Poniedziałek, 22 sierpnia 2016Kategoria >100km, >200km, Canyon, Ultramaraton
On Her Majesty's Secret Service - part 2
Na postój zeszły nam ze 4h, z czego 3h śpimy jak drewno, bez żadnych zakłóceń. To pozwoliło całkiem sensownie się zregenerować i z nowymi siłami ruszamy na trasę. Pogoda bez specjalnych zmian, dalej pada, choć intensywność trochę mniejsza. Ale najważniejsze, że temperatura jest dość wysoka, mniej jak 15-16 nie było, dzięki czemu "siła rażenia" deszczu dużo mniejsza niż przy 8-10 stopniach; jak się już człowiek przyzwyczaił, że jest mokro - to niewiele to przeszkadzało, przynajmniej mi ;). Krótko po starcie zaczyna dnieć, droga dalej nieprzyjemna, choć nieco lepiej niż wczoraj za Radomiem, na tym odcinku częściej trafia się pobocze. Deszcz raz większy, raz mniejszy, w Opatowie łapie nas kolejna solidna ulewa, na zjeździe pod Bramę Opatowską płyną strumienie wody. Na stacji w Lipniku krótki postój na kawę, której Marzena jest nałogowcem - i powoli jedziemy dalej. Przed Wisłą kończą się góreczki, dalej na punkt w Majdanie już bardziej płasko wśród jazgotu tirów. Na punkcie spotykamy wielu znajomych - jest grupa Jelony (Czerkaw i Żubr), jest Starsza Pani, próbująca coś pospać na scenie, jest i Przemielony, który dojechał dopiero teraz ze względu na duże problemy z żołądkiem. Punkt przyzwoity, jest ciepłe jedzenie, wybór ciast, ja kolejny raz odpalam chińszczyznę :))
Za Majdanem odcinek bez większej historii, ruszyłem z 15min za Marzeną, więc pierwszą część ją goniłem, później wspólnie przebijamy się przez Rzeszów, na szczęście byliśmy tu koło 12, więc na ulicach było w miarę pusto i przejazd przez miasto przebiegł sprawnie. Na punkcie w Boguchwale trochę siedzimy, bo dystans w nogach już niewąski, Marzenka wcina pierogi, ja ciągnę na batonach. Tutaj ostatni raz widzimy Starszą Panią, którą za tym punktem mocno odcięło, kumulacja problemów żołądkowych i braku snu dała jej się bardzo we znaki. Za Boguchwałą krótki beznadziejny odcinek bez pobocza i ze słabym asfaltem, dopiero za skrętem na Strzyżów pojawia się dobra droga z poboczem. Pojawiają się też wreszcie pierwsze górki, które już się czuje w nogach, na ściance przed Domaradzem kończy się jazda na dużej tarczy ;). Za Domaradzem wreszcie opuszczam DK 19, do Brzozowa już dużo mniejszy ruch. Na punkcie w Brzozowie tradycyjne wypasy - świetny, prawdziwy żurek, duży wybór kanapek i ciast.
Za Brzozowem kończy się łatwa trasa - teraz górki są już cały czas. Odcinek Brzozów-Ustrzyki Dolne tak naprawdę w kość daje bardziej niż końcówka pomiędzy Ustrzykami Dolnymi i Górnymi, gdzie są wyższe górki. Ale tutaj jest całe nagromadzenie małych podjazdów, które gdy się ma w nogach 900km wchodzą bardzo powoli. Do tego dochodzi fatalny przejazd przez Sanok, główną drogą z wielkim ruchem. Marzenkę powoli zaczyna odcinać, swoje też robi napęd z kasetą za twardą na góry, bo gdy się ma 900km w nogach to 5% wchodzi jak na świeżo 10%. Do Ustrzyk Dolnych dojeżdżamy powolutku, tutaj trochę regeneracji i Marzena rusza w góry, bo była szansa by złamać granicę 60h.
