad 40 pozycji w stosunku do wielu zawodników, którzy przeszarżowali na pierwszym segmencie; dobrze zaplanowana trasa z CP1 też swoje zrobiła.

Na Słowację
Niestety dużym minusem było to, że dojechałem już po zamknięciu schroniskowej kuchni, więc nic zjeść się nie dało; jedynie chwilę odzipnąłem i krótko po tym jak dotarł Kamil Kamyczek ruszyłem w dół. Zjeżdżałem ostrożnie, bo droga z Modrego Sedla jest bardzo wredna - wąska, z dziurawymi odcinkami, do tego jest na niej ileś przepustów na których łatwo można złapać gumę. Do Pecu docieram z dużą ulgą i mocno nawalającymi dłońmi, bo na tak ostrym zjeździe trzeba było cały czas mocno cisnąć hamulce. Po zaliczeniu tego morderczego segmentu ogarnia mnie wielka fala entuzjazmu i na pełnym spontanie postanowiłem jechać drugą noc z rzędu. Nie lubię za wiele planować na takich imprezach, wolę raczej słuchać własnego serca, własnego organizmu, czasem się na tym wygra, czasem przegra - ale dzięki można poczuć tę wielką frajdę jaką odczuwają ludzie, którzy poszli za instynktem zamiast za cyferkami i chłodnymi kalkulacjami.

Pierwsza część nocy idzie bardzo sprawnie, pomimo solidnej ilości górek trzymam sensowne tempo, do tego wysoka motywacja, bo minąłem sporo osób, które zdecydowały się spać w Pecu, nad ranem byłem już w okolicach pierwszej "10". Ale to oczywiście było mocno na kredyt, bo osoby, które wyprzedziłem spały w nocy, a ja miałem drugą nockę z rzędu na siodle. Do tego nie zjadłem normalnego obiadu wieczorem, jechałem tylko na słodyczach, których już miałem resztki i które coraz oporniej mi wchodziły. I nad ranem zacząłem płacić za to cenę, na nogach byłem już koło 48h,a to granica powyżej której zaczyna się już solidne zamulanie; do tego żołądek coraz bardziej zaczynał szwankować, już mnie nawet na wymoioty zaczynało brać. Koło 6 rano kryzys senny dopada mnie z coraz większą siłą, zaczynają się coraz częstsze postoje, jak wstawałem z przystanku to z wielką prędkością przemknął Martin Haubold, kawałek za nim Jakub Tomasik, ciekawy bo bardzo młody zawodnik jeszcze poniżej 20 lat; jak na swoje pierwsze duże ultra doskonale jadący; i jak to często młodzi ludzie trochę narwany i nie do końca ogarniający reguły samowystarczalności ;). W Moravskiej Trebovie wreszcie znajduję otwarty sklep z normalnym jedzeniem, co nieco pomogło na nawalający żołądek, ale senność jest już porażająca. Dwa razy próbowałem drzemek, ale pomimo dobrych warunków (już się ciepło zrobiło) nie byłem w stanie zasnąć, straciłem na te próby blisko godzinę. Ale nawet leżenie bez spania coś tam krzepi, więc jakoś tam się turlałem dalej, ale tempo i morale już sporo niższe niż na początku nocy.

(fot. Bite of Me)
Czechy trochę mnie zaskoczyły dość słabymi asfaltami, tak 15-20 lat temu Czesi mieli sporo lepsze drogi niż w Polsce, obecnie to powiedziałbym, że z polskimi przegrywają; albo po prostu takiego miałem pecha na trasie którą jechałem. Ale i na mniejszych i na większych drogach było sporo odcinków, gdzie prawa część pas była solidnie dziurawa lub z licznymi przełomami; dość skutecznie wybijało to z tempa, utrudniając znacznie jazdę na lemondce. Do tego spory ruch, bo jechałem przez ileś większych miejscowości jak Prościejów, Kromeryż itd. Za Kromeryżem kolejna próba drzemki, po czym wjechałem na długą drogę rowerową wzdłuż Moravy, niby fajna do jazdy, bo asfalt i bez ruchu, ale w drugiej części jazda tym zrobiła się już upierdliwa, bo były przewężenia w rejonie śluz.W Uherskim Hradiszczu jest już upalnie, robię popas na stacji benzynowej, kawałek dalej orientuję się, że zgubiłem fajną i drogą tylną lampkę przypiętą do torby podsiodłowej, miałem oczywiście zapasową (bo tego wymaga regulamin RTP), ale żeby się wylajtować to nie brałem do niej baterii - więc musiałem specjalnie po to zjechać do sklepu i je kupić; to tak w kontekście kretyńskich oszczędności wagowych :)).

