Sobota, 9 września 2023Kategoria Ultramaraton, Canyon Disc 2023, >500km, >300km, >200km, >100km
Maraton Północ - Południe 2023
Początek września to tradycyjnie pora na MPP, który wraz z RTP uważam za najciekawsze szosowe imprezy ultra w Polsce; więc nie mogło mnie zabraknąć na starcie. Uczestnictwo w tej imprezie to już swoisty rytuał - dojazd koleją najpierw do Gdyni, tam przesiadka na pociąg na Hel (gdzie zawsze jest wesoło z kwestią zabierania rowerów ;). Razem z Wyciorem i wieloma innymi kolarzami nocujemy w Cassubii, hotel przeszedł w ostatnim czasie remont, poprawił się standard, ale wraz z tym obsługa wyraźnie zhardziała i zaczęli zabraniać zabierania rowerów do pokoju, z czym we wcześniejszych latach nie było najmniejszego problemu. Na dzień dobry notuję więc starcie z nieuprzejmą babą z recepcji (której podpadłem już tym, że poprosiłem o długi formularz meldunkowy, żebym go wypełniał w czasie gdy obsługiwała osobę przede mną), ale łatwo się nie dałem, więc byłem jednym z nielicznych, którym udało się wstawić rower do pokoju.
Kolejny element rytuału to spacer nad morze, a warunki ku temu są doskonałe - pogoda po prostu perfekcyjna, ciepło, praktycznie zerowy wiatr; doszedłem plażą do Początku Polski; następnie idziemy wraz z Wyciorem, Maćkiem Orszulskim i Tomkiem Iwankiem (z którymi jechaliśmy sporo na tegorocznym Podróżniku) na dobry obiad, gdzie tankujemy do pełna. Noc udało mi się przespać sensownie, a to istotna sprawa przed takim maratonem, szczególnie w kontekście próby jazdy "na jeden strzał", co wymaga dwóch pełnych nocy na rowerze..
Rano przed helską latarnią są już tłumy rowerzystów - w tym roku doskonałe prognozy pogody spowodowały rekordową frekwencję, sumarycznie wystartowało aż 155 osób, do tego obsada jest bardzo mocna. MPP to jeden z nielicznych maratonów, gdzie start jest wspólny, a nie w grupach, więc 150-osobowy peleton robi duże wrażenie.
Tradycyjne wspólne odliczanie przed startem - i o godzinie 9 ruszamy na trasę! Odcinek do Władysławowa, który jedziemy w eskorcie policji okazał się nadspodziewanie szarpany, chwilami było ledwo powyżej 20km/h, chwilami dużo szybciej. Z kolei w drugiej części tego kawałka poszło już bardzo mocne tempo pod 40km/h, z tego co słyszałem podobno jeden z zawodników jadących z przodu wyskoczył mocno przed eskortę policyjną by się wysikać i nie tracić dystansu, na co owa eskorta mocno przyspieszyła.
Maraton circa 1000km można tradycyjnie podzielić na 3 fazy, to się sprawdza na niemal każdej tego typu imprezie:
I faza (0 - 300/400km) - CIŚNIEMY lub jak wolą inni NAKURWIAMY :))
Tę fazę maratonu dobrze określa tekst - "jadę na 110%, wiem że za to beknę, ale i tak nie mogę przestać"
Od Władysławowa zaczyna się prawdziwe ściganie, z przodu od razu formują się mocno cisnące grupki, ja również staram się jechać szybko jak na swoje możliwości, trzymając się blisko Tomka Wyciszczaka, który wygrał tegorocznego Podróżnika. Pierwsze górki dość szybko robią selekcję w peletonikach, ale przy tak dużej liczbie startujących składy grupek mieszają się co chwilę. Widać to szczególnie dobrze na najcięższym kaszubskim podjeździe znad jeziora Żarnowieckiego - tam część osób odpada z wolniejszych grupek, część przesuwa się do przodu.
Generalnie jedzie mi się nadspodziewanie dobrze, w tym roku ledwie 2 razy udało mi się zrobić na trasach pod domem średnie koło 30km/h, a tu daję radę jechać mniej więcej te 30km/h w pagórkowatym terenie; co budzi u mnie pewne obawy co do owej metafory o 110% ;)). Jednak wyścig to zupełnie inny stopień motywacji, nie ma żadnego porównania do jakiś tam nudnych treningów pod domem czy prywatnych wyjazdów, tutaj motywacja jest na zupełnie innym poziomie i pozwala wycisnąć z siebie sporo więcej, zgodnie z kolejną kultową metaforą z Batmana :)
http://www.youtube.com/watch?v=Ldfvw5xAbZ4
Pogoda jest dokonała - słonecznie, a wraz z upływem dnia wręcz ciepło, w okolicach 28 stopni; dla niektórych osób robi się już za gorąco, mi jeszcze ten poziom wiele nie przeszkadza; wiatr przeciwny, ale na tyle symboliczny, że prawie go nie czuć. Koło 70km muszę już stanąć na sikanie odpuszczając fajną grupkę, odtąd jadę z reguły samotnie, choć dalej "zagęszczenie" zawodników jest na tyle duże, że wystarczy postać parę minut by co najmniej kilka osób przejechało. Koło 100km jadę kawałek z Radkiem Rogóżem, co znowu budzi moje obawy czy nie przeginam.
Na pierwszy postój staję na stacji w Egiertowie, tutaj jeszcze jeść mi się wielce nie chciało, więc jedynie uzupełniłem wodę i zjadłem trochę ciastek, na trasę wracając razem z Wyciorem, który tutaj jadł na ciepło. Następnie kawałkami jedziemy wspólnie, po ok. 200km kaszubskie górki odpuszczają i wyraźnie się wypłaszcza. Zaczynają się stopniowe zjazdy w stronę Wisły, przejeżdżamy przez Starogard Gdański, następnie Pelplin na wyjeździe z którego stajemy parę minut na przejeździe kolejowym, gdzie dogania nas ekipa Maćka Orszulskiego i Tomka Iwanka, a jednego z zawodników podczas zsiadania z roweru łapie silny skurcz uda. Kawałek dalej wjeżdżamy na ok.10km na DK91, z drogi widać zamek krzyżacki w Gniewie. Następnie, już po zjechaniu z krajówki jest kapitalny widok na dolinę Wisły i charakterystyczny most pod Kwidzynem, którym wkrótce przekraczamy rzekę.