Ja startuję trochę później i już nocą pokonuję podjazd na Żłóbek, na szczycie którego spotykam się z Marzeną. Cały czas jest bardzo wredna, dość silna mżawka, która powoduje, że widoczność jest słaba, połowa siły lampki się w tym rozmywa, okulary całe mokre, wkrótce nie daje się w nich jechać. Tak więc w tych warunkach zjeżdżało mi się słabiutko, a co dopiero Marzenie, która i w dobrych warunkach boi się zjeżdżać, jechała przerażona z prędkością 10-15km/h. Ale zjazd do Czarnego jest stosunkowo krótki, wkrótce zaczyna się ostatni duży podjazd BBTour na ścianę przed Lutowiskami. Tutaj Kota łapie duży kryzys, zarówno senność, bardzo trudne warunki (cały czas pada), twarda kaseta wysysająca niepotrzebnie siły, mocno poobcierane siedzenie, a przede wszystkim wielkie zmęczenie ogromnym dystansem powoduje, że często stajemy, a ja muszę zwalczać pomysły by się położyć w krzakach na spanie i twardo dyscyplinować do dalszej jazdy ;)). Ciągnął się ten podjazd i ciągnął, wydawało się że nigdy się nie skończy - ale wreszcie docieramy na szczyt, z którego widać światła Lutowisk. Kawałek wrednego zjazdu, który Marzena pokonuje z duszą na ramieniu - i wreszcie kończą się duże góry. Na dole, w Lutowiskach okazuje się, że mamy jeszcze szanse na zmieszczenie się w limicie 60h - i Kot momentalnie odżywa, by wykrzesać z siebie energię niezbędną do ciśnięcia ostatniego kawałka na metę.
W czasie jazdy do Ustrzyk mijamy blokadę drogi zorganizowaną przez Straż Graniczną, kilku żołnierzy z długą bronią kontroluje samochody, Marzena już myślała, że ma halucynacje widząc ciemną nocą na pełnym zadupiu ludzi z karabinami; jednym słowem końcówka na metę miała swój klimacik ;))
Na metę jechaliśmy solidnym tempem, kilometry pozostałe do Ustrzyk Górnych sprawnie znikały z GPS i wreszcie o 22.30 bardzo już zmęczeni meldujemy się na mecie, a Kot odbiera zasłużone gratulacje za ukończenie tak trudnego BBTour (niemal 500km w deszczu) w czasie poniżej 60h! Wielkie gratulacje dla Marzenki i podziękowania za wspólną jazdę, nie było łatwo; ale właśnie z powodu licznych trudności sukces tym lepiej smakuje. Przejechać taką trasę z okresem na pewno nie jest łatwo - ale nie polecam próbowania tego innym dziewczynom. Trasa jak BBTour to ekstremalny wysiłek i powinno się do niego przystępować w pełni sił, a okres ma duży wpływ na dyspozycję fizyczną kobiet i żeby taką trasę ukończyć trzeba się wyjechać na amen, być blisko granicy swoich możliwości. Marzenka dała radę - ale powtórek nie polecam ;)
BBTour to bez wątpienia prawdziwe święto miłośników długich dystansów, przez 3 doby prawie 300 osób wspólnie się katuje na 1000km trasie, w pamięci pozostaje masa przygód, spotyka się wielu fajnych ludzi, z którymi łączy nas wspólna pasja, impreza ma niepowtarzalny klimat. Ale tegoroczna edycja, bardzo deszczowa dla wolniejszych zawodników jasno pokazała, że po 10 latach od powstania warto wreszcie dokonać poważnej korekty trasy. Jazda DK9 jest zarówno niebezpieczna jak i bardzo nieprzyjemna, wiele osób miało tego serdecznie dość i z pewnością wolałoby jechać spokojnymi drogami, gdzie nie trzeba się co chwilę denerwować czy nas tir nie skosi, albo co będzie jak rower skoczy na kamyczku czy dziurze kawałek w bok akurat jak ktoś będzie wyprzedzał na gazetę. Takie drogi znacząco obrzydzają jazdę, przejazdy przez Radom i Rzeszów to też nie jest dobry pomysł.