Za Uherskim Brodem zaczynają się podjazdy w stronę słowackiej granicy, jedzie się fatalnie, bo podjazd jest na zupełnie odkrytym terenie, a słońce pali już ostro; niby to nie była wielka góra, ale dało mi popalić niewąsko. Po stronie słowackiej upał powoli przechodzi, a gdy dojeżdżam do doliny Wagu to mam już zupełnie inne problemy, bo na horyzoncie pojawiają się sine chmury nadchodzącej burzy, do tego ok. 15km po drogach rowerowych wzdłuż Wagu musiałem jechać pod coraz silniejszy wiatr, jaki prawie zawsze poprzedza burzę. Ale jakimś dzikim fartem udało mi sie uniknąć głównego uderzenia burzy, tylko troche pokapało; w dobrym momecie wypadł mi postój na stacji. Za Trencinem dość wredny objazd by uniknąć krajówki - trzeba było zaliczyć ciężki szutrowy podjazd ze świeżo rozmiękniętą drogą (tamtędy poszła burza, której uniknąłem). Ten odcinek był wredny nawigacyjnie, bo trzeba było mocno lawirować trasą by uniknąć krajówek, a wtedy zawsze łatwo o wpadkę i ja taką też zanotowałem, już pod samym Partizanskie, gdzie miałem nocleg. Wjazd do miasta miałem jakimiś trawiastymi ścieżkami w rejonie polowego lotniska, jeszcze był i błotnisty odcinek na którym usmarowałem mocno rower; tutaj dało się to lepiej zaplanować, ze 20-30min straciłem na tym kawałku. W centrum miasta robię zakupy i jadę do hotelu, tam znowu czas straciłem, bo hotel zamknięty na głucho, musiałem wydzwaniać na telefon zanim ktoś przyszedł i mnie wpuścił; ale porządna regeneracja była mi w tym momencie niezbędna, bo nie spałem już koło 60h. W hotelu notuję kolejną wtopę - okazuje się, że wyrobiło się złącze w ładowarce do ogniw do lampki; tak więc nie byłem ich w stanie naładować; na szczęście miałem je z pewną górką.
Statystyki pierwszego i drugiego dnia:
Dystans  - 909,7km
Średnia prędkość - 20,8km/h
Suma podjazdów - 11 219m

Na Polanę
Pospałem 3h, na cały postój oczywiście zeszło się sporo więcej, ok. 2 w nocy wracam na trasę. Na dzień dobry idzie podjazd na drodze do Żarnovicy, wjeżdża się na poziom ok. 600m, zjazd słabiutki, długo ciągnące się remonty i sporo dziurawych nawierzchni, nocą jechało się tamtędy do niczego. Za Żarnovicą był kawałek bardzo trudny nawigacyjnie, tu liczyłem się z tym, ze moja trasa będzie po szutrach no i tak rzeczywiście było. Tyle że to wcale nie były gładkie szuterki, a droga klasy "ch..., d... i kamieni kupa" ;))


A dopiero świtać zaczynało, więc jeszcze po ciemku po takich drogach trzeba było mocno rzeźbić na szosówce po solidnych kamulcach. Ale to był rejon, gdzie prawie wszyscy zawodnicy mieli takie problemy i musieli omijać krajówkę szutrami, a jeszcze sporo gorzej mieli ludzie którzy do Zvolenia czy Banskej Bystrzycy dojeżdżali od północy lub zachodu. Niemniej po wyścigu dowiedziałem się, że była tam możliwość ominięcia tego kawałka, ale to ledwie paru osobom udało się znaleźć dobry objazd tego wrednego szutrowego kawałka.