W Kwidzynie miałem w planach dłuższy postój przed nocą na Orlenie, ale postanawiam iść bardziej na żywioł i stanąć na dłużej dopiero za blisko 100km w Golubiu; niemniej z 15min się zeszło pod Żabką na uzupełnienie płynów i krótkie odzipnięcie. Na wyjeździe z Kwidzyna dogania mnie Żubr, kawałek dalej stajemy na sikanie, a wtedy mija nas Tomek Wyciszczak, więc mobilizujemy się i go doganiamy i dłuższy kawałek jedziemy wspólnie. Coraz bardziej zaczyna mnie też męczyć żołądek, Tomek, który jak zwykle jest przygotowany na każdą ewentualność ratuje mnie proszkami na ból żołądka, które na pewien czas przynoszą ulgę, wielkie dzięki! Ten odcinek bardzo klimatyczny - nadwiślańskie równiny oświetlone zachodzącym słońcem, pachnące lasy sosnowe. Wraz z zachodem słońca jazda się nieco psuje bo zaczyna się bardziej dziurawy odcinek i takich dróg jest sporo na kawałku do Golubia-Dobrzynia. Na krótkim postoju, gdy Tomek coś tam poprawiał Żubr nam odjeżdża i pomimo, że sporo cisnęliśmy to już do Golubia nie udało nam się go dogonić, po tym zakupie Grizla zrobiła się z niego prawdziwa maszyna :)).
Do Golubia docieramy koło 22.20, tutaj pierwszy raz spotykam Tadka Baranowskiego, który już się zbiera do wyjazdu, a chwilę po nas dojeżdża ekipa z którą dojechałem do Kwidzyna. Robię tu dłuższy postój, jem zapiekankę, wracam na trasę trochę po Tomku. Odcinek do Włocławka monotonny, wrześniowa noc długo się ciągnie, do tego kiepskich nawierzchni tutaj też nie brakuje. Spotykam tu Joannę Rumińską-Pietrzak, jedną z trzech bardzo mocnych dziewczyn, które jechały na tegorocznym MPP; ta rywalizacja wśród kobiet była bardzo ciekawa i dość dokładnie ją śledziłem na monitoringu, bo jechałem mniej więcej w przedziale 1-2h od czołówki kobiecej, a na monitoringu dziewczyny miały pomarańczowe kropki, przez co od razu rzucała się w oczy ich pozycja. Ale widać od razu, że to nie był dzień Asi, mocno narzekała na problemy z żołądkiem i jak się okazało później we Włocławku odpuściła dalszą jazdę wycofując się z wyścigu. Na wjeździe do Włocławka dogania mnie ekipa Maćka i Tomka, razem przejeżdżamy brukowanymi uliczkami przez centrum i dojeżdżamy na Orlen, gdzie spotykam starych znajomych, czyli Wyciora i Żubra.
II faza - (300/400-700/800km) - PLANY ZACZYNAJĄ SIĘ SYPAĆ
czyli jak to dystans wyciska swoje piętno na zawodnikach ;)
We Włocławku robię tylko krótki postój zaopatrzeniowy i ruszam parę minut po Tomku postanawiając go dogonić. Ostro się nażyłowałem,, ale udało mi się dojechać i spory odcinek jedziemy wspólnie, a to rozmawiając, a to jadąc w zasięgu światełek. Noc jest bardzo wilgotna, przez co muszę jechać bez okularów, robi się też coraz chłodniej, więc w pewnym momencie decyduję się zatrzymać na przebranie się na długo i tutaj chyba ostatni raz się widziałem na maratonie z Tomkiem Wyciszczakiem - dzięki za wspólną jazdę! Później trochę tego żałowałem, bo temperatura była w sumie na granicy i można było dać sobie radę bez nogawek czy zimowej czapki; to zależało od fragmentu trasy - na odcinkach przez łąki gdzie mgła się kumulowała wjeżdżało się w takie "zastoiska mrozowe", a jak wyjeżdżało się z owej mgły to było całkiem znośnie. W Kutnie nie stawałem na stacji, na wyjeździe z miasta spotykam jadącą samotnie Magdalenę Łączak, która jako cały bagaż miała jedynie malutką narzędziowa podsiodłówkę i kamizelkę sportową. Za Kutnem powoli zaczyna już dnieć - pierwsza nocka przetrwana, a to zawsze duży zastrzyk motywacyjny.
Rejony pod Łodzią całkiem przyjemne do jazdy, o tej godzinie nie ma jeszcze dużego ruchu. Dociągam do Lutomierska na Orlen na 556km i tam robię duży popas na ok. 45min jedząc m.in. pizzę (prawdziwa pizza to nie jest, ale zapchać się zawsze można), co mi nieźle zrobiło bo z żołądkiem znowu jest wyraźnie gorzej. Na stacji spotkałem Krzyśka Sienkiewicza, któremu zgodnie z fazą wyścigu plany się nieco zmieniły i przestawił tryb jazdy z mocno sportowego na bardziej podróżniczy ;).
Gdy kończę postój dojeżdża większa ekipa z Maćkiem, Tomkiem i Tadkiem, po jakiś 20-30km doganiają mnie Tadek z Markiem Garusem z Grupetta, kawałek z nimi pojechałem, ale było to dla mnie nieco za mocne tempo, a przede wszystkim grupowa jazda wymaga szarpanej jazdy z fazami przyspieszeń na zmianie, a to już na tym etapie wyścigu mi zupełnie nie służy, wolę jechać samotnie trochę wolniej, ale równym tempem. Ale generalnie jest całkiem dobrze - w 24h udało się ujechać 590km, a to jak na mnie doskonały wynik. Niemniej dzisiejszego dnia warunki są inne niż wczoraj i jazda grupowa na tym odcinku bardzo dużo wnosi - bo tym razem okolica jest głównie bezleśna i przeciwny wiatr jest wyraźnie odczuwalny, a prawie cały czas wieje w buźkę. Do tego szybko zaczyna się robić gorąco, gdy dojeżdżamy w rejon Kleszczowa to już zaczyna smażyć koło 30 stopni. Chłopaki robią tu dłuższy postój, ja jedynie tankuję i jadę dalej.