Zdjęcia z maratonu
Komentarze
Na postój zeszły nam ze 4h, z czego 3h śpimy jak drewno, bez żadnych zakłóceń. To pozwoliło całkiem sensownie się zregenerować i z nowymi siłami ruszamy na trasę. Pogoda bez specjalnych zmian, dalej pada, choć intensywność trochę mniejsza. Ale najważniejsze, że temperatura jest dość wysoka, mniej jak 15-16 nie było, dzięki czemu "siła rażenia" deszczu dużo mniejsza niż przy 8-10 stopniach; jak się już człowiek przyzwyczaił, że jest mokro - to niewiele to przeszkadzało, przynajmniej mi ;). Krótko po starcie zaczyna dnieć, droga dalej nieprzyjemna, choć nieco lepiej niż wczoraj za Radomiem, na tym odcinku częściej trafia się pobocze. Deszcz raz większy, raz mniejszy, w Opatowie łapie nas kolejna solidna ulewa, na zjeździe pod Bramę Opatowską płyną strumienie wody. Na stacji w Lipniku krótki postój na kawę, której Marzena jest nałogowcem - i powoli jedziemy dalej. Przed Wisłą kończą się góreczki, dalej na punkt w Majdanie już bardziej płasko wśród jazgotu tirów. Na punkcie spotykamy wielu znajomych - jest grupa Jelony (Czerkaw i Żubr), jest Starsza Pani, próbująca coś pospać na scenie, jest i Przemielony, który dojechał dopiero teraz ze względu na duże problemy z żołądkiem. Punkt przyzwoity, jest ciepłe jedzenie, wybór ciast, ja kolejny raz odpalam chińszczyznę :))
Za Majdanem odcinek bez większej historii, ruszyłem z 15min za Marzeną, więc pierwszą część ją goniłem, później wspólnie przebijamy się przez Rzeszów, na szczęście byliśmy tu koło 12, więc na ulicach było w miarę pusto i przejazd przez miasto przebiegł sprawnie. Na punkcie w Boguchwale trochę siedzimy, bo dystans w nogach już niewąski, Marzenka wcina pierogi, ja ciągnę na batonach. Tutaj ostatni raz widzimy Starszą Panią, którą za tym punktem mocno odcięło, kumulacja problemów żołądkowych i braku snu dała jej się bardzo we znaki. Za Boguchwałą krótki beznadziejny odcinek bez pobocza i ze słabym asfaltem, dopiero za skrętem na Strzyżów pojawia się dobra droga z poboczem. Pojawiają się też wreszcie pierwsze górki, które już się czuje w nogach, na ściance przed Domaradzem kończy się jazda na dużej tarczy ;). Za Domaradzem wreszcie opuszczam DK 19, do Brzozowa już dużo mniejszy ruch. Na punkcie w Brzozowie tradycyjne wypasy - świetny, prawdziwy żurek, duży wybór kanapek i ciast.
Za Brzozowem kończy się łatwa trasa - teraz górki są już cały czas. Odcinek Brzozów-Ustrzyki Dolne tak naprawdę w kość daje bardziej niż końcówka pomiędzy Ustrzykami Dolnymi i Górnymi, gdzie są wyższe górki. Ale tutaj jest całe nagromadzenie małych podjazdów, które gdy się ma w nogach 900km wchodzą bardzo powoli. Do tego dochodzi fatalny przejazd przez Sanok, główną drogą z wielkim ruchem. Marzenkę powoli zaczyna odcinać, swoje też robi napęd z kasetą za twardą na góry, bo gdy się ma 900km w nogach to 5% wchodzi jak na świeżo 10%. Do Ustrzyk Dolnych dojeżdżamy powolutku, tutaj trochę regeneracji i Marzena rusza w góry, bo była szansa by złamać granicę 60h.