Po tym kamienistym kawałku, jeszcze się turlałem spory odcinek po rozmiękniętej łące, tam z kolei błoto kilka razy zapychało mi hamulce, więc kilka razy musiałem je przepychać kluczami imbusowymi i znalezionym patykiem. W sumie tych terenowych rewelacji to było może parę km, ale kosztowało to sporo czasu. Do Zvolenia docieram przed 7, Mac na którego liczyłem był jeszcze zamknięty, wiec robię postój na stacji. Za Zvoleniem kieruję się w stronę gór, jakieś 30km za miastem zaczyna się segment prowadzący na trzeci Punkt Kontrolny. Segment w sporej części urokliwy (pomogła też słoneczna pogoda), wąskie leśne asfalty, ruch minimalny, a w górnej części praktycznie zerowy i niemal brak zabudowań. Kilka razy otwierały się szerokie widoki na zielone hale, jednym słowem miał ten segment wiele klimatu, taki rejon gdzie diabeł mówi dobranoc. Ceną tego było kilka odcinków o chamskiej nawierzchni, jak to z rosyjskiego nazywam "bywszego asfaltu", a prawdziwą wisienką na torcie był ostro nachylony zjazd po nierównych płytach betonowych, z parę kilometrów tego jak pamiętam było - i przez cały odcinek co 3m łup kołami na łączeniu płyt; że ja tu na swoich oponach 25mm gumy nie złapałem to na prawdziwy cud zakrawało ;). Dłonie bardzo mocno obrywały na takich kawałkach, ze dwa razy musiałem stanąć bo prostu na tyle traciłem siłę w dłoniach, ze nie byłem w stanie skutecznie hamować. W tym rejonie ponownie spotykam się z prowadzącymi w kategorii par Niemcami, którzy mnie tu wyprzedzali, później ja ich dogoniłem gdy stawali w sklepie itd. Finałowy podjazd segmentu prowadzi na Polanę - dawny wulkan na którym obecnie ulokowany jest hotel górski. Podjazd zdecydowanie najtrudniejszy na całym segmencie, dobre 750m w pionie i długie odcinki koło 10-12%, do tego na długich odcinkach nawierzchnia jak po bombardowaniu. Na szczyt docieram trochę po Niemcach, hotel choć dość monumentalny to lata świetności ma już dawno za sobą, liczyłem, że zjem tu może jakiś obiad, ale kuchni w ogóle nie było, jedynie kiepściutko wyposażony sklepik ze słodyczami; ale swój klimacik to miejsce bez wątpienia miało. Miałem tu sporo szczęścia do pogody, bo już było widać, że idzie burza, podobnie jak wczoraj dzień był gorący, a po południu niebo zachodziło chmurami i zaczęło lać; ludzi jadących koło 1-2h za mną burza dopadła w rejonie Polany, na dużej wysokości i ten wredny zjazd musieli jechać na mokro. 

Komedia pomyłek
Zjeżdżam z duszą na ramieniu, by nie wpaść w te wielkie leje po bombach, na pierwszym podjeździe za Hrinovą kolejny raz doganiają mnie któżby inny jak nie Niemcy, co już przyznam zaczynało mnie wnerwiać. Kawałek pojechałem z grubsza ich tempem, ale troszkę za mocno jechali by był sens tak się napinać, z rozmowy dowiedziałem się, ze cisną mocno, bo chcą złamać 4 doby na mecie, co wydawało mi się mocno nierealne. Przy czym jeden z Niemców miał kapitalny sposób jazdy po górach - jechał tylko na blacie (i to bynajmniej nie najlżejszym przełożeniu z tyłu), praktycznie cały podjazd na stojąco z nieziemsko niską kadencją. Wydawać by się mogło, że to bezsensowny sposób jeżdżenia - ale jak widać to tylko kwestia czysto indywidualna, są kolarze którzy zdecydowanie wolą przepychać niż młynkować z wysoką kadencją. Po kilku solidniejszych górkach dojeżdżam do większej miejscowości Hnusta, gdzie miałem w planach zjeść wreszcie normalny obiad; ale nie mogłem namierzyć sensownego lokalu i w końcu (znowu na spontanie!) uznałem, że nie będę czasu tracić na szukanie knajpy i pojadę do położonej za 50km Revucy. I była to kluczowa na tym maratonie pomyłka; pomyłka przez którą wkręciłem się w prawdziwą komedię pomyłek ;)).