Kolejny odcinek to narastający kryzys - kumulacja dystansu, upału i przeciwnego wiatru powoduje, że jedzie mi się coraz słabiej. Im bliżej Jury tym bardziej podnosi się temperatura, chwilami osiągając poziom 33 stopni. Do tego kilka mało efektywnych postojów oraz rosnące problemy z żołądkiem. Po przecięciu DK46 na ok. 725km wjeżdżam na Próg Lelowski - i zaczyna się Jura, od teraz to już niemal do mety będą same podjazdy. Idzie to dość drętwo, do tego w niedzielne popołudnie ruch na jurajskich szosach jest chwilami dotkliwy, szczególnie, że trasa MPP prowadzi koło pięknych zamków w Bobolicach i Mirowie, które w doskonałą niedzielną pogodę wiele osób wybrało się odwiedzić.
Problemy żołądkowe sięgają apogeum tuż przed Podzamczem, tutaj już tak mnie docisnęło, że blisko było do słynnej akcji Toma Dumouilina z Giro d'Italia, na szczęście miejsce było dużo lepsze, a ja posiadałem "taśmę życia" :))
https://www.youtube.com/watch?v=2gr970HUV74
Na Podzamczu miła niespodzianka - spotykam mieszkającego w Ogrodzieńcu Marka Dembowskiego, który wyjechał na rowerze pokibicować na trasę maratonu, a kawałek dalej dołącza się jadący z naprzeciwka Zbyszek. Bardzo fajnie było się na chwilę wyrwać z monotonii samotnej jazdy, pogadać ze znajomymi - dzięki chłopaki! Za Kluczami doganiają mnie Krzysztof Sienkiewicz i Marek Garus - razem dojeżdżamy do prawdziwej mekki rowerowych maratończyków, czyli McDonaldsa w Olkuszu. A po posiłku w owym McDonaldsie - już do końca trasy nie miałem większych problemów z żołądkiem, a ludzie tak narzekają na tamtejszą dietę :))
III faza (700/800km - META) - IMPROWIZACJA!
czyli zwycięstwo spontanu nad rozsądkiem ;)
W Olkuszu mam w nogach już potężną liczbę 800km, do tego wyjeżdżam z miasta, gdy właśnie zaczyna się druga noc na trasie. To zawsze jest bardzo śliski temat - czy jechać na wynik i pójść spontanicznie na żywioł drugiej nocy, walcząc z nieuchronną sennością i przenosząc się w odmienne stany świadomości? Czy też pójść za głosem rozsądku - wziąć nocleg, przespać się ze 3-4h i ruszyć na trasę w miarę zregenerowanym, do tego robiąc najpiękniejszy górski odcinek maratonu za światła dziennego? Ale jako, że ultra rzadko idzie w parze z rozsądkiem - postanawiam jednak spróbować pojechać całość na jeden strzał, co oznacza całą drugą noc w siodle; co będzie to będzie - nie ma to jak stara dobra improwizacja!
Wyjazd z Olkusza to chyba najsłabsza część trasy tegorocznego maratonu - długi podjazd pokonywany w wielkim ruchu samochodowym, fatalnie to się jechało. Sytuacja uspokaja się dopiero po ok. 10km, po zjechaniu z drogi wojewódzkiej do Chrzanowa. W tym roku rejon dolinek podkrakowskich idzie zupełnie nowym wariantem, kilku odcinków zupełnie nie znałem, szczególnie ciekawego kawałka wąską dróżką w rejonie rezerwatu przyrody Doliny Potoku Rudno; było tam kilka ostrych ścianek, a i też zjazdy tak wąskimi drogami wymagały dużej koncentracji. Sumarycznie wymagający odcinek, trzeba było zaliczyć wiele podjazdów zanim się dotarło do Wisły, którą już po raz trzeci na tym maratonie przekraczamy tamą w Łączanach.
Po drugiej stronie Wisły zawodników witają ostre ścianki Pogórza Wielickiego, na odcinku do Wadowic były 3 solidniejsze podjazdy, w tym ostra 13% ścianka w Witanowicach, którą dobrze zapamiętałem z wcześniejszych wyjazdów. Na Orlenie w Wadowicach spotykam się z Marcinem Kabałą i Gosią Warelich zajmującą obecnie 2 pozycję wśród kobiet; prowadząca Marta Gryczko jest ok. 1,5-2h z przodu. Po krótkim postoju wyjeżdżamy w trójkę, za Wadowicami fajny odcinek drogą rowerową, a następnie zaczyna się najostrzejszy podjazd tegorocznego MPP, czyli Leśniówka drogą ze Świnnej-Poręby. Podjazd ostro daje w kość, pierwszy odcinek 15%, później lekko łagodnieje, by w drugiej dużo dłuższej części znów uderzyć do 15% i trzymać już do końca. Ale wszyscy troje dajemy radę wciągnąć to w korbach, jadąc w pewnych odstępach. Później jest druga, nieco łatwiejsza ścianka i trzeci, znowu bardzo wymagający podjazd, czyli Marcówka. Na szczyt wjeżdżamy razem z Marcinem, Gosi nie ma, bo jak się później okazało zdecydowała się chwilę przespać.
Puszczam lepiej zjeżdżającego Marcina przodem i po jakimś kilometrze zjazdu widzę sytuację, która zmroziła mi krew w żyłach - rower leży na środku drogi, przed nim leży Marcin, gdy podjeżdżam bliżej widzę krew na asfalcie. Okazało się, że w bok roweru Marcina uderzyła sarna, w wyniku czego upadł i uderzył głową o szosę. Z początku Marcin jest w niezłym szoku, nie bardzo kontaktuje co i jak; ale zdecydowanie nie chce by wzywać pogotowie. Niemniej w tym stanie nie można go było zostawiać samego w środku nocy na zadupiu, trzeba go było asekurować do pobliskiej stacji BP w Zembrzycach, gdzie jest już cywilizacja. Parę kolejnych osób przejechało nie będąc specjalnie skorymi do pomocy, na szczęście trafił się jeszcze jeden zawodnik z którym wspólnie asekurujemy Marcina do Zembrzyc. Jedziemy z duszą na ramieniu, bo początkowo Marcina znosiło w stronę krawężnika, ale później już doszedł jako tako do siebie i jechał nawet po 40km/h. Dodatkowym problemem jest mocno szwankujący napęd, w wyniku uderzenia sarny w rower awarii uległa przednia przerzutka, a blat się wygiął, tak więc gdy Marcin kręci to napęd mocno skacze; ale na szczęście ten odcinek to były głównie zjazdy.