Ja startuję trochę później i już nocą pokonuję podjazd na Żłóbek, na szczycie którego spotykam się z Marzeną. Cały czas jest bardzo wredna, dość silna mżawka, która powoduje, że widoczność jest słaba, połowa siły lampki się w tym rozmywa, okulary całe mokre, wkrótce nie daje się w nich jechać. Tak więc w tych warunkach zjeżdżało mi się słabiutko, a co dopiero Marzenie, która i w dobrych warunkach boi się zjeżdżać, jechała przerażona z prędkością 10-15km/h. Ale zjazd do Czarnego jest stosunkowo krótki, wkrótce zaczyna się ostatni duży podjazd BBTour na ścianę przed Lutowiskami. Tutaj Kota łapie duży kryzys, zarówno senność, bardzo trudne warunki (cały czas pada), twarda kaseta wysysająca niepotrzebnie siły, mocno poobcierane siedzenie, a przede wszystkim wielkie zmęczenie ogromnym dystansem powoduje, że często stajemy, a ja muszę zwalczać pomysły by się położyć w krzakach na spanie i twardo dyscyplinować do dalszej jazdy ;)). Ciągnął się ten podjazd i ciągnął, wydawało się że nigdy się nie skończy - ale wreszcie docieramy na szczyt, z którego widać światła Lutowisk. Kawałek wrednego zjazdu, który Marzena pokonuje z duszą na ramieniu - i wreszcie kończą się duże góry. Na dole, w Lutowiskach okazuje się, że mamy jeszcze szanse na zmieszczenie się w limicie 60h - i Kot momentalnie odżywa, by wykrzesać z siebie energię niezbędną do ciśnięcia ostatniego kawałka na metę.
W czasie jazdy do Ustrzyk mijamy blokadę drogi zorganizowaną przez Straż Graniczną, kilku żołnierzy z długą bronią kontroluje samochody, Marzena już myślała, że ma halucynacje widząc ciemną nocą na pełnym zadupiu ludzi z karabinami; jednym słowem końcówka na metę miała swój klimacik ;))
Na metę jechaliśmy solidnym tempem, kilometry pozostałe do Ustrzyk Górnych sprawnie znikały z GPS i wreszcie o 22.30 bardzo już zmęczeni meldujemy się na mecie, a Kot odbiera zasłużone gratulacje za ukończenie tak trudnego BBTour (niemal 500km w deszczu) w czasie poniżej 60h! Wielkie gratulacje dla Marzenki i podziękowania za wspólną jazdę, nie było łatwo; ale właśnie z powodu licznych trudności sukces tym lepiej smakuje. Przejechać taką trasę z okresem na pewno nie jest łatwo - ale nie polecam próbowania tego innym dziewczynom. Trasa jak BBTour to ekstremalny wysiłek i powinno się do niego przystępować w pełni sił, a okres ma duży wpływ na dyspozycję fizyczną kobiet i żeby taką trasę ukończyć trzeba się wyjechać na amen, być blisko granicy swoich możliwości. Marzenka dała radę - ale powtórek nie polecam ;)
BBTour to bez wątpienia prawdziwe święto miłośników długich dystansów, przez 3 doby prawie 300 osób wspólnie się katuje na 1000km trasie, w pamięci pozostaje masa przygód, spotyka się wielu fajnych ludzi, z którymi łączy nas wspólna pasja, impreza ma niepowtarzalny klimat. Ale tegoroczna edycja, bardzo deszczowa dla wolniejszych zawodników jasno pokazała, że po 10 latach od powstania warto wreszcie dokonać poważnej korekty trasy. Jazda DK9 jest zarówno niebezpieczna jak i bardzo nieprzyjemna, wiele osób miało tego serdecznie dość i z pewnością wolałoby jechać spokojnymi drogami, gdzie nie trzeba się co chwilę denerwować czy nas tir nie skosi, albo co będzie jak rower skoczy na kamyczku czy dziurze kawałek w bok akurat jak ktoś będzie wyprzedzał na gazetę. Takie drogi znacząco obrzydzają jazdę, przejazdy przez Radom i Rzeszów to też nie jest dobry pomysł.
Zdjęcia z maratonu
Dane wycieczki:
DST: 294.10 km AVS: 22.80 km/h
ALT: 2328 m MAX: 62.20 km/h
Temp:16.0 'C
Komentarze
Dzięki, że dołączyłeś do mnie na trasie. To była mega fajna niespodzianka :). Bez Ciebie to bym sobie samotnie, bez większego entuzjazmu jechała do mety. A tak atmosfera mimo różnych problemów była świetna. Było to dla mnie dużo ważniejsze niż sprawdzenie czy jestem lepsza/gorsza od siebie sprzed dwóch lat.
Kot - 18:49 niedziela, 28 sierpnia 2016 | linkuj
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!