Bo kawałek za Hnustą zaczęło lać i nie była to bynajmniej mżaweczka, a wielogodzinna ściana deszczu. Na jednym z podjazdów orientuję się, że przestaje mi działać wysokościomierz w Garminie, który zalała wodą, co mnie nieziemsko wnerwiło. O ile wszelakie załamania pogody niewiele mnie ruszają, to na awarie elektroniki reaguję jak 15-latki na trądzik ;)). I to bynajmniej nie na awarię nawigacji, bo to mnie wiele nie rusza, ileś lat jeździłem z papierowymi mapami, swego czasu całą Grecję przejechałem na mapie 1:800tys. Natomiast nic mnie tak nie wyprowadza z równowagi jak awarie samego licznika; to jest dla mnie niepojęte jak przez 20 lat nie można tego poprawnie rozwiązać, ten problem miały pierwsze liczniki z wysokościomierzem na rynku (jak Cateye), ma i najnowszy Garmin za ponad 3000zł, przy czym w modelu 1040 gniazdo wysokościomierza jest po prostu fatalnie rozwiązane, klapka mająca zabezpieczać gniazdo USB ma otwór, przez co woda nie tylko się tam dostaje, ale i stoi, więc wysokościomierz pada nawet na niewielkim deszczu. Z pół godziny poleciało na próby rozwiązania tego problemu, ale w końcu musiałem się poddać. Za to był jakiś mały bonus, bo wkurzyłem się na tyle, ze senność odeszła i znalazłem w sobie siły na mocniejsze ciśnięcie, bo na mnie (pomimo wielu prób) pozytywna motywacja niestety nie działa. Jestem w tym względzie prawdziwym Polakiem, z tych co to w wyborach zawsze głosują "przeciwko", a nie "za"; i im bardziej wkurzony tym mocniejszy, żadne tam psychologiczne nowinki ze zniewieściałego Zachodu nie wchodzą w grę. Zresztą nawet i na Zachodzie najbardziej ikoniczną postacią popkultury jest Darth Vader stojący po Ciemnej Stronie Mocy :)).

Dlatego przewalczyłem zamulenie senne i do Revucy twardo jechałem, pomimo że warunki były tragiczne, lało jak z cebra, było coraz chłodniej, do tego zaczęła się noc. Z tego względu pojechałem trochę dłuższą drogą przez Jelsavę, bo wiedziałem, ze tam jest dobra szosa, a krótsza droga przez góry była po drogach niższej kategorii, więc w tych warunkach nie chciałem ryzykować krętych zjazdów po wąziutkich dróżkach. Przez te wszystkie akcje - z deszczem, z wysokościomierzem i z dłuższą drogą do Revucy (do której wyszło ze 20km więcej niż te 50km co to mi się wydawało w Hnuscie) docieram dopiero koło 21.30, ale jako, że miałem tam namierzoną pizzerię czynną do 22 uznałem, że jestem zwycięzcą ;)). Na stacji benzynowej kupiłem więc jedynie parę słodyczy i pojechałem z kilometr do centrum miasta. A tam okazuje się, ze pizzeria choć otwarta to już jedzenia nie wydaje, to samo było w kilku innych knajpkach. Wracam więc na pełnej rurze na stację, gdzie docieram parę minut po 22, czyli tuż po owej stacji zamknięciu. Noż kur...teczka!

Próby namierzenia noclegu również kończą się widowiskową klęską, pluję sobie w brodę, że nie zarezerwowałem noclegu, gdy wyjeżdżałem z Hnusty, gdy jeszcze były miejsca w Revucy, bo teraz nic nie jest dostępne, byłem nawet w hotelu gdzie na monitoringu widziałem innych zawodników z maratonu, proponowałem że zapłacę pełną cenę za nocleg na glebie - sprawa nie do ruszenia, Słowacy to są straszne nieużyci ludzie, zupełnie inne podejście do człowieka niż w Czechach czy w Polsce i to nie jest tylko moja opinia, to samo słyszałem od niejednej osoby jadącej maraton; zero serdeczności, zero zrozumienia dla pewnych nietypowych sytuacji. I w ten sposób po raz pierwszy w życiu znalazłem się w sytuacji z moich najczarniejszych maratonowych koszmarów - totalnie przemoczony, bez sprzętu do spania, bez suchych ciuchów do przebrania się, a jechać dalej też nie byłem w stanie z powodu zmęczenia i skrajnego niedospania (ledwie 3h snu na 3,5 doby). Niestety właśnie teraz zabrakło rezerwy "sennej" na czarną godzinę, rezerwy z której się wyprztykałem jadąc dwie pierwsze noce z rzędu. Nazywając rzeczy po imieniu - znalazłem się w klasycznej ciemnej dupie...
Statystyki trzeciego dnia:
Dystans - 282,4km
Średnia prędkość - 17,3km/h
Suma podjazdów - 4 622m

Z ciemnej dupy w Tatry
Jako, że deszcz już od wielu godzin padał ulewnie za wielu opcji noclegu na dziko nie miałem, zabunkrowałem się na miejscowym cmentarzu, gdzie była jakaś kaplica czy dom pogrzebowy i zadaszone miejsce, ale leżeć trzeba było na gołym betonie; to miejsce idealnie oddawało stan mojego ducha - memento mori!