Docieramy z ulgą na wygodną stację BP, jest tutaj kanapa, gdzie można się sensownie przespać. Marcin Kabała to prawdziwy twardziel - odpoczął kilka godzin i pomimo tego groźnego wypadku kontynuował jazdę. Na szczęście miał ze sobą normalne, pełnowymiarowe kombinerki, którymi naprostował jako-tako blat, ruszył dalej i dał radę dojechać na metę z czasem 58h38min! Chapeau bas!
Na całą tę operację poleciało ze 30min, tyle dobrego, że adrenaliny dało to tyle, że senność odeszła mnie na parę godzin. Ruszam więc dalej, w rejonie Suchej i Makowa ciekawy objazd ruchliwej DK28, boczna lokalna dróżka na której było kilka krótkich, ale bardzo ostrych ścianek. Następnie sprawnie zaliczam długi i wymagający podjazd do Wieprzca, spotykani w tym rejonie rowerzyści są poubierani we wszystko co mają, podczas gdy ja jadę jedynie w krótkich spodenkach, rękawkach i cienkiej bluzie. Nie chciało mi się już tracić czasu na ubieranie jak zeszłej nocy, a dawało się wytrzymać, bo na podjazdach temperatura szybko szła do góry, na zjazdach oczywiście trochę trzepało, ale do przeżycia; za to taka jazda typu "hipotermicznego" dobrze mi zrobiła na problemy z sennością.
Na długim zjeździe do Skomielnej spotykam prowadzącą wśród kobiet Martę Gryczko z charakterystycznym długim warkoczem oraz jadącego z nią Krzysztofa Tlagę.
Widać było, ze Marta jest już solidnie ujechana, ale zrobiła na mnie duże wrażenie tym, że cały czas nie odpuszczała, jak było za ciężko pod górę to najwyżej schodziła na chwilę z roweru; ale cały czas do przodu; taka właśnie mocna psychika jest kluczowa na ultra i widać ją najlepiej nie wtedy, gdy jesteśmy w pełni sił, a właśnie w takich sytuacjach jak ta, gdy już dochodzimy do ściany. Zarówno Marta Gryczko, jak i Gosia Warelich uzyskały czasy poniżej 50h i są pierwszymi paniami którym się to udało na MPP od czasu, gdy przestała jeździć polska Królowa Ultra, czyli Agata Wójcikiewicz; kolejne chapeau bas dla obu dziewczyn!
Kontynuuję jazdę, w rejonie Naprawy bardzo sztywna ścianka, znana mi z powrotów z Głodówki do Krakowa, jakoś w drugą stronę nie wydawała się aż tak ostra :)). Za Naprawą dłuższy odcinek dojazdowy do Raby Wyżnej, niby tu większych podjazdów nie było, ale cały czas teren pofalowany, do tego robi się już naprawdę zimno, koło 6 stopni, więc z ulgą przyjmuję początek podjazdu na Harkabuz. Tutaj dogania mnie Marek Garus, później ja go trochę wyprzedzam, a wreszcie na szczycie spotykamy jeszcze dwóch zawodników, w tym Tomka Iwanka i tą czwórką jedziemy prawie do mety. Podjazd bardzo długi, najdłuższy na tym maratonie, w sumie aż 400m w pionie i też sporo trudniejszy niż to miałem w pamięci, trzymał długimi fragmentami 9-10%, na tym poziomie zmęczenia dał nieźle w kość. Na Harkabuzie doskonale widać zjawisko inwersji temperaturowej - na górze na 800m jest koło 12 stopni. A tymczasem gdy zjeżdżamy w dół i wjeżdżamy na silnie zamglone łąki Podhala to temperatura spada do zaledwie 4'C, dzięki czemu poprawiłem mój rekord temperaturowy jazdy w krótkich spodenkach ;)). W moim zestawie ubraniowym zrobiło się już mocno poniżej granicy komfortu, ale nie było czasu na przebieranie się, a meta na tyle blisko, że uznałem, iż dam radę przetrzymać. Za Czarnym Dunajcem zaczęło dnieć, a sam wschód słońca oglądamy ze szczytu podjazdu na Ząb.
Z Zębu szybki zjazd, zaczyna się już poranny ruch, potem podjazd przez Murzasichle, który mnie zaskoczył, bo poprzednim razem, gdy ten wariant był na MPP prowadził główną drogą na Toporową Cyrhlę, teraz jedziemy bokiem przez kolejne wymagające, ponad 10% ścianki. Na skrzyżowaniu z Drogą Oswalda Balcera na chwilę stanąłem by wyjąć czekoladę z sakwy, bo już mnie odcinać zaczynało, w tym czasie dwójka zawodników z naszej grupki odjechała i już na nas nie czekała; my z Tomkiem Iwankiem wspólnie zaliczamy podjazd na Wierch Poroniec, przed wjazdem na Głodówkę jeszcze strzelamy sobie fotki z piękną panoramą Tatr i razem meldujemy się na mecie z czasem 46h45min co dało 22 pozycję na 155 osób, które wystartowały.
Wyścig dla mnie bardzo udany, udało się zrealizować sportowe założenia i zejść poniżej 48h. Pogoda na maratonie dopisała, dzięki czemu odsetek wycofów nie był duży; zdecydowaną większość trasy jechało się z dużą przyjemnością. Co nie znaczy, że było łatwo, upał drugiego dnia dochodził do 33 stopni, a to we wrześniu duża rzadkość, do tego doszedł przeciwny wiatr, co spowodowało, że ten drugi dzień dla większości ludzi był kryzysowy. Do tego tradycyjnie MPP oznacza masę przygód, przez ten 1000km tyle się dzieje, że trudno to wszystko ogarnąć. No i oczywiście trzymająca wspaniały klimat meta na Głodówce, pod tym względem zdecydowanie numer jeden na polskich maratonach; podziękowania dla organizatorów za świetną imprezę!