Miałem jedynie cieniutki worek NRC, prawie nic to nie dawało, bo byłem cały mokry, a od betonu ciągnęło zimnem. Tak więc o spaniu nie było mowy, tylko trząsłem się w tym worku, a morale jak u Marcellusa Wallace'a z Pulp Fiction "pretty fucking far from OK" ;)). Przekiblowałem tam ze 4h, w końcu nie mogąc spać odpaliłem jakąś stronę z informacjami na telefonie i tam trafiłem na relację z wojny ukraińskiej, z trwających walk o Bachmut. I to mnie błyskawicznie ustawiło do pionu - to ja się tu rozklejam jak ostatni pizdeusz, bo zmarznięty, przemoczony i niedospany muszę biwakować, a tam przecież żołnierze wiele dni siedzą w błocie w okopach, pod kulami i ostrzałem ciężkiej artylerii, a dookoła śmierć, pourywane kończyny, zabici koledzy...

Ruszam więc dalej, deszcz powoli się kończyć zaczynał, po paru km już nie pada. Za Muraniem zaczyna się solidny podjazd, to jeszcze wciągam, ale senność łapie mnie już na potęgę, więc gdy (już po świcie) znalazłem jakiś pustostan przy drodze to się położyłem. Zeszło się ponad 2h, ale tym razem wreszcie z 1-1,5h udało się pospać. Ruszam dalej, w sklepie w Telgarcie (gdzie spałem na zeszłorocznym RTP) robię zakupy, spotykam Tomka Rozmiarka, który podobnie jak ja musiał biwakować na dziko w Revucy. Od Telgartu jadę już po 4 obowiązkowym segmencie, bardzo długim, bo liczącym blisko 200km; pierwszy kawałek bardzo fajny - po Słowackim Raju bocznymi drogami, których dotąd jeszcze nie znałem; następnie na zachód wzdłuż masywu Tatr wśród małych wioseczek i zielonych hal. Same Tatry niestety w chmurach, a szkoda bo przy dobrej pogodzie na tym odcinku są ekstra widoki. W rejonie Tatrzańskiej Stryby znowu zaczyna padać, na podjeździe pod Strbskie Pleso już mocno leje, więc stanąłem się przebrać na długo, bo temperatura poniżej 10'C zaczynała spadać, natomiast Tomek Rozmiarek jadący tuż koło mnie - twardo jechał cały czas na krótki rękawek. Ja jednak byłem bardzo zadowolony, że zdecydowałem się przebrać, bo na zjeździe ze Strbskiego Plesa już i w grubszych ciuchach telepać zaczynało, tym bardziej że na Drodze Wolności było sporo remontów i wahadłowego ruchu.

Podjazd pod Śląski Dom w tych warunkach zniszczył mnie mocno, bo był to najwyższy punkt wyścigu, aż 1670m i drugi co do trudności podjazd na Słowacji (po Kralovej Holi)

(fot. Mateusz Birecki)
Na szczęście u góry nie było wiele zimniej niż na poziomie 1000m jak się obawiałem, niemniej to cholernie ciężki podjazd i na tym poziomie wyjechania już solidnie mnie zniszczył. Ale w Śląskim Domu (gdzie mieścił się czwarty PK) wreszcie dobrze trafiłem - to luksusowy hotel, kuchnia na dużym wypasie, więc w końcu mogłem zjeść ciepły i smaczny posiłek za którym tak długo tęskniłem. Jako, że Mateusz, który był wolontariuszem na punkcie powiedział mi, że chłopaki przede mną robili drzemki w luksusowym hotelowym kiblu spróbowałem i ja, ale tradycyjnie nic z tego nie wyszło ;). Sumarycznie te 45min spędzonych w Śląskim Domu bardzo dobrze mi zrobiło, więc w dalszą trasę ruszyłem nieco wzmocniony. Na zjeździe spotykam znowu Niemców, o 96, czy nawet 100h już zupełnie nie ma mowy, jednak już widziałem że znowu mocno cisną i na pewno będą chcieli mnie dorwać ;). 