Zdjęcia z maratonu
Komentarze
Początek września to tradycyjnie pora na MPP, który wraz z RTP uważam za najciekawsze szosowe imprezy ultra w Polsce; więc nie mogło mnie zabraknąć na starcie. Uczestnictwo w tej imprezie to już swoisty rytuał - dojazd koleją najpierw do Gdyni, tam przesiadka na pociąg na Hel (gdzie zawsze jest wesoło z kwestią zabierania rowerów ;). Razem z Wyciorem i wieloma innymi kolarzami nocujemy w Cassubii, hotel przeszedł w ostatnim czasie remont, poprawił się standard, ale wraz z tym obsługa wyraźnie zhardziała i zaczęli zabraniać zabierania rowerów do pokoju, z czym we wcześniejszych latach nie było najmniejszego problemu. Na dzień dobry notuję więc starcie z nieuprzejmą babą z recepcji (której podpadłem już tym, że poprosiłem o długi formularz meldunkowy, żebym go wypełniał w czasie gdy obsługiwała osobę przede mną), ale łatwo się nie dałem, więc byłem jednym z nielicznych, którym udało się wstawić rower do pokoju.
Kolejny element rytuału to spacer nad morze, a warunki ku temu są doskonałe - pogoda po prostu perfekcyjna, ciepło, praktycznie zerowy wiatr; doszedłem plażą do Początku Polski; następnie idziemy wraz z Wyciorem, Maćkiem Orszulskim i Tomkiem Iwankiem (z którymi jechaliśmy sporo na tegorocznym Podróżniku) na dobry obiad, gdzie tankujemy do pełna. Noc udało mi się przespać sensownie, a to istotna sprawa przed takim maratonem, szczególnie w kontekście próby jazdy "na jeden strzał", co wymaga dwóch pełnych nocy na rowerze..
Rano przed helską latarnią są już tłumy rowerzystów - w tym roku doskonałe prognozy pogody spowodowały rekordową frekwencję, sumarycznie wystartowało aż 155 osób, do tego obsada jest bardzo mocna. MPP to jeden z nielicznych maratonów, gdzie start jest wspólny, a nie w grupach, więc 150-osobowy peleton robi duże wrażenie.
Tradycyjne wspólne odliczanie przed startem - i o godzinie 9 ruszamy na trasę! Odcinek do Władysławowa, który jedziemy w eskorcie policji okazał się nadspodziewanie szarpany, chwilami było ledwo powyżej 20km/h, chwilami dużo szybciej. Z kolei w drugiej części tego kawałka poszło już bardzo mocne tempo pod 40km/h, z tego co słyszałem podobno jeden z zawodników jadących z przodu wyskoczył mocno przed eskortę policyjną by się wysikać i nie tracić dystansu, na co owa eskorta mocno przyspieszyła.
Maraton circa 1000km można tradycyjnie podzielić na 3 fazy, to się sprawdza na niemal każdej tego typu imprezie:
I faza (0 - 300/400km) - CIŚNIEMY lub jak wolą inni NAKURWIAMY :))
Tę fazę maratonu dobrze określa tekst - "jadę na 110%, wiem że za to beknę, ale i tak nie mogę przestać"
Od Władysławowa zaczyna się prawdziwe ściganie, z przodu od razu formują się mocno cisnące grupki, ja również staram się jechać szybko jak na swoje możliwości, trzymając się blisko Tomka Wyciszczaka, który wygrał tegorocznego Podróżnika. Pierwsze górki dość szybko robią selekcję w peletonikach, ale przy tak dużej liczbie startujących składy grupek mieszają się co chwilę. Widać to szczególnie dobrze na najcięższym kaszubskim podjeździe znad jeziora Żarnowieckiego - tam część osób odpada z wolniejszych grupek, część przesuwa się do przodu.
Generalnie jedzie mi się nadspodziewanie dobrze, w tym roku ledwie 2 razy udało mi się zrobić na trasach pod domem średnie koło 30km/h, a tu daję radę jechać mniej więcej te 30km/h w pagórkowatym terenie; co budzi u mnie pewne obawy co do owej metafory o 110% ;)). Jednak wyścig to zupełnie inny stopień motywacji, nie ma żadnego porównania do jakiś tam nudnych treningów pod domem czy prywatnych wyjazdów, tutaj motywacja jest na zupełnie innym poziomie i pozwala wycisnąć z siebie sporo więcej, zgodnie z kolejną kultową metaforą z Batmana :)
http://www.youtube.com/watch?v=Ldfvw5xAbZ4
Pogoda jest dokonała - słonecznie, a wraz z upływem dnia wręcz ciepło, w okolicach 28 stopni; dla niektórych osób robi się już za gorąco, mi jeszcze ten poziom wiele nie przeszkadza; wiatr przeciwny, ale na tyle symboliczny, że prawie go nie czuć. Koło 70km muszę już stanąć na sikanie odpuszczając fajną grupkę, odtąd jadę z reguły samotnie, choć dalej "zagęszczenie" zawodników jest na tyle duże, że wystarczy postać parę minut by co najmniej kilka osób przejechało. Koło 100km jadę kawałek z Radkiem Rogóżem, co znowu budzi moje obawy czy nie przeginam.
Na pierwszy postój staję na stacji w Egiertowie, tutaj jeszcze jeść mi się wielce nie chciało, więc jedynie uzupełniłem wodę i zjadłem trochę ciastek, na trasę wracając razem z Wyciorem, który tutaj jadł na ciepło. Następnie kawałkami jedziemy wspólnie, po ok. 200km kaszubskie górki odpuszczają i wyraźnie się wypłaszcza. Zaczynają się stopniowe zjazdy w stronę Wisły, przejeżdżamy przez Starogard Gdański, następnie Pelplin na wyjeździe z którego stajemy parę minut na przejeździe kolejowym, gdzie dogania nas ekipa Maćka Orszulskiego i Tomka Iwanka, a jednego z zawodników podczas zsiadania z roweru łapie silny skurcz uda. Kawałek dalej wjeżdżamy na ok.10km na DK91, z drogi widać zamek krzyżacki w Gniewie. Następnie, już po zjechaniu z krajówki jest kapitalny widok na dolinę Wisły i charakterystyczny most pod Kwidzynem, którym wkrótce przekraczamy rzekę.
W Kwidzynie miałem w planach dłuższy postój przed nocą na Orlenie, ale postanawiam iść bardziej na żywioł i stanąć na dłużej dopiero za blisko 100km w Golubiu; niemniej z 15min się zeszło pod Żabką na uzupełnienie płynów i krótkie odzipnięcie. Na wyjeździe z Kwidzyna dogania mnie Żubr, kawałek dalej stajemy na sikanie, a wtedy mija nas Tomek Wyciszczak, więc mobilizujemy się i go doganiamy i dłuższy kawałek jedziemy wspólnie. Coraz bardziej zaczyna mnie też męczyć żołądek, Tomek, który jak zwykle jest przygotowany na każdą ewentualność ratuje mnie proszkami na ból żołądka, które na pewien czas przynoszą ulgę, wielkie dzięki! Ten odcinek bardzo klimatyczny - nadwiślańskie równiny oświetlone zachodzącym słońcem, pachnące lasy sosnowe. Wraz z zachodem słońca jazda się nieco psuje bo zaczyna się bardziej dziurawy odcinek i takich dróg jest sporo na kawałku do Golubia-Dobrzynia. Na krótkim postoju, gdy Tomek coś tam poprawiał Żubr nam odjeżdża i pomimo, że sporo cisnęliśmy to już do Golubia nie udało nam się go dogonić, po tym zakupie Grizla zrobiła się z niego prawdziwa maszyna :)).
Do Golubia docieramy koło 22.20, tutaj pierwszy raz spotykam Tadka Baranowskiego, który już się zbiera do wyjazdu, a chwilę po nas dojeżdża ekipa z którą dojechałem do Kwidzyna. Robię tu dłuższy postój, jem zapiekankę, wracam na trasę trochę po Tomku. Odcinek do Włocławka monotonny, wrześniowa noc długo się ciągnie, do tego kiepskich nawierzchni tutaj też nie brakuje. Spotykam tu Joannę Rumińską-Pietrzak, jedną z trzech bardzo mocnych dziewczyn, które jechały na tegorocznym MPP; ta rywalizacja wśród kobiet była bardzo ciekawa i dość dokładnie ją śledziłem na monitoringu, bo jechałem mniej więcej w przedziale 1-2h od czołówki kobiecej, a na monitoringu dziewczyny miały pomarańczowe kropki, przez co od razu rzucała się w oczy ich pozycja. Ale widać od razu, że to nie był dzień Asi, mocno narzekała na problemy z żołądkiem i jak się okazało później we Włocławku odpuściła dalszą jazdę wycofując się z wyścigu. Na wjeździe do Włocławka dogania mnie ekipa Maćka i Tomka, razem przejeżdżamy brukowanymi uliczkami przez centrum i dojeżdżamy na Orlen, gdzie spotykam starych znajomych, czyli Wyciora i Żubra.
II faza - (300/400-700/800km) - PLANY ZACZYNAJĄ SIĘ SYPAĆ
czyli jak to dystans wyciska swoje piętno na zawodnikach ;)
We Włocławku robię tylko krótki postój zaopatrzeniowy i ruszam parę minut po Tomku postanawiając go dogonić. Ostro się nażyłowałem,, ale udało mi się dojechać i spory odcinek jedziemy wspólnie, a to rozmawiając, a to jadąc w zasięgu światełek. Noc jest bardzo wilgotna, przez co muszę jechać bez okularów, robi się też coraz chłodniej, więc w pewnym momencie decyduję się zatrzymać na przebranie się na długo i tutaj chyba ostatni raz się widziałem na maratonie z Tomkiem Wyciszczakiem - dzięki za wspólną jazdę! Później trochę tego żałowałem, bo temperatura była w sumie na granicy i można było dać sobie radę bez nogawek czy zimowej czapki; to zależało od fragmentu trasy - na odcinkach przez łąki gdzie mgła się kumulowała wjeżdżało się w takie "zastoiska mrozowe", a jak wyjeżdżało się z owej mgły to było całkiem znośnie. W Kutnie nie stawałem na stacji, na wyjeździe z miasta spotykam jadącą samotnie Magdalenę Łączak, która jako cały bagaż miała jedynie malutką narzędziowa podsiodłówkę i kamizelkę sportową. Za Kutnem powoli zaczyna już dnieć - pierwsza nocka przetrwana, a to zawsze duży zastrzyk motywacyjny.
Rejony pod Łodzią całkiem przyjemne do jazdy, o tej godzinie nie ma jeszcze dużego ruchu. Dociągam do Lutomierska na Orlen na 556km i tam robię duży popas na ok. 45min jedząc m.in. pizzę (prawdziwa pizza to nie jest, ale zapchać się zawsze można), co mi nieźle zrobiło bo z żołądkiem znowu jest wyraźnie gorzej. Na stacji spotkałem Krzyśka Sienkiewicza, któremu zgodnie z fazą wyścigu plany się nieco zmieniły i przestawił tryb jazdy z mocno sportowego na bardziej podróżniczy ;).
Gdy kończę postój dojeżdża większa ekipa z Maćkiem, Tomkiem i Tadkiem, po jakiś 20-30km doganiają mnie Tadek z Markiem Garusem z Grupetta, kawałek z nimi pojechałem, ale było to dla mnie nieco za mocne tempo, a przede wszystkim grupowa jazda wymaga szarpanej jazdy z fazami przyspieszeń na zmianie, a to już na tym etapie wyścigu mi zupełnie nie służy, wolę jechać samotnie trochę wolniej, ale równym tempem. Ale generalnie jest całkiem dobrze - w 24h udało się ujechać 590km, a to jak na mnie doskonały wynik. Niemniej dzisiejszego dnia warunki są inne niż wczoraj i jazda grupowa na tym odcinku bardzo dużo wnosi - bo tym razem okolica jest głównie bezleśna i przeciwny wiatr jest wyraźnie odczuwalny, a prawie cały czas wieje w buźkę. Do tego szybko zaczyna się robić gorąco, gdy dojeżdżamy w rejon Kleszczowa to już zaczyna smażyć koło 30 stopni. Chłopaki robią tu dłuższy postój, ja jedynie tankuję i jadę dalej.