Na metę z Niemcami do porzygu
Odcinek do Zakopanego świetnie znałem, pogoda nieco się poprawiła, bo padało już tylko przelotnie, ale dalej było chłodno. Po wjechaniu do Polski znowu mnie zmuliło, chwilę poleżałem sobie na przystanku, próbując oszukać organizm.

(fot. Tadek Ciechanowski)
W Zakopanem postój w Żabce i ostatnie zakupy przed metą, w tym olej spożywczy, bo przez te wszystkie deszcze już mi się skończył zapas smaru do łańcucha ;)). W samym Zakopanem Piko bez litości dla zawodników wstawił nam jeszcze krótką ostrą ściankę po bruku ;)). Następnie już o zmierzchu wjeżdżam na Gubałówkę, gdzie  łapie mnie gęsta mgła, chwilami to widać było na 20m. W Chochołowie musiałem skorzystać z toalety w knajpie, gdy wychodzę to widzę przemykających Niemców. Jak to mówią komentatorzy jeździectwa - śledziona we mnie zagrała i ruszyłem w pogoń. Nażyłowałem się nieźle, ale po paru km ich dorwałem i w sumie aż do rejonu Namestova jechaliśmy w bliskim zasięgu wzroku.

(fot. Tadek Ciechanowski)
Tam musiałem wymienić ogniwo w lampce, która po zaledwie paru km na nowej baterii przełącza mi się na niższy tryb. Motyla noga! Moje ostatnie, rezerwowe ogniwo okazało się walnięte! Wprost fantastyczna wiadomość na ostatnie 100km wyścigu, nocą i w ciężkich górach...

Musiałem więc jechać na trybie 100 lumenów na ogniwach w których zostały resztki prądu, licząc że wytrzymają do końca. Myślałem, ze Niemcy już mi odjechali, ale gdy sprawdziłem monitoring że są za mną, na gravelowym odcinku (był tu objazd krajówki); uznałem więc że chyba złapali tam gumę (a faktycznie stali wcześniej na stacji). Zrobiłem więc błąd i trochę luźniej pojechałem odcinek do polskiej granicy, a gdy tam odpaliłem monitoring to okazało się, że Niemcy cisną jak wszyscy diabli i już prawie mnie dogonili. W sumie nie miałem się z nimi o co ścigać, bo jechali przecież w innej kategorii, to była czysto ambicjonalna rywalizacja, bo i oni ewidentnie za wszelką cenę chcieli mnie dogonić, więc uznałem, że nie odpuszczę i żeby skały srały to tym razem mnie nie dogonią, byłem jak Gandalf krzyczący do Balroga "You shall not pass!" ;). Po takie przeżycia się właśnie jeździ ultra wyścigi!

I w ten sposób zaczął się 50km sprint na metę, na już potężnym poziomie wyprucia. Z Glinki długi zjazd, po czym w Rajczy wjeżdżam na ostatni finiszowy segment wyścigu, do mety zostaje ledwie 40km. Nie wiem jakim cudem, ale jakoś mi się wbiło się w głowę, że ten segment jest stosunkowo łatwy. A tymczasem okazało się, że jest tam potworna rzeźnia - rajd po chyba wszystkich możliwych ostrych ściankach w rejonie Koniakowa. I każdy podjazd jechany do porzygu, bo już z góry widziałem lampki Niemców siedzących mi na ogonie i wiedziałem, że oni widząc moją lampkę i słysząc mój suport nie odpuszczą. Przy czym rejon Koniakowa to nie tylko ostre ściany, bo dochodzą też bardzo wąskie, pełne zakrętów dróżki i równie strome zjazdy. A na poziomie 700-800m wjeżdżało się w gęstą mgłę, więc z tą moją lampką na słabiutkim trybie jechało się na słowo honoru. Była tu też rzeźnicka 20% ściana, której już nie dałem rady wciągnąć, tak z 50m musiałem wepchnąć rower, RTP to jedyny maraton szosowy który mnie w tym zakresie pokonał zmuszając do pchania roweru i to już po raz drugi, bo w 2019 Stóg wpychałem (aczkolwiek tam to wszyscy wpychali).