Kolejny odcinek to narastający kryzys - kumulacja dystansu, upału i przeciwnego wiatru powoduje, że jedzie mi się coraz słabiej. Im bliżej Jury tym bardziej podnosi się temperatura, chwilami osiągając poziom 33 stopni. Do tego kilka mało efektywnych postojów oraz rosnące problemy z żołądkiem. Po przecięciu DK46 na ok. 725km wjeżdżam na Próg Lelowski - i zaczyna się Jura, od teraz to już niemal do mety będą same podjazdy. Idzie to dość drętwo, do tego w niedzielne popołudnie ruch na jurajskich szosach jest chwilami dotkliwy, szczególnie, że trasa MPP prowadzi koło pięknych zamków w Bobolicach i Mirowie, które w doskonałą niedzielną pogodę wiele osób wybrało się odwiedzić.
Problemy żołądkowe sięgają apogeum tuż przed Podzamczem, tutaj już tak mnie docisnęło, że blisko było do słynnej akcji Toma Dumouilina z Giro d'Italia, na szczęście miejsce było dużo lepsze, a ja posiadałem "taśmę życia" :))
https://www.youtube.com/watch?v=2gr970HUV74
Na Podzamczu miła niespodzianka - spotykam mieszkającego w Ogrodzieńcu Marka Dembowskiego, który wyjechał na rowerze pokibicować na trasę maratonu, a kawałek dalej dołącza się jadący z naprzeciwka Zbyszek. Bardzo fajnie było się na chwilę wyrwać z monotonii samotnej jazdy, pogadać ze znajomymi - dzięki chłopaki! Za Kluczami doganiają mnie Krzysztof Sienkiewicz i Marek Garus - razem dojeżdżamy do prawdziwej mekki rowerowych maratończyków, czyli McDonaldsa w Olkuszu. A po posiłku w owym McDonaldsie - już do końca trasy nie miałem większych problemów z żołądkiem, a ludzie tak narzekają na tamtejszą dietę :))
III faza (700/800km - META) - IMPROWIZACJA!
czyli zwycięstwo spontanu nad rozsądkiem ;)
W Olkuszu mam w nogach już potężną liczbę 800km, do tego wyjeżdżam z miasta, gdy właśnie zaczyna się druga noc na trasie. To zawsze jest bardzo śliski temat - czy jechać na wynik i pójść spontanicznie na żywioł drugiej nocy, walcząc z nieuchronną sennością i przenosząc się w odmienne stany świadomości? Czy też pójść za głosem rozsądku - wziąć nocleg, przespać się ze 3-4h i ruszyć na trasę w miarę zregenerowanym, do tego robiąc najpiękniejszy górski odcinek maratonu za światła dziennego? Ale jako, że ultra rzadko idzie w parze z rozsądkiem - postanawiam jednak spróbować pojechać całość na jeden strzał, co oznacza całą drugą noc w siodle; co będzie to będzie - nie ma to jak stara dobra improwizacja!
Wyjazd z Olkusza to chyba najsłabsza część trasy tegorocznego maratonu - długi podjazd pokonywany w wielkim ruchu samochodowym, fatalnie to się jechało. Sytuacja uspokaja się dopiero po ok. 10km, po zjechaniu z drogi wojewódzkiej do Chrzanowa. W tym roku rejon dolinek podkrakowskich idzie zupełnie nowym wariantem, kilku odcinków zupełnie nie znałem, szczególnie ciekawego kawałka wąską dróżką w rejonie rezerwatu przyrody Doliny Potoku Rudno; było tam kilka ostrych ścianek, a i też zjazdy tak wąskimi drogami wymagały dużej koncentracji. Sumarycznie wymagający odcinek, trzeba było zaliczyć wiele podjazdów zanim się dotarło do Wisły, którą już po raz trzeci na tym maratonie przekraczamy tamą w Łączanach.
Po drugiej stronie Wisły zawodników witają ostre ścianki Pogórza Wielickiego, na odcinku do Wadowic były 3 solidniejsze podjazdy, w tym ostra 13% ścianka w Witanowicach, którą dobrze zapamiętałem z wcześniejszych wyjazdów. Na Orlenie w Wadowicach spotykam się z Marcinem Kabałą i Gosią Warelich zajmującą obecnie 2 pozycję wśród kobiet; prowadząca Marta Gryczko jest ok. 1,5-2h z przodu. Po krótkim postoju wyjeżdżamy w trójkę, za Wadowicami fajny odcinek drogą rowerową, a następnie zaczyna się najostrzejszy podjazd tegorocznego MPP, czyli Leśniówka drogą ze Świnnej-Poręby. Podjazd ostro daje w kość, pierwszy odcinek 15%, później lekko łagodnieje, by w drugiej dużo dłuższej części znów uderzyć do 15% i trzymać już do końca. Ale wszyscy troje dajemy radę wciągnąć to w korbach, jadąc w pewnych odstępach. Później jest druga, nieco łatwiejsza ścianka i trzeci, znowu bardzo wymagający podjazd, czyli Marcówka. Na szczyt wjeżdżamy razem z Marcinem, Gosi nie ma, bo jak się później okazało zdecydowała się chwilę przespać.
Puszczam lepiej zjeżdżającego Marcina przodem i po jakimś kilometrze zjazdu widzę sytuację, która zmroziła mi krew w żyłach - rower leży na środku drogi, przed nim leży Marcin, gdy podjeżdżam bliżej widzę krew na asfalcie. Okazało się, że w bok roweru Marcina uderzyła sarna, w wyniku czego upadł i uderzył głową o szosę. Z początku Marcin jest w niezłym szoku, nie bardzo kontaktuje co i jak; ale zdecydowanie nie chce by wzywać pogotowie. Niemniej w tym stanie nie można go było zostawiać samego w środku nocy na zadupiu, trzeba go było asekurować do pobliskiej stacji BP w Zembrzycach, gdzie jest już cywilizacja. Parę kolejnych osób przejechało nie będąc specjalnie skorymi do pomocy, na szczęście trafił się jeszcze jeden zawodnik z którym wspólnie asekurujemy Marcina do Zembrzyc. Jedziemy z duszą na ramieniu, bo początkowo Marcina znosiło w stronę krawężnika, ale później już doszedł jako tako do siebie i jechał nawet po 40km/h. Dodatkowym problemem jest mocno szwankujący napęd, w wyniku uderzenia sarny w rower awarii uległa przednia przerzutka, a blat się wygiął, tak więc gdy Marcin kręci to napęd mocno skacze; ale na szczęście ten odcinek to były głównie zjazdy.