Ciągnął się ten segment nieprawdopodobnie, w rejonie Zameczka to już był zupełny hardkor, tam ze względu na gęstą mgłę już prawie nic nie było widać, musiałem się orientować na krawędzie szosy, a wtedy nietrudno wylecieć z drogi co kilka razy miało miejsce. Najgorzej było na zjeździe z Zameczka, myślałem, że skoro tam jest rezydencja prezydencka to droga będzie wysokiej jakości, tymczasem wręcz przeciwnie - u góry to była dziura na dziurze. I na tym zjeździe nagle gaśnie mi całkowicie lampka, wpadam centralnie w wielką dziurę i ledwie daję radę wyhamować. Jakimś cudem gumy nie złapałem, ale musiałem wyciągać z bagażu pozostałe ogniwa i założyć do lampki takie w którym jeszcze resztka prądu została. Byłem przekonany, że Niemcy mnie dojdą, ale najwyraźniej i ich musiało w końcu odciąć, bo ostatni raz ich światła widziałem na tej 20% ścianie. Modliłem się by jakoś dotrwać do końca zjazdu i finalnie jakoś się sturlałem na dół na symbolicznym trybie 10 lumenów; w rejonie rezydencji prezydenckiej jest już oświetlenie przy drodze, więc wiedziałem, że jestem uratowany, bo końcowe 7km to już podjazd do schroniska, na którym można i w ogóle bez światła jechać, bo asfalt jest elegancki. Niemniej cisnąłem na maxa do samego końca, oglądając się co chwilę za siebie  nie popełniając już błędu jaki zrobiłem przed polską granicą. Potwornie skatowany, ledwo trzymając się na nogach docieram na metę o 2.16, gdzie wita mnie Paweł Puławski, docieram z czasem 4dni 9h i 46min, co daje mi 15 pozycję w wyścigu; level upodlenia - extreme!



(fot. Adrian Crapciu)

Statystki czwartego dnia:
Dystans - 330,5km
Średnia prędkość - 19,1km/h
Suma podjazdów - 5 796m

Wyścig dla mnie niezwykły, przez bardzo spontaniczną jazdę miałem mnóstwo niespodziewanych sytuacji na trasie, a to walka z sennością i żołądkiem w Czechach, a to konieczność biwakowania będąc całkowicie mokrym na Słowacji, a to epicki wyścig z Niemcami mglistą nocą ze zdychającą lampką. Czy gdym pojechał RTP dokładniej planując ileś spraw uzyskałbym lepszy wynik? Niewątpliwie! Czy żałuję pojechania RTP bardzo spontanicznie? Nigdy w życiu! Pojechałem ten wyścig wierny mickiewiczowskiemu:
"Czucie i wiara silniej mówi do mnie
Niż mędrca szkiełko i oko"

Bo właśnie taka forma jazdy dała mi mnóstwo frajdy i przyjemności, dała wielką przygodę - a to jest dużo ważniejsze niż cyferki. Zrozumiałem też w pełni dlaczego wyścigi samowystarczalne są tym co lubię jeździć najbardziej, wyścig tej długości co RTP to jest zupełnie co innego niż maraton z przepakami i punktami kontrolnymi typu BBT czy RAP. Tutaj wielu spraw po prostu nie da się zaplanować, po pierwszych 500-700km z reguły zaczyna się wielka improwizacja, w moim przypadku była to już skrajna improwizacja. I dlatego wyścigi samowystarczalne w tym aspekcie czysto przygodowym zdecydowanie przerastają imprezy z różnymi formami wsparcia, gdzie kluczowe są cyferki, średnie, waty itd. Na RTP oczywiście parametry czysto kolarskie też są bardzo istotne, ale oprócz tego trzeba umieć sobie dawać radę z mnóstwem innych spraw - z dobrym zaplanowaniem trasy, z całą logistyką jazdy, z naprawami roweru (restrykcyjny w tym zakresie regulamin wymaga pełnej samodzielności). To wszystko zebrane do kupy powoduje, że jazda tego wyścigu jest prawdziwą przygodą.