Docieramy z ulgą na wygodną stację BP, jest tutaj kanapa, gdzie można się sensownie przespać. Marcin Kabała to prawdziwy twardziel - odpoczął kilka godzin i pomimo tego groźnego wypadku kontynuował jazdę. Na szczęście miał ze sobą normalne, pełnowymiarowe kombinerki, którymi naprostował jako-tako blat, ruszył dalej i dał radę dojechać na metę z czasem 58h38min! Chapeau bas!
Na całą tę operację poleciało ze 30min, tyle dobrego, że adrenaliny dało to tyle, że senność odeszła mnie na parę godzin. Ruszam więc dalej, w rejonie Suchej i Makowa ciekawy objazd ruchliwej DK28, boczna lokalna dróżka na której było kilka krótkich, ale bardzo ostrych ścianek. Następnie sprawnie zaliczam długi i wymagający podjazd do Wieprzca, spotykani w tym rejonie rowerzyści są poubierani we wszystko co mają, podczas gdy ja jadę jedynie w krótkich spodenkach, rękawkach i cienkiej bluzie. Nie chciało mi się już tracić czasu na ubieranie jak zeszłej nocy, a dawało się wytrzymać, bo na podjazdach temperatura szybko szła do góry, na zjazdach oczywiście trochę trzepało, ale do przeżycia; za to taka jazda typu "hipotermicznego" dobrze mi zrobiła na problemy z sennością.
Na długim zjeździe do Skomielnej spotykam prowadzącą wśród kobiet Martę Gryczko z charakterystycznym długim warkoczem oraz jadącego z nią Krzysztofa Tlagę.
Widać było, ze Marta jest już solidnie ujechana, ale zrobiła na mnie duże wrażenie tym, że cały czas nie odpuszczała, jak było za ciężko pod górę to najwyżej schodziła na chwilę z roweru; ale cały czas do przodu; taka właśnie mocna psychika jest kluczowa na ultra i widać ją najlepiej nie wtedy, gdy jesteśmy w pełni sił, a właśnie w takich sytuacjach jak ta, gdy już dochodzimy do ściany. Zarówno Marta Gryczko, jak i Gosia Warelich uzyskały czasy poniżej 50h i są pierwszymi paniami którym się to udało na MPP od czasu, gdy przestała jeździć polska Królowa Ultra, czyli Agata Wójcikiewicz; kolejne chapeau bas dla obu dziewczyn!
Kontynuuję jazdę, w rejonie Naprawy bardzo sztywna ścianka, znana mi z powrotów z Głodówki do Krakowa, jakoś w drugą stronę nie wydawała się aż tak ostra :)). Za Naprawą dłuższy odcinek dojazdowy do Raby Wyżnej, niby tu większych podjazdów nie było, ale cały czas teren pofalowany, do tego robi się już naprawdę zimno, koło 6 stopni, więc z ulgą przyjmuję początek podjazdu na Harkabuz. Tutaj dogania mnie Marek Garus, później ja go trochę wyprzedzam, a wreszcie na szczycie spotykamy jeszcze dwóch zawodników, w tym Tomka Iwanka i tą czwórką jedziemy prawie do mety. Podjazd bardzo długi, najdłuższy na tym maratonie, w sumie aż 400m w pionie i też sporo trudniejszy niż to miałem w pamięci, trzymał długimi fragmentami 9-10%, na tym poziomie zmęczenia dał nieźle w kość. Na Harkabuzie doskonale widać zjawisko inwersji temperaturowej - na górze na 800m jest koło 12 stopni. A tymczasem gdy zjeżdżamy w dół i wjeżdżamy na silnie zamglone łąki Podhala to temperatura spada do zaledwie 4'C, dzięki czemu poprawiłem mój rekord temperaturowy jazdy w krótkich spodenkach ;)). W moim zestawie ubraniowym zrobiło się już mocno poniżej granicy komfortu, ale nie było czasu na przebieranie się, a meta na tyle blisko, że uznałem, iż dam radę przetrzymać. Za Czarnym Dunajcem zaczęło dnieć, a sam wschód słońca oglądamy ze szczytu podjazdu na Ząb.
Z Zębu szybki zjazd, zaczyna się już poranny ruch, potem podjazd przez Murzasichle, który mnie zaskoczył, bo poprzednim razem, gdy ten wariant był na MPP prowadził główną drogą na Toporową Cyrhlę, teraz jedziemy bokiem przez kolejne wymagające, ponad 10% ścianki. Na skrzyżowaniu z Drogą Oswalda Balcera na chwilę stanąłem by wyjąć czekoladę z sakwy, bo już mnie odcinać zaczynało, w tym czasie dwójka zawodników z naszej grupki odjechała i już na nas nie czekała; my z Tomkiem Iwankiem wspólnie zaliczamy podjazd na Wierch Poroniec, przed wjazdem na Głodówkę jeszcze strzelamy sobie fotki z piękną panoramą Tatr i razem meldujemy się na mecie z czasem 46h45min co dało 22 pozycję na 155 osób, które wystartowały.
Wyścig dla mnie bardzo udany, udało się zrealizować sportowe założenia i zejść poniżej 48h. Pogoda na maratonie dopisała, dzięki czemu odsetek wycofów nie był duży; zdecydowaną większość trasy jechało się z dużą przyjemnością. Co nie znaczy, że było łatwo, upał drugiego dnia dochodził do 33 stopni, a to we wrześniu duża rzadkość, do tego doszedł przeciwny wiatr, co spowodowało, że ten drugi dzień dla większości ludzi był kryzysowy. Do tego tradycyjnie MPP oznacza masę przygód, przez ten 1000km tyle się dzieje, że trudno to wszystko ogarnąć. No i oczywiście trzymająca wspaniały klimat meta na Głodówce, pod tym względem zdecydowanie numer jeden na polskich maratonach; podziękowania dla organizatorów za świetną imprezę!
Zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki:
DST: 1001.10 km AVS: 24.13 km/h
ALT: 8772 m MAX: 66.90 km/h
Temp:19.0 'C
Komentarze
Doskonały wynik! Super relacja! Fantastyczne zdjęcia!
yurek55 - 23:02 sobota, 16 września 2023 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!