Oceniając imprezę - Race Through Poland cały czas trzyma bardzo wysoki poziom organizacyjny. Segmenty są zaprojektowane z dużym znawstwem tematu, widać, że to opracowuje kolarz z ogromnym doświadczeniem, jakim jest dyrektor wyścigu Paweł Puławski. Atmosfera na imprezie doskonała, zarówno wśród zawodników jak i na punktach, gdzie wielu wolontariuszy jest bardzo pomocnych i w zdecydowanej większości są to ludzie sami jeżdżący na rowerach, więc doskonale siedzący w temacie. Jednym słowem RTP to wyścig, który polecam każdemu miłośnikowi ultra, obecnie to moim zdaniem zdecydowanie najciekawszy polski ultramaraton szosowy. W tegorocznej edycji nie było żadnych ekstremów z nawierzchniami, na obowiązkowych segmentach było może z 7-8km szutrów, do tego też sporo dziurawych odcinków, ale z tym jadąc RTP trzeba się liczyć, to nie jest impreza dla osób oczekujących tylko gładziutkich asfaltów. Sporo większe ekstrema terenowe trafiłem na odcinkach samodzielne projektowanych, przede wszystkim na Słowacji na dojeździe do trzeciego segmentu, bo tam układ szos był taki, że bardzo trzeba było lawirować by uniknąć zakazanych dróg krajowych. Parę drobnych wpadek przy projektowaniu trasy zaliczyłem, ale generalnie dobrze narysowana trasa była na tym wyścigu moim atutem, bo było sporo ludzi, którzy zaliczyli wpadki nawigacyjne kosztujące długie godziny.

Kwestie sprzętowe - jechałem maraton na rowerze szosowym starszego typu, z hamulcami szczękowymi i oponami 25mm (bo szersze do mojej ramy nie wchodzą). Oczywiście spokojnie da się na takim sprzęcie ukończyć RTP (na takim sprzęcie ukończyłem 3 edycje); niemniej jazda na takim rowerze terenowych odcinków czy często spotykanego na górskich segmentach podłego asfaltu jest bolesna. Amortyzacja jest żadna, mocno obrywa zarówno siedzenie, jak i dłonie. Na całe szczęście w ostatniej chwili zrezygnowałem z jazdy na karbonowych kołach i założyłem zwykłe aluminiowe - i była to doskonała decyzja, bo koła karbonowe ze szczękowymi hamulcami na takich drogach to jest całkowita porażka; tak jechałem w 2022 roku i kosztowało mnie to mocno zdrętwiałe dłonie, które ze 3 miesiące dochodziły do siebie. Jakieś niewielkie zyski ze stożków zupełnie nie są warte dużo gorszego poziomu hamowania na zjazdach, bo to od komfortu najwięcej tu zależy. Natomiast optymalnym rowerem na tego typu trasę będzie szosówka na tarczach przyjmująca dość szerokie opony, rzędu 32mm, widziałem nawet osoby na oponach powyżej 40mm, też i na uszosowionych gravelach dużo ludzi jechało. Taki sprzęt jest najlepszym kompromisem pomiędzy odcinkami szutrowymi oraz normalną szosową jazdą. Awarii na szczęście uniknąłem, mimo bardzo wąskich opon nawet jednego kapcia nie miałem, jedynie regulacja przedniej przerzutki na samym początku maratonu.

Na koniec jeszcze parę słów o moim suporcie. Choć trzeszczał niemożebnie przez cały wyścig udało się dotrzeć bez problemów na metę wyścigu. Parę tygodni po powrocie po wielu próbach rozwiązania tego problemu udało mi się w końcu znaleźć jądro problemu. "Suport" okazał się zaciskiem tylnego koła, który trochę przed wyścigiem zmieniałem. Zasrany zacisk! Ileż to mi krwi na tym wyścigu napsuło to głowa mała! Potwierdziła się stara kolarska prawda, ze ustalenie źródła podejrzanych dźwięków to 95% sukcesu ;))
Zdjęcia z maratonu









Dane wycieczki: DST: 1522.60 km AVS: km/h ALT: 21637 m MAX: 65.10 km/h Temp:14.0 'C

Komentarze
NIE-SA-MO-WI-TE! Chapeau bas, jak mówią Niemcy! ;)
aard
- 08:26 piątek, 12 stycznia 2024 | linkuj
Świetne opisy walki z własnymi słabościami. Gratulacje
mallutky
- 22:33 środa, 10 stycznia 2024 | linkuj
Aha! I dodatkowe gratulacje za dokopanie Niemcom. :)
yurek55
- 18:58 środa, 10 stycznia 2024 | linkuj
Znów kawał dobrej literatury kolarskiej, gratulacje wielkie za RTP!
yurek55
- 18:46 środa, 10 stycznia 2024 | linkuj
Moje uznanie, mega wyczyn i świetna fotorelacja.
Marecki
- 17:18 środa, 10 stycznia 2024 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl